🎄 Wesołych świąt życzy poezja.org 🎄
Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'groza' .
Znaleziono 40 wyników
-
Biesy z mieszkania numer 16
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Demonie w śniegu i mrozie zastygły. Czemu Ty, zrujnowane pustostany nawiedzasz a boisz się tego z koszmarów mieszkania? Ty bez strachu, stąpałeś po krwi przeklętych upiorów w dziewiątym kręgu. Ty wszechświaty, tarłeś w dłoni na proch. Anioły, tysiącami strącałeś do nicości. A tego progu nie możesz przestąpić. Bo czujesz strach i zło większe od siebie wokół. Ty, który opętywałeś proroków i zbawców. Teraz sam boisz się tego namaszczenia. Zaklęciem otwierasz drzwi. I na śmierć pewną posyłasz diablików czambuł. To miejsce istnieje tylko dzięki Twoim wspomnieniom. Jest tak zimne i martwe. Jak pochowane wraz z Tobą ciała. Kochanka i jej piesek. Krzyki zalęgły się na dobre w ścianach. Zagłuszają nawet po dziś dzień, warkot pobliskiej fabryki i klaksony samochodów. Tutaj właśnie Cię zabito. Później długo więziono. To był samego Diabła spisek. Wolisz być bezdomnym bytem. Po wyjściu z grobowca na światło życia. Znicze na swej mogile pogasiłeś i kwiaty wyrwałeś z wianków. Ciało już dawno się rozpadło a duch z rozpaczy gnije. Jak owoce czy jarzyny. W sypialni znajdujesz prawdę. To po to tu przybyłeś. Na łóżku, leży dziecka trup. Na wpół zjedzone ma ciało. Lecz nie przez rozkład ani przez oddział Twych diablików. -
Wrogowie mnie otaczają. Brak mi brata do rozmów i cichych chwil zadumy, ciągnących się jak zaduszne, listopadowe godziny. Brak mi do szabli i szklanki, przysłowiowego Węgra. Mój przysiół, fortecą z lodu i kamienia. Granitowa wieża góruje wśród nisko osiadłych, stalowo połyskujących. Pierzastych, skłębionych bałwanów. Patrzę na ziemię niczyją, wyrosłą jak pleśń brunatna z równo ociosanych górskich zboczy. Tam śmierć dożyna nieszczęsnych rycerzy, co chcieli o łeb skrócić biblijnego Smoka. Uczepieni trokami z haków rzeźnickich do siodeł, pobladłych rozkładem ogierów. Wyklinają w agonii me zdradzieckie imię, krztusząc się krwią i gęstą śliną. A Śmierć odchodzi na przedzie w kulbace. Podkute kopyta końskie, zaczepiają w błotnistej mazi lepkiego śniegu o zapalniki porozrzucanych wszędzie min. Toną pozostawione zezwłoki w tym bagnie cuchnącej zgnilizną nicości. Nikt nie zliczy dusz pogasłych, na tym upadłym padole. Ich zbawienia ani modlitwa gorliwa ani krzyż osinowy nie wspiera. To pył ludzki, doczesny. Złożony z grzechów drobin. Mi tylko ciemność, rozległa po ścianach i węgłach służy. Mi jad wytruł uczucia. Skuteczniej niż wszystkie trucizny Amazonii. Zasypiam w korzeniach drzewa poznania dobra i zła. U mych strudzonych nóg, mówiący językami świata wąż się płoży. Na grubych, dolnych gałęziach powieszone ciała kobiety i mężczyzny. Bladzi i nadzy. Od pętli jednak w górę. Oczy mają wyjadłe przez mrok. Kruczoczarne. Na licach zaś opuchnięci, nabrzmiali, krwistoczerwoni.
-
W bieżącym numerze "Weird Tales" oddajemy w ręce Czytelników osobliwy zapis, który przed kilkoma miesiącami trafił do naszej redakcji z niejasnego źródła w Nowej Anglii. Rękopis, pozbawiony nazwiska autora, nosił jedynie tytuł: „Cicho jak w grobie” oraz lakoniczną adnotację: „spisane po powrocie ze wzgórza”. Przez długi czas wahaliśmy się, czy ów dokument winien ujrzeć światło dzienne. Jego treść jest bowiem nie tylko niepokojąca, lecz i osobliwie spójna z relacjami, które od lat docierają do nas z zapomnianych osiedli Massachusetts oraz z dzikich rubieży północnych wzgórz. Opisane w nim zejście do podziemi, wizje Miasta Umarłych i bytów zwanych Przedwiecznymi, wykazują zadziwiającą zgodność z materiałami zgromadzonymi przez kilku badaczy niewytłumaczalnych kultów. Czy mamy do czynienia z literacką fantazją o wyjątkowej sile sugestii, czy też z wymuszonym zapisem doświadczeń, których ludzki umysł nie powinien był zaznać. Tego nie ośmielamy się rozstrzygać. Redakcja, po konsultacjach z uczonymi z Miskatonic University, zdecydowała się jednak ów tekst opublikować, pozostawiając Czytelnikom ostateczny osąd. Ostrzegamy, iż „Cicho jak w grobie” nie jest lekturą dla wrażliwych. Zawiera obrazy i idee, które jeśli wierzyć autorowi poprzedziły zagadkowe zniknięcia kilku osób w rejonach, z których pochodzi ów rękopis. Czytelnik, który zdecyduje się podążyć za narratorem w głąb wzgórza, winien pamiętać, że nie każda wiedza przynosi ocalenie, a są takie tajemnice, które od początku świata czekają jedynie na to, by pozostać zakrytymi. Redakcja "Weird Tales" Nowy Jork Grudzień 1929 roku Pełzłem coraz wolniej. Mimo tego, że wyżłobiony korytarz labiryntu, był na tym odcinku zupełnie wolny od luźnych, ostrych, odłamanych, czarnych kamieni, które do tej pory bez trudu, raniły me nieosłonięte dłonie, którymi badałem teren przed sobą. Ich iglicowe krawędzie wpijały się jak ostrza sztyletów w sterane do cna kolana i łydki. Miałem nieodpartą ochotę by krzyczeć. Tak głośno i żałośnie jak jeszcze nigdy. Niczym noworodek, który przed sekundą wychynął z trzewi swej matki, na ten zimny i okrutny świat. Ja tkwiłem w labiryncie trzewi naszej wspólnej Matki Ziemi. Lecz czy na pewno była ona naszą matką? Rysunki Przedwiecznych, nadal ciągnęły się przez całą długość tunelu, towarzysząc mi niezmiennie od kilku godzin. Oświetlały, duszną wręcz beztlenową przestrzeń, rubinową, krwistą poświatą. Kronika miasta. Dziennik dzieci Cthulhu. Prawowitych i pierworodnych synów tej ziemi. Czerwień była rażąca. Miałem nieodparte wrażenie a raczej złudzenie, że jestem uwięziony w labiryncie żył, wzgórza strażniczego. Przeciskam się ciągle w dół, główną aortą, która zaprowadzi mnie tam dokąd prowadziło mnie przekleństwo wiedzy, które spadło na mnie jak niewidzialny grom, gdy tylko po raz pierwszy usłyszałem o bytności w tych zapomnianych przez czas stronach Nowej Anglii, kultu miejscowego szczepu Indian, którzy na rzeczonym wzgórzu, wraz z nastaniem pierwszych wiosennych roztopów, odprawiali jakiś krwiożerczy, niesamowicie przerażający, obłąkańczy sabat. Oddając cześć bytom z Yuggoth, jak ich nazywali. Nie uwierzę póki nie ujrzę na własne oczy. Tak odpowiedziałem ich wodzowi. A on w odpowiedzi, sprowadził mnie w pierwszą noc po rytuale, na szczyt wzgórza. Wśród dzikich, spętanych nieużytków. Krzewów aronii i wszędobylskich, lekko nadgniłych pod śniegiem paproci. Wśród szarego mchu, z którego jakby trwożna atmosfera tego miejsca, wyssała kolor a z nim również życie. Wskazał mi w rozhuśtanym płomyku olejowego kaganka, wejście do podziemnej, skalnej jaskini. Tam śpią martwi Przedwieczni i … czekają. Idź. Będzie prowadził Cię czas. Aż do początku dziejów… Jaki byłem głupi i łatwowierny. A może lepiej by rzec. Niewierny. Jakie licho mnie podkusiło. Bym wiedziony nie zdrowym rozsądkiem, bostońskiego purytanina a jakąś dziką, niepohamowaną gorączką domorosłego tropiciela przygód, wszedł do bezdni wzgórza. Sam jeden. Ku czyhającej za każdym zakrętem zagładzie. Krwiste światło załamywało się nagle, przy kolejnym zakręcie korytarza na wschód. Czy to aby koniec labiryntu? Może to sala strażników. Widziałem ich podobizny uwiecznione w kronice. I wiedziałem też, że czuwają przez wszelkie eony w świątyni oraz grobowcu Przedwiecznych, by nikt nie zakłócał snu i dźwięku fletu Nyarlathotepa, którego muzyka rodzi koszmary w ludzkich umysłach. Strażnicy byli podobni do biblijnych aniołów. Biła od ich postaci wręcz biała poświata. Nie mieli kształtów humanoidalnych. Przypominali bardziej kamienne postaci trolli lub cyklopów. Olbrzymie jak góry ich cielska, pozbawione łusek, piór czy skóry a nawet włosów, zespolone były z monstrualnych rozmiarów skrzydłami o luźnych fałdach, egzo galaretowatej postaci. Przypominały skrzydła smoków. Strażnicy pod taką postacią występowali jedynie na powierzchni ziemi i innych planet oprócz Yuggoth oraz nie mogli przeobrażać się w nią przed obliczem ojca Yog-Sothotha. W podziemiach wzgórza. W sali grobowca i świątyni. Dane im było bytować pod postacią wędrujących płomieni. Czarnych jak przestrzeń niebytu. Spoza bram Umu - Tiamat i Iak - Sakkak Przywołani za pomocą zaklęć księgi. Trwali na straży Miasta Umarłych. Ruin cywilizacji. Pierwszej, która narodziła się w chaosie poza czasem i eonami. Wytworzyli nas. Abyśmy na ruinach ich stolic. Pamiętali o tym że wrócą. Abyśmy czekali na ten dzień. Na apokalipsę naszych dziejów. Na koniec snu Przedwiecznych. By kapłani ich kultu. Wzywali w chwale ale i trwodzę. Imię Cthulhu. Słyszałem w głębi swego zgubionego w szaleństwie umysłu ich głosy. Doskonale wiedzieli, że intruz naruszył ich święty porządek. Wyczuwali mnie. Próbowali z początku prosić jedynie bym zawrócił, bo umysł człowieczy nie jest gotowy ku temu by oglądać cywilizację Przedwiecznych. Gdy to nie poskutkowało. A ja co rychłej pokonywałem kolejne metry tuneli. Zesłali mi wizję i majaki. I ujrzałem pierwsze dni. Widziałem góry z onyksu i jeziora ze złota. Miasta złożone po horyzont z bazaltowych wież, mostów i piramid. Na których szczycie kapłani recytowali pieśni ku chwale Marduka i Nodensa. Jak okiem sięgnąć wszędzie widniały fantazyjnie złożone budowle. Nie mające zupełnie nic wspólnego z zasadami geometrii czy zdrowym rozsądkiem. Były piramidy dźwigające swój ciężar na iglicy stożka, były mosty wycelowane pionowo w górę spod ziemi, tylko po to by setki metrów nad ziemią nagle i bez żadnego widocznego powodu po prostu urwać się w połowie. Były budynki tak przedziwnej konstrukcji i położeniu, że wydawały się zawalonymi ruinami, lecz widać w nich było ślady życia i przenikające w wyłomach imitujących zapewne okiennice cienie istot tak dalece pokracznych, ułomnych w swej anatomii i obrzydliwych, że nie zmuszaj mnie Czytelniku bym o nich jeszcze nadmieniał. Głos strażników był coraz bardziej natarczywy. Zawróć z drogi człowiecze. Nie możesz wejść do Miasta Umarłych. Oszczędź swój umysł i nie szukaj bram ani zaklęć. Bo jedyne co odkryjesz to zagłada. Zawróć. Bo przed Tobą jedynie śmierć. Nie usłuchałem ich. Wbrew sercu, umysłowi i wizjom, pełzłem ku wylotowi z labiryntu. Skręciłem ostatni raz a wtedy tunel, który nazywałem aortą, wypluł mnie z siebie, wprost w półmrok jakiejś olbrzymiej sali o ginących gdzieś hen powyżej wzroku sklepieniach. Poznałem to miejsce z zapisów kronik. Byłem w świątyni Przedwiecznych. Nie było tu drzwi ani furt. Stare Byty ich nie potrzebują. Wędrują w myślach. Rozmawiają w miejscu ich przecięcia. Wylądowałem twardo na posadzce, pokrytej kurzem i jakby szronem. Gdy otrzeźwiałem na tyle by móc dźwignąć się na nogi, odkryłem na czym wylądowałem. Posadzka była wyryta w postaci map. Były na nich kontynenty, które zaginęły u zarania. Oceany, które zasilane były przez blask umierających gwiazd. Cztery słońca i cztery księżyce, krążyły wokół. A nazwy krain spisane były w języku z Ur. Podniosłem wzrok znad map akurat w miejsce najistotniejsze. We wnęce jednej ze ścian znajdował się grobowiec. Spoczywała na nim gwiezdna, onyksowa ośmiornica. A raczej demon przybierający jej postać. Był olbrzymi i odpychający. Po obu stronach grobowca, stały jakby na straży wysokie jak wieżowce czarne płomienie, posiadające mądrość i dusze byty. Strażnicy bram. Usłyszałem ich po raz kolejny w myślach. Odkryłeś grobowiec tego który śni. Twój koszmar trwa dalej…
-
Wiersz ten napisałem mając 17 lat w hołdzie jednej z najlepszych książek jakie moje oczy miały przyjemność czytać i jej autorowi. Chodzi o "Widmowych piratów" W.H.Hodgsona. Przez wiele, wiele lat był to najdłuższy wiersz w moim dorobku, aż do czasu zabrania się przeze mnie za prozę poetycką. Najstarsi nie pamiętają tak silnego sztormu. Biją o brzeg z pełną goryczą i furią, zielonkawe fale. Wyrzucają na piach połamane deski - resztki okrętu. Zatonął rankiem na skale. Wszyscy martwi, nie ujrzą rodzinnego domu. Uczciwi ludzie. Różne towary do wioski zwozili. Nawet przed najstraszniejszym sztormem nigdy nie trwożyli. W porcie jeszcze wierzą, czekają na dobre wiadomości. Ciała na dnie. Rozgryzione. Miejscami nagie świecą kości. Do poszukiwań zgłaszają się nawet miejscowi piraci. Ostatnio kiepsko idą interesy. Nastały dla piractwa czasy bessy. Czarny statek. Co bardziej gorliwi na nabrzeżu się żegnają. To nie ludzie a samego czarta kamraci. Kapitan mówi do załogi: Pogoda zapowiada się cudownie. Obyśmy powrócili mając pełne ładownie. Słońce zachodzi, przed nimi tylko bezkresna woda. Kotwica w górę. Każdej chwili szkoda. Marynarze z rozkazu bosmana, już wspinają się po fokrei. Zwinnie, szybko ze sprawnością gazeli. Wyżej fokbombramsel powiewa, na nim gniazdo obserwacyjne Z niego widok na całe morze się rozpościera. U steru posadzony młody bosman. Stoi jak duch w zapadającym mroku. Oparty o reling, pyka fajkę oficer wachtowy, na tej zmianie on jest pan. Przebrzmiało dziesięć dzwonków, wachty ostatnia godzina. Wszyscy bacznie obserwują. Nocą morze należy do Lewiatana. Wierzcie mi diabelska to gadzina. Nieraz to starzy w tawernie bajali, że łeb potwora wśród fal mylnie za skałę brali. Co bardziej odważni na łodziach się tam wybierali. Czy był to Lewiatan czy wierzchołek skały. Nigdy się nie dowiemy. Łodzie nie powracały. Na pełnej prędkości galeon fale przebija. Na niektórych dziób pod niebo wzbija. Horyzont mgłą z lekka zasnuty. Statek ciemny, blask złoty bije jedynie z okien kapitańskiej kajuty. Dwanaście dzwonków. Zasłużony odpoczynek. W takich chwilach człowiek żałuje, że nie ma na statku dziewczynek. Bosman oczy przeciera ze zdumienia. Mgła przy okręcie to nic takiego, ale jej kolor.... ... zielonkawa Niczym młoda wiosenna trawa. Po sześciu godzinach przy sterze, musi być dobrze zmęczony. Umysł biedaka halucynacjami trawiony. Statek już pośrodku mgły. Niczego na pięć kroków nie widać. Słychać komendy i żagli łopot. Ktoś z drugiej wachty szuka sternika. Jakaś dziwna ta mgła. Jej chłód nawet myśli przenika. Wtem w okolicach fokmarsela jakaś postać, to pojawia się to wśród żagli znika. Oficer zauważył go. Trzeba zdjąć nieszczęśnika. On jakby nie chciał. Wciąż nas unika. U dziobu coś z mgły się wyłania. Nie.... niemożliwe. Wydaję mi się, że słyszę za relingiem na sterburcie głośne nawoływania. Wszędzie wrzaski, trzaski, brzęk broni.... ... Tylko ja przeżyłem. Widmowi piraci statek opanowali. Nie wiem dlaczego życie tylko mi darowali. Resztę naszej załogi na swój okręt zabrali.
-
Ostatni mój wiersz tu opublikowany napisałem w oparciu o "Mistrza I Małgorzatę" M.Bułhakowa. Ten wiersz również jest pełen nawiązań do pewnego opowiadania jednego z moich mistrzów. Jeśli ktoś śledzi moje wiersze i prozę to może łatwo zgadnie autora i tytuł tego opowiadania. Jestem ciekaw czy ktoś zgadnie. Jesteś wyprutym z uczuć, nienawistnym, nieludzkim, zimnym potworem. Tak. Ale wiedziałaś o tym zanim sprawy zaszły za daleko. Zanim los skazał nas na siebie. Zanim coś kazało nam śmiać się do ekranu telefonu. Zanim sztucznie reanimowaliśmy, swoje serca Złożyliśmy, zdradzieckie podpisy pod aktem nic nie znaczącej miłości. Wysoki sądzie. Ja jestem nałogowym kłamcą. Nie potrafię patrzeć na człowieka jak na równego sobie. Nie mogę patrzeć inaczej niż z obrzydzeniem na drugą płeć. Więc jak miałbym ją kochać czy nawet zainteresować się nią. To nonsens. Sąd spojrzy. Zajrzy, bez lęku w mój umysł, seryjnych, morderczych planów i wizji. W centrum mózgu, przy wysokim i długim stole, siedzą moi przyjaciele. Po kolei ich Wam przedstawię. Najbliżej od nas po lewej. Rozsiadła się młoda i pełną wigoru, lekko roztrzepana i mająca problemy z utrzymaniem na dłużej jednego nastroju - księżniczka Podłość Naprzeciw niej, jej siostra bliźniaczka, mająca od wieków zły humor, małomówna i patrzącą na wszystkich z pogardą - księżniczka Wrogość Obok po prawej ręce Wrogości, zasiadła stara jak sam świat matrona, która zawsze wszystkich wyśmiewa, karci i poniża. Nawet tu przy stole nie ma przyjaciół czy orędowników. Bezlitosna i zimna - hrabini Nienawiść Naprzeciw niej usadowiono, postawnego i wydawać by się mogło dystyngowanego i eleganckiego dżentelmena bez skazy w urodzie i postawie. Jest tak samo małomówny jak Wrogość lecz widać w jego ruchach znudzenie spotkaniem i stalowe zimno w oczach. Ma on jednak sekrety, które spowodowałyby niesmak i zgorszenie nawet w tym osobliwym towarzystwie - oto hrabia Sadyzm Po jego lewej jego kuzynka i najbliższa przyjaciółka. Odziana w najlepsze suknię, bogato obsypana złotem i klejnotami. Pijana, zabawia wszystkich swoimi historiami. Zawsze najlepsza i nieomylna. Wiecznie uśmiechnięta - arcyksiężna Przebiegłość Naprzeciw niej najgorszy dla niej kompan do zabawy i rozmowy. Stary, nestor rodu i wybitnie surowy i pamiętliwy sędzia wszystkich zebranych. Tak naprawdę skupiony jedynie na sobie i swoich wygodach. Zachowujący jedynie odpowiedni rezon do ostatniej postaci u góry stołu. - książę Egoizm U góry stołu, nad zebranymi, z czarnego atłasu powleczonego tronu, wionie najdzikszą grozą i lodowatym strachem, pierwotnych lęków. Nawet zebrani rzadko skupiają wzrok na postaci rozpartej dumnie na tronie. Niewiele do niej mówią a jeśli już to przyjmują najbardziej delikatny i służalczy ton na jaki ich stać, nawet stara Nienawiść korzy wzrok w swe czarne pantofle i kłania się bez słowa, wyżej w hierarchii postawionej istocie. Korona ze szczerego złota zdobi jej skronie, nie stroją jej jednak żadne kamienie a drobinki dusz potępionych. W ustach płomień piekielnej kaźni jej gore. A głos jej jak trąby okrutnych podziemi, pod którym kruszeją serca i wola. Oto tajemnicza, sprawiedliwa a zarazem bezduszna i apodyktyczna - Królowa światów. Jej Wysokość Śmierć. W najczystszej, demonicznej postaci. Ona mną włada. Ona jeśli chce mnie gnębi i dzieli na atomy poddaństwa. W każdej komórce mojego ciała czuć jej władztwo i siłę. Jej niezachwianą potęgę. Ty uprowadziłaś i zamordowałaś bez litości. Małą, bezbronną dziewczynkę - księżniczkę Wierność. Na wieść o tym Śmierć wydała natychmiastowy wyrok. Wezwała przed swe oblicze arcyksiężną Skruchę. Hrabia Sadyzm i hrabini Nienawiść, wyprowadzili ją do sąsiedniego gabinetu. Nikt już jej więcej nie widział ani o niej nie wspomniał
-
Rezurekcja zła - dylogia poetycka
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Tom I - Rezurekcja zła Serce przeszyła trucizna. Grot wbił się w tarczy cielesne włókno. A mimo śmierci, będę rzezał anioły. Choćby mnie z powrotem w lochy piekieł strącono. Obojętność jako doskonałości składnik. A w oczach gniew jak laserowy celownik. Ocaleję jako pacjent zero. A Was rozkrwawi umysłów choroba. Zamkną w klatkach demony. Wypuszczą klęski Pandory i Hioba. A ja wtedy umilknę i będę podziwiał z setnego rzędu. Upadek gniazda. Pożar domu. Co się nie zmieścił w pieczęciach apokalipsy. I wersetach jednego tomu. Wasze trupy sczezną na zimowym polu. Mnie huragan uniesie ponad śmierć. Nieś mnie ku wieczności Eolu. Złotego cielca obdarzyłem z cierni koroną. Z jego pyska i oczu ucieka krew. Chłepczę ją świętą, czerwoną. Tak mnie uchowała ode dobrego. Piekieł ojczyzna. Marów, bagien i mogił dojrzewała we mnie sielszczyzna. Wyszedłem z więzienia poza czasem i eonami. Szukam serc do zepsucia młodych. Do gwałtów na naturze człowieka ochoczo gotowych Tom II - Golgota umiłowanych Co powiedziałem Diabłu? Odpowiedziałem mu ciemnością i burzą. Pieśnią gregoriańskiego chorału. A on zasiał mi w snach męki. I sprawił by upływ życia był wolniejszy. Przywołał swą trzodę w dniu sądu. I dał im z trucizną paszy. Srebrny krzyż płonął w mych dłoniach. Czarna mowa piekieł zastąpiła słowa graweru. Zamienił się w cyrograf z krwistego papieru. Uchyliłeś płaszcz. Wyszła spod niego pielgrzymka. Okaleczone przez demony dziatki. Śpiewały byś modlił się za nimi Lucyferze. Bym na Golgocie ukrzyżował ich szczątki. -
Jedyne co pamiętasz to śmiech, szyderstwa i drwiny. I ta brudna, zatęchła klatka w której Cię wychowano. Nienawiść zwierzęca. Już nie pamiętam Czy kiedykolwiek byłem człowiekiem. Skatowanego prawie na śmierć. Leżącego we własnej, zaschniętej krwi. Odnalazł mnie demon. Nadał mi nową osobowość i imię. Przy dźwiękach obłąkańczych fletów i piszczałek, wzięła me ciało i uniosła ku wyższym wymiarom parada stworzeń koźlęca. I ułożyła moje martwe już szczątki na ofiarnym ołtarzu. W płonącym pentagramie. Wbito w mój nieruchomy żywot czarne ostrze. Wtedy otworzyłem oczy i wziąłem pierwszy wdech. Wraz z nim, zeszła z gór pieśń przeklętych, bezimiennych bóstw. Odpowiedział im wrzask znad fal sztormowych. Wszystkich oceanów. Dopóki płonie ogień wyznawców na wzgórzu. Dopóki ślepy Bóg pełznący przez mrok wszechświata, na flecie chaosu gra. Nie założycie bestii kajdanów Ona jest posłańcem śmierci, bytów z ponurego Kadath i burzowego Hatheg - Kla Zabić mnie może, jedynie przeznaczenie czasu. Gdy pewnego dnia, planety staną w ustalonej koniunkcji, na swoich orbitach. Istota, którą nazywacie ludzką straci życie. Zagryzie i wyrwie jej parujące trzewia, stróżujący, wściekły chart, Wtedy to po wieczność, w koszmarach o R'lyeh zaśniecie. Znikną, zmiecione wiatrem zagłady ognie na wzgórzu. W zimnych korytarzach, na szczycie góry. Umilknie fletu głos. Obróci się w nicość. Pełzający w chaosie bard. Wiersz oczywiście w nawiązaniu do "Zgrozy w Dunwich" i "Widma nad Innsmouth", H.P.Lovecrafta oraz innych jego dzieł. Najdoskonalszej formy natchnienia.
-
Szara od wyziewów i popiołu mgła, wytruła ludzi na posępnym płaskowyżu. Później odeszła w białe od śniegu góry. Przeszła cicho przez jodeł karłowatych lasy. Zabiła ryby ze strumyku górnego odcinka. Mleczny opar cicho otoczył kolejną wioskę. Zamykał ludziom oczy i usta skutecznie, lepiej niż pióro cenzury. Psów umilkły zduszone jazgoty. Nie wierci się już we śnie w kołysce kruszynka. Wicher nawet nie przegonił jej o krok. Na płotach domostw i krzyżach cmentarnych, pieśń pogrzebową grał. Mgła pod wieczór z wolna ruszyła. Jak prom kosmiczny w oceany niebios uleciała. Kto żyw z jej tchnieniem przegrał. Z wiosną przyszły deszcze a z latem skwar. Ciała zabrał rozkład a wieś cicho kruszała.
-
Short inspirowany twórczością H.P. Lovecrafta i jego świata grozy Uniwersytet Miscatonic w Arkham Wydział archeologil klasycznej Do dr. Simona Tracy 28 stycznia 1938 roku Uniwersytet Miscatonic Dr. Charlie Ayward Timisoara, Rumunia Drogi Doktorzel Jak Pan doskonale wie od przeszło dwóch lat przebywam wraz z zespołem profesora Henley'a na stanowisku archeologicznym w odległej Rumunii. W moim ostatnim liście datowanym jeszcze na miesiące lata, wspominałem Panu o naszych próbach zdobycia zgody od miejscowych władz na prace archeologiczne w małym kościółku na granicy rogatek miasta Timisoara oraz na terenie niewielkiej również nekropolii przyległej do świątyni. Miejscowy burmistrz chętnie wydał zgodę na naszą pracę. Ale utarczki z przykrością muszę to ująć z zacofaną i kompletnie przesadną i ciemną gawiedzią opóźniły nasze prace o przeszło trzy do czterech miesięcy. Gmin za nic nie pozwalał nam przeprowadzić prac na grobie jednego z podobno szalonych i przeklętych współbraci zakonu benedyktyńskiego. Gdy udało nam się wreszcie dostać do czeluści grobu i trumny a naprawdę nie było to łatwe i wreszcie musiały interweniować służby porządkowe, naszym oczom ukazał się denat, który w kościstych palcach nadal mimo upływu wieków trzymał kurczowo zwitek pergaminu a na piersi miał ułożoną księgę obszytą ludzką jak się później okazało skórą. Na Boga! Doktorze! Przesyłam Panu i księgę i pergamin! Nazwa księgi jest spisana we wczesnej odmianie cyrylicy a brzmi strasznie i wrogo jakby ludzkiemu bytu. Necronomicon! Obym nie zesłał na Pana koszmarów i demonicznych imaginacji które dręczą mnie teraz codzień po przeczytaniu tej przeklętej pozycji. Oddany całym sercem Charlie Ayward Duchu Księgi pamiętaj! Pierwszym imieniem Boga jest Marduk! W najczarniejszą godzinę nocy! Duchu martwy acz śpiący! Wypal mi pieczęć, Siedmiu Wielkich Bogów! Bym w pełzającym chaosie dziejów i czasu. Przekroczył Tiamat. Shub- Niggurath! Matko tysiąca plugawych młodych! Połkniesz me prochy z czarnego ołtarza Ojca Yog-Sothotha! I zmartwychwstanę Matko i Ojcze w dniu Narodzenia lub jego czasu oktawy. Kiedyś umrę lub też nie. Nie jestem tego ciekawy. Oblecz mnie w skórę najsłabszą! Człowieczą! Dobierz z gliny twarz do rysów moich przodków. W świetle grzechów, upadłych ludów! W zimnym, polarnym świetle siedmiu enigmatycznych gwiazd i ich przebudzonych strażników! Zmuś mnie do pisania, krwią mego szaleństwa! Otchłań tajemna otwiera się nad zgubioną ziemią Królowo Demonów, powstań w swą godzinę uwielbienia! Czekam jak zawsze w szale, nieludzko mrocznych urojeń! Na Twą pierś i łono! Ty kroczysz poza eonami. W myślach Azathotha! Widzisz przyszłość i czas wsteczny. Strażniku! Kapłanie! Cutulu! Cieniu z ognia waleczny! Wywołałem Was! Dajcie mi pisać i patrzeć! Powstanie księga i demonów magiczne wezwanie. Śmiertelnikom jednak nie przystoi mrocznych sylab czytanie Tekst jak przewidział mój przyjaciel w ostrzeżeniu wstrzasnął mną do głębi jeszcze przez wiele tygodni wracałem do jego przetłumaczonej treści. Po pierwsze mimo trafnego i dosyć prostego dla mnie tłumaczenia nie umiałem odszyfrować imion tych wszystkich duchów istot piekielnych czy demonów. Jedynie Marduk był mi szerzej znany. Po drugie jak doszło do tego, że młody zakonnik pisze tak bluźniercze dzieła? Bo uwierz mi Czytelniku, że księga była jeszcze bardziej przeklętym dziełem nie skrojonym nawet na najbardziej nieczułe ucho i oko ludzkie Już nigdy nie uwolnię swojego biednego umysłu od wspomnień strof jakie byłem zmuszony czytać. Już zawsze będą mnie w snach prześladować ryciny z podobiznami Azathotha, Cthulhu czy Yog Sothotha. Nie każ mi biedny Czytelniku ich opisywać! Tak wielkie plugastwo nie powinno narażać umysłów i sumień spokojnych ludzi na całkowite rozbicie i usunięcie się w najdotkliwsze w skutkach odmęty szaleństwa. Myślę, że teraz tak samo jak mój biedny przyjaciel Ayward nie będę mogł zbyt długo cieszyć się ziemską doczesną egzystencją. Nie mogę przestać myśleć o zagładzie i tym co było mi niestety pisane oglądać. Jeśli mój stan nie ulegnie poprawie w najbliższych tygodniach to targany raz szałem i gorączka obłędu to znów chłodnym i rzetelnym umysłem naukowca oddam się do przytułku dla obłąkanych. Jeśli to nie pomoże. Oddam się sam w ręce pełzającego chaosu i obłędu. Przyjmij mnie Ojcze! Spójrz na swego sługę! YOG-SOTHOTH!!!
- 6 odpowiedzi
-
4
-
- fantastyka
- fantasy
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wybiła północ. Wyszedłem właśnie z grobowca by popatrzeć na uradowane i umorusane w świeżej krwi ghoule, które beztrosko bawiły się biegając po marmurowych nagrobkach. Piękny i słodki zapach ludzkiej krwi. Dziewiczej i młodej. Jak światło, bielejących na firmamencie gwiazd. Och! Miła! Jak ja nienawidzę tych letnich, jasnych nocy. Tak zwiewnych jak dym. Jak ukradkowe spojrzenia, krótkich. l ten ciągły, rozpalający trzewia głód. Nęcący mnie i współbraci swąd zletlatych w upale trupów morowych. Nie wiesz gdzie mój grób? Bo nie byłaś tutaj ni razu Miła. Może i lepiej. Bo widzisz czym się stałem. Ale żyje i wspominam. Jak zasypiałem w małżeńskim łożu przy Tobie. Jak gładziłem czule, czerń hebanową Twych włosów miękkich. Mnie przekleństwo trzyma z dala od niemocy śmierci. Na rozstajach mnie spotkasz Miła. Szukaj mnie wśród mokradeł i ich zgubnych, zielonych ogników. Szukaj za chochołami barwnie przybranymi. Na polach zżętych, zasnutych mlecznym oparem zaświatów. Pochwyć mnie! Patrzaj głęboko i czule w moje rozpalone obłędem oczy. Miej wtedy choć na tyle siły. Zabierze mnie z Twoich ramion wiatr. Płaczliwy jego skowyt. Rozmyje mnie na wieki. Pozostaną puste rozdroża i pola. Nie przywołuj mnie więcej modlitwą ani czarem. Nie szukaj mej przeklętej, zamieszkałej przez ghoule mogiły.
-
Na odgłos - dylogia poetycka
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dylogia poświęcona pamięci C. Baudelaire'a i jego "Kwiatom zła" "Na odgłos" Drugie miejsce dla najwybitniejszego. Bożyszcza- laureata. Który rozstał się z życiem wśród mgielnych bagien. By żyć. Potrzebował spokoju, seksu i krawata. Teraz może liczyć na ptactwo cmentarne i szczek grobowych hien. Otwieranej trumny odgłos. Jęk potępionej duszy nie wymaga dużej głośności. Na pomniku dymi jeszcze, pozostawiony przez żywych papieros. Moja luba też wyszła z grobowca. Blada i naga. Rozkład zabrał jej twarz. Zgnilizna zalotnie pokrywa krągłości. "Na martwą kochankę" Umorusana we krwi służka wchodzi do trumny. W pełni trupio,lodowata atrakcja główna. Przytulam do siebie jej kibić i o pierś zahaczam westchnieniem. Ręką rozkładu badam jej wzgórek. Wilgoć i młodość obszaru. Jej kark skręcony powrozem i rany na plecach rozwarte pejczem. Martwota oczu nieodzowna. Spełniam zachcianki bo już nie mogę doznać udaru. Rozdrapujesz mi twarz paznokciami. A ja pragnę wyrwać Ci serce. Lecz nie została go nawet odrobina. Gdy zanurzasz język w wyjedzonych przez czerwie ranach. Czuję jakbym w dół gór mroku szusował. Dusisz się z bólu rozkoszy. Trumna to śmierci kabina. Aż do świtu będę po Twym ciele jak po starym grobowcu szubrował. -
Myślę, że minęło już aż nazbyt wiele czasu od początku mojego milczenia i myślę także, że już najwyższy czas ku temu by je przerwać. Dzień mojego zniknięcia prawie dwa i pół roku temu był zupełnie niepodobny do tego dnia, który właśnie wstaje za moim ośnieżonym do połowy szyb oknem. Zniknąłem bez słowa wyjaśnienia w pewną sierpniową, upalną niedzielę roku 2020. Gdy dziś wracam myślami do tego popołudnia, które mimo wakacyjnej pory spędzałem w swoim gabinecie, zlokalizowanym na wydziale historii Uniwersytetu Marii-Curie Skłodowskiej w Lublinie, ogarnia mnie zamiast fali gorąca i duchoty, fala dojmującego chłodu i grozy, gdy przypomnę sobie nad czym wtedy pracowałem bez wytchnienia i jak głęboko zepsutą i zakazaną dla oczu ludzkich wiedzę pochłaniały moje oczy i umysł archeologa. Na szczęście dziś już mogę o tym opowiedzieć szerszemu gronu odbiorców. Od początku moich studiów oprócz szeroko pojętej i ogólnie dostępnej i wiadomej wiedzy historycznej i archeologicznej, pociągały mnie również tematy i założenia mniej popularne wśród gremia profesorskiego jak i kół studenckich. Okultyzm, dziwne religie i kulty oraz świadectwa istnienia bytów starszych niż znany nam świat w zasadzie na wiele lat przed studiami rozpalały moją wyobraźnie na tyle bym już w wieku lat około dziesięciu bądź jedenastu przedsięwziął decyzję o studiowaniu archeologii. Jednak dopiero na studiach mogłem w pełni oddać się pasji o jakiej nie byłem w stanie wspomnieć nikomu ze znajomych, rodzinie a tym bardziej komukolwiek z bardzo ograniczonego i konserwatywnego grona profesorów i doktorów mojego uniwersytetu. Szybko jednak jako najzdolniejszy ze studentów, zdobyłem zaufanie niektórych uznanych w świecie archeologii głów na tyle że mogłem za ich pośrednictwem mieć dostęp do źródeł wiedzy zakazanej lub ukrytej dla większości ludzi. Nie było łatwo przekonywać tych wszystkich posuniętych już mocno w latach profesorów o marsowych obliczach o moim rozpalonym płomieniu wiedzy. Nieraz całymi tygodniami uganiałem się za poszczególnymi osobami po uniwersyteckich korytarzach i aulach tylko po to by wyjawiły mi wreszcie tytuł jakiegoś rękopisu lub dawno zapomnianej księgi z której mógłbym czerpać niedostępną nigdzie indziej wiedzę. Nigdy nie zapomnę ich przepełnionych troską twarzy, gdy nachylając się ku mojemu obliczu, szeptali wręcz bym zarzucił swe pasje i nigdy nie wspominał o tym co ludzkość już dawno porzuciła w odmętach zapomnienia. Bo czy kiedykolwiek drogi Czytelniku słyszałeś cokolwiek o pismach aszuryjskich? Czy znana jest Ci treść gwiezdnych tablic z miasta Ur? Czy znani są Ci nieumarli Bogowie, zaklęci na wieki modlitwami z Księgi Robaka, Księgi Chaosu, Księgi Siedmiu Bram oraz Księgi Siedmiu Gwiazd? Czy kiedykolwiek miałeś styczność z pismami szalonych na poły braminów, którzy poprzez ascezę sami stali się na pół bogami i spisali dzienniki przy których licząca cztery tysiące lat Mahabharata jest jak wydana ledwie dnia wczorajszego gazeta. O nie Czytelniku! Człowiek zapomniał już na szczęście o tych historiach. Gdyby w dzisiejszych czasach, wiedza zawarta w tych pismach była szeroko dostępna i komentowana a za sprawą mediów także tych społecznościowych dosłownie każdy miałby w nią wgląd. Świat jaki znamy nie mógłby znieść tak dalece odrażającej, nieludzkiej i szalonej wiedzy. Ludzie postradali by zmysły raz po raz obrazując sobie oczyma wyobraźni wszystkie zawarte tam wydarzenia i postacie. Byliby i z pewnością tacy dzisiaj, którzy braliby to za żart i niedorzeczność. I Ci skończyliby jeszcze tragiczniej. Najpewniej nic nie powstrzymałoby ich od próby udowodnienia swoich racji, że mają do czynienia z żartem bądź głupawą formą mistyfikacji tak podobną do opowieści o Yeti, Wielkiej Stopie czy UFO. Gdyby nie daj Bóg w ich ręce trafiły teksty modlitw i instruktaże pradawnych obrzędów i gdyby pełni słodkiej i naiwnej ale w tej sytuacji śmiercionośnej nieświadomości przywołali na ten świat coś z TAMTĄD. Jak wielce okrutny byłby to koniec cywilizacji człowieka. Oni zginęli by pierwsi a po nich setki, tysiące, miliony. Wszystko obróciłoby się w perzynę a władzę nad pełzającym po świecie chaosem zabierającym całe życie, przejęli by ONI. Byty z krain ciemności. Cywilizacja z samotnej góry pośród siarkowego płaskowyżu wiecznego żalu. Ci którzy nie mają imion. Ci, którzy umarli lecz żyją. Ci, którzy czekają i śnią. Ten, który ich wszystkich zwoła gdy wreszcie połączy szczątki swego ciała. Gdy eony zgasną i nastanie koniec wszystkiego. Nastaną ONI. Już dość powiedziałem Czytelniku. Nie karz mi przekazywać tej wiedzy w takiej formie. Bo mój umysł jest pogrążony w czystym cierpieniu i nieopisanej rozpaczy. A wiedza, którą zachłannie posiadłem. Niechaj będę przeklęty! Jest wiedzą początku końca. Apokalipsą naszych czasów i naszego wszechświata. Teraz gdy czuję się już na tyle bezpieczny i ukryty przed oczyma ich szpiegów. A także po części już w pełni sił umysłu. Mogę wreszcie wyjaśnić dlaczego zniknąłem a później odnalazłem się wiele miesięcy później w moim gabinecie na tym samym fotelu i przy tym samym biurku. Lecz zamiast gorącego popołudnia, dojrzałem za oknem grube zaspy śniegu i ludzi przemykających zaśnieżonymi chodnikami. Zegarek w moim telefonie nadal wskazywał godzinę za piętnaście czwartą lecz data zmieniła się z szesnastego sierpnia na jedenasty grudnia a rok z 2020 na 2022. Na biurku nadal leżała otwarta duża, opasła księga. Oprawiona w skórę aż za dobrze znanego mi pochodzenia. Nadal pogrążony w głębokim szoku spojrzałem ukradkiem na zżółknięte strony i czerwone symbole oraz spisany tekst w języku tak przedziwnym, że Tobie Czytelniku mógłby po raz kolejny wydać się żartem jak cała moja opowieść. Lecz ja wiedziałem co przedstawiają karty tej księgi. I wierz mi Czytelniku, że gdyby nie jakaś przedziwna siła przetrwania i woli ludzkiej, która zesłała wtedy na mnie dziwną pomroczność i otępienie, gdy patrzyłem na tekst w księdze to dziś byłbym tylko lalką bez serca i ducha zamkniętą w zakładzie dla obłąkanych. W myślach jeszcze raz odszyfrowałem tekst i nie mogąc się już powstrzymać zemdlałem. W księdze zawarte były modlitwy otwarcia Siedmiu Bram przy pomocy siedmiu strażników i siedmiu gwiazd. Wtedy, tego sierpniowego popołudnia, starałem się rozszyfrować pierwszą z nich. Bo są one spisane szyfrem, który nie łatwo złamać. I językiem przy którym języki Babilonu nie znaczą nic na linii czasu. Najwidoczniej ślęcząc w kółko nad tekstem powtarzałem sobie jego znaczenie półgębkiem pod nosem. Machinalnie, bezmyślnie. Nie bacząc na konsekwencję swego postępowania. Zanim zemdlałem dotarła do mnie jedna myśl. Ja tam byłem! Byłem za pierwszą z nich! Czy jeśli ja byłem tam. To czy... mój Boże ... ON był tutaj!
- 7 odpowiedzi
-
3
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nie mam z tym problemu, by się odwrócić plecami do ludzi. Forsuję się ucieczką w najdziksze, nieodkryte ludzką stopą bory, wilgne od ciszy pradawnej, opalizujące błyskiem rubinowych ślepi, zawezwanych przez gęślarzy, z zaświatów widziadeł, klątwą najmroźniejszych wichrów, rozsadzających gałęzie i pnie, ostatnich konających tu z wolna drzew. W bezdni leśnych parowów. Lecz ludzie to też zwierzęta. Najgorsze, bezmózgie. Z psami gończymi u boku. Polują na nas. Dostojne wilki. Na własną zgubę szukają ran i dużych kłopotów. Jeśli trzeba życie oddam za swą naturę i wolność. Obława, krzyki i strzały. Niosą się na kilometry w pełnych grozy, cząstkach powietrza. Przybyłem do najświętszego zagajnika. By ukryło mnie w swych potężnych, prastarych korzeniach. Drzewo wszelkiego stworzenia. Ja omen śmierci i morderca niewinnych. Skomlałem wesoło i tarłem sierścią o pancerz boski z jego pooranej zmarszczkami wieków, brunatnej kory. Niech przyjdzie tu ta łaknąca krwi sfora. Ja im rozoram pazurami, karki i trzewia. Gardła strzaskam z lubością aż wywalą na wierzch, spienione w krwistej agonii jęzory. Przybyła w porę jednak odsiecz. Las stał się pułapką w jednej chwili dla gniewnej pogoni. Labiryntem mitycznego monstrum. Duchy biją w dzwon puszczy. Leszy nawołuje swe wilcze dzieci. Odgłosem świętego rogu. Znamy dobrze jego ojcowski dzwięk. Wesołe wycie, szybuje do uszu demona. Czuję dobrze gniew swych dzieci. Pragnienie krwi, sączące się z rozwartych szczęk. Labirynt zamknął swe ściany na wieki. Nastała z wolna noc. Deszcz na runo i mech, cicho siąpie. Trzask gałęzi tak jednaki z odgłosem łamanych kości. Co chwila przerywa błogość snu. Pod drzewem stworzenia, odgłosy uczty wystawnej. Muchy wesoło brzęczą w ustach. Żuki wturlają się we wnęki oczodołów. Uczta w imię zwycięstwa i przeciw naturze człowieka. Na świeżym jeszcze, myśliwego trupie.
-
Pamiętam jedynie ciemny tunel bez widocznego śladu wylotu. Nie szemrzał w nim żaden dzwięk. Nie błądziły po pokrytych, solnymi i wapiennymi śladami, ogniki nawet najtruchlejszych, zdawkowych, świetlnych iskier. Moje stopy. Nie czuły już ziemi pod sobą. Zmysły stały się energią a umysł kroniką wiecznej wędrówki, nieskończonych wszechświatów. Anioły w pięknych, karmazynowych żupanach, zapiętych na srebrne guzy. Narzutki ich z purpurowego sukna, podbite złotogłowiem i rysiem. A kontusze osmańskie, szyte srebrną strugą nici, lśniły w ciemności tak jak i kamienne, rubinowe oczęta pasów, wokół postawnych bioder. Cholewy podkute, wybijały takt ostatnich oddechów, rażonej starczą chorobą piersi. Prowadzili mnie do ostatecznego potępienia, tam gdzie dytko mówi dobranoc. Podtrzymywali pod ramiona mą duszę umęczoną, skarlałą. Oblicze suchotnicze o bladej, suchej i pooranej bliznami czasu skórze. Wątłej, bez krwi, która się w oczach spękanych zebrała. Nie było tam nawet śladu, zbawczego, żywego przeciągu. Wiatr jak ja. Był cichy i martwy. Lecz kilka razy poczułem delikatny zapach. Przypominał woń świeżo skąpanej w ulewie letniej, ziemi cmentarnej. Lekką woń zaawansowanego rozkładu. Mdłą i drażniącą. Nuty drewna zleżałego od dawna w ciszy marmurowych grobowców. Spękanego i zbutwiałego. Mokrego od krwi, czarnej, przeklętej na wieki. Anioły przystanęły i zapaliły ogarki świec i wręczyły mi je wraz ze złotym chrestem. Po czym jeden z nich przystanął naprzeciw mego oblicza i błogosławił mi tymi słowy. Jam jest Bóg Twój i Twoja wola. Pan Twój i narodów świata, Samodzierżca i Car niebiosów. Ja Mistrz aniołów i świętych, błogosławię Ci w godzinie odejścia. Teraz i zawsze i na wieki wieków. Anioł namaścił mnie świętym olejem żywicznym i wypowiedział te słowa w godzinie męki i sądu, Przez wyższe prawo zostałeś wyklęty i wysłany w ogień wieczny. Idż bez lęku boże dziecię, w pokutny płomień oczyszczenia. Skinął dłonią a po chwili z najbliższej ściany tunelu odsunął się kamień nagrobny i odsłonił wejście do grobowca. Niech Twoje ciało w proch się na powrót obróci, lecz nie lękaj się bo Pan Twój nie zapomni o Tobie i wskrzesi Cię w dniu sądu. Pójdż duszo wygnana na mękę i wychwalaj imię Pana swego. Nastąpiłem ledwie za próg a kamień z głośnym chrzęstem zatrzasnął przejście do świata żywych za mną. W tym samym czasie płonące dotąd jasnym światłem świece, pozostawione u wezgłowia łoża śmierci. Zgasły nagle nie dopalając się nawet do połowy. Śmierć zarzuciła na powrót kaptur na swe oblicze i wyszła cicho z alkowy, zamykając za sobą drzwi.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba - część I
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W kompletnej ciemni sklepiku odezwał się ostry dźwięk dzwoneczka uczepionego u górnej futryny drzwi. Te zamknęły się z piszczącym przeciągle skrzypieniem, brzmiąc koszmarnie niczym śmiech upiora ostatniego grabarza, który nawiedzał ponoć nadal cmentarz położony na wysepce pośrodku rozlanej szeroko i bagnistej Mirecourde. Ciemne jej fale. Nieprzejrzyste i brudne od spłukanych do niej grzechów ciała i duszy mieszkańców nie tylko dzielnicy Fauxmorgue I Courbise ale całego Vaulbréant, idealnie współgrały z krzyżami na mogiłach cmentarza i uczuciem grozy, pustki i osamotnienia w tym miejscu spoczynku dla przedwcześnie zgasłych dusz ale również miejscu śmiertelnego zagrożenia dla tych jak najbardziej żywych i ciepłych jeszcze ludzi. Fakt, że niezbyt wielu z nich się tam zapuszczało. Z rzadka już organizowano pochówki na tej nekropolii, bo spotkać tam można było grobowce i mogiły tych najbogatszych dawniej rodów. Rycerskich i kanclerskich. Bogatych kupców, cyrulików, sędziów czy alchemików. Nikt już nie pamiętał czasów by ktokolwiek z tam pochowanych stąpał jeszcze żyw po łez naszych padole, dlatego też ostatnimi czasy rada miejska wydała pozwolenie, dekretem zatwierdzonym przez urzędnika dworu by chować tam dziecięce niebogi złożone jarzmem niedawnej epidemii. Nieduże i smukłe łódeczki o łacińskim ożaglowaniu krążyły przez wiele tygodni pomiędzy nabrzeżem de Feu a wysepką, mając na pokładach maleńkie, świerkowe trumienki. Żegnał ich płacz i zawodzenie żałoby, która osiadła jak drapieżne sokoły i puchacze na barkach matek i sióstr martwych dzieciątek. Wiele z nich darło z siebie łachmany sukni i czepki. Były też takie, które postradały zmysły i rzucały się w nurt rzeki w ślad za kilwaterem drewnianej jednostki by odebrać na powrót w swe utęsknione ramiona ciało zgasłego maleństwa. Teraz w środku lata pogrzeby ustały. Cmentarz kruszał z wolna w pełni lipcowego upału. Wysepka była wyludniona. Choć z pewnością skrywała nie jedną zakamuflowaną melinę złodziei czy przemytników. Z rzadka nekropolia padała również łupem cmentarnych hien i rzezimieszków, którzy w doczesnych szczątkach i kościach, szukali złota, drogocennych kamieni czy florenów. Jednak w miesiącach wiosny i lata, głównymi lokatorkami wyspy były zielarki, szeptuchy i wiedźmy wszelkiego stanu i cechu. Najbardziej znaną i poważaną, była Mahaute de Rieux zwana przez wszystkie czcicielki pogańskich guseł Nattée ze względu na to że jej siwe już kompletnie mimo wieku włosy były jednym wielkim skołtunionym chaosem podobnym do węzła gordyjskiego lub włosów Gorgony. Była ona niegdyś osobliwością nad wyraz pożądaną w progach najbogatszych posiadłości. Pełniła rolę opiekunki, akuszerki i guwernantki. Czasami ponoć i kochanki dla mężów swych mocodawczyń. Co oczywiście powodowało niemały skandal obyczajowy, wypełniony kłótniami, pozwami do sądów i niejednokrotnie wkroczeniem straży miejskiej by pomogła zaprowadzić ład i pokój pod chrześcijański dach i rozdzielić okładające się po głowach czym popadnie kobiety. Teraz Mahaute po latach upokorzeń i kłamliwych wyroków trybunałów, zamieszkała w Fauxmorgue gdzie w katakumbach Lés Galeries Moireés założyła swój mały sklepik z ziołami i używanymi suknami. Wykuty w wapieniu sklep pośród kości zmarłych i zletlałych wyziewów, spadających tu z bruku ulic resztek i zabarwionego krwią i winem ścieku deszczówki, nie zapewniał jej jednak ani godnego życia ani spokojnej przyszłości. A częściej był areną do spotkań dla coraz dziwniejszych i tajemniczych gości. -
Wiąz samobójców. Sam wybrałeś to drzewo na miejsce spoczynku. U jego korzeni, Twa mogiła przeklęta. Pełna gnijącego listowia i zmurszałego drewna. Ktoś nawet postawił w niej krzyż. To na pewno nikt z naszych marynarzy. Wypełnia się nasza wola. Przeżyłem niejedna rzeź. Lecz żadna wroga flota nie była jak ta śmierć, bezduszna, agresywna. Boję się o swoją duszę. Boję się jej kradzieży. Wybrałeś sobie najprostszy jej rodzaj. Grzechy. Kiedy mnie biją, szarpią i drapią, upiory ofiar naszych przy każdej obranej drodze. Ty ich przyjacielu jeszcze z piekła podjudzaj. A ja wyłupię sobie oczy i wyrwę język. By nie widzieć i nie czuć. Od szaleństwa w malignie się odgrodzę. Wierszem to wszystko opiszę. Podaj mi tylko z tuszem przybór. Oczyma już tylko wyobraźni. Wyczuwam, wiązy stare, parkowe. Aniele śmierci! Ty rozkopałeś te mogiłę. Prowadzisz mnie do niej spokojnie. Pod skrzydłem z krwawych piór. Rozpłynę się w niej i z nią w te mgły cmentarne, zimne, listopadowe.
-
Radzę Ci nie zaglądaj do nieba cz.4
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I odtąd aptekarz słuchał dzielnie i chętnie. Wszelkich legend i historii z zapomnianych kronik. Pomagał Nabīlowi wykreślać pozycje i nawigować względem pozycji gwiazd. Nadzorować przegląd okrętów zadokowanych w porcie. Musztrować i szkolić marynarzy I chłopców okrętowych. Kupować dziwne minerały i świecące barwami tęczy kamienie potrzebne do składania modlitw. I co najważniejsze prowadzić dokumentację i księgi podatkowe. Bo do wyprawy jaką Nabīl planował, brakowało jeszcze sporo złota w rodzinnym skarbcu. Głównym problemem jego ciągłych niedoborów nie był jednak efemerydyczny plan odnalezienia wyspy a raczej wystawne ponad stan życie reszty rodziny i klanu. Aptekarz nie pobierał więcej od starca niż potrzebował na godne życie z Leonné. Zamieszkali niedaleko klifu, wznoszącego się nad starą, nieużywana już przystanią pamiętająca jeszcze wizygockie panowanie. Dom ich jak i inne w całej okolicy był z ociosanego równo, białego kamienia. Miał jedną lecz dość obszerną izbę, palenisko, stół kilka zydli i jedno łóżko na którym ciężko było się pomieścić. Za domem leżał stary ogród oliwny, którego nikt już nie doglądał. Morze obijające się o ceglano czerwone ściany klifu. Nie było w tym miejscu ani natarczywie wściekłe ani nie dął tu silny wiatr od wody. Ryb i krabów było na płyciznie co nie miara a zdradliwe czarne, wyszlifowane prądami przypływu kamienie nie były częstymi pułapkami pod stopami. U podnóża klifu, gdzie piętrzył się on zalesionym delikatnie grotem ku niebu, w jego twardej ścianie przyroda wydrążyła jaskinie o szerokim wlocie, postrzępionych ostro kamieniach i zimnych powiewach z dna ziemi. Przed jaskinią usypana była łacha naniesionego przez tysiąclecia piasku i żwiru a na niej stara i wybarwiona od soli morskiej i słońca łódź wiosłowa opierała się dzielnie kruszeniu i bezlitosnym zębom czasu. Wiosła nadal w niej spoczywały, czekając jakby jedynie na śmiałka który je schwyci i wyruszy na tej dzielnej, łupince wprost w gardziel neptunowego żywiołu. Aptekarz często patrzył na wylot jaskinii i pozostawioną tam łódź. Zastanawiał się czy po prostu prądy i wiry zaniosły ją tu przypadkiem czy może jednak nadmorska jaskinia jest domem jakiegoś miejscowego eremity czy duchowego przewodnika, który przecież musi utrzymywać raz na jakiś czas kontakt z osadą. Po to miał łódź. Pewnego dnia w porcie zapytał jednego z tragarzy o jaskinie i to czy ktoś tam mieszka lub mieszkał dawniej. Spalony słońcem Berber o zarośniętej aż po oczy, gęsta, siwa broda twarzy. Wybuchł śmiechem i zgodnie z ogólną nieufnością do katolickich białych odrzekł. - Łódź jest dla dusz … ale niech o nie nie pyta. Szczególnie nocą niech nie patrzy w wylot jaskini - położył mu silną dłoń o długich, lekko powykręcanych palcach na bark - Pierwsze wezwanie muezina o wschodzie słońca uspokaja morze i dusze. Ale niech lepiej dalej siedzi w księgach i podatkach. Niech o nic nie pyta. Pokój z Tobą. Pozostawił w jego głowie jeszcze więcej pytań a tylko jedna osoba mogła dać mu odpowiedzi. Nabīl nadzorował pracę załadunku towarów na jedną ze starszych już i solidnie poznaczoną ranami służby na morzu, galer. Trzymasztowa jednostka, o szerokiej nadbudówce na rufie i delikatnie zaostrzonym dziobie, stała bakburtą do nabrzeża. Drewniany, szeroki, złożony z ociosanych kołków trap rozsunięto na gorący, złoty piach. Parzący podeszwy gołych stóp jeńców i niewolników zatrudnionych do tej mordęgi jakim była praca dokera. Marynarzy w większości rozpuszczono na ląd do pobliskich spelun i burdeli. Zostało jedynie dwóch, którzy zagrzewali jeńców do coraz bardziej prędkich ruchów przy pomocy bata i kija. Krzyki, przekleństwa, złorzeczenia a także oferty kupna i sprzedaży handlarek i kupców mieszały się że swądem potu, krwi, zgnilizny, jodu i soli. Niedawno nad portem przeszła solidna burza z piorunami i rzęsistymi opadami. Żagle zszasowano i upięto u góry każdej z reji, pokład był mokry i brudny. Śmierdział zbutwiałym drewnem i wielbłądzimi odchodami bo statek głównie przewoził bydło oraz wielbłądy. Na handel ale i na rzeź. Nabīl próbował zapanować nad tym chaosem, wymieszanej chmary ludzi i zwierząt na deskach pokładu. Gdy jednak zauważył aptekarza, to z radością udał się ku niemu by przywitać go na swoim okręcie. - Czyż nie jest to przyjacielu najpiękniejsza łajba w całym kalifacie - poklepał brudny i wyszczerbiony zadrami reling - Dwadzieścia lat temu wydałem rozkaz by ją zbudowano i od tej pory służy mi dzielnie i wiernie. Lepiej niż wspólnicy w kompanii a nawet rodzina. Traktuję ten okręt jak kolejną córkę, których jak wiesz sam, mam osiem. Ale dość o przeszłości co Cię sprowadza. Interesy? Pieniądze? Może chęć nauki pracy w porcie? Ciężki to kawałek chleba nie na dłonie które leczą a na ręce tych niewolniczych bydlaków, którzy się grzebią jak mucha opadła do smoły lub żywicy. W takim tempie to jeszcze tydzień będę tu stał na kotwicy. Aptekarz skwitował wszystko błąkającym się po wargach, niepewnym, lekko gorzkim uśmiechu. - Szukam wiedzy. Bo ostatnimi czasy dręczyć mnie coś co nie powinno spędzać mi snu z oczu. Zagadka o którą mam nie pytać lecz nie chce żyć w niewiedzy. A Ty wiesz o wszystkim co się tu niegdyś działo. Jesteś potomkiem pierwszego rodu tej ziemi. Arab świdrował go swym lekko niespokojnym, szalonym okiem - Chcesz zapytać o łódź przy grocie pod starym klifem - przybrał minę jakby właśnie nabrał wody w usta i wzniósł wzrok ku niebu a potem zbliżył brodate oblicze do aptekarza - Ale o to pytać nie możesz. Nawet mnie. Szczególnie mnie. Nie mój ród. Nie moje przekleństwo. - Wiem już, że chodzi o duchy i klątwę - Nabīl nie dał mu skończyć - Jakie duchy? - Autentycznie zdziwiony, poprawił spadające mu na oczy siwe włosy rozwiane przez nadal silny wiatr - Duchy nie istnieją. Opierajmy się na tym co jest jawą, nie snem. - I mówi to człowiek, który poświęca życie na odszukanie mitycznej wyspy, zapadłej na dnie morza - Aptekarz udawał że się przesłyszał - Zresztą nieważne… nie chciałem pytać o duchy tylko o łódź. - Łódź należy do ludzi z morza - po lekkim zawachaniu stwierdził cicho Nabīl - Ale właśnie o nich lepiej nie pytać i nie mówić. - W porządku Nabīl. Czyli ta stara łódź ma nadal właścicieli. Ludzi morza. Żeglarzy. Łacinników czy waszych? - Nie ludzi morza. A ludzi z morza. Oni wyszli z morza a nie zeszli ze statków na ląd - coraz ciszej próbował łączyć słowa tak by tylko aptekarz mógł go słyszeć - Łódź jest dla ludzi na których czekają. Lub na jednego śmiałka, który ściągnie ją ku falom. - Czyli jednak mitologiczne duchy - Arab spojrzał na niego tak groźnie jakby chciał przylać mu porządnie biczem który upiął do pasa - Kto miałby płynąć i gdzie? Kogo wybierają? - I tego właśnie nie wie nikt - jakiś tragarz o rysach Seldżuka chyba usłyszał o jedno słowo za wiele, bo trwożnie wezwał imię Emmanuella i czym prędzej zszedł na ląd nie biorąc już ze skrzyni, kolejnego worka z owsem - To dawny lud. Jeszcze z czasów rzymskich. Oni sami wiedzą kto jest godny płynąć z nimi ku nieznanym, świętym ziemiom. Nie szukaj ich bo i tak nic to nie da. Nie patrz na łódź. Wracaj do Leonné. Pewnie się niepokoi. Pokój z Tobą.-
2
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Są rachunki krzywd, które nigdy nie będą wyrównane. Są zdarzenia i ich tragiczne następstwa, których umysł ludzki i sumienie jeśli je jeszcze ludzie posiadają, wybaczyć nie są w stanie. Są bestie tak zajadle nienawidzące i gorejące zemstą, że nawet po śmierci będą w stanie kąsać dusze swych oprawców, kryjąc swe zwyrodnienie, za potulnymi wyrazami skruchy i pojednania. Bo nawet bestii należy się słowo i krótka "Mowa końcowa” Pomyślałem że napiszę, choć z pewnością jestem dla Ciebie już tylko ciężarem na sercu. Pełnym pejoratywnych odczuć cieniem, odchodzącym z mokrych jeszcze po nagłym przebudzeniu oczu. Potworem gorszym niż deliryczne wizje z moich wierszy. Jeśli to czytasz to znaczy że moja siostra, wypełniła moją ostatnią wolę i wsunęła kopertę z listem do twojej skrzynki. Tak. Dobrze rozumiesz. Nie żyje. Zapewne od kilku dni spoczywam cicho pod ziemią. Czy cię winię? Być może. Lecz na pewno lepiej jest być martwym, niż uciekać całe życie przed grozą własnych fantasmagorycznych myśli pełnych kruchej i zimnej rezygnacji z owoców beztroskiej egzystencji której jak sama wiesz nie dane mi było zaznać ani dnia. Tak jak i w chwilach dojmującego odrzucenia i samotności. Nie pozbyłem się tej bestii ze swojego dwulicowego jestestwa. Stałem się nią na dobrę, gdy Ty bawiłaś się i uczyłaś w zamglonym pełnym dżdżystego dymu Londynie. Nie mogłaś uchronić tego którego, bezstronnie i w pełni pokochałaś Przed losem mu przesądzonym. Wiesz? Jego grób leży niedaleko mojego. Jest piękny tak jak piękne było jego życie. O zgrozo! Można by wręcz rzec, że pełen jest życia. O nim ludzie pamiętają nawet po śmierci. O mnie nawet ja chciałem zapomnieć jeszcze za życia. Dziwi mnie tylko że tak długo go szukano i dopiero nocą późną po trzech dniach od zabójstwa odnaleziono ciało. Zgotowaliście mi prawdziwe tortury swoim związkiem. Jego też okrutnie torturowano. Jedna kobieta. Dwóch samców walczących o jej względy. Dwa ruchy kosy. Rozstrzygające. Litościwej śmierci. Wiesz nawet chciałem się przyznać. Lecz zwlekałem aż nadeszła pierwsza mroźna pełnia listopadowa. Przemieniła mnie w bestię na zawsze. Stałem się wilkiem bez uczuć. Nie martw się nie wyruszę już więcej na łowy. Moje serce kiedyś Cię kochało, teraz gnije w moim wnętrzu plugawym przebite osinowym kołkiem. Za życia pętał mnie ograniczeń i upodleń łańcuch. Po śmierci również mnie nim spętano. Teraz mnie znienawidzisz jeszcze bardziej. Lecz moja śmierć da ci choć częściowe ukojenie. Śpij spokojnie od dziś Najdroższa. I wyrzuć wraz z pierwszym marzeniem sennym. Imię prześladującego Cię aż do dziś. Imię prawdziwej bestii.
-
Zważajcie błagam Was na los tych, którzy dotknięci ciężką chorobą umysłu czy po prostu szaleństwem. Wracają w struktury społeczne jakby zupełnie odmienieni. Wraca im chęć do życia i zdawać by się mogło, że żyją jak dawniej przed chorobą. Śmieją się i korzystają z dobroci młodzieńczego wieku. Lecz kto wie czym żyją i czym karmią swe umysły udręczone latami straconymi, barykadując się po zmierzchu w swych ciemnych, trąconych zimną grozą domostwach. Kto wie czy w korytarzach nie czają się duchy przeszłych, tragicznych zdarzeń, sącząc im do uszu i serc kłamliwe podszepty. Bo kto trucizny miłości choć raz zaznał, ten nie będzie szukał półśrodków by się ratować a sięgnie po rozwiązania skuteczne i nieodwracalne w swoim następstwie. "Lalka” Witaj przyjacielu! Piszę do Ciebie niezwłocznie po powrocie do domu i swego owalnego gabinetu, pachnącego drażniącym nos, lakierem do drewna, kwasowością rozlanych chaotyczną wstęgą niczym kontynenty na bezkresie oceanów, plam zapleśniałej, czerniejącej miejscami pęcherzykami zarodników, spękanej latami całemi skruszenia ścianie. Wilgną słodyczą na dębowej mozaice i wąskim zielonym chodniku. Skołtunionej okrutnie, zaplątanej w trwałym uścisku, mętlice uchowanego wszędzie wokół kurzu i brudu. Wedle lekarzy jestem już zdrowy i dalibóg takim się czuje. Pobyt najpierw w klinice a później uzdrowisku bardzo mi pomógł. Nieprzejednanie wielkie i skuteczne są zalecenia w terapii pana profesora J. To Ty sam poleciłeś mi terapię u niego. Leczyłeś się wtedy z traum i bezsenności, które powstały u Ciebie po pierwszych latach wielkiej wojny. Ach! Jakież to są dwie największe niesprawiedliwości tego świata! Miłość i wojna! Ach tak! Jeszcze obłęd do którego obie ich ścieżki prowadzą. Dasz wiarę że panna D. jest już szczęśliwą mężatką, w ramionach naszego wspólnego znajomego, choć dla mnie jest on bardziej frantem ostatnim i złodziejem. Pana N. Widziałem ich dziś w kościele, siedzących na czele rzędów ław, na wprost samego ołtarza. Jak dwa białe gołąbki, cicho gruchające, zapatrzone w siebie pod wpływem tej trucizny. Żaru uczucia, co pali trzewia, zmysły paraliżuje, cały mózg. Zabija wolną wolę i prowadzi nagminnie w standardy i pokłady służalstwa i utraty męskiej godności. Ach! Wielki Boże! Jaki ja jestem szczęśliwy nie czując już nic, ponad wzgardę okrutną i błysk mam w oczach przy tym taki nienaturalny nieodgadniony. Powiesz mi przyjacielu, że to zazdrości ukłucie w serce kołacze. Być może. Lecz to już nie boli jak dawniej. A bolało tak jakby kto wyrwę w miejscu serca wywołał, płożącą się gangrenicznym zakażeniem na członki i umysł do tej pory lekki i lotny. Pojedynkowałem się w obronie jej godności i o mało co nie zginąłem. Kula wymierzona we mnie, przez jej teraźniejszego męża strzaskała mi żebra. Lecz to jej wzrok obojętny, zastygły ledwie przelotnym mgnieniem, na mym skrwawionym obliczu, strzaskał mi serce na śmierć. Pamiętasz przecież dobrze. Biegałem za nią jak wierny i głupi pies. Spełniałem zachcianki. Obsypywałem srebrem i złotem. Suknie strojne, zamorskie słałem. Zapraszałem do opery i kina. Mój Boże! Ta zdradziecka zimna Gorgona, pozbawiła mnie zdrowia i fortuny. Popadłem tylko w długi i nędzę. Dlatego dom tak wygląda. Musiałem odprawić gosposię i sługę. Teraz posiadłość przypomina bardziej opuszczony nawet przez duchy cmentarz. Ciemno w nim. Pusto i głucho, Przywdziałem swój najlepszy surdut i odpaliłem spokojnie fajkę. Pulsujący dzwon ciszy, rozległ się w korytarzach utopionego w maraźmie domostwa. Rozszedł się po wszelkich zakamarkach. Znalazł mikroskopijne ujścia przez ściany i podłogę od strychu po główny hall. W pokoju byli ze mną moi ostatni przyjaciele oczywiście oprócz Ciebie. Małomówni i nie rzucający się w oczy. Nie narzucający też swojego towarzystwa, bez zgody gospodarza. Na stole stał rubinowy, pełen smaku i dobrego gustu, zamknięty w grubym butelkowym szkle John Jameson. A w szufladzie hebanowego biurka, groźni wybuchowi i nieokiełznani, naładowani jak ciasto świąteczne bakaliami, ostrą amunicją. Ci którzy pomogą mi rozwiązać moje problemy. Panowie Smith i Wesson
-
Wjechaliśmy w sam środek porannego szczytu. Taksówkarz, który był tak miły by mnie zawieść na miejsce, już od dobrych kilkunastu minut skupiony był naprzemiennie to na obserwacji otoczenia zza lekko zaparowanej i mokrej szyby swojego czarnego Buicka to na rozmowie ze mną mimo, że ukryłem dość obcesowo swe oblicze za najświeższym wydaniem gazety. Był tym typem człowieka, który zamęczyłby skutecznie słuchacza, solidną dawką plotek, wiadomości z lokalnego życia miasta, osobistymi spostrzeżeniami na tematy polityczne i gospodarcze i okrasił to wszystko warstwą dość płytkiego w odbiorze lecz i sielankowego humoru, tak dalece rozbieżnego z pochodzeniem jegomościa. A był on bez dwóch zdań Irlandczykiem. Miał zapewne około pięćdziesiątki. Aparycję dość nieprzyjemnie zdradzającą, młodzieńcze konszachty z uliczną huliganerią. Jednak uniform taksówkarza miał schludny i czysty. Język płynny i ukierunkowany na zaznajomienie się przynajmniej z podstawowym poziomem wykształcenia. Jego głęboko błękitne oczy co rusz uciekały, pełnymi źrenicami do wstecznego lusterka. Z pewnością widział mur jaki naprędce ustawiłem z wydania dziennika, pomiędzy nami ale nie był on dla niego nie do sforsowania. - Nadal patrząc na Pana, nie mogę się nadziwić temu co sprowadza Pana na powrót pod adres Mountain Street 5? - jego wesoły acz zbyt słodki głos przyłapał mnie akurat na odczytywaniu strony poświęconej nekrologom - Czyli chcę mi Pan powiedzieć, że kupił Pan tam mieszkanie? Proszę mnie źle nie zrozumieć, bynajmniej. Lecz uważam, że tak dystyngowana osoba będzie tam pasować jak rasowy chart do budy. Złożyłem gazetę i dopiero drugi raz od wejścia do kabiny objąłem wzrokiem postać taksówkarza. Siląc się na spokojny i obojętny ton rzuciłem - Lecz nie może Pan zaprzeczyć że jest to idealny wskaźnik porównawczy, świetnej lokalizacji z dogodnymi cenami na każdą w zasadzie kieszeń. Gdybym był tylko etatowym pracownikiem uniwersytetu, wtedy zamieszkałbym w domu na przedmieściach i woził się własnym Fordem a kto wie może i Cadillakiem. Taksówkarz znów wlepił wzrok w drogę i przepuścił ruszający z przystanku tramwaj. Szybko tego pożałował bo torowiskiem za umykającym po szynach pojazdem wlokło się kilkanaście postaci robotników pobliskich fabryk, skutecznie blokując pasy w obie strony. Chodniki były zatłoczone więc chcieli widać sprytnie wykorzystać szyny do dużo sprawniejszego przedostania się we właściwe sobie miejsce. Taksówkarz mocniej ścisnął kierownicę i zmiął w ustach przekleństwo. - Ale na swoje widać nieszczęście wybrał Pan dziś podróż moją taksówką - robotnicy na dźwięk klaksonów rozpierzchli się na pobocze - A jeśli tak dalej będziemy więcej stać niż jechać to skończą mi się tematy do rozmowy a nie lubię jechać z pasażerem w niezręcznej ciszy. - Niestety - pomyślałem, starając się mimo to przybrać minę jakoby podróż w całkowitym milczeniu byłaby mi koszmarem a nie wybawieniem. Taksówkarz skręcił na prawy pas, za plecy jakiegoś furgona, który jak głosił napis na brezentowej pace przewoził beczki z piwem. - Właśnie Mountain Street… a wie Pan … bo ku temu zmierzam jakoby od początku… mieszkałem kiedyś zaledwie przecznicę dalej przy Michigan Way. Straszne czasy dla mnie i mojej rodziny. Lecz rodzice robili co mogli by zapewnić mi dach nad głową i choć kromkę chleba na kolację. Chodziłem jednak do szkoły na rogu Mountain i Angelo. - widać wspomnienie dzieciństwa nie było mu jedynie przykrą traumą bo po chwili wybuchł krótkim śmiechem - Wie Pan co było najlepsze? Przy Mountain Street mieściła się jak już wspomniałem szkoła, za nią kościół adwentystów a w jego najbliższym sąsiedztwie burdel dla robotników i wszelkich brudnych szelm i złodziejaszków. Za burdelem była piekarnia i cukiernia starego Hoovera a później już tylko stare kamienice i obskurny, ciemny park przy Atlantic Road. - kawalkada pojazdów znów ruszyła tym razem żwawiej, skręciliśmy w Jefferson Street a taksówkarz nadal ciągnął temat - A te sąsiedztwo w tamtych czasach, mój Boże… muszę Pana rozczarować, teraz z pewnością nie ma co liczyć na poprawę, bynajmniej. W całym mieście sytuacja jest coraz gorsza. Bieda, głód i gangi to trąd który rozkłada prawo i porządek na gnilne resztki … ale Mountain Street to jest nadal tętniące ropnym guzem występku miejsce, które winno być spalone do cna i zaorane. - zamilkł na chwilę, wyciągnął ze schowka papierosa, włożył go między wargi, wystawił przedramię przez otwarte okno i już poważniejszym tonem dodał - A jakże miły Panie były tam i morderstwa i pożary mieszkań. A może te dwa zdarzenia w jednym… przypomniał mi Pan stare czasy. W suterenie akurat przy numerze pięć mieszkało młode małżeństwo Michael i Elsa Lagenfeld. Trudno o bardziej zgodną i szczerą miłość między partnerami. Elsa była piękną kobietą o rdzaworudych włosach i absolutnie idealnej talii a Michael miał wspaniałe korzenie rodzinne. Jego dziadek służył w armii generała Jacksona w trakcie secesji Południa a ojciec był szanowanym urzędnikiem miejskim. Michael nie poszedł jednak w ich ślady. Podobno już od dziecka okazywał postawy, które zdradzały jego szaleństwo lub rozstrój psychiczny. Mówiło się, że może trauma wojny secesyjnej osiadła w genach i ujawniła się u wnuka bohatera. Pił gorzałę i chadzał grać w pokera z typami spod ciemnej gwiazdy. Elsa wielokrotnie persfadowala mu te uciechy, lecz nie umiał uwolnić się od tych demonów. - zapalił papierosa i ominął zgrabnie jakąś głęboką przerwę w nawierzchni drogi - Aż przyszedł dzień gdzie przegrał wszystko. Nawet żonę. Uwierzy Pan że zastawił jej względy dla jednego z towarzyszy? Bydlak - dodał mściwie po chwili gorzkiej przerwy - A ten facet ochoczo przybył z nim pod drzwi mieszkania w środku nocy. Uwierzy Pan? Pozwolił zgwałcić swoją żonę i sam był przy tym i patrzył na to. Po wszystkim facet wyszedł jakby nigdy nic a Michael upił się do nieprzytomności w kuchni. A Elsa? - Buick mknął teraz na pełnej prędkości prawie opustoszałą Atlantic Road, za kilkaset metrów mieliśmy mijać park - Elsa pobita i zhańbiona, wstała z łóżka i odnalazła sejf Michaela, znała szyfr. Wyciągnęła z niego rewolwer kaliber 38. Podeszła do śpiącego na fotelu Michaela i oddała tylko jeden strzał prosto w głowę. Później nim na miejsce dotarły zaalarmowane służby. Rozlała pojemniki z naftą na siebie i łóżko a także po całej kuchni i podpaliła. Na koniec nim dosięgły ją języki ognia. - urwał i pokiwał głową ze smutną aprobatą - Strzeliła sobie w usta. Takie oto są sekrety dawnej Mountain Street. Mam nadzieję, że nie wystraszyłem Pana na śmierć tą historią. Jesteśmy prawie na miejscu. - I faktycznie przed nami było skrzyżowanie Atlantic z Mountain. Gdy skręciliśmy w ulice przez otwarte okno kierowcy wpadł do środka pojazdu charakterystyczny swąd spalenizny po pożarze. Przed jedną z kamienic, akurat tą w której przyszło mi rychło zamieszkać, zaparkowały auta straży pożarnej i dwa policyjne Fordy. Posterunkowi, próbowali zapanować nad sporym zbiegowiskiem usytuowanym u wylotu jednej z bram. Tłum naciskał lecz policjanci byli niewzruszeni. Z konieczności sytuacji, taksówkę zatrzymać kazałem na chodniku po drugiej stronie. W oknach kamienicy pod którą stanął Buick, nagromadziło się sporo, łaknącej sensacji gawiedzi. Wreszcie gdy uiściłem opłatę za przejazd w postaci trzech dolarów i pożegnałem serdecznie kierowcę, który chyba nie zamierzał być tu dłużej niż wymagała tego sytuacja bo nie nawracając nawet, zjechał w dół w stronę Angelo Street, mogłem wreszcie rozeznać się trochę w zaistniałym chaosie. Miałem objąć mieszkanie na poddaszu a spłonęło widać mieszkanie na parterze, najpewniej suterena. Gdy właśnie miałem zamiar dołączyć do grupki mieszkańców odpychanych przez posterunkowych, zatrzymał mnie w pół kroku obraz wynoszonych właśnie z bramy ciał. Noszy była para, oba nakryte grubą, białą plachtą. Spod jednej z nich wystawała szczupła kobieca dłoń, ze złotą obrączką na serdecznym palcu. Kobieta która zginęła musiała być młoda, na to wskazywała jędrna skóra jej dłoni. Drugą ofiarą musiał być mężczyzna i to dość postawny bo niosący go noszowi, widocznie odczuwali ciężar zwłok. Gdy ciała zniknęły w karetce, podszedłem do jednego z policjantów. - Dzień dobry. Czy może mi Pan udzielić choć skrawka informacji na temat tego co zaszło. Będę mieszkał w tej kamienicy na poddaszu. Nazywam się Tracy. - Ciężko stwierdzić Drogi Panie - lewą ręką zamaszyście zaczesał pokaźny siwy na wpół wąs - Mamy jak Pan widzi do czynienia z pożarem lecz I morderstwem lub samobójstwem. A ofiarami padło młode małżeństwo Lagenfeldów, gdyby Pan tu mieszkał od lat to znałby ich Pan z pewnością bardzo dobrze. Sądziłem z początku, że słuch dotąd wręcz idealny tym razem zawiódł mnie na całej linii, lub, że przekręciłem w myślach nazwisko, skupiony jeszcze podświadomie na opowieści taksówkarza. - Lagenfeldowie? Michael i Elsa Lagenfeld? Drogi Panie, prosze się nie naigrywać z majestatu śmierci. Oni nie żyją od prawie czterdziestu lat - ciężko mi było zachować spokój więc podniosłem ostro głos - Jak Pan widzi dopiero co przyjechałem tutaj czarną taksówką a taksówkarz znając cel mej podróży opisał mi ich historię umarli gdy był dzieckiem a może mi pan wierzyć że nie miał mniej niż pięćdziesiąt wiosen na karku. Policjant niepewnie zrobił krok w tył i przybrał bardzo podejrzliwą minę oceniając mnie od stóp do głów świdrującym spojrzeniem. Jednak po chwili odetchnął i schwycił mnie delikatnie za ramię - Nie bardzo rozumiem o czym Pan mówi, lecz staram się zebrać to jedynie pod rozstrój Pana nerwów nagłym zajściem i głębokimi emocjami. Nie przyjechał Pan z pewnością tutaj żadnym pojazdem a wyszedł Pan spokojnie gdy tylko zjawiły się na miejscu służby z tej oto bramy - wskazał na bramę przy której wysiadałem z taksówki - Wie Pan co mieszkałem tutaj niedaleko przy Michigan Way i jedynym taksówkarzem jakiego stąd znałem był Andrew Linsley, niegdyś mój kompan za młodu. Pochodził z rodziny irlandzkich imigrantów. Miał czarnego Buicka, którym jeździł dla miejskiego przedsiębiorstwa. Lecz nie mógłby Pan jechać z nim dziś bo Andrew nie żyje od dwóch lat. Zginął w karambolu. W jego taksówkę uderzył inny pojazd i oba spadły z mostu Corley. Lepiej będzie jak odpocznie Pan na ławeczce i da pracować służbom. Odprowadził mnie te kilkanaście kroków ku jedynej w okolicy ławeczce. Będąc w szoku usiadłem i dopiero teraz dostrzegłem w dłoni złożoną w rulonik gazetę, którą miałem ze sobą w taksówce. Traf chciał że otworzyła się znów na kartach nekrologów. Lecz tym razem i tu zaszły zmiany. Wszystkie dotychczasowe nekrologi zniknęły a ich miejsce zajęły jedynie trzy. Z nazwiskami Elsy i Michaela Lagenfeld i Andrew Linsley’a
-
Wracam najpóźniej jak tylko się da. Czerń okiennic, zwiastuje kolejną samotną noc. Czasami zastanawiam się po co w ogóle tutaj wracam. Dom powinien być ciepłym i troskliwym miejscem, pełnym radości, życia i najszczęśliwszych wspomnień. A nie zimną klatką bestii. Otwieram dębowe drzwi. Zawsze skrzypią jednako, straszliwym, płaczliwym skowytem. Przekraczam próg, by już bezpowrotnie zanurzyć myśli w oceanie depresyjnych mar. W hallu pali się nikłe światło, starych kloszowych lamp. Butelkowa zieleń, refleksów, zagląda ze strachem ku załamaniom korytarza. W piwnicy cicho skomle wiatr. Jak zwykle zapomniałem o zamknięciu tam okna. Ale światło w korytarzu zostawiam, by duchy tu zamieszkałe nie musiały brodzić po omacku od pomieszczenia do pomieszczenia. Nigdy co prawda żadnego nie spotkałem, ale czuję że tu są. Zostawiam im zawsze poczęstunek i trochę wina w jadalni. Zawsze zastaje jedynie puste talerze i wysączoną do cna butelkę. I odsunięte od stołu krzesła. Kiedyś zostawiłem im butelkę szkockiej i lód. Nie ruszyły nawet odrobiny a nocą dały oznaki swojej dezaprobaty. Gasiły i zapalały światła, tłukły oknami a gdy wybiła przeklęta godzina trzecia. Podchodziły pod próg mej sypialni i patrzyły swymi oczyma ślepców ku memu niewzruszonemu jednak obliczu. Aż do świtu, który przyniósł ostatnią w tym sezonie burzę. Ich kroki echem rozbrzmiewały w całym domostwie. Widać nie lubią pić na umór. Cóż, ich strata w gardło moje. Tym razem jednak, gdy skierowałem swe kroki ku jadalni, uderzyło mnie coś więcej niż smutek i zmęczenie do których obecności w moim życiu zdążyłem się przyzwyczaić. To było inne uczucie. Zbyt głęboko raniące by można było zignorować jego nagłą bytność w tym miejscu Była to rozpacz. Rozgniatająca serce. Żałoba, wstrzyknięta do żył. Niwecząca w zarodku wszelkie zarzewie szczęścia. Na domiar tego ogarnął mnie paraliżujący członki strach, gdy zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze. Stół został sowicie i przykładnie nakryty. Białym, nieskazitelnie wykrochmalonym obrusem o półkoliście ciętych końcach. Leżała na nim moja najdroższa zastawa i srebrne sztućce z secesyjnego kompletu. Dań było kilka. Wyróżniała się szczególnie ułożona na środku brytfanna z pieczoną w jabłkach gęsią, były gulasze i dziczyzna, sosy pieczeniowe, śmietanowe i dipy przeróżne. Chleby rumiane z chrupiącymi skórkami i bułki paryskie z charakterystycznie naciętymi bliznami. Owoce ułożone w piramidki, kusiły apetycznoscią z wypucowanych pater. Kilka butelek wina stało na stole. Były tam też moje koniaki w inkrustowanych złotem karafkach. Aperitify i stouty. Nie było jednak ani butelki szkockiej. Widać ten kto to wszystko przygotował, nie gustował w jej palącym trzewia smaku. A usiadł on u góry stołu wieczernego. Miał co najwyżej lat dwadzieścia. Bo nie wyzbył się do końca rysów chłopięcych a zarys jego szczęki nie obył się jeszcze widać prawdziwie z ostrym męskim zarostem. Włosy miał gęste i rozczochrane. Barwy żywego ognia. Oczy niewielkie i zmrużone. Też rzucające ku mnie ogniste błyski. Był niski acz bardzo solidnie zbudowany. Dłonie zdradzały potężną siłę. A barki i pierś jakby chciały wyrwać się z pęt koszuli i marynarki. Nos miał długi, wąski i krzywy. Usta szerokie i nikłe. Tak jakby nie trenowane mową wargi, prawie zanikły w jakiś niewytłumaczalny sposób. Był ubrany dość ekstrawagancko i w zupełnej kontrze do mojej starannej i stonowanej stylizacji. Marynarka jego, typowy Kent, była barwy lawendy a koszula ciasno upięta pod szyją miała odcień egipskiego piasku. Nieznajomy nie zapomniał o czarnej, tweedowej muszce I eleganckich, lakierowanych oksfordach. Jego ton głosu, odpowiadałby jak ulał do odczytu treści, najstraszniejszych, poczytnych horrorów. Był lodowato nieprzyjemny. Nie witał mnie jak gospodarza a jak intruza. Przynajmniej początkowo odniosłem takowe mniemanie. Wstał jednak gdy tylko przekroczyłem próg i jednym sprawnym susem doskoczył do mnie, uważając na zdradliwe nierówności, wiekowego parkietu. Wyciągnął ku mnie dłoń i rzekł. - Dziękuję Panu serdecznie za wielomiesięczną opiekę i dbanie o moje potrzeby. Dom jest prowadzony w sposób wzorowy a rozpieszczanie mnie napitkiem i posiłkami uważam za prawdziwie niepotrzebny acz bardzo miły dopust. Ale gdzież podziały się moje maniery. Nazywam się Tom Donnery a Pan zdaje się ma na nazwisko Tracy. Miło mi Pana poznać. Proszę niech pan spocznie. Odsunął mi krzesło i serdecznym gestem zachęcił mnie bym usiadł. Zrobiłem to dość machinalnie acz na nadal dość sztywnych z niepokoju i strachu kolanach. Donnery wrócił na swoje miejsce lecz tylko na moment, chwycił karafkę z koniakiem i nalał nam obu do przygotowanych kieliszków. Uchwycił je delikatnie w palce i znów ruszył ku mnie by podać mi przygotowany trunek. - Przydałby się lokaj lub dwóch. - rzucił z delikatnym uśmiechem - Niestety musimy zadowolić się swoim towarzystwem. Odebrałem kieliszek lekko drżącą ręką i opuściłem na wysokość piersi. - Pan zdaje się nie piję whisky - w sumie nie wiem dlaczego akurat to przyszło mi teraz do głowy - Proszę mi wybaczyć, że kiedyś nieopatrznie zostawiłem ją dla Pana na tym stole. Donnery machnął lekceważąco wolną dłonią. - Było minęło. Poszło w niepamięć. Proszę tego nie roztrząsać. - wzniósł cichy toast i wychynął kieliszek do sucha. Ja poszedłem w jego ślady - To ja jestem winny Panu przeprosiny. Zachowałem się wtedy karygodnie. Jak demon z piekła rodem a nie wiktoriański, szlachetny duch. No to za pojednanie. - napełnił nam puste naczynia i po chwili echo poniosło po pomieszczeniu cichy brzęk kryształu. Toast wypełniliśmy ochoczo. - Proszę bardzo Pan się częstuję. To mój osobisty rewanż za pana gościnność. Jedzmy i porozmawiajmy. Jak ludzie honoru i godności, których nie sposób dziś kupić. A więc sięgnąłem po kilka kromek chleba i skrojoną, soczystą pieczeń - Panie Tracy, może to będzie z mojej strony zupełny nietakt pytać o tak osobistą rzecz ale czy powie mi Pan dlaczego umarł Pan za życia? Nigdy nie spotkałem w tych murach nikogo poza Panem. Żadnych pańskich znajomych, przyjaciół ani kobiety. Może i było to nietaktowne ale jednak co szkodziło mi by odpowiedzieć zgodnie z prawdą. W końcu musiałem komuś się wygadać. Choćby i nie pochodził ze świata żywych. - Nie pochwalam płytkiej małostkowości i próżności Panie Donnery, a zarazem brzydzę się zdradą, dlatego też nie mam nikogo z kim mógłbym dzielić tak życie jak i łoże. Donnery kroił starannie gęś na równe części, uważając by nie poplamić się tłuszczem - Czyli odeszła z innym. Najpewniej jeszcze z tym kogo zwał Pan druhem i przyjacielem? - spojrzał na mnie z bólem pełnym zrozumienia - Wiem co Pan czuję. Straciłem tak żonę i swego brata. Ich portrety spoczywają do dziś w piwnicy. Nie ma usprawiedliwienia dla tak podłego występku. Zdrada zabija celniej niż sama śmierć. Więc wypijmy za ich śmierć. Wzniósł kolejny toast a ja jeszcze chętniej wychynąłem kieliszek do sucha. Piliśmy i rozmawialiśmy przez całą noc. Przed samym nastaniem świtu, pragnął bym odprowadził go do domu. Widać to nie był jego jedyny dom. Szliśmy po przystrzyżonym równo trawniku. Pijani w sztorc ale w szampańskich nastrojach, ku małemu pagórkowi okalanego starym zagajnikiem. Na szczycie byliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Pożegnał mnie wylewnie i gorąco i zszedł prędko po kamiennych schodkach wgłąb ciemni grobowca. Żeliwna krata zasunęła się za nim a kłódka z łańcuchem wróciły posłusznie na swoje miejsce. Obejrzałem się tylko raz, akurat gdy słońce przebiło się przez konary i liście i oświetliło biały, lekko omszały i zabrudzony śladami deszczu. Marmurowy grobowiec rodu Donnery. Postanowiłem upić się u jego stóp do nieprzytomności. Wyjąłem piersiówkę ze szkocką z zawiniątka kieszeni pod połą marynarki i wzniosłem toast ku cichej budowli. Za jego spokój i zbawienie duszy.
-
Przetarłem knykciami, zaczerwienione, przekrwione oczy. Nie pamiętam już do końca czy spałem poprzedniej nocy. Sennie, letargiczne obrazy mar. Snuły się ospale po marmurowych zdobieniach, kremowego sufitu. A może były to jedynie twory mej bujnej ostatnio wyobraźni. Mile połechtane i zbudzone do działania, wydarzeniami, które miały ostatnio miejsce. Właśnie te wydarzenia, dały początek pewnej dozie rozkładu zdrowego rozsądku w mych dotąd nienagannie uporządkowanych i racjonalnych myślach. Sprowadziły pod ten dach nieszczęsny, coś więcej niż tajemniczą niepewność. Zadomowił się tutaj strach i groza. Atakowały one jednak nie za dni, wesołych i pełnych entuzjastycznych uniesień. Lecz czekały na zachód tarczy, krwistego słońca ku falom bezkresnego, stalowoszarego morza. Dało się łatwo wyczuć jak ciepło wczesno letnich wieczorów, zagarniają pod swe skrzydła, blade jak śmierć suchotna, ćmy. Jak biesiadują, wirując i kołując u bierwion salonowego kominka. Jak furkoczą w szale uniesienia o rozgrzane, szklane osłony naftowych lamp. Po krzywych gzymsach i wybrakowanych, ceglanych murach, zagłuszane koncertem świerszczy, wspinały się ku rozwartym na oścież okiennicom, wydłużone w postaci nieziemskich, złudnych bestii, cienie. Poczęte od mgieł przedświtu. Osiadłe za dnia skwarnego w taflach skarlałych kałuż. Ukryte w załamaniach krzewów piwonii i róż. Przycupłe wśród, zroszonych żywicą konarów, w sadach i podleśnych, krętych scieżyn, zarośniętych dzikim powojem, ostrą trawą i młodym mchem co kobiercem swym zielonym wyszedł z kniei ku oczom ludzkim. Cienie te nie niepokoiły zmysłów, dopóki wyczuwały choć odrobinę życiodajnego światła u granic okien. Szeptały jednak raz głośniej, raz ciszej do ptaków, które zlatywały ku swym gniazdom na nocny spoczynek. Widać podniebni przyjaciele bali się ich niecnych zamiarów bo czasami do późna w noc niosły się wśród bukowych gałęzi i lipowych konarów ich podniecone i zwiastujące niebezpieczeństwo świergoty. Pierwsze gwiazdy, żegnały migocząc. Ukołysane w falach słońce. Przejmowały straż nad nieboskłonem. Musiały radzić sobie w poważnym osłabieniu bo księżyc nieśmiało wychynął jedynie spoza chmur. Był u schyłku żywota. Dziś noc ostatniej kwadry. Domostwo cichło. Mury i ściany wyłapywały coraz to mniej słów i poleceń tak domowników jak i służby. Tam ostatni raz zabrzęczała srebrna taca z serwisem do herbaty, Na korytarzu ostatni jęk wydały sypialniane drzwi. Z cicha przez nikogo już nie podjęte dopaliło się cygaro, pozostawione w kryształowej popielnicy. Ostatnie życzenie dobrej i spokojnej nocy. Dmuchnięcie, gaszące ostatnie zarzewie lampy. Jeszcze tylko powolne kroki na głównej drodze. To tylko stróż, idący ku bramie wjazdowej by zamknąć jej zamki aż do zbawczego rana. I jeszcze szczek niosący się w tą niespokojną, irlandzką noc. To owczarek stróża. Rad temu, że wypuszczono go z pomieszczeń kuchennych ku bezkresowi ogrodowych trawników i leśnych duktów. Tak słuchałem wsparty o poduszki, tych narodzin kolejnej nocy. Sen był tak samo odległy jak wtedy, kiedy ległem u Twego boku w tym łożu przed godziną. Wychynąłem przez ramię. Spałaś w najlepsze. Twe czarne włosy, rozsypały się wokół lica, turmalinowym zachwytem. Błyszczały refleksami fioletowych iskier, to znów lekko rudawym zabarwieniem przy lini skóry. Skóra Twa była idealnie blada, poetycko, erotycznie zabarwiona różem. Nie mąciła jej żadna skaza ani niedoskonałość. Dłonie zsunęłaś ku linii bioder. Były dziewiczo delikatne. Kremowoperłowe i podobnie do nosa usiane niesymetryczną linią piegów. Pierś Twoja opadała i wznosiła się miarowo. Sen był spokojny. Oddech Twój ciepły wionął na mój bark z nieprzymknietych warg. Na nocnym sekretarzyku od Twojej strony, nadal spoczywał Twój grzebień, lusterko z kości słoniowej i taca z winem i owocami. Butelka miała nietknięty nawet korek. Zasnęłaś dziś wreszcie bez pomocy wina i leków. Wtuliłem się w Ciebie i złożyłem pocałunek na Twe rozchylone usta. Objęłaś mnie przez sen i docisnęłaś się całą sobą do mnie. I choć wiem, że powinienem równie spokojnie odpłynąć w sen. To jednak męczył mnie od środka ten robak którego zwą sumienie. A chciałem tylko wrócić do tego co było. Co było moim sensem i szczęściem przez całe lata. Życie bez miłości i sensu w niej zawartym. Nie ma celu. Dlatego zrobiłem wszystko by Cię odzyskać. I teraz od tych trzech dni i nocy, czuję że odzyskałem moc i prawo do istnienia. A mury te odzyskały prawowitą i jedyną panią. Boję się nie tego co zrobiłem a tych cieni się lękam. Myślę że to Ci którzy przychodzą tu z cmentarza. Upominają się o swoją zgubę. Wtuliłem się mocniej w Twe rozorane rozkładem ciało. Niech spróbują zaprowadzić Cię do grobowca po raz wtóry. Wolę w miłości trenie, tutaj z Tobą gnić. Niż w żałobnym płaczu, przebitego stratą serca. Wołać Twe imię po wieczność. Na zimne i głuche ściany grobowca. W hołdzie E.A.Poe za ukazanie mi piękna, cmentarnych mgieł i cieni. Za mrok i grozę ukryte w poetyckim słowie gotyckiego piękna. Za wszystkie te długie lata spędzone pod mistrzowską protekcją jego dzieł.
-
Chcąc zaczerpnąć dopływu świeżego powietrza jak i życiodajnego światła letniego słońca. Otworzyłem na oścież, ciężkie, drewniane okiennice i wychynąłem głowę poza obręb parapetu. Dzień był suchy i skwarny. Niemiłosiernie uciążliwy żar, lał się z błękitnego nieba, niepohamowaną strugą. Promienie słoneczne, roztapiały wręcz bruk a ściany i elewację kamienic zamieniały się pod ich władztwem w rozpalone kotły piekielne z tonącymi w ich wnętrznościach, pomstującymi na pełnie lipcowych upałów, wyczekujących na mrozy, niewdzięcznymi, ludzkimi grzesznikami. Rynek był prawie zupełnie wyludniony. Ogródki kawiarni tchnęły letargicznym spokojem i parną dusznością. Pojedyncze kramy i rzemieślnicze wozy, sennie przycupły w cieniu gzymsów i balkonowych nawisów. W bramach, okutane w szale i chusty, babulęta w kwiaciastych, ciężkich spódnicach, handlowały mlekiem, serem i czosnkiem. Właścicielki zdobnych, jedwabnych sukien, ukryły swe alabastrowe cery i dłonie pod zbawczymi rozłożysztymi cieniami parasoli. Oddając swe ramiona pod protekcję, dżentelmenów w skrojonych na miarę surdutach i garniturach, uchylających ronda meloników i fedor przed szacownymi na równi sobie przechodniami. Dzieci i pacholęta, nie trwożyły się wcale. Ich śmiechy, krzyki i kwilenia niosły w obraz ten sennie ciężki, trwałe nośniki życia i szczęścia. Zajęte igrami uciesznymi i beztroską swawolą, korzystały z młodych swych chuci w całej pełni. Nim na powrót cofnąłem się do powoli nagrzewającego się mieszkania, pozdrowiłem jeszcze ochoczo, oblicze sąsiada z naprzeciwka, który palił fajeczkę na parterowym tarasie u stóp małego angielskiego ogrodu. On był malarzem życia i piękna. Ja poetą mroku i żałoby Widać w złej godzinie umysł mój wywołał to słowo z niebytu, letniej, delikatnej atmosfery. Żałoba - wkradła się gwałtem niczym obca armia. Jak skuteczny, cichy złodziej do tego pałacu beztroski. Nagle znikąd nadpłynęła burzowa, ciężka pełna wodnego balastu chmura, skutecznie otoczyła swym srogim jestestwem tarczę radosnego słońca. Kto żyw, uniósł swe oblicze na niebo teraz stalowo szare i mętne. Chmura wygrażała ludziom i ziemi. Choć nie wyszedł z niej ani jeden grzmot. Ani jedna kropla deszczu nie zmąciła wysuszonej na wiór, pełnej pyłów i lekkich drobin gleby. Wtem kolejny nagły i przewrotny ton dał o sobie znać, ostrym, nachalnym dźwiękiem. Na skraju prowadzącej na południe ulicy, stał od wieków mały, murowany kościółek z kaplicą. Ciszę przed burzą, przerwał dźwięk jego dzwonu. Groźny, głęboki, hipnotyczny tembr jego serca tak dalece bardziej okrutny w odbiorze niż radosne, ratuszowe kuranty zegarowej dzwonnicy. Bił smutno, przeciągle. Wtem odrzwia świątynne rozwarły się jękliwie, skargą zastygłych zawiasów. Zdać by się mogło, że tak ten obraz zastygnie na wieki ku zdziwieniu mieszkańców. Lecz wreszcie, ujrzałem dobrze postać księdza, który pewnym, sprężystym krokiem przekroczył święty próg. Dierżył w dłoniach, wysoki, drewniany krucyfiks. Zatrzymał się u schodów widać czekając na kogoś. Po krótkiej chwili, wychynęło na zewnątrz kilku starszych, lekko podgarbionych jegomości w steranych już i przesianych marynarkach. Stanęli, robiąc widać miejsce kolejnym za sobą. Ludzi było już jednak tylko kilkoro w tym dwie, starsze już kobiety. Wszyscy na czarno odziani, z głowami opuszczonymi w zadumie. Wyglądali jak te kruki cmentarne, które gnębią żywych z dachów grobowców i desek nierówno zbitych krzyży o chlebową jałmużnę ku zbawieniu dusz czyśćcowych. Wreszcie w kompletnej ciszy wyniesiono, sosnową trumnę bez zdobień. Wsparło ją czterech, silnych chłopców, najpewniej pomocników grabarza. Uszli z nią do podnóża schodów i złożyli z czcią na wcześniej podstawiony wóz. Powoził nim wikary. Ksiądz wyszedł na czoło konduktu, zaintonował pieśń pogrzebową i wszyscy ruszyli tropem zmarłego po wybujałym, krzywym bruku w stronę mojej kamienicy. Dzieci ucichły, spętane uściskami matek i babć, które nagle pojawiły się u ich boków by zmarły mógł odejść w godności i spokoju. Dżentelmeni i ich damy, chronili się na granicach ulicznego rynsztoku, spuszczając głowy i odprowadzając duszę zmarłego znakiem krzyża. Starsze przekupki, wyciągały z tobołków i fałd ubrań różańce i krzyżyki, przystawiając je do ust, sączyły wyschniętymi wargami, słowa modlitw, żegnając się z dewocką natarczywoscią. Gdy kondukt kroczył pod mym oknem spojrzałem raz jeszcze ku tarasowi z ogrodem. To co ujrzałem, wprawiło mnie w rozstrój i szaleństwo. Sąsiad nadal tam był. Widać gdy nie patrzyłem skupiony na pochodzie konduktu, on dopalił fajkę i rozstawił sztalugę z płótnem. Malował i to nie byle kto służył mu za modela. A była to Śmierć. Wysoka i dumna. Odziana w swój, najczarniejszej nocy płaszcz. Przywdziała maskę śmierci szkarłatnej. Pozowała z kunsztem jak najprawdziwsza diwa. Na tle krzaka pąsowych róż, które dałbym sobie rękę uciąć. Żyły pełnią kwitnienia, jeszcze przed kwadransem. Teraz opadły, uschły, zmarniały. Dotknięte zgnilizną. Obsypane czerwiami.
-
Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs i kierowca nie zamierzał nawet udawać, że nie chcę spędzać na postojach więcej czasu niż wymagała tego absolutna konieczność, polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji. Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi upadku swego człowieczeństwa. Traf a może i przeznaczenie wskazało tego wieczoru, że pośród tych wyrzutków można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem nie pasował tam wcale ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic. Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to, że myśli nad czymś natrętnie lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie, zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie, że pasażer wyglądał jak duch nawiedzający kabinę pojazdu. Wnioskować by tak można po tym, że odziany był w długi, sięgający kostek dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu o uciętym ledwie widocznym daszku. Autobus ruszył w stronę kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki jak i odwiedzających nekropolię żałobników. Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń nie miała śmiałości naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w niekoszonych od dawna trawach i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne. Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci. Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby, chcieć wysiadać na nim o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku. Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi. Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić a od jutrzejszego poranka, po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz. Jaki to wstyd, że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski, które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną. Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy. Z zadumy wyrwał mnie autobus, ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu. Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie i wiedząc, że to zjazdowy kurs ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie i wydawało mi się, że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej, wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki. Z narożnika wiaty wychynęła postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni natrafieniem na siebie o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy. Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie. Minął wiatę i skierował się ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem. Bałem się Drogi Panie życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy. Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.
- 8 odpowiedzi
-
4
-
- proza poetycka
- groza
- (i 5 więcej)
-
Staram się przyzwyczaić. Dlatego też każda ścieżka, mojego porannego spaceru, znajduję swą metę na cichym, rozległym mnogością pomników, skąpanym w zbawczym cieniu wierzb, ukołysanym martwotą nieskończonej żałoby, zasłuchanym w świergocie ptaków. Starym i zaniedbanym cmentarzu. Tutaj dusze już od bramy, wołają za mną wesoło. Zapraszają, bym choć przystanął lub przysiadł z nimi na skorodowanych przymogilnych ławeczkach. Bym podzielił się z nimi chlebem i napitkiem. Pobłogosławił im w ziemskiej nadal niewoli. A upiory skrwawione do stóp, posoką często nie swoją a złapanych podstępnie ofiar. Rzucają mi spojrzenia nienawistne ale i trwożne. Rozmywają się w jutrzni budzącej, ich węglami z piekła samego, malowane postaci. Demony spętane, modlitwami. Krzyczą lub śmieją się opętańczo. Z bezdni czarnych czeluści. Spękanych ścian grobowców. Idę na sam koniec nekropolii. Pod mur ceglanym wężykiem, okalający tę oazę wiecznego spoczynku. Srebrna furta w jego środku. Przez, którą umarli już przejść nie mogą. Mi jest jeszcze to niestety dane. Furtka skrzypi nie naoliwionymi zawiasami. Czy to Ty Aniele Śmierci po moją lichą duszę kroczysz? Umrzesz w swoim czasie. Dziś innego szczęśliwca ku zaświatom prowadzę. I dołączył do sunącego brukiem, długiego konduktu. Wszedł pomiędzy księdza dzierżącego jesionowy krzyż a głowę sosnowej trumny. Stanęli nad wykopaną świeżo mogiłą. Kapłan - Śmierć i wyznawcy sparaliżowani strachem - żałobnicy. A ja wracam ku temu po co przybyłem. Szukam pośród traw strzelistych i skupisk dorodnych pokrzyw. Miejsca spoczynku na swój rychły zgon. Wreszcie, pod konarem prawie wiekowego klonu, natknąłem się widać nie przypadkiem na jegomościa zrazu przedziwnego. Wyczułem, że nie z żywym wejdę w dyskurs. I był on najpewniej tutejszym upiorem. Był w moim wieku. Wąs miał jasny i strzelisty. Policzki zaróżowione delikatnie lecz zapadłe. A oczy czarne prawie. Wyrażające dozgonny smutek i rozpacz. Czoło wysokie a na jego czubku, zaczesane starannie słomkowej barwy, gęste włosy. Koszulę miał białą i o bogatym kroju. Szerokie miała rękawy i guzy przeszyte grubą nicią. Spodnie od garnituru czarne i pas w nich zapięty na metalową półokrągłą klamrę. Brogsy o nosku wąskim, wypolerowane na wysoki glanc i z okazałym przeszytym ażurem. Nie młodzieniec już ale widać że co najmniej dobrze jeśli nawet nie szlachetnie urodzony. Czym jednak raziła w oczy jego postać? Tym, że w miejscu serca znajdowała się dziura po kuli, która nadal jątrzyła się widać i upuszczała z siebie ciemną krew. Pan się nie martwi, nie boli mnie już. Rzucił żartobliwie, widząc gdzie wzrok mój uciekł. Najpewniej rozumuję, że szuka Pan dogodnej dla swej wygody kwatery. Jak mniemam tamte okazałe i bogate w detale i zdobienia grobowce nie wchodzą w grę? Doskonale, dodał po chwili pauzy. Dotarł Pan aż tutaj, do samego końca. Witam więc w kwaterze samobójców! Jak może Pan sam jasno stwierdzić, nam ostatnich honorów poskąpiono. Nie ma tu nawet lichych krzyży czy płyt o takich wygodach nie mówiąc, znów spojrzał wymownie ku okazałej reszcie nekropolii. Lecz jest tu spokojnie, cicho i nikt oprócz dzikich lisów czy z rzadka, bezdomnych psów tutaj nie zagląda. Nawet oni, wskazał na dusze, które przyglądały się tej rozmowie z bezpiecznego dystansu - nie zaglądają tu nigdy. Boją się klątwy tego miejsca. A my przecież jesteśmy może bardziej nawet ludzcy niż oni. A raczej byliśmy. Jednak my odeszliśmy bez rozgrzeszenia swego występku. Ale jakże było to dalej ciągnąć? Sam Pan zresztą to najlepiej wie i czuję. Inaczej by tu Pana nie było. W każdym razie. Pan pamięta te słowa. Kiedy przyjdzie ten dzień. Pan dobrze wie jaki. Może Pan tu przyjść o każdej porze dnia i nocy. Niech się Pan nie martwi ja już nie muszę sypiać jak onegdaj. Przyjdzie Pan tu i zrobi to co zamierza. Niech Pan będzie spokojny, jestem dżentelmenem i nie będę wścibsko podglądał ani złośliwie komentował. Wspieram Pana gorąco bo i ja jak Pan widzi mam to już za sobą. A później gdy już się to dokona, legnie Pan tu, kto wie, może i dokładnie w miejscu mej mogiły. Niech się Pan nie martwi, nie będę zły ani urażony. A potem zgnije Pan i zapadnie z czasem w mokrą ziemię. Kto wie, może trafi Pan do mnie. Będziemy spoczywać razem. O ile nie będą przeszkadzały Panu moje prochy. Tymczasem, daję już Panu spokój i czas do namysłu. Moje uszanowanie. Nie widziałem go już nigdy później. Nawet w dniu gdy przybyłem pod ceglany mur i rozłożysty, stary klon by zrobić to co musiałem wreszcie zrobić.