Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'groza' .
-
Zanim w zgrozie świetlistych draperii Sądu twarda nadeszła godzina, Nim się życie splątało ze śmiercią, A niewinność zjednoczyła z winą, Zanim kościół i zamek miniony Bezkształt jeden stworzyły ekspresji, Z ręki drobnej zaś spadły trzy krople (To tragedii okruch – nie poezji), Zanim dzwony z jękiem się urwały, Stary zegar zatrzymał zbyt wcześnie, Nim złowróżbnie zapłonął śnieg srebrny, A głos trwogi zadźwięczał boleśnie, Zanim jednym niebytem się stały Dachy, drzewa, marzenia i kości, Jedna gwiazda rozbłysła na chwilę Jak okruszek nie w porę litości.
-
Ściany krwawią, krwią naszą, z naszych żył i arterii, tych co chowają się przed "bogiem". Jego płacz patrzy na mnie, tych co przypominają o Krysztale. Ręce Jego coraz bliżej, świecą czystością brudną od niej. Nogi Jego szurają po szkle, z butelki co lato tu leżało całe. Jego penis niby greckiej z marmuru, z czasów sprzed błysku telefonu. Jego pierś, dwa równe punkty, niby gwiazdy na niebie bez burzy. Jego nos, co pomaga mu dychać, rzecz normalna, trza "boga" jak człeka traktować. Jego krew niczym z kranu, co zepsuty, marnujący wodę potrzebną życiu. Idzie, kroczy dalej w kąty moje. Co krwawi, nie zginie. ~ Oskar Gruszkiewicz
-
Nowy Ja Niniejszą relację spisuję jako przestrogę (choć ciężko mi określić, przed czym konkretnie) i usprawiedliwienie mojego zachowania, które niektórzy mogliby uznać za tchórzliwe. Jest to pierwszy i najważniejszy powód. To powiedziawszy, muszę również przyznać, że prawdopodobnie nie zrobiłbym tego, gdyby nie motywacja ze strony osób, do których w pierwszej kolejności skierowane jest to sprawozdanie. Osoby te twierdzą, iż taka aktywność, jako forma terapii, może pomóc uporać się z tym, co doprowadziło mnie do obecnego stanu. Bez zbędnych szczegółów, pozwólcie, że rozpocznę od momentu, który rozpoczął całą tę przeklętą historię. Byłem bardzo podekscytowany nadchodzącymi dniami1. Skorzystałem z uprzejmości mojego starszego kuzyna, pozwalając się podwieźć z rodzinnej wsi do pobliskiego miasteczka, gdzie złapałem pociąg do oddalonego o trzydzieści kilometrów celu mej podróży. Tam byłem już umówiony z właścicielem mieszkania, które zamierzałem wynająć. Miał to być prawdziwy początek mojego dorosłego życia. Wraz z rodzicami doszliśmy do konsensusu dotyczącego mojej najbliższej przyszłości – mieli oni ufundować mój pierwszy miesiąc życia w nowym miejscu, podczas którego moim zadaniem było znalezienie i objęcie stanowiska pracy. Z dyplomem ukończenia studiów prawniczych pierwszego stopnia nie powinno to być problemem. Wizja usamodzielnienia się wydawała mi się naprawdę ekscytująca. Dlatego też, przemierzając okoliczne wsie, śniłem na jawie o barwnej przyszłości. Wyobrażałem sobie nowych znajomych, którzy odwiedzają mnie w częściowo udekorowanym mieszkaniu (uważam, że taki stan lokalu ma pewnego rodzaju urok - promieniujący niezliczonymi możliwościami); widziałem codzienne, nowe wyzwania w pracy, z którymi bohatersko sobie radziłem; wreszcie – samotne, ale ciepłe wieczory, z książką w dłoni lub filmem w telewizorze. Samotne na początku, a potem… – kto wie? Marzenia nie tylko podnoszą na duchu, ale również przyspieszają upływ czasu. Tym sposobem, zanim się obejrzałem, już byłem u celu. Wysiadłem na dworcu i powolnie spacerując, ruszyłem w kierunku feralnego mieszkania usytuowanego w centrum miasta. Mogłem pojechać tramwajem, ale wolałem rozkoszować się widokiem ruchliwych ulic i wypełnionych kawiarni. Fascynował mnie kontrast pomiędzy światem rodzinnych stron i tym, w którym znalazłem się wtedy – światem metropolii. Po dłuższym spacerze dotarłem na miejsce. Dla pewności, jeszcze raz sprawdziłem adres – wszystko się zgadzało. Budynek wyglądał dość nietypowo. Był zbyt mały, aby nazwać go blokiem mieszkalnym, choć sprawiał wrażenie miniaturowej jego wersji. Zauważyłem dwa wejścia po przeciwnych stronach, otoczone niewielkim podwórkiem. Nie było na nich nic prócz pożółkłej trawy i rozpadającej się szopy. Wstąpiłem do pierwszej klatki. Skrzynki pocztowe informowały, że w środku znajdują się jedynie dwa mieszkania. Minąłem schody na piętro i podszedłem do jedynych drzwi na parterze. Widniała na nich cyfra jeden. Zapukałem. Drzwi otworzyły się natychmiastowo, jakby właściciel nie mógł się doczekać mojego przybycia. Przedstawił się jako Patches i uścisnął serdecznie moją dłoń. - Młodziutki jesteś. Przeprowadzka na studia, hę? - Do pracy. Studia już ukończyłem – uśmiechnąłem się lekko. - O! A nie wyglądasz. Mniejsza z tym, pewnie chcesz sobie obejrzeć mieszkanie. Pokażę ci co i jak – powiedział i wpuścił mnie do środka. Nie spodobało mi się jego zachowanie. Wyczułem fałszywą serdeczność, a jego słowa były zbyt spoufalające. Przestałem jednak o tym myśleć od razu, gdy spojrzałem na mieszkanie. Od wejścia prowadził krótki, jasny korytarz. Był spartańsko umeblowany. Niewielka komoda, nad nią lustro, w końcu lampa zwisająca u sufitu. Na jego lewej ścianie zauważyłem trzy wejścia. Najpierw do łazienki, potem kuchnia, a na końcu sypialnia. Weszliśmy do łazienki. Białe płytki. Umywalka, stara pralka i kabina prysznicowa. Ohydny, różowy dywanik. Łazienka jak łazienka. Przeszliśmy dalej, do kuchni. Niewielka kuchenka w rogu. Mały stół z dwoma krzesłami naprzeciwko wejścia. Kilka szafek i piecyk. Również bez szału. Wreszcie, sypialnia – miejsce, które potencjalnie będzie moją oazą, świątynią spokoju i schronem przed wszystkim i wszystkimi. Otworzyłem drzwi i ujrzałem kolejne szare pomieszczenie. Pojedyncze łóżko, biurko ze sklejki, brązowa szafa. Wszystko to otoczone poplamioną zielenią. No cóż, od czegoś trzeba zacząć. - Czy jest możliwość przemalowania ścian, przynajmniej w tym pokoju? – spytałem z nadzieją. - A co, nie podoba ci się? Taki ładny kolor, przecież zielony uspokaja. Jak pomieszkasz jakiś czas, to się zastanowimy. Wiesz, gdybym tak pozwalał każdemu lokatorowi przemalowywać ściany, to by nie zdążyli nawet dokończyć, a już by się kolejny wprowadzał – usprawiedliwiał się Patches. - Tak często się tu zmieniają lokatorzy? – spytałem podejrzliwie. - Czy ja wiem czy często – odpowiedział lekko speszony – tak często, jak wszędzie. - Rozumiem. No cóż, koszty już znam, więc zastanowię się i dam panu znać odnośnie decyzji wynajmu. - Nad czym się tu zastanawiać? Mieszkanie jak ta lala. A cena jaka dobra! Nigdzie pan nie znajdziesz lepszej oferty. Impertynencja nieciekawej osoby właściciela zaczęła działać mi na nerwy. Zawsze irytowały mnie takie narzucające się charaktery. Jednak, co do samej oferty miał rację. Cena była wyjątkowo atrakcyjna, więc lepszej nie znajdę. Mieszkanie co prawda, pozostawiało wiele do życzenia, ale w moich planach widniało ono jedynie jako okres przejściowy. Po krótkim czasie podjąłem więc najgorszą decyzję w moim życiu i zgodziłem się na wynajem. Niedługo potem rozpoczął się mój koszmar.
-
Ostatniego poranka w Niedzielę Palmową ogłoszono na Rynku Solnym, że piękna Rozalka Hrobockova, córka mistrza cechu, porwana została, ku radości tłuszczy, przez podstępnego Bazyliszka i zawleczona do jego oślizgłego barłogu. Na ratunek nikt się nie kwapił, poszedł więc Janko Jąkała przez krużganki ku bulgoczącym trzewiom Odwróconej Katedry, odziany w najznakomitszą zbroję, jaką mógł wtedy przywdziać: zbroję lustrzaną. A i nie było go na nią raczej stać, powiedzmy sobie prawdę. Wykonana z czystego srebra, polerowanego lnianym płótnem z całunów świętych w pracowni jego dziadecznego wuja Merriniego, najwspanialszego spośród mistrzów złotników weneckich, w noc poprzednią stamtąd znikła. Mieniła się ona delikatnie w lichym świetle, docierającym do przeklętej świątyni przez ogromne, zdobione witrażami rozety, odbijając złowieszczo płomień pochodni, schowana przemyślnie pod ciężkim sobolowym płaszczem, otulając tego, który ją "pożyczył". Długa droga w dół wiodła przez głęboką kamienną studnię, na której dnie leżał dzwon i z nieznanych powodów wciąż dźwięczał. Gdy dotarł niżej i ominął mosiężne serce, zwalone w poprzek portyku, wszedł ostrożnie w mokrą czeluść nawy głównej, wznosząc mgiełkę pyłu, potykając się o wypluwki, z których wystawały niestrawione szkielety córek przeklętego Grodu. Skierował się w stronę transeptu ku zawieszonemu u stropu ołtarzowi, gdzie podobno Bazyliszek uwił sobie kościane gniazdo. Zgasił pochodnię, dusząc ją w płaszczu. Świszczący oddech przeszywał ciężkie powietrze liżąc i łechcąc jego uszy, po nim narastał pulsujący koci pomruk, który przenikał na wskroś trzewia, a był tak potężny, że na jego siłę zwalony za chłopcem dzwon świętego Marka odpowiadał posłusznym poddańczym drżeniem. Młodzieniec stawiał ostrożnie kroki, przeprawiając się kilkanaście metrów przez wystające kamienne żebra sklepienia, które tu prawem diabelskiego odbicia stało się podłogą. — Ssss... zbliż-ss się... s-aliwżdy, odwa-sz-ny sz-łopcze, ce-ce-ce-ce. — usłyszał młodzieniec przedziwne zawodzenie, skalane odkrztuśnięciem. Coś potoczyło się i zawadziło o jego nogi. Leżała przed nim brudna głowa dziewczyny, splątana posklejanymi warkoczami. Janek cofnął się i zaryczał przeciągle z bólu i przerażenia. — Spó-ś-niłeśś się-ęę, Panie Janku, ku-ku-ku? Panie Janie, Panie Janie, ranosz-stań, ranosz-stań! — Od świszczącego oddechu załopotał jego płaszcz. Monstrualna obecność niespodziewanie wyrosła za jego plecami. Janko zmrużył oczy i wyciągnął zza pasa woreczek proszku alchemicznego z magnezją, splunął do środka i odrzucił za siebie, kierując się biegiem w stronę najbliższego z filarów. Katedrą wstrząsnął świdrujący wrzask, jak gdyby tuzin wściekłych dachowców i stado greckich lwów na raz miauknęły rzucając się na siebie w furii. Przylgnął całym ciałem do chłodnego muru. Głos odbił się kilka razy od ścian, a gdy echo zamarło, ustąpił ponownie miejsca miarowemu, wyczekującemu mruczeniu. Głos dobiegał zaciskającego oczy Janka z kilku kierunków jednocześnie, drażniąc jego bębenki, strącając szyby z okien w deszcz odłamków. — S-prószne stuczki-sss. Czy nie chciałbyś-sss ujrzeć-sss jeszcze swojej Ro-ss-alki. Ki-ki-ki. Kici-kici? Dzielny niedzielny Janko, ko-ko-ko-ko? Mam ją tu... — Zamilcz! W imię Syna Boga Jedynego klnę się, jeśli... — Dwunożna bestio! Twój Bóg nie ma tutaj żadnej władzy! Jest tylko ziarnem dla kur! Cip-cip-cip! Gdy jak jego bękart, ujrzysz prawdę, Ty i cała rzesza Tobie podobnych złożysz mi hołd! Spójrz mi w oczy-sss, a ujrzysz to, co nie śniło się mędrcom proroka. Ka-ka-ka. — Janko! — jej głos przebiegł mu po plecach ciarkami. Zebrał się w sobie. Sięgnął po przytroczoną do pasa flaszkę, zwilżył wargi sokiem z jabłek, rzucił pięć mieszków z pyłem w wierzchołki Gwiazdy Dawida, a gdy rozległo się syczenie, zdarł z siebie płaszcz i wyszedł naprzeciw czemuś, czego nikt, kto zdrowy przy zmysłach chcąc pozostać, ujrzeć nie zechciałby. Blask żarzących się jaskrawo metalicznych trocin i tasiemek odbity od napierśnika przenikał nawet przez zaciśnięte powieki rozwiewając kłęby niemal namacalnej ciemność i kreślił ponury kontur stwora, rozpostartego przed nim w całej swej okazałości. — Spójrz no... coś nabroił. Ka-ka-ka. Głos, który rozległ się później, na zawsze już pozostał na dnie jego poszarpanej pamięci. Kakofoniczny, przywodzący na myśl dźwięk piszczałek, złożony w jedno z beczeniem ofiarnego barana i lwa, który z miłościwą siłą dławi szyję poddającej się gazeli, pośród niewytłumaczalnego śmiechu ukrytych gapiów i dobiegającego z wysokości obłaskawiającego anielskiego śpiewu. Po omacku kroczył ufnie przed siebie, powoli, pełen wiary w swoją broń, a przy każdym kroku pod ciżemką kruszył się fragment kolorowego szkła. Gdy już ośmielił się otworzyć oczy, snop światła przebijającego się przez chmury kurzu głaskał go stojącego na niewielkiej górce szklanych odłamków. Było już po wszystkim. W jednym z nich ujrzał odbicie znajomej błękitnej sukni, powiódł z niedowierzaniem wzrokiem za siebie i zobaczył piękną Rozalkę całą i zdrową, biegnącą w jego kierunku z wyciągniętymi rękami. Wyniósł ją na światło dzienne, a tydzień później wzięli ślub. Mszę celebrował sam arcybiskup, lecz zanim odbyło się gromkie wesele, Jankowi nadano nowe nazwisko. Na zaproszenie ojca panny młodej przybyli muzykanci z siedmiu grodów. Miód lał się strumieniami prosto do gardła świętujących gości, jak też i oszołomionego Janka. Przekrzykiwali się w niewielkim gronie, który głośniej miauknie, albo zagdacze. I ja tam byłem, miód i wino piłem, i szczerze przyznam, nie pamiętam już dziś jasno, kto z nas darł się najgłośniej, czy najdłużej śpiewał. Zachodzące słońce malowało rumianymi muśnięciami bardzo jasną twarz jego oblubienicy, gdy niósł ją przez próg, a kiedy jej splecione warkocze opadły z jego ramienia, dostrzegł w tym delikatnym ruchu największą tajemnicę życia i śmierci, z czego mi się zwierzył. Zsunęła się z jego ramion lekka jak piórko, i uśmiechnięta, zawiodła go za rękę ku izbie, rzuciła się z stłumionym westchnieniem śmiechem na łoże z baldachimem, kryjąc się w pierzynie, zostawiając go zdumionego w progu. Zwątpiwszy przez moment w swoje szczęście, odszukał swoją zbroję. Wypolerowany rynsztunek zalśnił porozumiewawczo, rozłożony na rakach. Nigdy nie zrozumiał, jaką siłą udało mu się powstrzymać trzech strażników, ujadających jak ogary, którzy wdarli się do jego domostwa i usiłowali go pojmać. Rozpaczliwym susem rzucił się ku łożu, z ostrzeżeniem na ustach złapał za rąbek pościeli, a gdy ją zerwał, odsłonił puste łóżko. Po krótkiej szarpaninie obezwładnili go i przywiązali do jego stóp. Uniósł głowę i rozejrzał się po Rynku, pełnym rozdartej gawiedzi. Odczytywano właśnie wyrok - łamanie kołem, na mocy listu księcia, bez prawa do coup de grâce . A był to Dzień Zmartwychwstania Pańskiego 1533 roku. Zanim przystąpiono do działania, wykrzyczał prośbę o spowiedź, jaką mu zaoferował jakiś zagubiony kleryk. Prędko jednak ją przerwano, strażnicy, pchani przez tłum, odciągnęli duchownego. Pozwolono sobie zadać mu dodatkowe cierpienie. Kat z groteskową uprzejmością zsunął przed nim białą płachtę , pod którą leżało zdekapitowane ciało Rozalii. Narzędzie zbrodni zostało tryumfalnie ujawnione wrzeszczącemu tłumowi – była to tafla szkła, mieniąca się barwami tęczy. Targnęły nim bolesne konwulsje i odwrócił wzrok, na co kat zareagował śmiechem. Pewnym ruchem przebił sztyletem policzek i przekręcił silnie jego głowę z powrotem, pochylił się nad jego uchem i wycedził szyderczo: — Spójrz no, coś narobił! Gdy leżał przykuty do koła na zbudowanym specjalnie na tę okazję podwyższeniu, powiódł jeszcze po wykrzywianych w skrajnych emocjach twarzach. Nie rozumiał ich wstrętu, miał już za nic ich nienawistny rechot. Dosięgło go dziwne zmęczenie i ulga, której się poddał. Zdziwił się, że oślepiające promienie słońca w zenicie odbijają się u od wszystkich okien rynku jednocześnie ku niemu, co było przecież niemożliwe. Sekundę później jego ciało wydało mu się ciężkie i zimne.
- 3 odpowiedzi
-
- opowiadanie
- baśń
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Piszesz opowiadania w klimacie horroru? Lubisz historie pełne grozy? Najwyższy czas, aby usłyszał je świat️! Daj się poznać szerszej publiczności. Wystrasz swoją historią znajomych i rodzinę. Wyślij nam swoje opowiadanie, a być może usłyszysz je na YouTube, przeczytane przez profesjonalnego lektora. Warunek jest jeden — musisz nas porządnie przestraszyć. A co powiesz na swoje nazwisko w czołówce filmu? Jeśli świat strachów nie ma przed Tobą tajemnic, nie wahaj się i napisz do nas: www.szeptyhorroru.pl Zapraszamy twórców do aktywności. Zespół Szepty Horroru.
-
Dziewczyna, która chciała zbyt wiele Oddechemprzywołać nadzieję,w człowieka utracone serce. foto - obraz A.Spazzali art
-
Niespodziewanie ogarnął go gniew. Rozlał się po całym ciele, powodując wrażenie jakby ktoś oblał go kwasem. Płomienie, które poczuł na skórze, stały się dodatkową izolacją dla pieca, który znalazł się w sercu. Krew zawrzała w nim do tego stopnia, że poczuł jej wibracje w każdej żyle i tętnicy. Gorąca ciecz dostała się do mózgu i nagle diametralnej zmianie uległa percepcja. Bodźce zaczęły przechodzić przez swego rodzaju piekielny pryzmat, ostatecznie docierając do mózgu w postaci płonącej smoły, rozlewając się wewnątrz głowy. Sekundę później oczy rozjaśnił dosłowny błysk nienawiści, jakby zastąpiły je dwa rozżarzone pulsary, oświetlające mu drogę do kuchennej szuflady. Wraz z jej otwieraniem, rozszerzyły mu się ogniste źrenice. Wzrok nie pozwalał skupić się na niczym innym, niż na stalowym nożu. Wziął do ręki niedoszłe narzędzie zbrodni i przejrzał się w nim z bliska. Spotkanie się ze swoim spojrzeniem odbitym w jego ostrzu, sprawiło, że na chwilę zamarł. Łuna emanująca z jego oczu wzbudziła w nim grozę. Miał wrażenie, iż wokół siebie dostrzegł czerwoną aurę, która przybierała odcienie od szkarłatu przy skórze, po delikatny róż im dalej od ciała. Z głębi jego umysłu dobiegł głos: ,,Co się dzieje?". Ten nagły przebłysk świadomości spowodował momentalny szok. Zło w oczach ustąpiło na sekundę panice i przerażeniu, kiedy dotarło do niego, co w tamtej chwili robił. Próbował za wszelką cenę odzyskać panowanie nad sobą. Był jednak niczym zamknięty w celi, skonstruowanej z własnej czaszki. Otumaniony przez śmiertelnie groźnego współtowarzysza, który opętał umysł, przejmując panowanie nad każdą jego częścią i resztą ciała. Czuł obecność tej większej siły w swoim wnętrzu. Czegoś, co potrzebowało zła lub samo nim było. To ono wtedy dominowało i nic nie mógł z nim zrobić. Nie mógł się przeciwstawić, gdy chwyciło za nóż. Bezskutecznie walczył, gdy kroczyło przez ciemny salon, a później po schodach na poddasze. Wiedział co zaraz nastąpi. To straszne, ale wiedział. Chciał krzyczeć, jednak nie potrafił wydobyć z siebie nawet najmniejszego dźwięku, który mógłby w jakiś sposób je ostrzec i ocalić. Zdołał jeszcze zobaczyć śnieżnobiały pokój z różowymi zasłonami i swoje dwie malutkie, śpiące córeczki. Szarpał się w środku ze samym sobą, lecz nie dane mu było nawet poruszyć palcem. Jedyne na co pozwolił mu owładnięty umysł, to uronić ostatnią łzę, zanim obraz zaczął znikać za czerwoną mgłą, która spowiła resztki jego świadomości i ściany dokoła.