Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'groza' .
Znaleziono 30 wyników
-
Na odgłos - dylogia poetycka
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dylogia poświęcona pamięci C. Baudelaire'a i jego "Kwiatom zła" "Na odgłos" Drugie miejsce dla najwybitniejszego. Bożyszcza- laureata. Który rozstał się z życiem wśród mgielnych bagien. By żyć. Potrzebował spokoju, seksu i krawata. Teraz może liczyć na ptactwo cmentarne i szczek grobowych hien. Otwieranej trumny odgłos. Jęk potępionej duszy nie wymaga dużej głośności. Na pomniku dymi jeszcze, pozostawiony przez żywych papieros. Moja luba też wyszła z grobowca. Blada i naga. Rozkład zabrał jej twarz. Zgnilizna zalotnie pokrywa krągłości. "Na martwą kochankę" Umorusana we krwi służka wchodzi do trumny. W pełni trupio,lodowata atrakcja główna. Przytulam do siebie jej kibić i o pierś zahaczam westchnieniem. Ręką rozkładu badam jej wzgórek. Wilgoć i młodość obszaru. Jej kark skręcony powrozem i rany na plecach rozwarte pejczem. Martwota oczu nieodzowna. Spełniam zachcianki bo już nie mogę doznać udaru. Rozdrapujesz mi twarz paznokciami. A ja pragnę wyrwać Ci serce. Lecz nie została go nawet odrobina. Gdy zanurzasz język w wyjedzonych przez czerwie ranach. Czuję jakbym w dół gór mroku szusował. Dusisz się z bólu rozkoszy. Trumna to śmierci kabina. Aż do świtu będę po Twym ciele jak po starym grobowcu szubrował. -
Myślę, że minęło już aż nazbyt wiele czasu od początku mojego milczenia i myślę także, że już najwyższy czas ku temu by je przerwać. Dzień mojego zniknięcia prawie dwa i pół roku temu był zupełnie niepodobny do tego dnia, który właśnie wstaje za moim ośnieżonym do połowy szyb oknem. Zniknąłem bez słowa wyjaśnienia w pewną sierpniową, upalną niedzielę roku 2020. Gdy dziś wracam myślami do tego popołudnia, które mimo wakacyjnej pory spędzałem w swoim gabinecie, zlokalizowanym na wydziale historii Uniwersytetu Marii-Curie Skłodowskiej w Lublinie, ogarnia mnie zamiast fali gorąca i duchoty, fala dojmującego chłodu i grozy, gdy przypomnę sobie nad czym wtedy pracowałem bez wytchnienia i jak głęboko zepsutą i zakazaną dla oczu ludzkich wiedzę pochłaniały moje oczy i umysł archeologa. Na szczęście dziś już mogę o tym opowiedzieć szerszemu gronu odbiorców. Od początku moich studiów oprócz szeroko pojętej i ogólnie dostępnej i wiadomej wiedzy historycznej i archeologicznej, pociągały mnie również tematy i założenia mniej popularne wśród gremia profesorskiego jak i kół studenckich. Okultyzm, dziwne religie i kulty oraz świadectwa istnienia bytów starszych niż znany nam świat w zasadzie na wiele lat przed studiami rozpalały moją wyobraźnie na tyle bym już w wieku lat około dziesięciu bądź jedenastu przedsięwziął decyzję o studiowaniu archeologii. Jednak dopiero na studiach mogłem w pełni oddać się pasji o jakiej nie byłem w stanie wspomnieć nikomu ze znajomych, rodzinie a tym bardziej komukolwiek z bardzo ograniczonego i konserwatywnego grona profesorów i doktorów mojego uniwersytetu. Szybko jednak jako najzdolniejszy ze studentów, zdobyłem zaufanie niektórych uznanych w świecie archeologii głów na tyle że mogłem za ich pośrednictwem mieć dostęp do źródeł wiedzy zakazanej lub ukrytej dla większości ludzi. Nie było łatwo przekonywać tych wszystkich posuniętych już mocno w latach profesorów o marsowych obliczach o moim rozpalonym płomieniu wiedzy. Nieraz całymi tygodniami uganiałem się za poszczególnymi osobami po uniwersyteckich korytarzach i aulach tylko po to by wyjawiły mi wreszcie tytuł jakiegoś rękopisu lub dawno zapomnianej księgi z której mógłbym czerpać niedostępną nigdzie indziej wiedzę. Nigdy nie zapomnę ich przepełnionych troską twarzy, gdy nachylając się ku mojemu obliczu, szeptali wręcz bym zarzucił swe pasje i nigdy nie wspominał o tym co ludzkość już dawno porzuciła w odmętach zapomnienia. Bo czy kiedykolwiek drogi Czytelniku słyszałeś cokolwiek o pismach aszuryjskich? Czy znana jest Ci treść gwiezdnych tablic z miasta Ur? Czy znani są Ci nieumarli Bogowie, zaklęci na wieki modlitwami z Księgi Robaka, Księgi Chaosu, Księgi Siedmiu Bram oraz Księgi Siedmiu Gwiazd? Czy kiedykolwiek miałeś styczność z pismami szalonych na poły braminów, którzy poprzez ascezę sami stali się na pół bogami i spisali dzienniki przy których licząca cztery tysiące lat Mahabharata jest jak wydana ledwie dnia wczorajszego gazeta. O nie Czytelniku! Człowiek zapomniał już na szczęście o tych historiach. Gdyby w dzisiejszych czasach, wiedza zawarta w tych pismach była szeroko dostępna i komentowana a za sprawą mediów także tych społecznościowych dosłownie każdy miałby w nią wgląd. Świat jaki znamy nie mógłby znieść tak dalece odrażającej, nieludzkiej i szalonej wiedzy. Ludzie postradali by zmysły raz po raz obrazując sobie oczyma wyobraźni wszystkie zawarte tam wydarzenia i postacie. Byliby i z pewnością tacy dzisiaj, którzy braliby to za żart i niedorzeczność. I Ci skończyliby jeszcze tragiczniej. Najpewniej nic nie powstrzymałoby ich od próby udowodnienia swoich racji, że mają do czynienia z żartem bądź głupawą formą mistyfikacji tak podobną do opowieści o Yeti, Wielkiej Stopie czy UFO. Gdyby nie daj Bóg w ich ręce trafiły teksty modlitw i instruktaże pradawnych obrzędów i gdyby pełni słodkiej i naiwnej ale w tej sytuacji śmiercionośnej nieświadomości przywołali na ten świat coś z TAMTĄD. Jak wielce okrutny byłby to koniec cywilizacji człowieka. Oni zginęli by pierwsi a po nich setki, tysiące, miliony. Wszystko obróciłoby się w perzynę a władzę nad pełzającym po świecie chaosem zabierającym całe życie, przejęli by ONI. Byty z krain ciemności. Cywilizacja z samotnej góry pośród siarkowego płaskowyżu wiecznego żalu. Ci którzy nie mają imion. Ci, którzy umarli lecz żyją. Ci, którzy czekają i śnią. Ten, który ich wszystkich zwoła gdy wreszcie połączy szczątki swego ciała. Gdy eony zgasną i nastanie koniec wszystkiego. Nastaną ONI. Już dość powiedziałem Czytelniku. Nie karz mi przekazywać tej wiedzy w takiej formie. Bo mój umysł jest pogrążony w czystym cierpieniu i nieopisanej rozpaczy. A wiedza, którą zachłannie posiadłem. Niechaj będę przeklęty! Jest wiedzą początku końca. Apokalipsą naszych czasów i naszego wszechświata. Teraz gdy czuję się już na tyle bezpieczny i ukryty przed oczyma ich szpiegów. A także po części już w pełni sił umysłu. Mogę wreszcie wyjaśnić dlaczego zniknąłem a później odnalazłem się wiele miesięcy później w moim gabinecie na tym samym fotelu i przy tym samym biurku. Lecz zamiast gorącego popołudnia, dojrzałem za oknem grube zaspy śniegu i ludzi przemykających zaśnieżonymi chodnikami. Zegarek w moim telefonie nadal wskazywał godzinę za piętnaście czwartą lecz data zmieniła się z szesnastego sierpnia na jedenasty grudnia a rok z 2020 na 2022. Na biurku nadal leżała otwarta duża, opasła księga. Oprawiona w skórę aż za dobrze znanego mi pochodzenia. Nadal pogrążony w głębokim szoku spojrzałem ukradkiem na zżółknięte strony i czerwone symbole oraz spisany tekst w języku tak przedziwnym, że Tobie Czytelniku mógłby po raz kolejny wydać się żartem jak cała moja opowieść. Lecz ja wiedziałem co przedstawiają karty tej księgi. I wierz mi Czytelniku, że gdyby nie jakaś przedziwna siła przetrwania i woli ludzkiej, która zesłała wtedy na mnie dziwną pomroczność i otępienie, gdy patrzyłem na tekst w księdze to dziś byłbym tylko lalką bez serca i ducha zamkniętą w zakładzie dla obłąkanych. W myślach jeszcze raz odszyfrowałem tekst i nie mogąc się już powstrzymać zemdlałem. W księdze zawarte były modlitwy otwarcia Siedmiu Bram przy pomocy siedmiu strażników i siedmiu gwiazd. Wtedy, tego sierpniowego popołudnia, starałem się rozszyfrować pierwszą z nich. Bo są one spisane szyfrem, który nie łatwo złamać. I językiem przy którym języki Babilonu nie znaczą nic na linii czasu. Najwidoczniej ślęcząc w kółko nad tekstem powtarzałem sobie jego znaczenie półgębkiem pod nosem. Machinalnie, bezmyślnie. Nie bacząc na konsekwencję swego postępowania. Zanim zemdlałem dotarła do mnie jedna myśl. Ja tam byłem! Byłem za pierwszą z nich! Czy jeśli ja byłem tam. To czy... mój Boże ... ON był tutaj!
- 7 odpowiedzi
-
2
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nie mam z tym problemu, by się odwrócić plecami do ludzi. Forsuję się ucieczką w najdziksze, nieodkryte ludzką stopą bory, wilgne od ciszy pradawnej, opalizujące błyskiem rubinowych ślepi, zawezwanych przez gęślarzy, z zaświatów widziadeł, klątwą najmroźniejszych wichrów, rozsadzających gałęzie i pnie, ostatnich konających tu z wolna drzew. W bezdni leśnych parowów. Lecz ludzie to też zwierzęta. Najgorsze, bezmózgie. Z psami gończymi u boku. Polują na nas. Dostojne wilki. Na własną zgubę szukają ran i dużych kłopotów. Jeśli trzeba życie oddam za swą naturę i wolność. Obława, krzyki i strzały. Niosą się na kilometry w pełnych grozy, cząstkach powietrza. Przybyłem do najświętszego zagajnika. By ukryło mnie w swych potężnych, prastarych korzeniach. Drzewo wszelkiego stworzenia. Ja omen śmierci i morderca niewinnych. Skomlałem wesoło i tarłem sierścią o pancerz boski z jego pooranej zmarszczkami wieków, brunatnej kory. Niech przyjdzie tu ta łaknąca krwi sfora. Ja im rozoram pazurami, karki i trzewia. Gardła strzaskam z lubością aż wywalą na wierzch, spienione w krwistej agonii jęzory. Przybyła w porę jednak odsiecz. Las stał się pułapką w jednej chwili dla gniewnej pogoni. Labiryntem mitycznego monstrum. Duchy biją w dzwon puszczy. Leszy nawołuje swe wilcze dzieci. Odgłosem świętego rogu. Znamy dobrze jego ojcowski dzwięk. Wesołe wycie, szybuje do uszu demona. Czuję dobrze gniew swych dzieci. Pragnienie krwi, sączące się z rozwartych szczęk. Labirynt zamknął swe ściany na wieki. Nastała z wolna noc. Deszcz na runo i mech, cicho siąpie. Trzask gałęzi tak jednaki z odgłosem łamanych kości. Co chwila przerywa błogość snu. Pod drzewem stworzenia, odgłosy uczty wystawnej. Muchy wesoło brzęczą w ustach. Żuki wturlają się we wnęki oczodołów. Uczta w imię zwycięstwa i przeciw naturze człowieka. Na świeżym jeszcze, myśliwego trupie.
-
Pamiętam jedynie ciemny tunel bez widocznego śladu wylotu. Nie szemrzał w nim żaden dzwięk. Nie błądziły po pokrytych, solnymi i wapiennymi śladami, ogniki nawet najtruchlejszych, zdawkowych, świetlnych iskier. Moje stopy. Nie czuły już ziemi pod sobą. Zmysły stały się energią a umysł kroniką wiecznej wędrówki, nieskończonych wszechświatów. Anioły w pięknych, karmazynowych żupanach, zapiętych na srebrne guzy. Narzutki ich z purpurowego sukna, podbite złotogłowiem i rysiem. A kontusze osmańskie, szyte srebrną strugą nici, lśniły w ciemności tak jak i kamienne, rubinowe oczęta pasów, wokół postawnych bioder. Cholewy podkute, wybijały takt ostatnich oddechów, rażonej starczą chorobą piersi. Prowadzili mnie do ostatecznego potępienia, tam gdzie dytko mówi dobranoc. Podtrzymywali pod ramiona mą duszę umęczoną, skarlałą. Oblicze suchotnicze o bladej, suchej i pooranej bliznami czasu skórze. Wątłej, bez krwi, która się w oczach spękanych zebrała. Nie było tam nawet śladu, zbawczego, żywego przeciągu. Wiatr jak ja. Był cichy i martwy. Lecz kilka razy poczułem delikatny zapach. Przypominał woń świeżo skąpanej w ulewie letniej, ziemi cmentarnej. Lekką woń zaawansowanego rozkładu. Mdłą i drażniącą. Nuty drewna zleżałego od dawna w ciszy marmurowych grobowców. Spękanego i zbutwiałego. Mokrego od krwi, czarnej, przeklętej na wieki. Anioły przystanęły i zapaliły ogarki świec i wręczyły mi je wraz ze złotym chrestem. Po czym jeden z nich przystanął naprzeciw mego oblicza i błogosławił mi tymi słowy. Jam jest Bóg Twój i Twoja wola. Pan Twój i narodów świata, Samodzierżca i Car niebiosów. Ja Mistrz aniołów i świętych, błogosławię Ci w godzinie odejścia. Teraz i zawsze i na wieki wieków. Anioł namaścił mnie świętym olejem żywicznym i wypowiedział te słowa w godzinie męki i sądu, Przez wyższe prawo zostałeś wyklęty i wysłany w ogień wieczny. Idż bez lęku boże dziecię, w pokutny płomień oczyszczenia. Skinął dłonią a po chwili z najbliższej ściany tunelu odsunął się kamień nagrobny i odsłonił wejście do grobowca. Niech Twoje ciało w proch się na powrót obróci, lecz nie lękaj się bo Pan Twój nie zapomni o Tobie i wskrzesi Cię w dniu sądu. Pójdż duszo wygnana na mękę i wychwalaj imię Pana swego. Nastąpiłem ledwie za próg a kamień z głośnym chrzęstem zatrzasnął przejście do świata żywych za mną. W tym samym czasie płonące dotąd jasnym światłem świece, pozostawione u wezgłowia łoża śmierci. Zgasły nagle nie dopalając się nawet do połowy. Śmierć zarzuciła na powrót kaptur na swe oblicze i wyszła cicho z alkowy, zamykając za sobą drzwi.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba - część I
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W kompletnej ciemni sklepiku odezwał się ostry dźwięk dzwoneczka uczepionego u górnej futryny drzwi. Te zamknęły się z piszczącym przeciągle skrzypieniem, brzmiąc koszmarnie niczym śmiech upiora ostatniego grabarza, który nawiedzał ponoć nadal cmentarz położony na wysepce pośrodku rozlanej szeroko i bagnistej Mirecourde. Ciemne jej fale. Nieprzejrzyste i brudne od spłukanych do niej grzechów ciała i duszy mieszkańców nie tylko dzielnicy Fauxmorgue I Courbise ale całego Vaulbréant, idealnie współgrały z krzyżami na mogiłach cmentarza i uczuciem grozy, pustki i osamotnienia w tym miejscu spoczynku dla przedwcześnie zgasłych dusz ale również miejscu śmiertelnego zagrożenia dla tych jak najbardziej żywych i ciepłych jeszcze ludzi. Fakt, że niezbyt wielu z nich się tam zapuszczało. Z rzadka już organizowano pochówki na tej nekropolii, bo spotkać tam można było grobowce i mogiły tych najbogatszych dawniej rodów. Rycerskich i kanclerskich. Bogatych kupców, cyrulików, sędziów czy alchemików. Nikt już nie pamiętał czasów by ktokolwiek z tam pochowanych stąpał jeszcze żyw po łez naszych padole, dlatego też ostatnimi czasy rada miejska wydała pozwolenie, dekretem zatwierdzonym przez urzędnika dworu by chować tam dziecięce niebogi złożone jarzmem niedawnej epidemii. Nieduże i smukłe łódeczki o łacińskim ożaglowaniu krążyły przez wiele tygodni pomiędzy nabrzeżem de Feu a wysepką, mając na pokładach maleńkie, świerkowe trumienki. Żegnał ich płacz i zawodzenie żałoby, która osiadła jak drapieżne sokoły i puchacze na barkach matek i sióstr martwych dzieciątek. Wiele z nich darło z siebie łachmany sukni i czepki. Były też takie, które postradały zmysły i rzucały się w nurt rzeki w ślad za kilwaterem drewnianej jednostki by odebrać na powrót w swe utęsknione ramiona ciało zgasłego maleństwa. Teraz w środku lata pogrzeby ustały. Cmentarz kruszał z wolna w pełni lipcowego upału. Wysepka była wyludniona. Choć z pewnością skrywała nie jedną zakamuflowaną melinę złodziei czy przemytników. Z rzadka nekropolia padała również łupem cmentarnych hien i rzezimieszków, którzy w doczesnych szczątkach i kościach, szukali złota, drogocennych kamieni czy florenów. Jednak w miesiącach wiosny i lata, głównymi lokatorkami wyspy były zielarki, szeptuchy i wiedźmy wszelkiego stanu i cechu. Najbardziej znaną i poważaną, była Mahaute de Rieux zwana przez wszystkie czcicielki pogańskich guseł Nattée ze względu na to że jej siwe już kompletnie mimo wieku włosy były jednym wielkim skołtunionym chaosem podobnym do węzła gordyjskiego lub włosów Gorgony. Była ona niegdyś osobliwością nad wyraz pożądaną w progach najbogatszych posiadłości. Pełniła rolę opiekunki, akuszerki i guwernantki. Czasami ponoć i kochanki dla mężów swych mocodawczyń. Co oczywiście powodowało niemały skandal obyczajowy, wypełniony kłótniami, pozwami do sądów i niejednokrotnie wkroczeniem straży miejskiej by pomogła zaprowadzić ład i pokój pod chrześcijański dach i rozdzielić okładające się po głowach czym popadnie kobiety. Teraz Mahaute po latach upokorzeń i kłamliwych wyroków trybunałów, zamieszkała w Fauxmorgue gdzie w katakumbach Lés Galeries Moireés założyła swój mały sklepik z ziołami i używanymi suknami. Wykuty w wapieniu sklep pośród kości zmarłych i zletlałych wyziewów, spadających tu z bruku ulic resztek i zabarwionego krwią i winem ścieku deszczówki, nie zapewniał jej jednak ani godnego życia ani spokojnej przyszłości. A częściej był areną do spotkań dla coraz dziwniejszych i tajemniczych gości. -
Wiąz samobójców. Sam wybrałeś to drzewo na miejsce spoczynku. U jego korzeni, Twa mogiła przeklęta. Pełna gnijącego listowia i zmurszałego drewna. Ktoś nawet postawił w niej krzyż. To na pewno nikt z naszych marynarzy. Wypełnia się nasza wola. Przeżyłem niejedna rzeź. Lecz żadna wroga flota nie była jak ta śmierć, bezduszna, agresywna. Boję się o swoją duszę. Boję się jej kradzieży. Wybrałeś sobie najprostszy jej rodzaj. Grzechy. Kiedy mnie biją, szarpią i drapią, upiory ofiar naszych przy każdej obranej drodze. Ty ich przyjacielu jeszcze z piekła podjudzaj. A ja wyłupię sobie oczy i wyrwę język. By nie widzieć i nie czuć. Od szaleństwa w malignie się odgrodzę. Wierszem to wszystko opiszę. Podaj mi tylko z tuszem przybór. Oczyma już tylko wyobraźni. Wyczuwam, wiązy stare, parkowe. Aniele śmierci! Ty rozkopałeś te mogiłę. Prowadzisz mnie do niej spokojnie. Pod skrzydłem z krwawych piór. Rozpłynę się w niej i z nią w te mgły cmentarne, zimne, listopadowe.
-
Radzę Ci nie zaglądaj do nieba cz.4
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I odtąd aptekarz słuchał dzielnie i chętnie. Wszelkich legend i historii z zapomnianych kronik. Pomagał Nabīlowi wykreślać pozycje i nawigować względem pozycji gwiazd. Nadzorować przegląd okrętów zadokowanych w porcie. Musztrować i szkolić marynarzy I chłopców okrętowych. Kupować dziwne minerały i świecące barwami tęczy kamienie potrzebne do składania modlitw. I co najważniejsze prowadzić dokumentację i księgi podatkowe. Bo do wyprawy jaką Nabīl planował, brakowało jeszcze sporo złota w rodzinnym skarbcu. Głównym problemem jego ciągłych niedoborów nie był jednak efemerydyczny plan odnalezienia wyspy a raczej wystawne ponad stan życie reszty rodziny i klanu. Aptekarz nie pobierał więcej od starca niż potrzebował na godne życie z Leonné. Zamieszkali niedaleko klifu, wznoszącego się nad starą, nieużywana już przystanią pamiętająca jeszcze wizygockie panowanie. Dom ich jak i inne w całej okolicy był z ociosanego równo, białego kamienia. Miał jedną lecz dość obszerną izbę, palenisko, stół kilka zydli i jedno łóżko na którym ciężko było się pomieścić. Za domem leżał stary ogród oliwny, którego nikt już nie doglądał. Morze obijające się o ceglano czerwone ściany klifu. Nie było w tym miejscu ani natarczywie wściekłe ani nie dął tu silny wiatr od wody. Ryb i krabów było na płyciznie co nie miara a zdradliwe czarne, wyszlifowane prądami przypływu kamienie nie były częstymi pułapkami pod stopami. U podnóża klifu, gdzie piętrzył się on zalesionym delikatnie grotem ku niebu, w jego twardej ścianie przyroda wydrążyła jaskinie o szerokim wlocie, postrzępionych ostro kamieniach i zimnych powiewach z dna ziemi. Przed jaskinią usypana była łacha naniesionego przez tysiąclecia piasku i żwiru a na niej stara i wybarwiona od soli morskiej i słońca łódź wiosłowa opierała się dzielnie kruszeniu i bezlitosnym zębom czasu. Wiosła nadal w niej spoczywały, czekając jakby jedynie na śmiałka który je schwyci i wyruszy na tej dzielnej, łupince wprost w gardziel neptunowego żywiołu. Aptekarz często patrzył na wylot jaskinii i pozostawioną tam łódź. Zastanawiał się czy po prostu prądy i wiry zaniosły ją tu przypadkiem czy może jednak nadmorska jaskinia jest domem jakiegoś miejscowego eremity czy duchowego przewodnika, który przecież musi utrzymywać raz na jakiś czas kontakt z osadą. Po to miał łódź. Pewnego dnia w porcie zapytał jednego z tragarzy o jaskinie i to czy ktoś tam mieszka lub mieszkał dawniej. Spalony słońcem Berber o zarośniętej aż po oczy, gęsta, siwa broda twarzy. Wybuchł śmiechem i zgodnie z ogólną nieufnością do katolickich białych odrzekł. - Łódź jest dla dusz … ale niech o nie nie pyta. Szczególnie nocą niech nie patrzy w wylot jaskini - położył mu silną dłoń o długich, lekko powykręcanych palcach na bark - Pierwsze wezwanie muezina o wschodzie słońca uspokaja morze i dusze. Ale niech lepiej dalej siedzi w księgach i podatkach. Niech o nic nie pyta. Pokój z Tobą. Pozostawił w jego głowie jeszcze więcej pytań a tylko jedna osoba mogła dać mu odpowiedzi. Nabīl nadzorował pracę załadunku towarów na jedną ze starszych już i solidnie poznaczoną ranami służby na morzu, galer. Trzymasztowa jednostka, o szerokiej nadbudówce na rufie i delikatnie zaostrzonym dziobie, stała bakburtą do nabrzeża. Drewniany, szeroki, złożony z ociosanych kołków trap rozsunięto na gorący, złoty piach. Parzący podeszwy gołych stóp jeńców i niewolników zatrudnionych do tej mordęgi jakim była praca dokera. Marynarzy w większości rozpuszczono na ląd do pobliskich spelun i burdeli. Zostało jedynie dwóch, którzy zagrzewali jeńców do coraz bardziej prędkich ruchów przy pomocy bata i kija. Krzyki, przekleństwa, złorzeczenia a także oferty kupna i sprzedaży handlarek i kupców mieszały się że swądem potu, krwi, zgnilizny, jodu i soli. Niedawno nad portem przeszła solidna burza z piorunami i rzęsistymi opadami. Żagle zszasowano i upięto u góry każdej z reji, pokład był mokry i brudny. Śmierdział zbutwiałym drewnem i wielbłądzimi odchodami bo statek głównie przewoził bydło oraz wielbłądy. Na handel ale i na rzeź. Nabīl próbował zapanować nad tym chaosem, wymieszanej chmary ludzi i zwierząt na deskach pokładu. Gdy jednak zauważył aptekarza, to z radością udał się ku niemu by przywitać go na swoim okręcie. - Czyż nie jest to przyjacielu najpiękniejsza łajba w całym kalifacie - poklepał brudny i wyszczerbiony zadrami reling - Dwadzieścia lat temu wydałem rozkaz by ją zbudowano i od tej pory służy mi dzielnie i wiernie. Lepiej niż wspólnicy w kompanii a nawet rodzina. Traktuję ten okręt jak kolejną córkę, których jak wiesz sam, mam osiem. Ale dość o przeszłości co Cię sprowadza. Interesy? Pieniądze? Może chęć nauki pracy w porcie? Ciężki to kawałek chleba nie na dłonie które leczą a na ręce tych niewolniczych bydlaków, którzy się grzebią jak mucha opadła do smoły lub żywicy. W takim tempie to jeszcze tydzień będę tu stał na kotwicy. Aptekarz skwitował wszystko błąkającym się po wargach, niepewnym, lekko gorzkim uśmiechu. - Szukam wiedzy. Bo ostatnimi czasy dręczyć mnie coś co nie powinno spędzać mi snu z oczu. Zagadka o którą mam nie pytać lecz nie chce żyć w niewiedzy. A Ty wiesz o wszystkim co się tu niegdyś działo. Jesteś potomkiem pierwszego rodu tej ziemi. Arab świdrował go swym lekko niespokojnym, szalonym okiem - Chcesz zapytać o łódź przy grocie pod starym klifem - przybrał minę jakby właśnie nabrał wody w usta i wzniósł wzrok ku niebu a potem zbliżył brodate oblicze do aptekarza - Ale o to pytać nie możesz. Nawet mnie. Szczególnie mnie. Nie mój ród. Nie moje przekleństwo. - Wiem już, że chodzi o duchy i klątwę - Nabīl nie dał mu skończyć - Jakie duchy? - Autentycznie zdziwiony, poprawił spadające mu na oczy siwe włosy rozwiane przez nadal silny wiatr - Duchy nie istnieją. Opierajmy się na tym co jest jawą, nie snem. - I mówi to człowiek, który poświęca życie na odszukanie mitycznej wyspy, zapadłej na dnie morza - Aptekarz udawał że się przesłyszał - Zresztą nieważne… nie chciałem pytać o duchy tylko o łódź. - Łódź należy do ludzi z morza - po lekkim zawachaniu stwierdził cicho Nabīl - Ale właśnie o nich lepiej nie pytać i nie mówić. - W porządku Nabīl. Czyli ta stara łódź ma nadal właścicieli. Ludzi morza. Żeglarzy. Łacinników czy waszych? - Nie ludzi morza. A ludzi z morza. Oni wyszli z morza a nie zeszli ze statków na ląd - coraz ciszej próbował łączyć słowa tak by tylko aptekarz mógł go słyszeć - Łódź jest dla ludzi na których czekają. Lub na jednego śmiałka, który ściągnie ją ku falom. - Czyli jednak mitologiczne duchy - Arab spojrzał na niego tak groźnie jakby chciał przylać mu porządnie biczem który upiął do pasa - Kto miałby płynąć i gdzie? Kogo wybierają? - I tego właśnie nie wie nikt - jakiś tragarz o rysach Seldżuka chyba usłyszał o jedno słowo za wiele, bo trwożnie wezwał imię Emmanuella i czym prędzej zszedł na ląd nie biorąc już ze skrzyni, kolejnego worka z owsem - To dawny lud. Jeszcze z czasów rzymskich. Oni sami wiedzą kto jest godny płynąć z nimi ku nieznanym, świętym ziemiom. Nie szukaj ich bo i tak nic to nie da. Nie patrz na łódź. Wracaj do Leonné. Pewnie się niepokoi. Pokój z Tobą.-
2
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Są rachunki krzywd, które nigdy nie będą wyrównane. Są zdarzenia i ich tragiczne następstwa, których umysł ludzki i sumienie jeśli je jeszcze ludzie posiadają, wybaczyć nie są w stanie. Są bestie tak zajadle nienawidzące i gorejące zemstą, że nawet po śmierci będą w stanie kąsać dusze swych oprawców, kryjąc swe zwyrodnienie, za potulnymi wyrazami skruchy i pojednania. Bo nawet bestii należy się słowo i krótka "Mowa końcowa” Pomyślałem że napiszę, choć z pewnością jestem dla Ciebie już tylko ciężarem na sercu. Pełnym pejoratywnych odczuć cieniem, odchodzącym z mokrych jeszcze po nagłym przebudzeniu oczu. Potworem gorszym niż deliryczne wizje z moich wierszy. Jeśli to czytasz to znaczy że moja siostra, wypełniła moją ostatnią wolę i wsunęła kopertę z listem do twojej skrzynki. Tak. Dobrze rozumiesz. Nie żyje. Zapewne od kilku dni spoczywam cicho pod ziemią. Czy cię winię? Być może. Lecz na pewno lepiej jest być martwym, niż uciekać całe życie przed grozą własnych fantasmagorycznych myśli pełnych kruchej i zimnej rezygnacji z owoców beztroskiej egzystencji której jak sama wiesz nie dane mi było zaznać ani dnia. Tak jak i w chwilach dojmującego odrzucenia i samotności. Nie pozbyłem się tej bestii ze swojego dwulicowego jestestwa. Stałem się nią na dobrę, gdy Ty bawiłaś się i uczyłaś w zamglonym pełnym dżdżystego dymu Londynie. Nie mogłaś uchronić tego którego, bezstronnie i w pełni pokochałaś Przed losem mu przesądzonym. Wiesz? Jego grób leży niedaleko mojego. Jest piękny tak jak piękne było jego życie. O zgrozo! Można by wręcz rzec, że pełen jest życia. O nim ludzie pamiętają nawet po śmierci. O mnie nawet ja chciałem zapomnieć jeszcze za życia. Dziwi mnie tylko że tak długo go szukano i dopiero nocą późną po trzech dniach od zabójstwa odnaleziono ciało. Zgotowaliście mi prawdziwe tortury swoim związkiem. Jego też okrutnie torturowano. Jedna kobieta. Dwóch samców walczących o jej względy. Dwa ruchy kosy. Rozstrzygające. Litościwej śmierci. Wiesz nawet chciałem się przyznać. Lecz zwlekałem aż nadeszła pierwsza mroźna pełnia listopadowa. Przemieniła mnie w bestię na zawsze. Stałem się wilkiem bez uczuć. Nie martw się nie wyruszę już więcej na łowy. Moje serce kiedyś Cię kochało, teraz gnije w moim wnętrzu plugawym przebite osinowym kołkiem. Za życia pętał mnie ograniczeń i upodleń łańcuch. Po śmierci również mnie nim spętano. Teraz mnie znienawidzisz jeszcze bardziej. Lecz moja śmierć da ci choć częściowe ukojenie. Śpij spokojnie od dziś Najdroższa. I wyrzuć wraz z pierwszym marzeniem sennym. Imię prześladującego Cię aż do dziś. Imię prawdziwej bestii.
-
Zważajcie błagam Was na los tych, którzy dotknięci ciężką chorobą umysłu czy po prostu szaleństwem. Wracają w struktury społeczne jakby zupełnie odmienieni. Wraca im chęć do życia i zdawać by się mogło, że żyją jak dawniej przed chorobą. Śmieją się i korzystają z dobroci młodzieńczego wieku. Lecz kto wie czym żyją i czym karmią swe umysły udręczone latami straconymi, barykadując się po zmierzchu w swych ciemnych, trąconych zimną grozą domostwach. Kto wie czy w korytarzach nie czają się duchy przeszłych, tragicznych zdarzeń, sącząc im do uszu i serc kłamliwe podszepty. Bo kto trucizny miłości choć raz zaznał, ten nie będzie szukał półśrodków by się ratować a sięgnie po rozwiązania skuteczne i nieodwracalne w swoim następstwie. "Lalka” Witaj przyjacielu! Piszę do Ciebie niezwłocznie po powrocie do domu i swego owalnego gabinetu, pachnącego drażniącym nos, lakierem do drewna, kwasowością rozlanych chaotyczną wstęgą niczym kontynenty na bezkresie oceanów, plam zapleśniałej, czerniejącej miejscami pęcherzykami zarodników, spękanej latami całemi skruszenia ścianie. Wilgną słodyczą na dębowej mozaice i wąskim zielonym chodniku. Skołtunionej okrutnie, zaplątanej w trwałym uścisku, mętlice uchowanego wszędzie wokół kurzu i brudu. Wedle lekarzy jestem już zdrowy i dalibóg takim się czuje. Pobyt najpierw w klinice a później uzdrowisku bardzo mi pomógł. Nieprzejednanie wielkie i skuteczne są zalecenia w terapii pana profesora J. To Ty sam poleciłeś mi terapię u niego. Leczyłeś się wtedy z traum i bezsenności, które powstały u Ciebie po pierwszych latach wielkiej wojny. Ach! Jakież to są dwie największe niesprawiedliwości tego świata! Miłość i wojna! Ach tak! Jeszcze obłęd do którego obie ich ścieżki prowadzą. Dasz wiarę że panna D. jest już szczęśliwą mężatką, w ramionach naszego wspólnego znajomego, choć dla mnie jest on bardziej frantem ostatnim i złodziejem. Pana N. Widziałem ich dziś w kościele, siedzących na czele rzędów ław, na wprost samego ołtarza. Jak dwa białe gołąbki, cicho gruchające, zapatrzone w siebie pod wpływem tej trucizny. Żaru uczucia, co pali trzewia, zmysły paraliżuje, cały mózg. Zabija wolną wolę i prowadzi nagminnie w standardy i pokłady służalstwa i utraty męskiej godności. Ach! Wielki Boże! Jaki ja jestem szczęśliwy nie czując już nic, ponad wzgardę okrutną i błysk mam w oczach przy tym taki nienaturalny nieodgadniony. Powiesz mi przyjacielu, że to zazdrości ukłucie w serce kołacze. Być może. Lecz to już nie boli jak dawniej. A bolało tak jakby kto wyrwę w miejscu serca wywołał, płożącą się gangrenicznym zakażeniem na członki i umysł do tej pory lekki i lotny. Pojedynkowałem się w obronie jej godności i o mało co nie zginąłem. Kula wymierzona we mnie, przez jej teraźniejszego męża strzaskała mi żebra. Lecz to jej wzrok obojętny, zastygły ledwie przelotnym mgnieniem, na mym skrwawionym obliczu, strzaskał mi serce na śmierć. Pamiętasz przecież dobrze. Biegałem za nią jak wierny i głupi pies. Spełniałem zachcianki. Obsypywałem srebrem i złotem. Suknie strojne, zamorskie słałem. Zapraszałem do opery i kina. Mój Boże! Ta zdradziecka zimna Gorgona, pozbawiła mnie zdrowia i fortuny. Popadłem tylko w długi i nędzę. Dlatego dom tak wygląda. Musiałem odprawić gosposię i sługę. Teraz posiadłość przypomina bardziej opuszczony nawet przez duchy cmentarz. Ciemno w nim. Pusto i głucho, Przywdziałem swój najlepszy surdut i odpaliłem spokojnie fajkę. Pulsujący dzwon ciszy, rozległ się w korytarzach utopionego w maraźmie domostwa. Rozszedł się po wszelkich zakamarkach. Znalazł mikroskopijne ujścia przez ściany i podłogę od strychu po główny hall. W pokoju byli ze mną moi ostatni przyjaciele oczywiście oprócz Ciebie. Małomówni i nie rzucający się w oczy. Nie narzucający też swojego towarzystwa, bez zgody gospodarza. Na stole stał rubinowy, pełen smaku i dobrego gustu, zamknięty w grubym butelkowym szkle John Jameson. A w szufladzie hebanowego biurka, groźni wybuchowi i nieokiełznani, naładowani jak ciasto świąteczne bakaliami, ostrą amunicją. Ci którzy pomogą mi rozwiązać moje problemy. Panowie Smith i Wesson
-
Wjechaliśmy w sam środek porannego szczytu. Taksówkarz, który był tak miły by mnie zawieść na miejsce, już od dobrych kilkunastu minut skupiony był naprzemiennie to na obserwacji otoczenia zza lekko zaparowanej i mokrej szyby swojego czarnego Buicka to na rozmowie ze mną mimo, że ukryłem dość obcesowo swe oblicze za najświeższym wydaniem gazety. Był tym typem człowieka, który zamęczyłby skutecznie słuchacza, solidną dawką plotek, wiadomości z lokalnego życia miasta, osobistymi spostrzeżeniami na tematy polityczne i gospodarcze i okrasił to wszystko warstwą dość płytkiego w odbiorze lecz i sielankowego humoru, tak dalece rozbieżnego z pochodzeniem jegomościa. A był on bez dwóch zdań Irlandczykiem. Miał zapewne około pięćdziesiątki. Aparycję dość nieprzyjemnie zdradzającą, młodzieńcze konszachty z uliczną huliganerią. Jednak uniform taksówkarza miał schludny i czysty. Język płynny i ukierunkowany na zaznajomienie się przynajmniej z podstawowym poziomem wykształcenia. Jego głęboko błękitne oczy co rusz uciekały, pełnymi źrenicami do wstecznego lusterka. Z pewnością widział mur jaki naprędce ustawiłem z wydania dziennika, pomiędzy nami ale nie był on dla niego nie do sforsowania. - Nadal patrząc na Pana, nie mogę się nadziwić temu co sprowadza Pana na powrót pod adres Mountain Street 5? - jego wesoły acz zbyt słodki głos przyłapał mnie akurat na odczytywaniu strony poświęconej nekrologom - Czyli chcę mi Pan powiedzieć, że kupił Pan tam mieszkanie? Proszę mnie źle nie zrozumieć, bynajmniej. Lecz uważam, że tak dystyngowana osoba będzie tam pasować jak rasowy chart do budy. Złożyłem gazetę i dopiero drugi raz od wejścia do kabiny objąłem wzrokiem postać taksówkarza. Siląc się na spokojny i obojętny ton rzuciłem - Lecz nie może Pan zaprzeczyć że jest to idealny wskaźnik porównawczy, świetnej lokalizacji z dogodnymi cenami na każdą w zasadzie kieszeń. Gdybym był tylko etatowym pracownikiem uniwersytetu, wtedy zamieszkałbym w domu na przedmieściach i woził się własnym Fordem a kto wie może i Cadillakiem. Taksówkarz znów wlepił wzrok w drogę i przepuścił ruszający z przystanku tramwaj. Szybko tego pożałował bo torowiskiem za umykającym po szynach pojazdem wlokło się kilkanaście postaci robotników pobliskich fabryk, skutecznie blokując pasy w obie strony. Chodniki były zatłoczone więc chcieli widać sprytnie wykorzystać szyny do dużo sprawniejszego przedostania się we właściwe sobie miejsce. Taksówkarz mocniej ścisnął kierownicę i zmiął w ustach przekleństwo. - Ale na swoje widać nieszczęście wybrał Pan dziś podróż moją taksówką - robotnicy na dźwięk klaksonów rozpierzchli się na pobocze - A jeśli tak dalej będziemy więcej stać niż jechać to skończą mi się tematy do rozmowy a nie lubię jechać z pasażerem w niezręcznej ciszy. - Niestety - pomyślałem, starając się mimo to przybrać minę jakoby podróż w całkowitym milczeniu byłaby mi koszmarem a nie wybawieniem. Taksówkarz skręcił na prawy pas, za plecy jakiegoś furgona, który jak głosił napis na brezentowej pace przewoził beczki z piwem. - Właśnie Mountain Street… a wie Pan … bo ku temu zmierzam jakoby od początku… mieszkałem kiedyś zaledwie przecznicę dalej przy Michigan Way. Straszne czasy dla mnie i mojej rodziny. Lecz rodzice robili co mogli by zapewnić mi dach nad głową i choć kromkę chleba na kolację. Chodziłem jednak do szkoły na rogu Mountain i Angelo. - widać wspomnienie dzieciństwa nie było mu jedynie przykrą traumą bo po chwili wybuchł krótkim śmiechem - Wie Pan co było najlepsze? Przy Mountain Street mieściła się jak już wspomniałem szkoła, za nią kościół adwentystów a w jego najbliższym sąsiedztwie burdel dla robotników i wszelkich brudnych szelm i złodziejaszków. Za burdelem była piekarnia i cukiernia starego Hoovera a później już tylko stare kamienice i obskurny, ciemny park przy Atlantic Road. - kawalkada pojazdów znów ruszyła tym razem żwawiej, skręciliśmy w Jefferson Street a taksówkarz nadal ciągnął temat - A te sąsiedztwo w tamtych czasach, mój Boże… muszę Pana rozczarować, teraz z pewnością nie ma co liczyć na poprawę, bynajmniej. W całym mieście sytuacja jest coraz gorsza. Bieda, głód i gangi to trąd który rozkłada prawo i porządek na gnilne resztki … ale Mountain Street to jest nadal tętniące ropnym guzem występku miejsce, które winno być spalone do cna i zaorane. - zamilkł na chwilę, wyciągnął ze schowka papierosa, włożył go między wargi, wystawił przedramię przez otwarte okno i już poważniejszym tonem dodał - A jakże miły Panie były tam i morderstwa i pożary mieszkań. A może te dwa zdarzenia w jednym… przypomniał mi Pan stare czasy. W suterenie akurat przy numerze pięć mieszkało młode małżeństwo Michael i Elsa Lagenfeld. Trudno o bardziej zgodną i szczerą miłość między partnerami. Elsa była piękną kobietą o rdzaworudych włosach i absolutnie idealnej talii a Michael miał wspaniałe korzenie rodzinne. Jego dziadek służył w armii generała Jacksona w trakcie secesji Południa a ojciec był szanowanym urzędnikiem miejskim. Michael nie poszedł jednak w ich ślady. Podobno już od dziecka okazywał postawy, które zdradzały jego szaleństwo lub rozstrój psychiczny. Mówiło się, że może trauma wojny secesyjnej osiadła w genach i ujawniła się u wnuka bohatera. Pił gorzałę i chadzał grać w pokera z typami spod ciemnej gwiazdy. Elsa wielokrotnie persfadowala mu te uciechy, lecz nie umiał uwolnić się od tych demonów. - zapalił papierosa i ominął zgrabnie jakąś głęboką przerwę w nawierzchni drogi - Aż przyszedł dzień gdzie przegrał wszystko. Nawet żonę. Uwierzy Pan że zastawił jej względy dla jednego z towarzyszy? Bydlak - dodał mściwie po chwili gorzkiej przerwy - A ten facet ochoczo przybył z nim pod drzwi mieszkania w środku nocy. Uwierzy Pan? Pozwolił zgwałcić swoją żonę i sam był przy tym i patrzył na to. Po wszystkim facet wyszedł jakby nigdy nic a Michael upił się do nieprzytomności w kuchni. A Elsa? - Buick mknął teraz na pełnej prędkości prawie opustoszałą Atlantic Road, za kilkaset metrów mieliśmy mijać park - Elsa pobita i zhańbiona, wstała z łóżka i odnalazła sejf Michaela, znała szyfr. Wyciągnęła z niego rewolwer kaliber 38. Podeszła do śpiącego na fotelu Michaela i oddała tylko jeden strzał prosto w głowę. Później nim na miejsce dotarły zaalarmowane służby. Rozlała pojemniki z naftą na siebie i łóżko a także po całej kuchni i podpaliła. Na koniec nim dosięgły ją języki ognia. - urwał i pokiwał głową ze smutną aprobatą - Strzeliła sobie w usta. Takie oto są sekrety dawnej Mountain Street. Mam nadzieję, że nie wystraszyłem Pana na śmierć tą historią. Jesteśmy prawie na miejscu. - I faktycznie przed nami było skrzyżowanie Atlantic z Mountain. Gdy skręciliśmy w ulice przez otwarte okno kierowcy wpadł do środka pojazdu charakterystyczny swąd spalenizny po pożarze. Przed jedną z kamienic, akurat tą w której przyszło mi rychło zamieszkać, zaparkowały auta straży pożarnej i dwa policyjne Fordy. Posterunkowi, próbowali zapanować nad sporym zbiegowiskiem usytuowanym u wylotu jednej z bram. Tłum naciskał lecz policjanci byli niewzruszeni. Z konieczności sytuacji, taksówkę zatrzymać kazałem na chodniku po drugiej stronie. W oknach kamienicy pod którą stanął Buick, nagromadziło się sporo, łaknącej sensacji gawiedzi. Wreszcie gdy uiściłem opłatę za przejazd w postaci trzech dolarów i pożegnałem serdecznie kierowcę, który chyba nie zamierzał być tu dłużej niż wymagała tego sytuacja bo nie nawracając nawet, zjechał w dół w stronę Angelo Street, mogłem wreszcie rozeznać się trochę w zaistniałym chaosie. Miałem objąć mieszkanie na poddaszu a spłonęło widać mieszkanie na parterze, najpewniej suterena. Gdy właśnie miałem zamiar dołączyć do grupki mieszkańców odpychanych przez posterunkowych, zatrzymał mnie w pół kroku obraz wynoszonych właśnie z bramy ciał. Noszy była para, oba nakryte grubą, białą plachtą. Spod jednej z nich wystawała szczupła kobieca dłoń, ze złotą obrączką na serdecznym palcu. Kobieta która zginęła musiała być młoda, na to wskazywała jędrna skóra jej dłoni. Drugą ofiarą musiał być mężczyzna i to dość postawny bo niosący go noszowi, widocznie odczuwali ciężar zwłok. Gdy ciała zniknęły w karetce, podszedłem do jednego z policjantów. - Dzień dobry. Czy może mi Pan udzielić choć skrawka informacji na temat tego co zaszło. Będę mieszkał w tej kamienicy na poddaszu. Nazywam się Tracy. - Ciężko stwierdzić Drogi Panie - lewą ręką zamaszyście zaczesał pokaźny siwy na wpół wąs - Mamy jak Pan widzi do czynienia z pożarem lecz I morderstwem lub samobójstwem. A ofiarami padło młode małżeństwo Lagenfeldów, gdyby Pan tu mieszkał od lat to znałby ich Pan z pewnością bardzo dobrze. Sądziłem z początku, że słuch dotąd wręcz idealny tym razem zawiódł mnie na całej linii, lub, że przekręciłem w myślach nazwisko, skupiony jeszcze podświadomie na opowieści taksówkarza. - Lagenfeldowie? Michael i Elsa Lagenfeld? Drogi Panie, prosze się nie naigrywać z majestatu śmierci. Oni nie żyją od prawie czterdziestu lat - ciężko mi było zachować spokój więc podniosłem ostro głos - Jak Pan widzi dopiero co przyjechałem tutaj czarną taksówką a taksówkarz znając cel mej podróży opisał mi ich historię umarli gdy był dzieckiem a może mi pan wierzyć że nie miał mniej niż pięćdziesiąt wiosen na karku. Policjant niepewnie zrobił krok w tył i przybrał bardzo podejrzliwą minę oceniając mnie od stóp do głów świdrującym spojrzeniem. Jednak po chwili odetchnął i schwycił mnie delikatnie za ramię - Nie bardzo rozumiem o czym Pan mówi, lecz staram się zebrać to jedynie pod rozstrój Pana nerwów nagłym zajściem i głębokimi emocjami. Nie przyjechał Pan z pewnością tutaj żadnym pojazdem a wyszedł Pan spokojnie gdy tylko zjawiły się na miejscu służby z tej oto bramy - wskazał na bramę przy której wysiadałem z taksówki - Wie Pan co mieszkałem tutaj niedaleko przy Michigan Way i jedynym taksówkarzem jakiego stąd znałem był Andrew Linsley, niegdyś mój kompan za młodu. Pochodził z rodziny irlandzkich imigrantów. Miał czarnego Buicka, którym jeździł dla miejskiego przedsiębiorstwa. Lecz nie mógłby Pan jechać z nim dziś bo Andrew nie żyje od dwóch lat. Zginął w karambolu. W jego taksówkę uderzył inny pojazd i oba spadły z mostu Corley. Lepiej będzie jak odpocznie Pan na ławeczce i da pracować służbom. Odprowadził mnie te kilkanaście kroków ku jedynej w okolicy ławeczce. Będąc w szoku usiadłem i dopiero teraz dostrzegłem w dłoni złożoną w rulonik gazetę, którą miałem ze sobą w taksówce. Traf chciał że otworzyła się znów na kartach nekrologów. Lecz tym razem i tu zaszły zmiany. Wszystkie dotychczasowe nekrologi zniknęły a ich miejsce zajęły jedynie trzy. Z nazwiskami Elsy i Michaela Lagenfeld i Andrew Linsley’a
-
Wracam najpóźniej jak tylko się da. Czerń okiennic, zwiastuje kolejną samotną noc. Czasami zastanawiam się po co w ogóle tutaj wracam. Dom powinien być ciepłym i troskliwym miejscem, pełnym radości, życia i najszczęśliwszych wspomnień. A nie zimną klatką bestii. Otwieram dębowe drzwi. Zawsze skrzypią jednako, straszliwym, płaczliwym skowytem. Przekraczam próg, by już bezpowrotnie zanurzyć myśli w oceanie depresyjnych mar. W hallu pali się nikłe światło, starych kloszowych lamp. Butelkowa zieleń, refleksów, zagląda ze strachem ku załamaniom korytarza. W piwnicy cicho skomle wiatr. Jak zwykle zapomniałem o zamknięciu tam okna. Ale światło w korytarzu zostawiam, by duchy tu zamieszkałe nie musiały brodzić po omacku od pomieszczenia do pomieszczenia. Nigdy co prawda żadnego nie spotkałem, ale czuję że tu są. Zostawiam im zawsze poczęstunek i trochę wina w jadalni. Zawsze zastaje jedynie puste talerze i wysączoną do cna butelkę. I odsunięte od stołu krzesła. Kiedyś zostawiłem im butelkę szkockiej i lód. Nie ruszyły nawet odrobiny a nocą dały oznaki swojej dezaprobaty. Gasiły i zapalały światła, tłukły oknami a gdy wybiła przeklęta godzina trzecia. Podchodziły pod próg mej sypialni i patrzyły swymi oczyma ślepców ku memu niewzruszonemu jednak obliczu. Aż do świtu, który przyniósł ostatnią w tym sezonie burzę. Ich kroki echem rozbrzmiewały w całym domostwie. Widać nie lubią pić na umór. Cóż, ich strata w gardło moje. Tym razem jednak, gdy skierowałem swe kroki ku jadalni, uderzyło mnie coś więcej niż smutek i zmęczenie do których obecności w moim życiu zdążyłem się przyzwyczaić. To było inne uczucie. Zbyt głęboko raniące by można było zignorować jego nagłą bytność w tym miejscu Była to rozpacz. Rozgniatająca serce. Żałoba, wstrzyknięta do żył. Niwecząca w zarodku wszelkie zarzewie szczęścia. Na domiar tego ogarnął mnie paraliżujący członki strach, gdy zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze. Stół został sowicie i przykładnie nakryty. Białym, nieskazitelnie wykrochmalonym obrusem o półkoliście ciętych końcach. Leżała na nim moja najdroższa zastawa i srebrne sztućce z secesyjnego kompletu. Dań było kilka. Wyróżniała się szczególnie ułożona na środku brytfanna z pieczoną w jabłkach gęsią, były gulasze i dziczyzna, sosy pieczeniowe, śmietanowe i dipy przeróżne. Chleby rumiane z chrupiącymi skórkami i bułki paryskie z charakterystycznie naciętymi bliznami. Owoce ułożone w piramidki, kusiły apetycznoscią z wypucowanych pater. Kilka butelek wina stało na stole. Były tam też moje koniaki w inkrustowanych złotem karafkach. Aperitify i stouty. Nie było jednak ani butelki szkockiej. Widać ten kto to wszystko przygotował, nie gustował w jej palącym trzewia smaku. A usiadł on u góry stołu wieczernego. Miał co najwyżej lat dwadzieścia. Bo nie wyzbył się do końca rysów chłopięcych a zarys jego szczęki nie obył się jeszcze widać prawdziwie z ostrym męskim zarostem. Włosy miał gęste i rozczochrane. Barwy żywego ognia. Oczy niewielkie i zmrużone. Też rzucające ku mnie ogniste błyski. Był niski acz bardzo solidnie zbudowany. Dłonie zdradzały potężną siłę. A barki i pierś jakby chciały wyrwać się z pęt koszuli i marynarki. Nos miał długi, wąski i krzywy. Usta szerokie i nikłe. Tak jakby nie trenowane mową wargi, prawie zanikły w jakiś niewytłumaczalny sposób. Był ubrany dość ekstrawagancko i w zupełnej kontrze do mojej starannej i stonowanej stylizacji. Marynarka jego, typowy Kent, była barwy lawendy a koszula ciasno upięta pod szyją miała odcień egipskiego piasku. Nieznajomy nie zapomniał o czarnej, tweedowej muszce I eleganckich, lakierowanych oksfordach. Jego ton głosu, odpowiadałby jak ulał do odczytu treści, najstraszniejszych, poczytnych horrorów. Był lodowato nieprzyjemny. Nie witał mnie jak gospodarza a jak intruza. Przynajmniej początkowo odniosłem takowe mniemanie. Wstał jednak gdy tylko przekroczyłem próg i jednym sprawnym susem doskoczył do mnie, uważając na zdradliwe nierówności, wiekowego parkietu. Wyciągnął ku mnie dłoń i rzekł. - Dziękuję Panu serdecznie za wielomiesięczną opiekę i dbanie o moje potrzeby. Dom jest prowadzony w sposób wzorowy a rozpieszczanie mnie napitkiem i posiłkami uważam za prawdziwie niepotrzebny acz bardzo miły dopust. Ale gdzież podziały się moje maniery. Nazywam się Tom Donnery a Pan zdaje się ma na nazwisko Tracy. Miło mi Pana poznać. Proszę niech pan spocznie. Odsunął mi krzesło i serdecznym gestem zachęcił mnie bym usiadł. Zrobiłem to dość machinalnie acz na nadal dość sztywnych z niepokoju i strachu kolanach. Donnery wrócił na swoje miejsce lecz tylko na moment, chwycił karafkę z koniakiem i nalał nam obu do przygotowanych kieliszków. Uchwycił je delikatnie w palce i znów ruszył ku mnie by podać mi przygotowany trunek. - Przydałby się lokaj lub dwóch. - rzucił z delikatnym uśmiechem - Niestety musimy zadowolić się swoim towarzystwem. Odebrałem kieliszek lekko drżącą ręką i opuściłem na wysokość piersi. - Pan zdaje się nie piję whisky - w sumie nie wiem dlaczego akurat to przyszło mi teraz do głowy - Proszę mi wybaczyć, że kiedyś nieopatrznie zostawiłem ją dla Pana na tym stole. Donnery machnął lekceważąco wolną dłonią. - Było minęło. Poszło w niepamięć. Proszę tego nie roztrząsać. - wzniósł cichy toast i wychynął kieliszek do sucha. Ja poszedłem w jego ślady - To ja jestem winny Panu przeprosiny. Zachowałem się wtedy karygodnie. Jak demon z piekła rodem a nie wiktoriański, szlachetny duch. No to za pojednanie. - napełnił nam puste naczynia i po chwili echo poniosło po pomieszczeniu cichy brzęk kryształu. Toast wypełniliśmy ochoczo. - Proszę bardzo Pan się częstuję. To mój osobisty rewanż za pana gościnność. Jedzmy i porozmawiajmy. Jak ludzie honoru i godności, których nie sposób dziś kupić. A więc sięgnąłem po kilka kromek chleba i skrojoną, soczystą pieczeń - Panie Tracy, może to będzie z mojej strony zupełny nietakt pytać o tak osobistą rzecz ale czy powie mi Pan dlaczego umarł Pan za życia? Nigdy nie spotkałem w tych murach nikogo poza Panem. Żadnych pańskich znajomych, przyjaciół ani kobiety. Może i było to nietaktowne ale jednak co szkodziło mi by odpowiedzieć zgodnie z prawdą. W końcu musiałem komuś się wygadać. Choćby i nie pochodził ze świata żywych. - Nie pochwalam płytkiej małostkowości i próżności Panie Donnery, a zarazem brzydzę się zdradą, dlatego też nie mam nikogo z kim mógłbym dzielić tak życie jak i łoże. Donnery kroił starannie gęś na równe części, uważając by nie poplamić się tłuszczem - Czyli odeszła z innym. Najpewniej jeszcze z tym kogo zwał Pan druhem i przyjacielem? - spojrzał na mnie z bólem pełnym zrozumienia - Wiem co Pan czuję. Straciłem tak żonę i swego brata. Ich portrety spoczywają do dziś w piwnicy. Nie ma usprawiedliwienia dla tak podłego występku. Zdrada zabija celniej niż sama śmierć. Więc wypijmy za ich śmierć. Wzniósł kolejny toast a ja jeszcze chętniej wychynąłem kieliszek do sucha. Piliśmy i rozmawialiśmy przez całą noc. Przed samym nastaniem świtu, pragnął bym odprowadził go do domu. Widać to nie był jego jedyny dom. Szliśmy po przystrzyżonym równo trawniku. Pijani w sztorc ale w szampańskich nastrojach, ku małemu pagórkowi okalanego starym zagajnikiem. Na szczycie byliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Pożegnał mnie wylewnie i gorąco i zszedł prędko po kamiennych schodkach wgłąb ciemni grobowca. Żeliwna krata zasunęła się za nim a kłódka z łańcuchem wróciły posłusznie na swoje miejsce. Obejrzałem się tylko raz, akurat gdy słońce przebiło się przez konary i liście i oświetliło biały, lekko omszały i zabrudzony śladami deszczu. Marmurowy grobowiec rodu Donnery. Postanowiłem upić się u jego stóp do nieprzytomności. Wyjąłem piersiówkę ze szkocką z zawiniątka kieszeni pod połą marynarki i wzniosłem toast ku cichej budowli. Za jego spokój i zbawienie duszy.
-
Przetarłem knykciami, zaczerwienione, przekrwione oczy. Nie pamiętam już do końca czy spałem poprzedniej nocy. Sennie, letargiczne obrazy mar. Snuły się ospale po marmurowych zdobieniach, kremowego sufitu. A może były to jedynie twory mej bujnej ostatnio wyobraźni. Mile połechtane i zbudzone do działania, wydarzeniami, które miały ostatnio miejsce. Właśnie te wydarzenia, dały początek pewnej dozie rozkładu zdrowego rozsądku w mych dotąd nienagannie uporządkowanych i racjonalnych myślach. Sprowadziły pod ten dach nieszczęsny, coś więcej niż tajemniczą niepewność. Zadomowił się tutaj strach i groza. Atakowały one jednak nie za dni, wesołych i pełnych entuzjastycznych uniesień. Lecz czekały na zachód tarczy, krwistego słońca ku falom bezkresnego, stalowoszarego morza. Dało się łatwo wyczuć jak ciepło wczesno letnich wieczorów, zagarniają pod swe skrzydła, blade jak śmierć suchotna, ćmy. Jak biesiadują, wirując i kołując u bierwion salonowego kominka. Jak furkoczą w szale uniesienia o rozgrzane, szklane osłony naftowych lamp. Po krzywych gzymsach i wybrakowanych, ceglanych murach, zagłuszane koncertem świerszczy, wspinały się ku rozwartym na oścież okiennicom, wydłużone w postaci nieziemskich, złudnych bestii, cienie. Poczęte od mgieł przedświtu. Osiadłe za dnia skwarnego w taflach skarlałych kałuż. Ukryte w załamaniach krzewów piwonii i róż. Przycupłe wśród, zroszonych żywicą konarów, w sadach i podleśnych, krętych scieżyn, zarośniętych dzikim powojem, ostrą trawą i młodym mchem co kobiercem swym zielonym wyszedł z kniei ku oczom ludzkim. Cienie te nie niepokoiły zmysłów, dopóki wyczuwały choć odrobinę życiodajnego światła u granic okien. Szeptały jednak raz głośniej, raz ciszej do ptaków, które zlatywały ku swym gniazdom na nocny spoczynek. Widać podniebni przyjaciele bali się ich niecnych zamiarów bo czasami do późna w noc niosły się wśród bukowych gałęzi i lipowych konarów ich podniecone i zwiastujące niebezpieczeństwo świergoty. Pierwsze gwiazdy, żegnały migocząc. Ukołysane w falach słońce. Przejmowały straż nad nieboskłonem. Musiały radzić sobie w poważnym osłabieniu bo księżyc nieśmiało wychynął jedynie spoza chmur. Był u schyłku żywota. Dziś noc ostatniej kwadry. Domostwo cichło. Mury i ściany wyłapywały coraz to mniej słów i poleceń tak domowników jak i służby. Tam ostatni raz zabrzęczała srebrna taca z serwisem do herbaty, Na korytarzu ostatni jęk wydały sypialniane drzwi. Z cicha przez nikogo już nie podjęte dopaliło się cygaro, pozostawione w kryształowej popielnicy. Ostatnie życzenie dobrej i spokojnej nocy. Dmuchnięcie, gaszące ostatnie zarzewie lampy. Jeszcze tylko powolne kroki na głównej drodze. To tylko stróż, idący ku bramie wjazdowej by zamknąć jej zamki aż do zbawczego rana. I jeszcze szczek niosący się w tą niespokojną, irlandzką noc. To owczarek stróża. Rad temu, że wypuszczono go z pomieszczeń kuchennych ku bezkresowi ogrodowych trawników i leśnych duktów. Tak słuchałem wsparty o poduszki, tych narodzin kolejnej nocy. Sen był tak samo odległy jak wtedy, kiedy ległem u Twego boku w tym łożu przed godziną. Wychynąłem przez ramię. Spałaś w najlepsze. Twe czarne włosy, rozsypały się wokół lica, turmalinowym zachwytem. Błyszczały refleksami fioletowych iskier, to znów lekko rudawym zabarwieniem przy lini skóry. Skóra Twa była idealnie blada, poetycko, erotycznie zabarwiona różem. Nie mąciła jej żadna skaza ani niedoskonałość. Dłonie zsunęłaś ku linii bioder. Były dziewiczo delikatne. Kremowoperłowe i podobnie do nosa usiane niesymetryczną linią piegów. Pierś Twoja opadała i wznosiła się miarowo. Sen był spokojny. Oddech Twój ciepły wionął na mój bark z nieprzymknietych warg. Na nocnym sekretarzyku od Twojej strony, nadal spoczywał Twój grzebień, lusterko z kości słoniowej i taca z winem i owocami. Butelka miała nietknięty nawet korek. Zasnęłaś dziś wreszcie bez pomocy wina i leków. Wtuliłem się w Ciebie i złożyłem pocałunek na Twe rozchylone usta. Objęłaś mnie przez sen i docisnęłaś się całą sobą do mnie. I choć wiem, że powinienem równie spokojnie odpłynąć w sen. To jednak męczył mnie od środka ten robak którego zwą sumienie. A chciałem tylko wrócić do tego co było. Co było moim sensem i szczęściem przez całe lata. Życie bez miłości i sensu w niej zawartym. Nie ma celu. Dlatego zrobiłem wszystko by Cię odzyskać. I teraz od tych trzech dni i nocy, czuję że odzyskałem moc i prawo do istnienia. A mury te odzyskały prawowitą i jedyną panią. Boję się nie tego co zrobiłem a tych cieni się lękam. Myślę że to Ci którzy przychodzą tu z cmentarza. Upominają się o swoją zgubę. Wtuliłem się mocniej w Twe rozorane rozkładem ciało. Niech spróbują zaprowadzić Cię do grobowca po raz wtóry. Wolę w miłości trenie, tutaj z Tobą gnić. Niż w żałobnym płaczu, przebitego stratą serca. Wołać Twe imię po wieczność. Na zimne i głuche ściany grobowca. W hołdzie E.A.Poe za ukazanie mi piękna, cmentarnych mgieł i cieni. Za mrok i grozę ukryte w poetyckim słowie gotyckiego piękna. Za wszystkie te długie lata spędzone pod mistrzowską protekcją jego dzieł.
-
Chcąc zaczerpnąć dopływu świeżego powietrza jak i życiodajnego światła letniego słońca. Otworzyłem na oścież, ciężkie, drewniane okiennice i wychynąłem głowę poza obręb parapetu. Dzień był suchy i skwarny. Niemiłosiernie uciążliwy żar, lał się z błękitnego nieba, niepohamowaną strugą. Promienie słoneczne, roztapiały wręcz bruk a ściany i elewację kamienic zamieniały się pod ich władztwem w rozpalone kotły piekielne z tonącymi w ich wnętrznościach, pomstującymi na pełnie lipcowych upałów, wyczekujących na mrozy, niewdzięcznymi, ludzkimi grzesznikami. Rynek był prawie zupełnie wyludniony. Ogródki kawiarni tchnęły letargicznym spokojem i parną dusznością. Pojedyncze kramy i rzemieślnicze wozy, sennie przycupły w cieniu gzymsów i balkonowych nawisów. W bramach, okutane w szale i chusty, babulęta w kwiaciastych, ciężkich spódnicach, handlowały mlekiem, serem i czosnkiem. Właścicielki zdobnych, jedwabnych sukien, ukryły swe alabastrowe cery i dłonie pod zbawczymi rozłożysztymi cieniami parasoli. Oddając swe ramiona pod protekcję, dżentelmenów w skrojonych na miarę surdutach i garniturach, uchylających ronda meloników i fedor przed szacownymi na równi sobie przechodniami. Dzieci i pacholęta, nie trwożyły się wcale. Ich śmiechy, krzyki i kwilenia niosły w obraz ten sennie ciężki, trwałe nośniki życia i szczęścia. Zajęte igrami uciesznymi i beztroską swawolą, korzystały z młodych swych chuci w całej pełni. Nim na powrót cofnąłem się do powoli nagrzewającego się mieszkania, pozdrowiłem jeszcze ochoczo, oblicze sąsiada z naprzeciwka, który palił fajeczkę na parterowym tarasie u stóp małego angielskiego ogrodu. On był malarzem życia i piękna. Ja poetą mroku i żałoby Widać w złej godzinie umysł mój wywołał to słowo z niebytu, letniej, delikatnej atmosfery. Żałoba - wkradła się gwałtem niczym obca armia. Jak skuteczny, cichy złodziej do tego pałacu beztroski. Nagle znikąd nadpłynęła burzowa, ciężka pełna wodnego balastu chmura, skutecznie otoczyła swym srogim jestestwem tarczę radosnego słońca. Kto żyw, uniósł swe oblicze na niebo teraz stalowo szare i mętne. Chmura wygrażała ludziom i ziemi. Choć nie wyszedł z niej ani jeden grzmot. Ani jedna kropla deszczu nie zmąciła wysuszonej na wiór, pełnej pyłów i lekkich drobin gleby. Wtem kolejny nagły i przewrotny ton dał o sobie znać, ostrym, nachalnym dźwiękiem. Na skraju prowadzącej na południe ulicy, stał od wieków mały, murowany kościółek z kaplicą. Ciszę przed burzą, przerwał dźwięk jego dzwonu. Groźny, głęboki, hipnotyczny tembr jego serca tak dalece bardziej okrutny w odbiorze niż radosne, ratuszowe kuranty zegarowej dzwonnicy. Bił smutno, przeciągle. Wtem odrzwia świątynne rozwarły się jękliwie, skargą zastygłych zawiasów. Zdać by się mogło, że tak ten obraz zastygnie na wieki ku zdziwieniu mieszkańców. Lecz wreszcie, ujrzałem dobrze postać księdza, który pewnym, sprężystym krokiem przekroczył święty próg. Dierżył w dłoniach, wysoki, drewniany krucyfiks. Zatrzymał się u schodów widać czekając na kogoś. Po krótkiej chwili, wychynęło na zewnątrz kilku starszych, lekko podgarbionych jegomości w steranych już i przesianych marynarkach. Stanęli, robiąc widać miejsce kolejnym za sobą. Ludzi było już jednak tylko kilkoro w tym dwie, starsze już kobiety. Wszyscy na czarno odziani, z głowami opuszczonymi w zadumie. Wyglądali jak te kruki cmentarne, które gnębią żywych z dachów grobowców i desek nierówno zbitych krzyży o chlebową jałmużnę ku zbawieniu dusz czyśćcowych. Wreszcie w kompletnej ciszy wyniesiono, sosnową trumnę bez zdobień. Wsparło ją czterech, silnych chłopców, najpewniej pomocników grabarza. Uszli z nią do podnóża schodów i złożyli z czcią na wcześniej podstawiony wóz. Powoził nim wikary. Ksiądz wyszedł na czoło konduktu, zaintonował pieśń pogrzebową i wszyscy ruszyli tropem zmarłego po wybujałym, krzywym bruku w stronę mojej kamienicy. Dzieci ucichły, spętane uściskami matek i babć, które nagle pojawiły się u ich boków by zmarły mógł odejść w godności i spokoju. Dżentelmeni i ich damy, chronili się na granicach ulicznego rynsztoku, spuszczając głowy i odprowadzając duszę zmarłego znakiem krzyża. Starsze przekupki, wyciągały z tobołków i fałd ubrań różańce i krzyżyki, przystawiając je do ust, sączyły wyschniętymi wargami, słowa modlitw, żegnając się z dewocką natarczywoscią. Gdy kondukt kroczył pod mym oknem spojrzałem raz jeszcze ku tarasowi z ogrodem. To co ujrzałem, wprawiło mnie w rozstrój i szaleństwo. Sąsiad nadal tam był. Widać gdy nie patrzyłem skupiony na pochodzie konduktu, on dopalił fajkę i rozstawił sztalugę z płótnem. Malował i to nie byle kto służył mu za modela. A była to Śmierć. Wysoka i dumna. Odziana w swój, najczarniejszej nocy płaszcz. Przywdziała maskę śmierci szkarłatnej. Pozowała z kunsztem jak najprawdziwsza diwa. Na tle krzaka pąsowych róż, które dałbym sobie rękę uciąć. Żyły pełnią kwitnienia, jeszcze przed kwadransem. Teraz opadły, uschły, zmarniały. Dotknięte zgnilizną. Obsypane czerwiami.
-
Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs i kierowca nie zamierzał nawet udawać, że nie chcę spędzać na postojach więcej czasu niż wymagała tego absolutna konieczność, polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji. Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi upadku swego człowieczeństwa. Traf a może i przeznaczenie wskazało tego wieczoru, że pośród tych wyrzutków można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem nie pasował tam wcale ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic. Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to, że myśli nad czymś natrętnie lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie, zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie, że pasażer wyglądał jak duch nawiedzający kabinę pojazdu. Wnioskować by tak można po tym, że odziany był w długi, sięgający kostek dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu o uciętym ledwie widocznym daszku. Autobus ruszył w stronę kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki jak i odwiedzających nekropolię żałobników. Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń nie miała śmiałości naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w niekoszonych od dawna trawach i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne. Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci. Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby, chcieć wysiadać na nim o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku. Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi. Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić a od jutrzejszego poranka, po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz. Jaki to wstyd, że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski, które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną. Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy. Z zadumy wyrwał mnie autobus, ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu. Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie i wiedząc, że to zjazdowy kurs ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie i wydawało mi się, że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej, wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki. Z narożnika wiaty wychynęła postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni natrafieniem na siebie o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy. Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie. Minął wiatę i skierował się ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem. Bałem się Drogi Panie życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy. Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.
- 8 odpowiedzi
-
4
-
- proza poetycka
- groza
- (i 5 więcej)
-
Staram się przyzwyczaić. Dlatego też każda ścieżka, mojego porannego spaceru, znajduję swą metę na cichym, rozległym mnogością pomników, skąpanym w zbawczym cieniu wierzb, ukołysanym martwotą nieskończonej żałoby, zasłuchanym w świergocie ptaków. Starym i zaniedbanym cmentarzu. Tutaj dusze już od bramy, wołają za mną wesoło. Zapraszają, bym choć przystanął lub przysiadł z nimi na skorodowanych przymogilnych ławeczkach. Bym podzielił się z nimi chlebem i napitkiem. Pobłogosławił im w ziemskiej nadal niewoli. A upiory skrwawione do stóp, posoką często nie swoją a złapanych podstępnie ofiar. Rzucają mi spojrzenia nienawistne ale i trwożne. Rozmywają się w jutrzni budzącej, ich węglami z piekła samego, malowane postaci. Demony spętane, modlitwami. Krzyczą lub śmieją się opętańczo. Z bezdni czarnych czeluści. Spękanych ścian grobowców. Idę na sam koniec nekropolii. Pod mur ceglanym wężykiem, okalający tę oazę wiecznego spoczynku. Srebrna furta w jego środku. Przez, którą umarli już przejść nie mogą. Mi jest jeszcze to niestety dane. Furtka skrzypi nie naoliwionymi zawiasami. Czy to Ty Aniele Śmierci po moją lichą duszę kroczysz? Umrzesz w swoim czasie. Dziś innego szczęśliwca ku zaświatom prowadzę. I dołączył do sunącego brukiem, długiego konduktu. Wszedł pomiędzy księdza dzierżącego jesionowy krzyż a głowę sosnowej trumny. Stanęli nad wykopaną świeżo mogiłą. Kapłan - Śmierć i wyznawcy sparaliżowani strachem - żałobnicy. A ja wracam ku temu po co przybyłem. Szukam pośród traw strzelistych i skupisk dorodnych pokrzyw. Miejsca spoczynku na swój rychły zgon. Wreszcie, pod konarem prawie wiekowego klonu, natknąłem się widać nie przypadkiem na jegomościa zrazu przedziwnego. Wyczułem, że nie z żywym wejdę w dyskurs. I był on najpewniej tutejszym upiorem. Był w moim wieku. Wąs miał jasny i strzelisty. Policzki zaróżowione delikatnie lecz zapadłe. A oczy czarne prawie. Wyrażające dozgonny smutek i rozpacz. Czoło wysokie a na jego czubku, zaczesane starannie słomkowej barwy, gęste włosy. Koszulę miał białą i o bogatym kroju. Szerokie miała rękawy i guzy przeszyte grubą nicią. Spodnie od garnituru czarne i pas w nich zapięty na metalową półokrągłą klamrę. Brogsy o nosku wąskim, wypolerowane na wysoki glanc i z okazałym przeszytym ażurem. Nie młodzieniec już ale widać że co najmniej dobrze jeśli nawet nie szlachetnie urodzony. Czym jednak raziła w oczy jego postać? Tym, że w miejscu serca znajdowała się dziura po kuli, która nadal jątrzyła się widać i upuszczała z siebie ciemną krew. Pan się nie martwi, nie boli mnie już. Rzucił żartobliwie, widząc gdzie wzrok mój uciekł. Najpewniej rozumuję, że szuka Pan dogodnej dla swej wygody kwatery. Jak mniemam tamte okazałe i bogate w detale i zdobienia grobowce nie wchodzą w grę? Doskonale, dodał po chwili pauzy. Dotarł Pan aż tutaj, do samego końca. Witam więc w kwaterze samobójców! Jak może Pan sam jasno stwierdzić, nam ostatnich honorów poskąpiono. Nie ma tu nawet lichych krzyży czy płyt o takich wygodach nie mówiąc, znów spojrzał wymownie ku okazałej reszcie nekropolii. Lecz jest tu spokojnie, cicho i nikt oprócz dzikich lisów czy z rzadka, bezdomnych psów tutaj nie zagląda. Nawet oni, wskazał na dusze, które przyglądały się tej rozmowie z bezpiecznego dystansu - nie zaglądają tu nigdy. Boją się klątwy tego miejsca. A my przecież jesteśmy może bardziej nawet ludzcy niż oni. A raczej byliśmy. Jednak my odeszliśmy bez rozgrzeszenia swego występku. Ale jakże było to dalej ciągnąć? Sam Pan zresztą to najlepiej wie i czuję. Inaczej by tu Pana nie było. W każdym razie. Pan pamięta te słowa. Kiedy przyjdzie ten dzień. Pan dobrze wie jaki. Może Pan tu przyjść o każdej porze dnia i nocy. Niech się Pan nie martwi ja już nie muszę sypiać jak onegdaj. Przyjdzie Pan tu i zrobi to co zamierza. Niech Pan będzie spokojny, jestem dżentelmenem i nie będę wścibsko podglądał ani złośliwie komentował. Wspieram Pana gorąco bo i ja jak Pan widzi mam to już za sobą. A później gdy już się to dokona, legnie Pan tu, kto wie, może i dokładnie w miejscu mej mogiły. Niech się Pan nie martwi, nie będę zły ani urażony. A potem zgnije Pan i zapadnie z czasem w mokrą ziemię. Kto wie, może trafi Pan do mnie. Będziemy spoczywać razem. O ile nie będą przeszkadzały Panu moje prochy. Tymczasem, daję już Panu spokój i czas do namysłu. Moje uszanowanie. Nie widziałem go już nigdy później. Nawet w dniu gdy przybyłem pod ceglany mur i rozłożysty, stary klon by zrobić to co musiałem wreszcie zrobić.
-
Nikt jeszcze tego głośno nie powiedział. Tym bardziej cicho i skrycie zachowywali się główni zainteresowani Ale przecież każdy widział to w ich zachowaniu i bezstronnej, bezdennej miłości, uczuciu, gestach i wyznaniach. Choć nie należałem do tych co wolą żyć, życiem innych. Ani również nie należałem do tych, co uważali, że cudzą prywatność należy ochoczo gwałcić i deptać. Bo jest ona dobrem wspólnym, napędem do potoku plotek i nadinterpretacji To miałem ostatnimi tygodniami wrażenie, jakoby zbyt często sam uciekałem ku temu, by prowokować prawie niewinnie wyglądające sytuację, powszednie dla planu dnia codziennego. A to starając się odnaleźć chwilę wytchnienia od wielogodzinnego pisania, wsparty o parapet sypialni, natknąłem się wręcz natychmiast na ich splecione ciała u siedziska parkowej ławki. Trzymał jej dłonie alabastrowe przy swoich ustach i szepcząc zapewne słodki stek bzdur o nieskończonej miłości, obsypywał jej drobne knykcie pocałunkami. Nie widziałem jej twarzy. Jedynie burzę ciemnobrązowych włosów. Nie widziałem więc i oczu o orzechowej głębi, pod których władztwem, nieraz czułem się niewolnikiem zakazanego dla mnie uczucia. Ale nie musiałem widzieć. Wiedziałem doskonale, że przepadła już. Dla mnie i całego świata. Bo teraz tylko on i jego słowa były całym światem. Były jej ambrozją, którą karmiła serce i zmysły. Smutny to świat. Pełen makabrycznych absurdów. W którym to ktoś jego rangi urasta w hierarchii do postaci Boga. Dlatego Boże jedyny, jeśliś jednak gdzieś jest to chroń mnie przed takimi bożkami i ich zgubnym wpływem. Od innych mogłem dowiedzieć się tyle, że ona nie mówiła już o niczym innym jak tylko o miłości do niego. Był wręcz jej fetyszem. Szalonym uzależnieniem. Alkoholem. Nikotyną. I opium. Idealnym wzorem. Cudownym równaniem. Po latach ślepych zaułków I niewypałów, które miast lądować w centrum tarczy, raniły jej serce odłamkami obnażonych kłamstw. Wolałaby umrzeć. Rozpaść się na atomy niebytu, niż stracić go. Może i nie wiedziałem nic o miłości. Ale raz jeden poza tym, byłem świadkiem jak młoda kobieta miłuje kawalera w sposób równie szalony i bezwzględny. A mówią Ci podobni do mnie, że miłości nie ma. Sam twierdzę, że wyginęła wraz z postępem gorączki tych szalenie anty ludzkich czasów. A potem widzę, jej ogarnięta urokiem miłości twarz. I zamieram. Odrzucając wszystko co wiem i czego mnie życie nauczyło. Wątpię już nawet w grób. Bo może jeśli jest. To miłość mnie wyzwoli kiedyś z jego bezdni. Brednie! Zaczynam wątpić sobie. Wreszcie gruchnęła spodziewana wieść. Ślub i wesele pary młodej. Kto żyw. Proszony jest i mile widziany. Nie muszę chyba dodawać, że byłem jedyną osobą która jakimś wierutnym kłamstwem wykpiła się z udziału. Bo a jakże. Sama osobiście złożyła mi wizytę. I w delirycznie radosnym uniesieniu, wręczyła mi kopertę z zaproszeniem. Odmówiłem, broniąc się tym, że w podanym terminie czeka mnie pilny wyjazd z uczelni w związku z jakimś nad wyraz niecodziennym znaleziskiem w którego identyfikacji mogę pomóc innym archeologom. Przez chwilę przygasła. Lecz stwierdziła, że rozumie moje stanowisko i wie, że tak odpowiedzialna praca wymaga tego by się jej w pełni poświęcić. Tak jak miłość, pomyślałem zamykając za nią drzwi. Piłem na umór trzy dni i noce. Nie jedząc i nie śpiąc prawie. Czwartego ranka dopiero, objęła mnie zbawcza niemoc, utraty resztki sił, godności i przytomności umysłu. Zapadłem w pijacki sen. Śnił mi się otwarty, głęboki grób. Pusty i świeży. U jego szczytu, gotycki krzyż. A na jego zwieńczeniu kruk dorodny. Wsparty szponami o nagą, kremowej barwy czaszkę. Kruk miał jej orzechowe oczy. Uronił nawet łzę. Wpadła ona do grobu. W tym miejscu wyrosła po chwili. cudowna, biała lilia. Zbudziłem się zlany potem. Nie dla mnie weselne dzwony i taneczne pląsy. Dla mnie szczęk potępionych, piekielnych łańcuchów. I danse macabre z panią ostatecznej drogi i łaski. Która może i gardzi mną ale i nigdy nie zdradzi. I tak się zaiste stało, że kto żyw udał się na wesele. Odbyło się ono niedaleko za miastem. Były i tańce przy kapeli. I stoły zastawione najprzedniejszym jadłem i napitkiem. I kosztowne, eleganckie stroje i suknie. I zabawy i północne oczepiny. A więc Ty już od teraz stracona na zawsze. Zeszło wszystko aż do białego rana. Większość zaproszonych ulokowano w zajazdach i karczmach w pobliżu. Tak by nie musieli oni wracać i mogli odetchnąć jeszcze cały dzień kolejny. Zresztą większość przystała na to ochoczo bo planowano orszakiem odprowadzić młodą parę na powrót do miasta. I tak uczyniono. Na przód posłano bryczkę biało złotą, którą powoziły cztery kasztanowe ogiery, przybrane w ozdobne dery, pióropusze i nauszniki. Para młoda okupowała ławeczkę zaraz za postacią przybranego we frak i cylinder woźnicy. Orszak powoli zbliżał się najpierw do rogatek miasta, potem objechał przedmieścia, wreszcie chcąc wtoczyć się na rynek od ulicy Kowalskiej, został nagle przyblokowany przez rozklekotaną furmankę o ledwie trzymających się kupy osiach. Furmanka była omalowana czarną farbą I równie kara klacz powoziła nią. Na zydlu w furmance siedział miejski grabarz. Na widok roześmianego i gwarnego orszaku weselnego, chciał zawrócić konia by nie przynosić pecha młodej parze przez przecięcie ich drogi. Klacz jednak w proteście stanęła dęba i z głośnym rżeniem mimo ciągnięcia za uzdy nie ruszyła się o cal. Chwilowy zator wykorzystał pan młody by rozmówić się z grabarzem. Pech to okrutny gdy śmierć komu drogę przecina. My wracamy z miłością, pieśnią i tańcem. By dzielić się naszym szczęściem z całym światem a Wy pracujecie dla kostuchy co wytchnienia dać nie może nawet w dniu tak błogosławionym i pięknym. Widzę klepsydry kleicie. Kogóż to śmierć w tany porwała skoro wszyscy u nas tańczyli i nie pomarli od tego? Grabarz z posępna miną wydzielił jedną zapisana klepsydrę z małego stosiku i podając ją panu młodemu rzekł. A juści nie wszyscy u Was bawili. Bo nie skorzy byli ku temu widać by się uciesznym chuciom oddać gdy im serce z bólu krwawiło. Przedwczoraj gdyście najpewniej zasiadali do wesela, nasz literat i historyk. Zamknięty w swym mieszkaniu Strzelił sobie w skroń. Znaleziono go rano martwego w fotelu. Nie miał rodziny. Nie miał przyjaciół. Ale proszę o to zaproszenie na jego pogrzeb. Na dziś na godzinę czternastą. Rad będę w jego imieniu Was widzieć na cmentarnym polu. Bo niegodne jest aby człowiek co był sam przez życie całe i sam odchodził z padołu. W asyście jedynie księdza, grabarza i urzędnika. A więc wstąpcie na śmierci wesele. Miło mu będzie powitać Was wszystkich. Z tymi słowami uderzył z bicza i klacz poszła usłużnie przed siebie, zostawiając orszakowi wolną drogę i wolny wybór. Ku ostatecznej decyzji.
- 8 odpowiedzi
-
4
-
- groza
- proza poetycka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wyszedłem, na odchodne rzucając do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał mógł w pierwszym wrażeniu podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie w towarzystwie papierosa wystającego z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami. Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi. Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę, nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną lecz tak samo cyniczną melodię Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi. Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie. Noc mimo wrześniowej pory, była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych, dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo. Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich. Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki do źródła ognia i odczytałem godzinę Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila. Rozpalone żarem dnia szyny, stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy by słyszeć ten dźwięk. Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic rozrzuconych wśród kęp młodych traw. Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo, pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci. Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei, zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia. Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie. Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko. Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej. Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł z pobliskiego wiaduktu usytuowanego zaraz za łukiem szyn za moimi plecami w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym. Wspomnienie, które żyło w szynach i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę palacza i maszynisty. Wysoki brunet, ogolony na gładko, nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków. Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale. Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt. Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta, zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło. Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.
-
Potrafię istnieć jedynie w lęku pierwotnym i chaosie marazmowych, zimowych wieczorów. Zatruty, niemożnością odmiany straconych lat. Ukryty przed światłem, które zamiast ciepłym promieniem otoczyć duszę, wypala ze mnie cząstki człowieczeństwa. Gdybym choć podejrzewał po co, ciągle tańczą mi nad głową tarcze słońca i księżyca. Migocą gwiazdy, przez pył początku czasu. Gdybym mógł to chciałbym wyjść ze swego cielesnego więzienia. Doczesność mnie goni. Tonę w stertach codziennych sprawunków. Lecz nie dla mnie ludzkie sprawy i dole. Ja potrzebuję swego boskiego wręcz zajęcia. Ucieczkę w świat ułudy i cudu istnień. I mogę tak trwać w transie aż do zaśnięcia. Dla Ciebie nic nie znaczą te karty zapisane. Te słowa otuchy i uczucia. Elegię i hymny do Twych oczu i węgielnych, turmalinowo błyszczących włosów. Ty chcesz rycerza a nie poetę. Piękno i kunszt atletycznych, antycznych herosów. Piękno uśmiechu, twarzy bożka o herubinowych, kręconych włosach a nie chichot szaleńczy bestii. Umorusanej w mogilnej ziemi, złaknionej krwi swoich prześladowców. Przemierzającej bagna cuchnące siarką i lasy martwe ze ściółką wyściełaną kośćmi, zawleczonych tu z dawna dziewic i strażniczek świątyń. Czy widziałaś kiedyś jak żeruję wilk? Jak wychyna się nagle z mroku, pośród owocującej bogato czeremchy. Jak ślepia jego błyszczą, niepohamowaną radością na widok, bladego, stężałego ciała, żałobnie podświetlonego, srebrzystym ogonem światła pełni. Nos jego najpierw przy ziemi, sprawdza czy czuć już niezachwiany wyrok litościwej śmierci Później węszy wokół ciała, łaknąc wszystkimi zmysłami, delikatnej, słodkiej zdobyczy. Przednimi łapami wskakuję na nieruchomy żywot i pysk wtula w gładką skórę szyi. Krew u ofiary zamarłą na wieki już taflą nie burzy się w tętnicach. Szorstkim jęzorem zlizuję, rześką i zimną rosę z napiętej skóry. Wreszcie siada ochoczo na ofierze i wgryza się kłami w narkotycznym wręcz uniesieniu. Ścięgna i żyły pękają bez trudu. Pazury rozorują młodość i sprężystość piersi. Tylne łapy posuwistymi szarpnięciami, tną jak nóż delikatne pasma podbrzusza. Po wszystkim bestia schodzi z ofiary, triumfując nad je zbeszczeszczonym truchłem. Spełniona i radosna, zadziera łeb umorusany w ciemnej posoce. Lodowy wicher, dmiący od bezkresu puszczy. Zastygły, mroźny księżyc, odbijający echo śmierci. Wczesnym brzaskiem po miejskim bruku niesie się cichutkie stąpanie łap. Bezdomny kot, zbłąkany, zerwany z łańcucha pies? Czy tylko cień, cichcem odbijający się na węgłach i witrynach. Zaciągnięty przez, przeciąg kamienicznej bramy. Bezszelestnie mknący po spirali schodów pod znajomy adres. Legatus Mortis - u Twoich drzwi. Przy drzwiach Twej alkowy. Poblask, tchnących żądzą mordu oczu nad Twym pogrążonych we śnie ciele. Dotyk przeraźliwie lodowatych i mokrych,futrzanych łap na Twych krągłych biodrach. Charkot, zgniłego oddechu nad rumianym policzkiem. Pierwszy promień słońca przebił się przez, zakurzone, brudne szyby, grubych okiennic. Padł na Twoją anielsko wyrzeźbioną twarz, Twój luby chrząknął niezrozumiale przez sen i cofnął gorącą, żylastą dłoń z Twoich ud, legnął wygodnie na wznak. Otworzyłaś szeroko oczy. Odwróciłaś się i tuląc się jak kotka obdarowałaś go soczystym pocałunkiem, jedną ręką brodząc po jego wyrzeźbionym brzuchu a drugą zatapiając w jego jasnych lokach. I on otworzył oczy oddając Ci pieszczotę w całej pełni. Przez mgnienie wręcz, kształt jego żrenic zdawał Ci się dziwny i zwierzęco obcy, lecz po chwili i one zaznały kojącego blasku poranka. Wtedy to czar prysł. Nastał dzień.
-
Jestem obcy. Obcym ciałem w obcej rasie. Podróżnikiem w czasie, który jak duch pojawia się w przypadkowych miejscach w czasie zimowych nocy. Pojawiam się przy tych, którzy zdecydowali. Są pewni i zdeterminowani. Dla tych, którym kości losu zawsze wyrzucają, jedynie dwa zera. Pojawiam się w rogach pokojów. Ciemnych, zaniedbanych i zapuszczonych. Tonących w latach, nieleczonych depresji. Czasami podam, wypolerowaną broń, innym razem wyrównam przygotowany sznur. Czasami, proszą mnie bym napisał list w ich imieniu, dla przyjaciół i rodzin. Najczęściej mam lub ojców. Zanim wezmą tabletki i popiją krystalicznie zimną wodą. Proszę ich tylko o podpis. Patrzę jak długopisy wypadają im z drżących rąk a łzy zraszają kartki. Wiem, że chociaż tyle mogłem zrobić. Być przy nich do końca. Bywa, że nazywają mnie aniołem stróżem. Dziwna to funkcja dla anioła śmierci. Nie ma tutaj miejsca na litość. Słabość. Sumienie. Na niespodzianki i uczucia. Nic co ziemskie nie może trwać w tych sercach. Dalej wolne duszę. Idźcie za światłem gwiazd. Wyleje Was na cmentarne aleje poświata pełni. I będziecie mogli ucztować i bawić się aż do brzasku. Tylko życie ogranicza. Śmierć jest wyzwoleniem. Nie bójcie się wilka, który chyłkiem sunie za wiktoriańskimi nagrobkami i grobowcami. On wie jaki dziś dzień. Najkrótsza noc w roku. Ghoule wyją cichutko, bawiąc się skrzypiącymi krzyżami i drzwiczkami grobowców. Piękna, dostojna, wysoka postać w gotyckiej sukni jedwabnej o barwie kruczej, brodzi w chłodnej mgle do kostek po funeralnej trawie. Czasami poprawi kapelusz z koronką, która zakrywa jej szczelnie twarz. Innym razem pozbawi się niewygodnych pantofli i jak rusałka boso, bieży pomiędzy świec ognikami. Zdarza się i tak, że pozdrowi przedziwnym ukłonem wilka, który wyskoczy przed jej oblicze nagle zza grobu. Ma w zębach róże, której nikomu nie odda. Niesie ją na jedną, zapomnianą wydawać by się mogło mogiłę. Tam czeka zawsze tej nocy co rok, milczący jegomość. Szlachetnie widać urodzony i ubrany zgodnie z najnowszą modą. Jego postać zawsze jest w półcieniu ukryta więc godności jego odgadnąć nie sposób. Odziany jest w schludny frak i woskowane spodnie. Ma skrojony melonik i laskę ze srebrną główką wilka. Wilk tylko jemu odda kwiat. A przybysz ułoży go u wezgłowia grobu. Nie modli się ani nie kontempluje. Odchodzi wraz z wilczym towarzyszem w gęstniejącą mgłę. Ku bramie cmentarnej. Czasami jeśli ich drogi są sobie skrzyżne, pozdrowi gotycką piękność w sukni. On znika wraz z wilkiem za bramą. Ona najpewniej szuka schronienia w swoim grobowcu. Róża na grobie, szybko zamienia się w kałuże ciemnej krwi. A może wina. Dziwny przybysz zawsze gdy się tylko zjawia to wychyla jeden kieliszek. Za spotkanie. Za dawne czasy. Za pamięć. Od przeszło stu lat. Rokrocznie. Kogo to grób spytacie? Poety, odpowiem. Samotnika i samobójcy. A w grobowcu nieopodal, szykujące się już do snu, po przechadzce. Widmo jego miłości. Jego pragnienia. Jego szaleństwa. Jego wyśnionej kochanki.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 3
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Więc po niedługim czasie udał się do małego portowego miasta Qaryat al-Bayda - osady z białego kamienia gdzie jak powiadano same gwiazdy oddały blask budynkom i będzie on wieczny i trwały, tak jak wieczny jest nieboskłon chmur i firmament z opiekuńczą strażą nocną półksiężyca, który sam prorok Mahomet, niechaj pokój będzie z nim. Wybrał na znak rozpoznawczy dzieci, jedynego, prawdziwego Boga. Jednak ostatnimi laty osadę częściej trawił ogień i miecz niż nawiedzał pokój i jedność. Plemiona pustynii poróżniły się o sobie tylko znane powody i nie miały zamiaru zaprzestać grabieży i mordu, który jak wiadomo skuteczniejszy jest od języka dyplomatów. Osada podupadła i jedynie wschodni port był jeszcze na tyle sprawny i niezależny administracyjnie, że mógł być miejscem dość stabilnej pracy i godnego jak na te wyludnione połacie kraju wynagrodzenia. Zarządzali nim wspólnie przedstawiciele dwóch rodzin teraz kupieckich lub wojskowych lecz pierwsi wywodzili się od latarnika a drudzy od tajemniczego bohatera, który podobno wyszedł kiedyś wprost z głębin w trakcie oblężenia portu przez statki Państwa Kościelnego i zmówił jakąś pradawną inskrypcję modlitwy lub zaklęcia. Statki papieskie zajęły się w jednej chwili pożogą a gdy wypalone kadłuby o okaleczonych żaglach i połamanych rejach bezbronnie obijały się o siebie podziurawionymi burtami, zerwał się huragan pustynny, który zamienił falę przyboju na spieniony wściekle odpływ. Statki niesione falami, roztrzaskały się o mielizny i skały daleko od stałego lądu. Pierwszym z rodów była rodzina Bānu Māzin a drugim tym legendarnym i mitycznym, był ród Al-Nābbaāhiŋ. Ci którzy w herbie na swych okrętach i budynkach stoczni dumnie obnosili sokoła krążącego nad na wpół zatopioną galerą. Ptak w dziobie niósł sprofanowany krzyż. Mimo fatalnego podejścia do katolików, nestor rodu szalony na pozór arab Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī, który twierdzi, że jego przodek, ten który zniszczył flotę papieską pochodził z nikomu nieznanej a według starca ukrytej pod powierzchnią wyspy Jazīrat al-Zujāj. Ponoć gdy ustaną pewnego dnia wszelkie fale i pływy a powierzchnia morza stanie się płynnym zwierciadłem, wtedy to marynarze będą mogli dojrzeć mury i iglice wież i zamków Jazīrat al-Zujāj. A okręty rodu Al-Nābbaāhiŋ, zejdą pod wodę i zacumują na redzie, kryształowego portu. Marynarze wrócą do ziemi przodków i zamieszkają w niej na zawsze. Starzec rysował mapy i szkice wyspy, śledził fazy słońca i księżyca a także Marsa. Intonował w rocznicę rozgromienia floty, jakieś obco brzmiące pieśni na pokładzie swego okrętu flagowego. Zwracał się wtedy półnagi w stronę fal i zaczepiony ledwie o reling na bakburcie, śpiewał w noc, głosem o dziwo czystym i głębokim. A morze słuchało i cichło. Fale marniały. A piana bałwanów rozmywała się równomiernie w szmaragdowym blasku wody. Lecz wyspa nie wyszła starcowi przed oczy ze swych bezpiecznych, ciemnych głębin. Nie ruszyła ku niemu jak góra która również nie ruszyła się z miejsca ku postaci proroka Mahometa. Dzieci, których Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī miał czternaścioro z dwiema żonami. Martwiły się o zdrowie starca i jego poczytalność. Bez wahania więc przyjęły ojca Leonné i ją samą pod dach i powierzyli mu opiekę nad zwariowanym na pozór arabem. Znów mógł poświęcić się leczeniu. Lecz czy da się wyleczyć obłęd lub magiczny urok który opętał starca i jego myśli? Mimo początkowych uprzedzeń, wzajemnie nie posuwających relacji obu mężczyzn ku zaufaniu i relatywnie normalizującej atmosfery w rozmowie czy wspólnym spędzaniu czasu, po dłuższych niźli się mogło z początku wydawać dniach i godzinach Aptekarz, który po raz kolejny stał się z przypadku cyrulikiem, obrał drogę w leczeniu arabskiego przywódcy, której nikt z jego otoczenia dotąd nie spróbował. Po cóż było zaprzeczać słowom szalonym i napadom dziwnie wzburzonych reakcji starca, skoro można było ulec jego dziwactwom i planom.-
1
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Widzisz pomniki i budynki, bardziej rozwiniętych i mądrzejszych od nas współczesnych, wyszkolonych wiedzą z gwiazd przodków. I myślisz wtedy tylko o tym jak zachować byt swój na Ziemi. Jak wytworzyć w genach stworzenia, nie podlegająca atomom przemijania, czystą, niepokalaną krótkowzrocznością umysłów, nieśmiertelność. Fundamenty świata są jedynie kruchą podwaliną. Trwałych celów i pragnień w jego ogrodach szczęścia nie buduj. Świat jest przeżarty zgnilizną wartko umykającego czasu. Jego wskazówki jak brzytwy, tną nasze żywota i ciała w grzechu ostałe, zanim zdołamy zrozumieć cel i przyczynę wędrówki. Tak mnie więc śmieszą Wasze ludzkie problemy. Obowiązki, sprawunki, prace i uczucia. Mówicie, że marnuje czas na depresyjne, łaknące łez zapisy strof nigdy nieukończonych poematów. Lecz ja to rozumiem i wiem. Czas bywa mi wrogiem. Lecz i przyjacielskie wizję mi w marzeniach sennych tworzy. On mnie scali dnia pewnego z ciszą absolutu. Często śnię. Stoję w ogromnym, eklektycznie urządzonym hallu ukochanego pomieszczenia. Miejskiej biblioteki. Lecz nie współczesnej. A tej gdzie unosi się aleksandryjski duch. Gdzie pergaminy, kruchym pękaniem obwieszczają, że chcą być odczytywane przez me starcze oczy. Gdzie kurz zalega w zatęchłym powietrzu, jego drobinki uniesione falą mego oddechu, wirują jak gwiazdy w ciemnej materii tajemnicy. Oliwne ogniki lamp, prowadzą ku działom zapomnianym. Skórzane oprawy ksiąg, których treść wpędziłaby każdy ludzki umysł w odmęty szaleństwa. Ja znam jednak ich bluźniercze treści, obojętnie w jakim języku, ziemskim czy nie je ongiś spisano. Lecz czy znajomość prawdy, daje mi prawo decydowania o losie tych którym zagłada pisana? Nie. Bo jaką wartość ma coś spisane od początku na zatracenie? Wszystko przeminie z czasem. Kto wie, może i śmierć kiedyś skona. Zagoniona w ślepy zaułek wszechświata. Zagryziona i rozorana pazurami swych przybocznych demonów. Dlatego ten sen daję mi wiedzę o świecie. Postrzegam rzeczywistość jako nieustannie pracujące, zapatrzone w małostkowości konsumpcyjne, mrowisko dusz czyśćcowych. Jako ul szemrzący groźnymi na pozór modlitwami kamiennych serc. Dla mnie to tylko fikcja. Mistyfikacja i oddalanie nieuchronnosci faktów. Tej nocy znów byłem w dziale ksiąg zapomnianych. Nie przywitały mnie jak zwykle stosownie ułożone i zwinięte pergaminy. Mrok był chaosem. A maska chaosu czaiła się w mroku. Zimny, wilgny przeciąg, szargał mną z kąta w kąt. Ledwo dotarłem do regałów. Nieocheblowane równo deski były martwe od dawna. Nie pamiętałem by kiedykolwiek były tak trupio zimne. Palcami jak ślepiec, gładziłem znajome grzbiety. Były z innej skóry. Tożsamej. Lichej. Ludzkiej. Tylko jedna księga biła ciepłem. Jej serce nadal pracowało. Kiedyś nadano jej duszę i imię… Nieistotne jest jej miano bo i tak treść w niej zawarta niesie ze sobą zagładę wszystkich znanych światów. Otworzyłem ją po omacku na stronie na której starożytne byty złożyły swe znaki. Wtem podmuch wiatru przeszedł w prawdziwy niszczycielski huragan i uniósł mnie ponad szczyty regałów, wypchnął do hallu i rzucił przez niewielki świetlik w dachu ku opiekuńczej, wiecznej nocy płaskowyżu. Maska chaosu ostatni raz napłynęła z niebytu ku mnie i zaśmiała się ze słowami. Ul jest martwy. Po przebudzeniu rzuciłem się naprędce ku oknu. Zerwałem zasłonę i firany i stanąłem oko w oko ze śmiercią. Ul był martwy. Pełen ciał robotnic. Zezwłoków, brudnych trutni. I pozbawionej korony królowej. Odtąd ul był moją samotnią. I cieszyło mnie to. Na tyle by pewnej nocy, trawiony obłędem koszmarów I niekończącym się śmiechem masek chaosu. Udałem się w martwe szczyty gór. Ukryty wśród kłębiących się chmur, rozogniony bijącymi u mych stóp blyskawicami. Osaczony jarzmem szaleństwa. Rzuciłem się wprzód ku bezdni nowego koszmaru.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 2
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wszystko zaczęło się w dniu gdy jej pomoc w prowadzeniu interesu, nastoletnia Maudeline, wracając jak zawsze po skończonej pracy do domu a raczej sierocińca, który założyły siostry w budynku opactwa przy katedrze świętego Gwinała, zaginęła bez śladu. Minęły już prawie dwa lata a dziewczyny nikt nie widział ani o niej nie słyszał. Siostry a w szczególności nowicjuszka Pelágie nie spoczęły choćby chwili po to by przerwać poszukiwania i zbierać choćby szczątki niesprawdzonych informacji, bajań a najczęściej przesądów i steku zapijaczonych bzdur łgarzy i hochsztaplerów, którzy prędzej po litrach absyntu i porcji grzybków ujrzeli przed oczyma diabelskie procesje, kopytnych demonów idących po ich nic nie warte dusze niźli ducha dziewczynki uganiającego się w zabawie po dnie wyschniętej fosy miejskiej. Najpewniej dziewczyna padła ofiarą przemocy a jej ciało już dawno spoczywało w falach Mirecourde. Lecz zwierzyła się na kilka dni przed zniknięciem do Mahaute, że odłożyła już znaczną kwotę pieniędzy i już niedługo chciałaby opuścić sierociniec i szukać szczęścia na rozdrożach Langdewocji. A nóż znajdzie jakiegoś księcia z bajki lub rycerza na białym ogierze, przy którym Bucefał aleksandryjski to ledwie spasiona szkapa. Dużo mówiła o miłości. Lecz czy miała kogo konkretnego na oku tego nigdy nie wyjawiła. Mahaute nie mogła szukać jej w nieskończoność. Nie miała nawet żadnego punktu zaczepienia poza klasztorem i sierocińcem. Nie mogła też pozwolić by jej ledwie co rozpoczęty interes narazić na szwank i widmo długów. Omówiła sprawę z siostrami zakonnymi a te poleciły jej dziewczynę z miasta do pomocy w sklepie. Miała na imię Leonné de Cléray. Była pokorną i małomówną ale pracowitą kobietą. Wychowana ze starannie dobraną edukacją przez ojca jej, aptekarza z kastylijskiego miasta Torrecisma, gdzie leczył on nowatorską metodą lodowej żywicy, która pozyskiwał przez zmieszanie mięty, rtęci i żywicy drzewa krzyża. Leczył on przez lata wojowników i urzędników, lecz pewnego razu przyprowadzono mu stojącego już nad malarycznym grobem, bohatera wielu bitew z Maurami Sanchuelo de Ocána. Zajął się nim należycie i leczył dbając o wszelkie dobro i dopust. Zrządzeniem losu tragicznym dla obu z nich był dzień trzeci hospitalizacji woja. Ten napojony jakąś tajemną, alchemiczną miksturą. Zapadł w śpiączkę i niedługo potem wyzionął ducha. Jednak nim oddał go w ręce świętych aniołów, otworzył oczy i w obecności namaszczajacego go zakonnika wyjawił słowa. Zaprzedał mnie on Maurom i heretykom ze starej wieży. - był w przedśmiertnym spazmie i transie. Nie sposób było rozpoznać czy mówi jasno czy bredzi w malignie. - Bierze od nich recepty i przepisy na trucizny jak ta co roznosi śmierci powiew w mych żyłach. Jest przepowiedziany z gwiazd. On zaćmi krzyż i rozświetli półksiężyc nad ziemią Leonu i Kastylii. On modli się jak demon do arabskich znaków z ksiąg. On dżin i zagłada krzyżowców, którzy kroczą ku niemu w niewiedzy siły jego majestatu. Z tymi słowami na ustach umarł a zakonnik zamknął mu zaszkliwione oczy i włożył do rąk różaniec. A potem udał się do brata nieboszczyka i powtórzył dokładnie jego słowa. Ojca, Leonné natychmiast uwięziono i długo wymuszano na nim zeznania przeciw samemu sobie. Był jednak nieugięty i nie przyznawał się do winy. Zresztą, nie miał do czego. Sąd zatrzymał jako dowody wszystkie jego skrypty, notatki i zebrane z wszelkich zakątków świata księgi innych aptekarzy, uzdrowicieli czy filozofów. Nie dopatrzono się w nich jednak żadnego bluźnierstwa ani czarnej magii a tym bardziej konszachtów z Maurami lub Berberami. Osadzony, modlił się pokornie, przyjmował komunię i wychwalał imię boże. Jedynie podczas przesłuchań, obity przez opryszków kata do skrwawienia i pół omdlenia, bluźnił szczerymi klątwami na ich wszelkich przodków i potomków oraz na ich samych, którym uwielbienie przemocy odebrało ludzki wymiar łaski i sumienia dla życia ludzkiego. Ani jedno jednak słowo gniewne nie obrało celu w świętym kościele ani Chrystusie Zbawicielu. Dlatego też więzień po kilku miesiącach opuścił lochy Torregrimy - nowej wieży usytuowanej na miejscu dawnego minaretu i po opłaceniu za siebie okupu w postaci domu, 500 dukatów w złocie i porzucenia zawodu, dostał wolną rękę na dalsze życiowe wybory i postępki. Nie mogąc już liczyć na miłe i serdeczne traktowanie swojej osoby przez ludność Torrecismy, za ostatnie pieniądze nabył od oberżysty dwa konie dla siebie i córki. Upiął trokami pozostałe mu we własności sakwy z dobytkiem i ruszył, najpierw ku Cordobie i panującemu tam nadal kalifowi. Uczył dzieci możnych łaciny i matematyki, lecz nie znalazł w nowym powołaniu tej szczególnie nęcącej duszę iskry, która rozpala zainteresowanie i pasję ku nowym hierarchiom wiedzy.-
1
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Jeśli myśl stała się słowem a ono zakiełkowało i przeistoczyło się w ciało, które pod wpływem złych duchów i omenów, zrodziło najgorszą z plag. Owoc grzechu - człowieka. Jego wszelkie upodlenia i niedoskonałości. Braki i ograniczenia. Zaściankowość i pychę. Nienawiść i podłość. Alchemiczny wzorze, czarnomagicznych rytuałów. Myślałeś, że Diabeł ukorzy się przed Tobą, strażnikiem bytów Miasta Umarłych i Ib. Namaści, Twoje skronie, laurem Edenu i koroną z klejnotem boginii Isztar. Lecz tym razem pycha Cię zdradziła. Konałeś w szponach zawezwanych olbrzymów. Złorzeczyłeś gdy wyrywano Ci członki i serce, na ołtarzu księżycowym. A ślepi bogowie, tańczyli wśród zamieci na szczycie góry. Ujrzałeś jedynie oczy tego, który pełza przez nieskończone korytarze eonów. Zasnąłeś w ramionach śmierci. Obudziłeś się o 4:20 w swoim domu w Nowej Anglii. Byłeś zlany potem i cały we krwi. Nie swojej. Obok Ciebie spoczywało jej ciało w zwiewnej, letniej, nocnej koszuli barwy kremowobiałej. Teraz jednak szkarłat krwi, zdobił jej piersi, brzuch i usta. Miecz z pieczęcią i imieniem strażnika do połowy klingi, spoczywał w jej sercu. Jej rozwarte szeroko, błękitne oczy, zwróciły się na Twoim obliczu. Trup przemówił, głosem nieludzko zdeformowanym. Idż luby drogą Królowej Potępionych, przekrocz w dniu przesilenia, północną bramę i oddaj cześć Tiamat. Zaprowadzi Cię ona do świątyni. Tam w odmętach starożytnych korytarzy odnajdziesz gniazdo Matki Tysiąca Młodych. Nakarm, koźlęta swą krwią i wyryj na piasku pieczęć tego, który wędruję na prastarym słońcu. Przeklnij, zaklęciem, duchy Pierwszych. Po siedmiokroć, wychwal imię Kutulu. I odbierz strażnikom pieczęci. Wtedy dopiero uciekaj w pełzający w chaosie byt a flety i piszczałki zagłuszą Twe kroki i zmylą Ślepe Bóstwa ze szczytu śnieżnej góry. Tak oto przebudzi się święte miasto na dnie. Powrócą oni. Ciało na powrót zamarło w sztywnym skurczu pośmiertnym. A ja w totalnym szoku i desperackim odruchu. Doczołgałem się po omacku do nóg, hebanowego biurka. Ledwo wdrapałem się na oparcie krzesła i roztrzęsionymi rękoma otworzyłem księgę, oprawioną w za dobrze mi znaną skórę. Odnalazłem bez trudu stronę z zaklęciem pierwszej bramy. Usypałem szybko pieczęć z soli wokół mojego krzesła. Już dużo spokojniej odłożyłem zawiniątko z solą na stół i sięgnąłem po mały, czarny sejf stojący w rogu biurka. Wprowadziłem hasło i wyciągnąłem z niego rewolwer. Spokojnie odwróciłem lufę w swoją stronę. Czułem podświadomie, że ona stoi nade mną i czeka na dogodny moment. Rzuciła się na mnie jak zwierzę i wbiła kłami w odsłonięta kołnierzem szyje. Wtedy rozległ się strzał. Szkarłat krwi, zabrudził stronnice, przeklętego dzieła, szalonego Araba. Lecz jedynie przez moment tkwiły na pergaminie nieruchomo. Pieczęć przyjęła i spiła całą ofiarę. Rytuał się dopełnił.
-
Zanim w zgrozie świetlistych draperii Sądu twarda nadeszła godzina, Nim się życie splątało ze śmiercią, A niewinność zjednoczyła z winą, Zanim kościół i zamek miniony Bezkształt jeden stworzyły ekspresji, Z ręki drobnej zaś spadły trzy krople (To tragedii okruch – nie poezji), Zanim dzwony z jękiem się urwały, Stary zegar zatrzymał zbyt wcześnie, Nim złowróżbnie zapłonął śnieg srebrny, A głos trwogi zadźwięczał boleśnie, Zanim jednym niebytem się stały Dachy, drzewa, marzenia i kości, Jedna gwiazda rozbłysła na chwilę Jak okruszek nie w porę litości.
-
Ściany krwawią, krwią naszą, z naszych żył i arterii, tych co chowają się przed "bogiem". Jego płacz patrzy na mnie, tych co przypominają o Krysztale. Ręce Jego coraz bliżej, świecą czystością brudną od niej. Nogi Jego szurają po szkle, z butelki co lato tu leżało całe. Jego penis niby greckiej z marmuru, z czasów sprzed błysku telefonu. Jego pierś, dwa równe punkty, niby gwiazdy na niebie bez burzy. Jego nos, co pomaga mu dychać, rzecz normalna, trza "boga" jak człeka traktować. Jego krew niczym z kranu, co zepsuty, marnujący wodę potrzebną życiu. Idzie, kroczy dalej w kąty moje. Co krwawi, nie zginie. ~ Oskar Gruszkiewicz