Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'groza' .
-
Potrafię istnieć jedynie w lęku pierwotnym i chaosie marazmowych, zimowych wieczorów. Zatruty, niemożnością odmiany straconych lat. Ukryty przed światłem, które zamiast ciepłym promieniem otoczyć duszę, wypala ze mnie cząstki człowieczeństwa. Gdybym choć podejrzewał po co, ciągle tańczą mi nad głową tarcze słońca i księżyca. Migocą gwiazdy, przez pył początku czasu. Gdybym mógł to chciałbym wyjść ze swego cielesnego więzienia. Doczesność mnie goni. Tonę w stertach codziennych sprawunków. Lecz nie dla mnie ludzkie sprawy i dole. Ja potrzebuję swego boskiego wręcz zajęcia. Ucieczkę w świat ułudy i cudu istnień. I mogę tak trwać w transie aż do zaśnięcia. Dla Ciebie nic nie znaczą te karty zapisane. Te słowa otuchy i uczucia. Elegię i hymny do Twych oczu i węgielnych, turmalinowo błyszczących włosów. Ty chcesz rycerza a nie poetę. Piękno i kunszt atletycznych, antycznych herosów. Piękno uśmiechu, twarzy bożka o herubinowych, kręconych włosach a nie chichot szaleńczy bestii. Umorusanej w mogilnej ziemi, złaknionej krwi swoich prześladowców. Przemierzającej bagna cuchnące siarką i lasy martwe ze ściółką wyściełaną kośćmi, zawleczonych tu z dawna dziewic i strażniczek świątyń. Czy widziałaś kiedyś jak żeruję wilk? Jak wychyna się nagle z mroku, pośród owocującej bogato czeremchy. Jak ślepia jego błyszczą, niepohamowaną radością na widok, bladego, stężałego ciała, żałobnie podświetlonego, srebrzystym ogonem światła pełni. Nos jego najpierw przy ziemi, sprawdza czy czuć już niezachwiany wyrok litościwej śmierci Później węszy wokół ciała, łaknąc wszystkimi zmysłami, delikatnej, słodkiej zdobyczy. Przednimi łapami wskakuję na nieruchomy żywot i pysk wtula w gładką skórę szyi. Krew u ofiary zamarłą na wieki już taflą nie burzy się w tętnicach. Szorstkim jęzorem zlizuję, rześką i zimną rosę z napiętej skóry. Wreszcie siada ochoczo na ofierze i wgryza się kłami w narkotycznym wręcz uniesieniu. Ścięgna i żyły pękają bez trudu. Pazury rozorują młodość i sprężystość piersi. Tylne łapy posuwistymi szarpnięciami, tną jak nóż delikatne pasma podbrzusza. Po wszystkim bestia schodzi z ofiary, triumfując nad je zbeszczeszczonym truchłem. Spełniona i radosna, zadziera łeb umorusany w ciemnej posoce. Lodowy wicher, dmiący od bezkresu puszczy. Zastygły, mroźny księżyc, odbijający echo śmierci. Wczesnym brzaskiem po miejskim bruku niesie się cichutkie stąpanie łap. Bezdomny kot, zbłąkany, zerwany z łańcucha pies? Czy tylko cień, cichcem odbijający się na węgłach i witrynach. Zaciągnięty przez, przeciąg kamienicznej bramy. Bezszelestnie mknący po spirali schodów pod znajomy adres. Legatus Mortis - u Twoich drzwi. Przy drzwiach Twej alkowy. Poblask, tchnących żądzą mordu oczu nad Twym pogrążonych we śnie ciele. Dotyk przeraźliwie lodowatych i mokrych,futrzanych łap na Twych krągłych biodrach. Charkot, zgniłego oddechu nad rumianym policzkiem. Pierwszy promień słońca przebił się przez, zakurzone, brudne szyby, grubych okiennic. Padł na Twoją anielsko wyrzeźbioną twarz, Twój luby chrząknął niezrozumiale przez sen i cofnął gorącą, żylastą dłoń z Twoich ud, legnął wygodnie na wznak. Otworzyłaś szeroko oczy. Odwróciłaś się i tuląc się jak kotka obdarowałaś go soczystym pocałunkiem, jedną ręką brodząc po jego wyrzeźbionym brzuchu a drugą zatapiając w jego jasnych lokach. I on otworzył oczy oddając Ci pieszczotę w całej pełni. Przez mgnienie wręcz, kształt jego żrenic zdawał Ci się dziwny i zwierzęco obcy, lecz po chwili i one zaznały kojącego blasku poranka. Wtedy to czar prysł. Nastał dzień.
-
Staram się przyzwyczaić. Dlatego też każda ścieżka, mojego porannego spaceru, znajduję swą metę na cichym, rozległym mnogością pomników, skąpanym w zbawczym cieniu wierzb, ukołysanym martwotą nieskończonej żałoby, zasłuchanym w świergocie ptaków. Starym i zaniedbanym cmentarzu. Tutaj dusze już od bramy, wołają za mną wesoło. Zapraszają, bym choć przystanął lub przysiadł z nimi na skorodowanych przymogilnych ławeczkach. Bym podzielił się z nimi chlebem i napitkiem. Pobłogosławił im w ziemskiej nadal niewoli. A upiory skrwawione do stóp, posoką często nie swoją a złapanych podstępnie ofiar. Rzucają mi spojrzenia nienawistne ale i trwożne. Rozmywają się w jutrzni budzącej, ich węglami z piekła samego, malowane postaci. Demony spętane, modlitwami. Krzyczą lub śmieją się opętańczo. Z bezdni czarnych czeluści. Spękanych ścian grobowców. Idę na sam koniec nekropolii. Pod mur ceglanym wężykiem, okalający tę oazę wiecznego spoczynku. Srebrna furta w jego środku. Przez, którą umarli już przejść nie mogą. Mi jest jeszcze to niestety dane. Furtka skrzypi nie naoliwionymi zawiasami. Czy to Ty Aniele Śmierci po moją lichą duszę kroczysz? Umrzesz w swoim czasie. Dziś innego szczęśliwca ku zaświatom prowadzę. I dołączył do sunącego brukiem, długiego konduktu. Wszedł pomiędzy księdza dzierżącego jesionowy krzyż a głowę sosnowej trumny. Stanęli nad wykopaną świeżo mogiłą. Kapłan - Śmierć i wyznawcy sparaliżowani strachem - żałobnicy. A ja wracam ku temu po co przybyłem. Szukam pośród traw strzelistych i skupisk dorodnych pokrzyw. Miejsca spoczynku na swój rychły zgon. Wreszcie, pod konarem prawie wiekowego klonu, natknąłem się widać nie przypadkiem na jegomościa zrazu przedziwnego. Wyczułem, że nie z żywym wejdę w dyskurs. I był on najpewniej tutejszym upiorem. Był w moim wieku. Wąs miał jasny i strzelisty. Policzki zaróżowione delikatnie lecz zapadłe. A oczy czarne prawie. Wyrażające dozgonny smutek i rozpacz. Czoło wysokie a na jego czubku, zaczesane starannie słomkowej barwy, gęste włosy. Koszulę miał białą i o bogatym kroju. Szerokie miała rękawy i guzy przeszyte grubą nicią. Spodnie od garnituru czarne i pas w nich zapięty na metalową półokrągłą klamrę. Brogsy o nosku wąskim, wypolerowane na wysoki glanc i z okazałym przeszytym ażurem. Nie młodzieniec już ale widać że co najmniej dobrze jeśli nawet nie szlachetnie urodzony. Czym jednak raziła w oczy jego postać? Tym, że w miejscu serca znajdowała się dziura po kuli, która nadal jątrzyła się widać i upuszczała z siebie ciemną krew. Pan się nie martwi, nie boli mnie już. Rzucił żartobliwie, widząc gdzie wzrok mój uciekł. Najpewniej rozumuję, że szuka Pan dogodnej dla swej wygody kwatery. Jak mniemam tamte okazałe i bogate w detale i zdobienia grobowce nie wchodzą w grę? Doskonale, dodał po chwili pauzy. Dotarł Pan aż tutaj, do samego końca. Witam więc w kwaterze samobójców! Jak może Pan sam jasno stwierdzić, nam ostatnich honorów poskąpiono. Nie ma tu nawet lichych krzyży czy płyt o takich wygodach nie mówiąc, znów spojrzał wymownie ku okazałej reszcie nekropolii. Lecz jest tu spokojnie, cicho i nikt oprócz dzikich lisów czy z rzadka, bezdomnych psów tutaj nie zagląda. Nawet oni, wskazał na dusze, które przyglądały się tej rozmowie z bezpiecznego dystansu - nie zaglądają tu nigdy. Boją się klątwy tego miejsca. A my przecież jesteśmy może bardziej nawet ludzcy niż oni. A raczej byliśmy. Jednak my odeszliśmy bez rozgrzeszenia swego występku. Ale jakże było to dalej ciągnąć? Sam Pan zresztą to najlepiej wie i czuję. Inaczej by tu Pana nie było. W każdym razie. Pan pamięta te słowa. Kiedy przyjdzie ten dzień. Pan dobrze wie jaki. Może Pan tu przyjść o każdej porze dnia i nocy. Niech się Pan nie martwi ja już nie muszę sypiać jak onegdaj. Przyjdzie Pan tu i zrobi to co zamierza. Niech Pan będzie spokojny, jestem dżentelmenem i nie będę wścibsko podglądał ani złośliwie komentował. Wspieram Pana gorąco bo i ja jak Pan widzi mam to już za sobą. A później gdy już się to dokona, legnie Pan tu, kto wie, może i dokładnie w miejscu mej mogiły. Niech się Pan nie martwi, nie będę zły ani urażony. A potem zgnije Pan i zapadnie z czasem w mokrą ziemię. Kto wie, może trafi Pan do mnie. Będziemy spoczywać razem. O ile nie będą przeszkadzały Panu moje prochy. Tymczasem, daję już Panu spokój i czas do namysłu. Moje uszanowanie. Nie widziałem go już nigdy później. Nawet w dniu gdy przybyłem pod ceglany mur i rozłożysty, stary klon by zrobić to co musiałem wreszcie zrobić.
-
Jestem obcy. Obcym ciałem w obcej rasie. Podróżnikiem w czasie, który jak duch pojawia się w przypadkowych miejscach w czasie zimowych nocy. Pojawiam się przy tych, którzy zdecydowali. Są pewni i zdeterminowani. Dla tych, którym kości losu zawsze wyrzucają, jedynie dwa zera. Pojawiam się w rogach pokojów. Ciemnych, zaniedbanych i zapuszczonych. Tonących w latach, nieleczonych depresji. Czasami podam, wypolerowaną broń, innym razem wyrównam przygotowany sznur. Czasami, proszą mnie bym napisał list w ich imieniu, dla przyjaciół i rodzin. Najczęściej mam lub ojców. Zanim wezmą tabletki i popiją krystalicznie zimną wodą. Proszę ich tylko o podpis. Patrzę jak długopisy wypadają im z drżących rąk a łzy zraszają kartki. Wiem, że chociaż tyle mogłem zrobić. Być przy nich do końca. Bywa, że nazywają mnie aniołem stróżem. Dziwna to funkcja dla anioła śmierci. Nie ma tutaj miejsca na litość. Słabość. Sumienie. Na niespodzianki i uczucia. Nic co ziemskie nie może trwać w tych sercach. Dalej wolne duszę. Idźcie za światłem gwiazd. Wyleje Was na cmentarne aleje poświata pełni. I będziecie mogli ucztować i bawić się aż do brzasku. Tylko życie ogranicza. Śmierć jest wyzwoleniem. Nie bójcie się wilka, który chyłkiem sunie za wiktoriańskimi nagrobkami i grobowcami. On wie jaki dziś dzień. Najkrótsza noc w roku. Ghoule wyją cichutko, bawiąc się skrzypiącymi krzyżami i drzwiczkami grobowców. Piękna, dostojna, wysoka postać w gotyckiej sukni jedwabnej o barwie kruczej, brodzi w chłodnej mgle do kostek po funeralnej trawie. Czasami poprawi kapelusz z koronką, która zakrywa jej szczelnie twarz. Innym razem pozbawi się niewygodnych pantofli i jak rusałka boso, bieży pomiędzy świec ognikami. Zdarza się i tak, że pozdrowi przedziwnym ukłonem wilka, który wyskoczy przed jej oblicze nagle zza grobu. Ma w zębach róże, której nikomu nie odda. Niesie ją na jedną, zapomnianą wydawać by się mogło mogiłę. Tam czeka zawsze tej nocy co rok, milczący jegomość. Szlachetnie widać urodzony i ubrany zgodnie z najnowszą modą. Jego postać zawsze jest w półcieniu ukryta więc godności jego odgadnąć nie sposób. Odziany jest w schludny frak i woskowane spodnie. Ma skrojony melonik i laskę ze srebrną główką wilka. Wilk tylko jemu odda kwiat. A przybysz ułoży go u wezgłowia grobu. Nie modli się ani nie kontempluje. Odchodzi wraz z wilczym towarzyszem w gęstniejącą mgłę. Ku bramie cmentarnej. Czasami jeśli ich drogi są sobie skrzyżne, pozdrowi gotycką piękność w sukni. On znika wraz z wilkiem za bramą. Ona najpewniej szuka schronienia w swoim grobowcu. Róża na grobie, szybko zamienia się w kałuże ciemnej krwi. A może wina. Dziwny przybysz zawsze gdy się tylko zjawia to wychyla jeden kieliszek. Za spotkanie. Za dawne czasy. Za pamięć. Od przeszło stu lat. Rokrocznie. Kogo to grób spytacie? Poety, odpowiem. Samotnika i samobójcy. A w grobowcu nieopodal, szykujące się już do snu, po przechadzce. Widmo jego miłości. Jego pragnienia. Jego szaleństwa. Jego wyśnionej kochanki.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 3
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Więc po niedługim czasie udał się do małego portowego miasta Qaryat al-Bayda - osady z białego kamienia gdzie jak powiadano same gwiazdy oddały blask budynkom i będzie on wieczny i trwały, tak jak wieczny jest nieboskłon chmur i firmament z opiekuńczą strażą nocną półksiężyca, który sam prorok Mahomet, niechaj pokój będzie z nim. Wybrał na znak rozpoznawczy dzieci, jedynego, prawdziwego Boga. Jednak ostatnimi laty osadę częściej trawił ogień i miecz niż nawiedzał pokój i jedność. Plemiona pustynii poróżniły się o sobie tylko znane powody i nie miały zamiaru zaprzestać grabieży i mordu, który jak wiadomo skuteczniejszy jest od języka dyplomatów. Osada podupadła i jedynie wschodni port był jeszcze na tyle sprawny i niezależny administracyjnie, że mógł być miejscem dość stabilnej pracy i godnego jak na te wyludnione połacie kraju wynagrodzenia. Zarządzali nim wspólnie przedstawiciele dwóch rodzin teraz kupieckich lub wojskowych lecz pierwsi wywodzili się od latarnika a drudzy od tajemniczego bohatera, który podobno wyszedł kiedyś wprost z głębin w trakcie oblężenia portu przez statki Państwa Kościelnego i zmówił jakąś pradawną inskrypcję modlitwy lub zaklęcia. Statki papieskie zajęły się w jednej chwili pożogą a gdy wypalone kadłuby o okaleczonych żaglach i połamanych rejach bezbronnie obijały się o siebie podziurawionymi burtami, zerwał się huragan pustynny, który zamienił falę przyboju na spieniony wściekle odpływ. Statki niesione falami, roztrzaskały się o mielizny i skały daleko od stałego lądu. Pierwszym z rodów była rodzina Bānu Māzin a drugim tym legendarnym i mitycznym, był ród Al-Nābbaāhiŋ. Ci którzy w herbie na swych okrętach i budynkach stoczni dumnie obnosili sokoła krążącego nad na wpół zatopioną galerą. Ptak w dziobie niósł sprofanowany krzyż. Mimo fatalnego podejścia do katolików, nestor rodu szalony na pozór arab Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī, który twierdzi, że jego przodek, ten który zniszczył flotę papieską pochodził z nikomu nieznanej a według starca ukrytej pod powierzchnią wyspy Jazīrat al-Zujāj. Ponoć gdy ustaną pewnego dnia wszelkie fale i pływy a powierzchnia morza stanie się płynnym zwierciadłem, wtedy to marynarze będą mogli dojrzeć mury i iglice wież i zamków Jazīrat al-Zujāj. A okręty rodu Al-Nābbaāhiŋ, zejdą pod wodę i zacumują na redzie, kryształowego portu. Marynarze wrócą do ziemi przodków i zamieszkają w niej na zawsze. Starzec rysował mapy i szkice wyspy, śledził fazy słońca i księżyca a także Marsa. Intonował w rocznicę rozgromienia floty, jakieś obco brzmiące pieśni na pokładzie swego okrętu flagowego. Zwracał się wtedy półnagi w stronę fal i zaczepiony ledwie o reling na bakburcie, śpiewał w noc, głosem o dziwo czystym i głębokim. A morze słuchało i cichło. Fale marniały. A piana bałwanów rozmywała się równomiernie w szmaragdowym blasku wody. Lecz wyspa nie wyszła starcowi przed oczy ze swych bezpiecznych, ciemnych głębin. Nie ruszyła ku niemu jak góra która również nie ruszyła się z miejsca ku postaci proroka Mahometa. Dzieci, których Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī miał czternaścioro z dwiema żonami. Martwiły się o zdrowie starca i jego poczytalność. Bez wahania więc przyjęły ojca Leonné i ją samą pod dach i powierzyli mu opiekę nad zwariowanym na pozór arabem. Znów mógł poświęcić się leczeniu. Lecz czy da się wyleczyć obłęd lub magiczny urok który opętał starca i jego myśli? Mimo początkowych uprzedzeń, wzajemnie nie posuwających relacji obu mężczyzn ku zaufaniu i relatywnie normalizującej atmosfery w rozmowie czy wspólnym spędzaniu czasu, po dłuższych niźli się mogło z początku wydawać dniach i godzinach Aptekarz, który po raz kolejny stał się z przypadku cyrulikiem, obrał drogę w leczeniu arabskiego przywódcy, której nikt z jego otoczenia dotąd nie spróbował. Po cóż było zaprzeczać słowom szalonym i napadom dziwnie wzburzonych reakcji starca, skoro można było ulec jego dziwactwom i planom.-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Widzisz pomniki i budynki, bardziej rozwiniętych i mądrzejszych od nas współczesnych, wyszkolonych wiedzą z gwiazd przodków. I myślisz wtedy tylko o tym jak zachować byt swój na Ziemi. Jak wytworzyć w genach stworzenia, nie podlegająca atomom przemijania, czystą, niepokalaną krótkowzrocznością umysłów, nieśmiertelność. Fundamenty świata są jedynie kruchą podwaliną. Trwałych celów i pragnień w jego ogrodach szczęścia nie buduj. Świat jest przeżarty zgnilizną wartko umykającego czasu. Jego wskazówki jak brzytwy, tną nasze żywota i ciała w grzechu ostałe, zanim zdołamy zrozumieć cel i przyczynę wędrówki. Tak mnie więc śmieszą Wasze ludzkie problemy. Obowiązki, sprawunki, prace i uczucia. Mówicie, że marnuje czas na depresyjne, łaknące łez zapisy strof nigdy nieukończonych poematów. Lecz ja to rozumiem i wiem. Czas bywa mi wrogiem. Lecz i przyjacielskie wizję mi w marzeniach sennych tworzy. On mnie scali dnia pewnego z ciszą absolutu. Często śnię. Stoję w ogromnym, eklektycznie urządzonym hallu ukochanego pomieszczenia. Miejskiej biblioteki. Lecz nie współczesnej. A tej gdzie unosi się aleksandryjski duch. Gdzie pergaminy, kruchym pękaniem obwieszczają, że chcą być odczytywane przez me starcze oczy. Gdzie kurz zalega w zatęchłym powietrzu, jego drobinki uniesione falą mego oddechu, wirują jak gwiazdy w ciemnej materii tajemnicy. Oliwne ogniki lamp, prowadzą ku działom zapomnianym. Skórzane oprawy ksiąg, których treść wpędziłaby każdy ludzki umysł w odmęty szaleństwa. Ja znam jednak ich bluźniercze treści, obojętnie w jakim języku, ziemskim czy nie je ongiś spisano. Lecz czy znajomość prawdy, daje mi prawo decydowania o losie tych którym zagłada pisana? Nie. Bo jaką wartość ma coś spisane od początku na zatracenie? Wszystko przeminie z czasem. Kto wie, może i śmierć kiedyś skona. Zagoniona w ślepy zaułek wszechświata. Zagryziona i rozorana pazurami swych przybocznych demonów. Dlatego ten sen daję mi wiedzę o świecie. Postrzegam rzeczywistość jako nieustannie pracujące, zapatrzone w małostkowości konsumpcyjne, mrowisko dusz czyśćcowych. Jako ul szemrzący groźnymi na pozór modlitwami kamiennych serc. Dla mnie to tylko fikcja. Mistyfikacja i oddalanie nieuchronnosci faktów. Tej nocy znów byłem w dziale ksiąg zapomnianych. Nie przywitały mnie jak zwykle stosownie ułożone i zwinięte pergaminy. Mrok był chaosem. A maska chaosu czaiła się w mroku. Zimny, wilgny przeciąg, szargał mną z kąta w kąt. Ledwo dotarłem do regałów. Nieocheblowane równo deski były martwe od dawna. Nie pamiętałem by kiedykolwiek były tak trupio zimne. Palcami jak ślepiec, gładziłem znajome grzbiety. Były z innej skóry. Tożsamej. Lichej. Ludzkiej. Tylko jedna księga biła ciepłem. Jej serce nadal pracowało. Kiedyś nadano jej duszę i imię… Nieistotne jest jej miano bo i tak treść w niej zawarta niesie ze sobą zagładę wszystkich znanych światów. Otworzyłem ją po omacku na stronie na której starożytne byty złożyły swe znaki. Wtem podmuch wiatru przeszedł w prawdziwy niszczycielski huragan i uniósł mnie ponad szczyty regałów, wypchnął do hallu i rzucił przez niewielki świetlik w dachu ku opiekuńczej, wiecznej nocy płaskowyżu. Maska chaosu ostatni raz napłynęła z niebytu ku mnie i zaśmiała się ze słowami. Ul jest martwy. Po przebudzeniu rzuciłem się naprędce ku oknu. Zerwałem zasłonę i firany i stanąłem oko w oko ze śmiercią. Ul był martwy. Pełen ciał robotnic. Zezwłoków, brudnych trutni. I pozbawionej korony królowej. Odtąd ul był moją samotnią. I cieszyło mnie to. Na tyle by pewnej nocy, trawiony obłędem koszmarów I niekończącym się śmiechem masek chaosu. Udałem się w martwe szczyty gór. Ukryty wśród kłębiących się chmur, rozogniony bijącymi u mych stóp blyskawicami. Osaczony jarzmem szaleństwa. Rzuciłem się wprzód ku bezdni nowego koszmaru.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 2
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wszystko zaczęło się w dniu gdy jej pomoc w prowadzeniu interesu, nastoletnia Maudeline, wracając jak zawsze po skończonej pracy do domu a raczej sierocińca, który założyły siostry w budynku opactwa przy katedrze świętego Gwinała, zaginęła bez śladu. Minęły już prawie dwa lata a dziewczyny nikt nie widział ani o niej nie słyszał. Siostry a w szczególności nowicjuszka Pelágie nie spoczęły choćby chwili po to by przerwać poszukiwania i zbierać choćby szczątki niesprawdzonych informacji, bajań a najczęściej przesądów i steku zapijaczonych bzdur łgarzy i hochsztaplerów, którzy prędzej po litrach absyntu i porcji grzybków ujrzeli przed oczyma diabelskie procesje, kopytnych demonów idących po ich nic nie warte dusze niźli ducha dziewczynki uganiającego się w zabawie po dnie wyschniętej fosy miejskiej. Najpewniej dziewczyna padła ofiarą przemocy a jej ciało już dawno spoczywało w falach Mirecourde. Lecz zwierzyła się na kilka dni przed zniknięciem do Mahaute, że odłożyła już znaczną kwotę pieniędzy i już niedługo chciałaby opuścić sierociniec i szukać szczęścia na rozdrożach Langdewocji. A nóż znajdzie jakiegoś księcia z bajki lub rycerza na białym ogierze, przy którym Bucefał aleksandryjski to ledwie spasiona szkapa. Dużo mówiła o miłości. Lecz czy miała kogo konkretnego na oku tego nigdy nie wyjawiła. Mahaute nie mogła szukać jej w nieskończoność. Nie miała nawet żadnego punktu zaczepienia poza klasztorem i sierocińcem. Nie mogła też pozwolić by jej ledwie co rozpoczęty interes narazić na szwank i widmo długów. Omówiła sprawę z siostrami zakonnymi a te poleciły jej dziewczynę z miasta do pomocy w sklepie. Miała na imię Leonné de Cléray. Była pokorną i małomówną ale pracowitą kobietą. Wychowana ze starannie dobraną edukacją przez ojca jej, aptekarza z kastylijskiego miasta Torrecisma, gdzie leczył on nowatorską metodą lodowej żywicy, która pozyskiwał przez zmieszanie mięty, rtęci i żywicy drzewa krzyża. Leczył on przez lata wojowników i urzędników, lecz pewnego razu przyprowadzono mu stojącego już nad malarycznym grobem, bohatera wielu bitew z Maurami Sanchuelo de Ocána. Zajął się nim należycie i leczył dbając o wszelkie dobro i dopust. Zrządzeniem losu tragicznym dla obu z nich był dzień trzeci hospitalizacji woja. Ten napojony jakąś tajemną, alchemiczną miksturą. Zapadł w śpiączkę i niedługo potem wyzionął ducha. Jednak nim oddał go w ręce świętych aniołów, otworzył oczy i w obecności namaszczajacego go zakonnika wyjawił słowa. Zaprzedał mnie on Maurom i heretykom ze starej wieży. - był w przedśmiertnym spazmie i transie. Nie sposób było rozpoznać czy mówi jasno czy bredzi w malignie. - Bierze od nich recepty i przepisy na trucizny jak ta co roznosi śmierci powiew w mych żyłach. Jest przepowiedziany z gwiazd. On zaćmi krzyż i rozświetli półksiężyc nad ziemią Leonu i Kastylii. On modli się jak demon do arabskich znaków z ksiąg. On dżin i zagłada krzyżowców, którzy kroczą ku niemu w niewiedzy siły jego majestatu. Z tymi słowami na ustach umarł a zakonnik zamknął mu zaszkliwione oczy i włożył do rąk różaniec. A potem udał się do brata nieboszczyka i powtórzył dokładnie jego słowa. Ojca, Leonné natychmiast uwięziono i długo wymuszano na nim zeznania przeciw samemu sobie. Był jednak nieugięty i nie przyznawał się do winy. Zresztą, nie miał do czego. Sąd zatrzymał jako dowody wszystkie jego skrypty, notatki i zebrane z wszelkich zakątków świata księgi innych aptekarzy, uzdrowicieli czy filozofów. Nie dopatrzono się w nich jednak żadnego bluźnierstwa ani czarnej magii a tym bardziej konszachtów z Maurami lub Berberami. Osadzony, modlił się pokornie, przyjmował komunię i wychwalał imię boże. Jedynie podczas przesłuchań, obity przez opryszków kata do skrwawienia i pół omdlenia, bluźnił szczerymi klątwami na ich wszelkich przodków i potomków oraz na ich samych, którym uwielbienie przemocy odebrało ludzki wymiar łaski i sumienia dla życia ludzkiego. Ani jedno jednak słowo gniewne nie obrało celu w świętym kościele ani Chrystusie Zbawicielu. Dlatego też więzień po kilku miesiącach opuścił lochy Torregrimy - nowej wieży usytuowanej na miejscu dawnego minaretu i po opłaceniu za siebie okupu w postaci domu, 500 dukatów w złocie i porzucenia zawodu, dostał wolną rękę na dalsze życiowe wybory i postępki. Nie mogąc już liczyć na miłe i serdeczne traktowanie swojej osoby przez ludność Torrecismy, za ostatnie pieniądze nabył od oberżysty dwa konie dla siebie i córki. Upiął trokami pozostałe mu we własności sakwy z dobytkiem i ruszył, najpierw ku Cordobie i panującemu tam nadal kalifowi. Uczył dzieci możnych łaciny i matematyki, lecz nie znalazł w nowym powołaniu tej szczególnie nęcącej duszę iskry, która rozpala zainteresowanie i pasję ku nowym hierarchiom wiedzy.-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Jeśli myśl stała się słowem a ono zakiełkowało i przeistoczyło się w ciało, które pod wpływem złych duchów i omenów, zrodziło najgorszą z plag. Owoc grzechu - człowieka. Jego wszelkie upodlenia i niedoskonałości. Braki i ograniczenia. Zaściankowość i pychę. Nienawiść i podłość. Alchemiczny wzorze, czarnomagicznych rytuałów. Myślałeś, że Diabeł ukorzy się przed Tobą, strażnikiem bytów Miasta Umarłych i Ib. Namaści, Twoje skronie, laurem Edenu i koroną z klejnotem boginii Isztar. Lecz tym razem pycha Cię zdradziła. Konałeś w szponach zawezwanych olbrzymów. Złorzeczyłeś gdy wyrywano Ci członki i serce, na ołtarzu księżycowym. A ślepi bogowie, tańczyli wśród zamieci na szczycie góry. Ujrzałeś jedynie oczy tego, który pełza przez nieskończone korytarze eonów. Zasnąłeś w ramionach śmierci. Obudziłeś się o 4:20 w swoim domu w Nowej Anglii. Byłeś zlany potem i cały we krwi. Nie swojej. Obok Ciebie spoczywało jej ciało w zwiewnej, letniej, nocnej koszuli barwy kremowobiałej. Teraz jednak szkarłat krwi, zdobił jej piersi, brzuch i usta. Miecz z pieczęcią i imieniem strażnika do połowy klingi, spoczywał w jej sercu. Jej rozwarte szeroko, błękitne oczy, zwróciły się na Twoim obliczu. Trup przemówił, głosem nieludzko zdeformowanym. Idż luby drogą Królowej Potępionych, przekrocz w dniu przesilenia, północną bramę i oddaj cześć Tiamat. Zaprowadzi Cię ona do świątyni. Tam w odmętach starożytnych korytarzy odnajdziesz gniazdo Matki Tysiąca Młodych. Nakarm, koźlęta swą krwią i wyryj na piasku pieczęć tego, który wędruję na prastarym słońcu. Przeklnij, zaklęciem, duchy Pierwszych. Po siedmiokroć, wychwal imię Kutulu. I odbierz strażnikom pieczęci. Wtedy dopiero uciekaj w pełzający w chaosie byt a flety i piszczałki zagłuszą Twe kroki i zmylą Ślepe Bóstwa ze szczytu śnieżnej góry. Tak oto przebudzi się święte miasto na dnie. Powrócą oni. Ciało na powrót zamarło w sztywnym skurczu pośmiertnym. A ja w totalnym szoku i desperackim odruchu. Doczołgałem się po omacku do nóg, hebanowego biurka. Ledwo wdrapałem się na oparcie krzesła i roztrzęsionymi rękoma otworzyłem księgę, oprawioną w za dobrze mi znaną skórę. Odnalazłem bez trudu stronę z zaklęciem pierwszej bramy. Usypałem szybko pieczęć z soli wokół mojego krzesła. Już dużo spokojniej odłożyłem zawiniątko z solą na stół i sięgnąłem po mały, czarny sejf stojący w rogu biurka. Wprowadziłem hasło i wyciągnąłem z niego rewolwer. Spokojnie odwróciłem lufę w swoją stronę. Czułem podświadomie, że ona stoi nade mną i czeka na dogodny moment. Rzuciła się na mnie jak zwierzę i wbiła kłami w odsłonięta kołnierzem szyje. Wtedy rozległ się strzał. Szkarłat krwi, zabrudził stronnice, przeklętego dzieła, szalonego Araba. Lecz jedynie przez moment tkwiły na pergaminie nieruchomo. Pieczęć przyjęła i spiła całą ofiarę. Rytuał się dopełnił.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba - część I
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W kompletnej ciemni sklepiku odezwał się ostry dźwięk dzwoneczka uczepionego u górnej futryny drzwi. Te zamknęły się z piszczącym przeciągle skrzypieniem, brzmiąc koszmarnie niczym śmiech upiora ostatniego grabarza, który nawiedzał ponoć nadal cmentarz położony na wysepce pośrodku rozlanej szeroko i bagnistej Mirecourde. Ciemne jej fale. Nieprzejrzyste i brudne od spłukanych do niej grzechów ciała i duszy mieszkańców nie tylko dzielnicy Fauxmorgue I Courbise ale całego Vaulbréant, idealnie współgrały z krzyżami na mogiłach cmentarza i uczuciem grozy, pustki i osamotnienia w tym miejscu spoczynku dla przedwcześnie zgasłych dusz ale również miejscu śmiertelnego zagrożenia dla tych jak najbardziej żywych i ciepłych jeszcze ludzi. Fakt, że niezbyt wielu z nich się tam zapuszczało. Z rzadka już organizowano pochówki na tej nekropolii, bo spotkać tam można było grobowce i mogiły tych najbogatszych dawniej rodów. Rycerskich i kanclerskich. Bogatych kupców, cyrulików, sędziów czy alchemików. Nikt już nie pamiętał czasów by ktokolwiek z tam pochowanych stąpał jeszcze żyw po łez naszych padole, dlatego też ostatnimi czasy rada miejska wydała pozwolenie, dekretem zatwierdzonym przez urzędnika dworu by chować tam dziecięce niebogi złożone jarzmem niedawnej epidemii. Nieduże i smukłe łódeczki o łacińskim ożaglowaniu krążyły przez wiele tygodni pomiędzy nabrzeżem de Feu a wysepką, mając na pokładach maleńkie, świerkowe trumienki. Żegnał ich płacz i zawodzenie żałoby, która osiadła jak drapieżne sokoły i puchacze na barkach matek i sióstr martwych dzieciątek. Wiele z nich darło z siebie łachmany sukni i czepki. Były też takie, które postradały zmysły i rzucały się w nurt rzeki w ślad za kilwaterem drewnianej jednostki by odebrać na powrót w swe utęsknione ramiona ciało zgasłego maleństwa. Teraz w środku lata pogrzeby ustały. Cmentarz kruszał z wolna w pełni lipcowego upału. Wysepka była wyludniona. Choć z pewnością skrywała nie jedną zakamuflowaną melinę złodziei czy przemytników. Z rzadka nekropolia padała również łupem cmentarnych hien i rzezimieszków, którzy w doczesnych szczątkach i kościach, szukali złota, drogocennych kamieni czy florenów. Jednak w miesiącach wiosny i lata, głównymi lokatorkami wyspy były zielarki, szeptuchy i wiedźmy wszelkiego stanu i cechu. Najbardziej znaną i poważaną, była Mahaute de Rieux zwana przez wszystkie czcicielki pogańskich guseł Nattée ze względu na to że jej siwe już kompletnie mimo wieku włosy były jednym wielkim skołtunionym chaosem podobnym do węzła gordyjskiego lub włosów Gorgony. Była ona niegdyś osobliwością nad wyraz pożądaną w progach najbogatszych posiadłości. Pełniła rolę opiekunki, akuszerki i guwernantki. Czasami ponoć i kochanki dla mężów swych mocodawczyń. Co oczywiście powodowało niemały skandal obyczajowy, wypełniony kłótniami, pozwami do sądów i niejednokrotnie wkroczeniem straży miejskiej by pomogła zaprowadzić ład i pokój pod chrześcijański dach i rozdzielić okładające się po głowach czym popadnie kobiety. Teraz Mahaute po latach upokorzeń i kłamliwych wyroków trybunałów, zamieszkała w Fauxmorgue gdzie w katakumbach Lés Galeries Moireés założyła swój mały sklepik z ziołami i używanymi suknami. Wykuty w wapieniu sklep pośród kości zmarłych i zletlałych wyziewów, spadających tu z bruku ulic resztek i zabarwionego krwią i winem ścieku deszczówki, nie zapewniał jej jednak ani godnego życia ani spokojnej przyszłości. A częściej był areną do spotkań dla coraz dziwniejszych i tajemniczych gości. -
Zanim w zgrozie świetlistych draperii Sądu twarda nadeszła godzina, Nim się życie splątało ze śmiercią, A niewinność zjednoczyła z winą, Zanim kościół i zamek miniony Bezkształt jeden stworzyły ekspresji, Z ręki drobnej zaś spadły trzy krople (To tragedii okruch – nie poezji), Zanim dzwony z jękiem się urwały, Stary zegar zatrzymał zbyt wcześnie, Nim złowróżbnie zapłonął śnieg srebrny, A głos trwogi zadźwięczał boleśnie, Zanim jednym niebytem się stały Dachy, drzewa, marzenia i kości, Jedna gwiazda rozbłysła na chwilę Jak okruszek nie w porę litości.
-
Ściany krwawią, krwią naszą, z naszych żył i arterii, tych co chowają się przed "bogiem". Jego płacz patrzy na mnie, tych co przypominają o Krysztale. Ręce Jego coraz bliżej, świecą czystością brudną od niej. Nogi Jego szurają po szkle, z butelki co lato tu leżało całe. Jego penis niby greckiej z marmuru, z czasów sprzed błysku telefonu. Jego pierś, dwa równe punkty, niby gwiazdy na niebie bez burzy. Jego nos, co pomaga mu dychać, rzecz normalna, trza "boga" jak człeka traktować. Jego krew niczym z kranu, co zepsuty, marnujący wodę potrzebną życiu. Idzie, kroczy dalej w kąty moje. Co krwawi, nie zginie. ~ Oskar Gruszkiewicz
-
Nowy Ja Niniejszą relację spisuję jako przestrogę (choć ciężko mi określić, przed czym konkretnie) i usprawiedliwienie mojego zachowania, które niektórzy mogliby uznać za tchórzliwe. Jest to pierwszy i najważniejszy powód. To powiedziawszy, muszę również przyznać, że prawdopodobnie nie zrobiłbym tego, gdyby nie motywacja ze strony osób, do których w pierwszej kolejności skierowane jest to sprawozdanie. Osoby te twierdzą, iż taka aktywność, jako forma terapii, może pomóc uporać się z tym, co doprowadziło mnie do obecnego stanu. Bez zbędnych szczegółów, pozwólcie, że rozpocznę od momentu, który rozpoczął całą tę przeklętą historię. Byłem bardzo podekscytowany nadchodzącymi dniami1. Skorzystałem z uprzejmości mojego starszego kuzyna, pozwalając się podwieźć z rodzinnej wsi do pobliskiego miasteczka, gdzie złapałem pociąg do oddalonego o trzydzieści kilometrów celu mej podróży. Tam byłem już umówiony z właścicielem mieszkania, które zamierzałem wynająć. Miał to być prawdziwy początek mojego dorosłego życia. Wraz z rodzicami doszliśmy do konsensusu dotyczącego mojej najbliższej przyszłości – mieli oni ufundować mój pierwszy miesiąc życia w nowym miejscu, podczas którego moim zadaniem było znalezienie i objęcie stanowiska pracy. Z dyplomem ukończenia studiów prawniczych pierwszego stopnia nie powinno to być problemem. Wizja usamodzielnienia się wydawała mi się naprawdę ekscytująca. Dlatego też, przemierzając okoliczne wsie, śniłem na jawie o barwnej przyszłości. Wyobrażałem sobie nowych znajomych, którzy odwiedzają mnie w częściowo udekorowanym mieszkaniu (uważam, że taki stan lokalu ma pewnego rodzaju urok - promieniujący niezliczonymi możliwościami); widziałem codzienne, nowe wyzwania w pracy, z którymi bohatersko sobie radziłem; wreszcie – samotne, ale ciepłe wieczory, z książką w dłoni lub filmem w telewizorze. Samotne na początku, a potem… – kto wie? Marzenia nie tylko podnoszą na duchu, ale również przyspieszają upływ czasu. Tym sposobem, zanim się obejrzałem, już byłem u celu. Wysiadłem na dworcu i powolnie spacerując, ruszyłem w kierunku feralnego mieszkania usytuowanego w centrum miasta. Mogłem pojechać tramwajem, ale wolałem rozkoszować się widokiem ruchliwych ulic i wypełnionych kawiarni. Fascynował mnie kontrast pomiędzy światem rodzinnych stron i tym, w którym znalazłem się wtedy – światem metropolii. Po dłuższym spacerze dotarłem na miejsce. Dla pewności, jeszcze raz sprawdziłem adres – wszystko się zgadzało. Budynek wyglądał dość nietypowo. Był zbyt mały, aby nazwać go blokiem mieszkalnym, choć sprawiał wrażenie miniaturowej jego wersji. Zauważyłem dwa wejścia po przeciwnych stronach, otoczone niewielkim podwórkiem. Nie było na nich nic prócz pożółkłej trawy i rozpadającej się szopy. Wstąpiłem do pierwszej klatki. Skrzynki pocztowe informowały, że w środku znajdują się jedynie dwa mieszkania. Minąłem schody na piętro i podszedłem do jedynych drzwi na parterze. Widniała na nich cyfra jeden. Zapukałem. Drzwi otworzyły się natychmiastowo, jakby właściciel nie mógł się doczekać mojego przybycia. Przedstawił się jako Patches i uścisnął serdecznie moją dłoń. - Młodziutki jesteś. Przeprowadzka na studia, hę? - Do pracy. Studia już ukończyłem – uśmiechnąłem się lekko. - O! A nie wyglądasz. Mniejsza z tym, pewnie chcesz sobie obejrzeć mieszkanie. Pokażę ci co i jak – powiedział i wpuścił mnie do środka. Nie spodobało mi się jego zachowanie. Wyczułem fałszywą serdeczność, a jego słowa były zbyt spoufalające. Przestałem jednak o tym myśleć od razu, gdy spojrzałem na mieszkanie. Od wejścia prowadził krótki, jasny korytarz. Był spartańsko umeblowany. Niewielka komoda, nad nią lustro, w końcu lampa zwisająca u sufitu. Na jego lewej ścianie zauważyłem trzy wejścia. Najpierw do łazienki, potem kuchnia, a na końcu sypialnia. Weszliśmy do łazienki. Białe płytki. Umywalka, stara pralka i kabina prysznicowa. Ohydny, różowy dywanik. Łazienka jak łazienka. Przeszliśmy dalej, do kuchni. Niewielka kuchenka w rogu. Mały stół z dwoma krzesłami naprzeciwko wejścia. Kilka szafek i piecyk. Również bez szału. Wreszcie, sypialnia – miejsce, które potencjalnie będzie moją oazą, świątynią spokoju i schronem przed wszystkim i wszystkimi. Otworzyłem drzwi i ujrzałem kolejne szare pomieszczenie. Pojedyncze łóżko, biurko ze sklejki, brązowa szafa. Wszystko to otoczone poplamioną zielenią. No cóż, od czegoś trzeba zacząć. - Czy jest możliwość przemalowania ścian, przynajmniej w tym pokoju? – spytałem z nadzieją. - A co, nie podoba ci się? Taki ładny kolor, przecież zielony uspokaja. Jak pomieszkasz jakiś czas, to się zastanowimy. Wiesz, gdybym tak pozwalał każdemu lokatorowi przemalowywać ściany, to by nie zdążyli nawet dokończyć, a już by się kolejny wprowadzał – usprawiedliwiał się Patches. - Tak często się tu zmieniają lokatorzy? – spytałem podejrzliwie. - Czy ja wiem czy często – odpowiedział lekko speszony – tak często, jak wszędzie. - Rozumiem. No cóż, koszty już znam, więc zastanowię się i dam panu znać odnośnie decyzji wynajmu. - Nad czym się tu zastanawiać? Mieszkanie jak ta lala. A cena jaka dobra! Nigdzie pan nie znajdziesz lepszej oferty. Impertynencja nieciekawej osoby właściciela zaczęła działać mi na nerwy. Zawsze irytowały mnie takie narzucające się charaktery. Jednak, co do samej oferty miał rację. Cena była wyjątkowo atrakcyjna, więc lepszej nie znajdę. Mieszkanie co prawda, pozostawiało wiele do życzenia, ale w moich planach widniało ono jedynie jako okres przejściowy. Po krótkim czasie podjąłem więc najgorszą decyzję w moim życiu i zgodziłem się na wynajem. Niedługo potem rozpoczął się mój koszmar.
-
Ostatniego poranka w Niedzielę Palmową ogłoszono na Rynku Solnym, że piękna Rozalka Hrobockova, córka mistrza cechu, porwana została, ku radości tłuszczy, przez podstępnego Bazyliszka i zawleczona do jego oślizgłego barłogu. Na ratunek nikt się nie kwapił, poszedł więc Janko Jąkała przez krużganki ku bulgoczącym trzewiom Odwróconej Katedry, odziany w najznakomitszą zbroję, jaką mógł wtedy przywdziać: zbroję lustrzaną. A i nie było go na nią raczej stać, powiedzmy sobie prawdę. Wykonana z czystego srebra, polerowanego lnianym płótnem z całunów świętych w pracowni jego dziadecznego wuja Merriniego, najwspanialszego spośród mistrzów złotników weneckich, w noc poprzednią stamtąd znikła. Mieniła się ona delikatnie w lichym świetle, docierającym do przeklętej świątyni przez ogromne, zdobione witrażami rozety, odbijając złowieszczo płomień pochodni, schowana przemyślnie pod ciężkim sobolowym płaszczem, otulając tego, który ją "pożyczył". Długa droga w dół wiodła przez głęboką kamienną studnię, na której dnie leżał dzwon i z nieznanych powodów wciąż dźwięczał. Gdy dotarł niżej i ominął mosiężne serce, zwalone w poprzek portyku, wszedł ostrożnie w mokrą czeluść nawy głównej, wznosząc mgiełkę pyłu, potykając się o wypluwki, z których wystawały niestrawione szkielety córek przeklętego Grodu. Skierował się w stronę transeptu ku zawieszonemu u stropu ołtarzowi, gdzie podobno Bazyliszek uwił sobie kościane gniazdo. Zgasił pochodnię, dusząc ją w płaszczu. Świszczący oddech przeszywał ciężkie powietrze liżąc i łechcąc jego uszy, po nim narastał pulsujący koci pomruk, który przenikał na wskroś trzewia, a był tak potężny, że na jego siłę zwalony za chłopcem dzwon świętego Marka odpowiadał posłusznym poddańczym drżeniem. Młodzieniec stawiał ostrożnie kroki, przeprawiając się kilkanaście metrów przez wystające kamienne żebra sklepienia, które tu prawem diabelskiego odbicia stało się podłogą. — Ssss... zbliż-ss się... s-aliwżdy, odwa-sz-ny sz-łopcze, ce-ce-ce-ce. — usłyszał młodzieniec przedziwne zawodzenie, skalane odkrztuśnięciem. Coś potoczyło się i zawadziło o jego nogi. Leżała przed nim brudna głowa dziewczyny, splątana posklejanymi warkoczami. Janek cofnął się i zaryczał przeciągle z bólu i przerażenia. — Spó-ś-niłeśś się-ęę, Panie Janku, ku-ku-ku? Panie Janie, Panie Janie, ranosz-stań, ranosz-stań! — Od świszczącego oddechu załopotał jego płaszcz. Monstrualna obecność niespodziewanie wyrosła za jego plecami. Janko zmrużył oczy i wyciągnął zza pasa woreczek proszku alchemicznego z magnezją, splunął do środka i odrzucił za siebie, kierując się biegiem w stronę najbliższego z filarów. Katedrą wstrząsnął świdrujący wrzask, jak gdyby tuzin wściekłych dachowców i stado greckich lwów na raz miauknęły rzucając się na siebie w furii. Przylgnął całym ciałem do chłodnego muru. Głos odbił się kilka razy od ścian, a gdy echo zamarło, ustąpił ponownie miejsca miarowemu, wyczekującemu mruczeniu. Głos dobiegał zaciskającego oczy Janka z kilku kierunków jednocześnie, drażniąc jego bębenki, strącając szyby z okien w deszcz odłamków. — S-prószne stuczki-sss. Czy nie chciałbyś-sss ujrzeć-sss jeszcze swojej Ro-ss-alki. Ki-ki-ki. Kici-kici? Dzielny niedzielny Janko, ko-ko-ko-ko? Mam ją tu... — Zamilcz! W imię Syna Boga Jedynego klnę się, jeśli... — Dwunożna bestio! Twój Bóg nie ma tutaj żadnej władzy! Jest tylko ziarnem dla kur! Cip-cip-cip! Gdy jak jego bękart, ujrzysz prawdę, Ty i cała rzesza Tobie podobnych złożysz mi hołd! Spójrz mi w oczy-sss, a ujrzysz to, co nie śniło się mędrcom proroka. Ka-ka-ka. — Janko! — jej głos przebiegł mu po plecach ciarkami. Zebrał się w sobie. Sięgnął po przytroczoną do pasa flaszkę, zwilżył wargi sokiem z jabłek, rzucił pięć mieszków z pyłem w wierzchołki Gwiazdy Dawida, a gdy rozległo się syczenie, zdarł z siebie płaszcz i wyszedł naprzeciw czemuś, czego nikt, kto zdrowy przy zmysłach chcąc pozostać, ujrzeć nie zechciałby. Blask żarzących się jaskrawo metalicznych trocin i tasiemek odbity od napierśnika przenikał nawet przez zaciśnięte powieki rozwiewając kłęby niemal namacalnej ciemność i kreślił ponury kontur stwora, rozpostartego przed nim w całej swej okazałości. — Spójrz no... coś nabroił. Ka-ka-ka. Głos, który rozległ się później, na zawsze już pozostał na dnie jego poszarpanej pamięci. Kakofoniczny, przywodzący na myśl dźwięk piszczałek, złożony w jedno z beczeniem ofiarnego barana i lwa, który z miłościwą siłą dławi szyję poddającej się gazeli, pośród niewytłumaczalnego śmiechu ukrytych gapiów i dobiegającego z wysokości obłaskawiającego anielskiego śpiewu. Po omacku kroczył ufnie przed siebie, powoli, pełen wiary w swoją broń, a przy każdym kroku pod ciżemką kruszył się fragment kolorowego szkła. Gdy już ośmielił się otworzyć oczy, snop światła przebijającego się przez chmury kurzu głaskał go stojącego na niewielkiej górce szklanych odłamków. Było już po wszystkim. W jednym z nich ujrzał odbicie znajomej błękitnej sukni, powiódł z niedowierzaniem wzrokiem za siebie i zobaczył piękną Rozalkę całą i zdrową, biegnącą w jego kierunku z wyciągniętymi rękami. Wyniósł ją na światło dzienne, a tydzień później wzięli ślub. Mszę celebrował sam arcybiskup, lecz zanim odbyło się gromkie wesele, Jankowi nadano nowe nazwisko. Na zaproszenie ojca panny młodej przybyli muzykanci z siedmiu grodów. Miód lał się strumieniami prosto do gardła świętujących gości, jak też i oszołomionego Janka. Przekrzykiwali się w niewielkim gronie, który głośniej miauknie, albo zagdacze. I ja tam byłem, miód i wino piłem, i szczerze przyznam, nie pamiętam już dziś jasno, kto z nas darł się najgłośniej, czy najdłużej śpiewał. Zachodzące słońce malowało rumianymi muśnięciami bardzo jasną twarz jego oblubienicy, gdy niósł ją przez próg, a kiedy jej splecione warkocze opadły z jego ramienia, dostrzegł w tym delikatnym ruchu największą tajemnicę życia i śmierci, z czego mi się zwierzył. Zsunęła się z jego ramion lekka jak piórko, i uśmiechnięta, zawiodła go za rękę ku izbie, rzuciła się z stłumionym westchnieniem śmiechem na łoże z baldachimem, kryjąc się w pierzynie, zostawiając go zdumionego w progu. Zwątpiwszy przez moment w swoje szczęście, odszukał swoją zbroję. Wypolerowany rynsztunek zalśnił porozumiewawczo, rozłożony na rakach. Nigdy nie zrozumiał, jaką siłą udało mu się powstrzymać trzech strażników, ujadających jak ogary, którzy wdarli się do jego domostwa i usiłowali go pojmać. Rozpaczliwym susem rzucił się ku łożu, z ostrzeżeniem na ustach złapał za rąbek pościeli, a gdy ją zerwał, odsłonił puste łóżko. Po krótkiej szarpaninie obezwładnili go i przywiązali do jego stóp. Uniósł głowę i rozejrzał się po Rynku, pełnym rozdartej gawiedzi. Odczytywano właśnie wyrok - łamanie kołem, na mocy listu księcia, bez prawa do coup de grâce . A był to Dzień Zmartwychwstania Pańskiego 1533 roku. Zanim przystąpiono do działania, wykrzyczał prośbę o spowiedź, jaką mu zaoferował jakiś zagubiony kleryk. Prędko jednak ją przerwano, strażnicy, pchani przez tłum, odciągnęli duchownego. Pozwolono sobie zadać mu dodatkowe cierpienie. Kat z groteskową uprzejmością zsunął przed nim białą płachtę , pod którą leżało zdekapitowane ciało Rozalii. Narzędzie zbrodni zostało tryumfalnie ujawnione wrzeszczącemu tłumowi – była to tafla szkła, mieniąca się barwami tęczy. Targnęły nim bolesne konwulsje i odwrócił wzrok, na co kat zareagował śmiechem. Pewnym ruchem przebił sztyletem policzek i przekręcił silnie jego głowę z powrotem, pochylił się nad jego uchem i wycedził szyderczo: — Spójrz no, coś narobił! Gdy leżał przykuty do koła na zbudowanym specjalnie na tę okazję podwyższeniu, powiódł jeszcze po wykrzywianych w skrajnych emocjach twarzach. Nie rozumiał ich wstrętu, miał już za nic ich nienawistny rechot. Dosięgło go dziwne zmęczenie i ulga, której się poddał. Zdziwił się, że oślepiające promienie słońca w zenicie odbijają się u od wszystkich okien rynku jednocześnie ku niemu, co było przecież niemożliwe. Sekundę później jego ciało wydało mu się ciężkie i zimne.
- 3 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- baśń
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Piszesz opowiadania w klimacie horroru? Lubisz historie pełne grozy? Najwyższy czas, aby usłyszał je świat️! Daj się poznać szerszej publiczności. Wystrasz swoją historią znajomych i rodzinę. Wyślij nam swoje opowiadanie, a być może usłyszysz je na YouTube, przeczytane przez profesjonalnego lektora. Warunek jest jeden — musisz nas porządnie przestraszyć. A co powiesz na swoje nazwisko w czołówce filmu? Jeśli świat strachów nie ma przed Tobą tajemnic, nie wahaj się i napisz do nas: www.szeptyhorroru.pl Zapraszamy twórców do aktywności. Zespół Szepty Horroru.
-
Dziewczyna, która chciała zbyt wiele Oddechemprzywołać nadzieję,w człowieka utracone serce. foto - obraz A.Spazzali art
-
Niespodziewanie ogarnął go gniew. Rozlał się po całym ciele, powodując wrażenie jakby ktoś oblał go kwasem. Płomienie, które poczuł na skórze, stały się dodatkową izolacją dla pieca, który znalazł się w sercu. Krew zawrzała w nim do tego stopnia, że poczuł jej wibracje w każdej żyle i tętnicy. Gorąca ciecz dostała się do mózgu i nagle diametralnej zmianie uległa percepcja. Bodźce zaczęły przechodzić przez swego rodzaju piekielny pryzmat, ostatecznie docierając do mózgu w postaci płonącej smoły, rozlewając się wewnątrz głowy. Sekundę później oczy rozjaśnił dosłowny błysk nienawiści, jakby zastąpiły je dwa rozżarzone pulsary, oświetlające mu drogę do kuchennej szuflady. Wraz z jej otwieraniem, rozszerzyły mu się ogniste źrenice. Wzrok nie pozwalał skupić się na niczym innym, niż na stalowym nożu. Wziął do ręki niedoszłe narzędzie zbrodni i przejrzał się w nim z bliska. Spotkanie się ze swoim spojrzeniem odbitym w jego ostrzu, sprawiło, że na chwilę zamarł. Łuna emanująca z jego oczu wzbudziła w nim grozę. Miał wrażenie, iż wokół siebie dostrzegł czerwoną aurę, która przybierała odcienie od szkarłatu przy skórze, po delikatny róż im dalej od ciała. Z głębi jego umysłu dobiegł głos: ,,Co się dzieje?". Ten nagły przebłysk świadomości spowodował momentalny szok. Zło w oczach ustąpiło na sekundę panice i przerażeniu, kiedy dotarło do niego, co w tamtej chwili robił. Próbował za wszelką cenę odzyskać panowanie nad sobą. Był jednak niczym zamknięty w celi, skonstruowanej z własnej czaszki. Otumaniony przez śmiertelnie groźnego współtowarzysza, który opętał umysł, przejmując panowanie nad każdą jego częścią i resztą ciała. Czuł obecność tej większej siły w swoim wnętrzu. Czegoś, co potrzebowało zła lub samo nim było. To ono wtedy dominowało i nic nie mógł z nim zrobić. Nie mógł się przeciwstawić, gdy chwyciło za nóż. Bezskutecznie walczył, gdy kroczyło przez ciemny salon, a później po schodach na poddasze. Wiedział co zaraz nastąpi. To straszne, ale wiedział. Chciał krzyczeć, jednak nie potrafił wydobyć z siebie nawet najmniejszego dźwięku, który mógłby w jakiś sposób je ostrzec i ocalić. Zdołał jeszcze zobaczyć śnieżnobiały pokój z różowymi zasłonami i swoje dwie malutkie, śpiące córeczki. Szarpał się w środku ze samym sobą, lecz nie dane mu było nawet poruszyć palcem. Jedyne na co pozwolił mu owładnięty umysł, to uronić ostatnią łzę, zanim obraz zaczął znikać za czerwoną mgłą, która spowiła resztki jego świadomości i ściany dokoła.