dwa obrazy w stylu picasso
namalowane kalkulacją niedopowiedzeń
w brak systemu wczesnego ostrzegania
wczoraj przyszło morze
na wypadek burzy
miałem trzymać cię w kieszeni
zbliżającym się wschodem
miałem przeczucie
szafowałaś aniołami
powracałem dotykiem ust
na bezdechu
kreśląc pejzaże z ptakami w tle
rozpostarłem skrzydła
a ty otwierałaś swoją przestrzeń
by zaraz potem
sklejonego woskiem
wysłać w podróż ku słońcu
od przedwczoraj jest jutro
w pokoju z widokiem na miłość
dekompletujesz szarość w kolory
a głodnemu chleb na myśli
mój ulubiony to barwa twojej skóry
napiętej w orgazm po raz trzeci
w oknie do piekieł niepokój
a ty masz oczy błyszczące tęczą
łapiąc oddech na granicy powietrza
w piątym wymiarze
kochasz z lekkością ptaków
szczelinami w poszyciu przebija blask
światłocienie zostawmy na potem
dziś nadam ci imię
jesteś
niedostępny
w głuchy telefon
powiedziałem kilka słów
zabijasz ciszą
wczorajszej nocy
wykupiłem abonament na łzy
w księżycowym pakiecie
świeciłaś pełnią blasku
gdzieś tam po drugiej stronie
równie głucha
w ciszy bezsennych nocy
dwa zaproszenia do tańca
ludzie podobni deszczom
gaszą pragnienia
na parkiecie fantazji
nie ma rutyny
bogowie do granic
pożądliwi umysłem na krawędzi
celują palcem w zapach pożądania
iskra żaru i kradną księżyc
popijając dżina z butelki
sięgają gwiazd nie licząc chwil
poza nimi do rana
nic więcej nie ma znaczenia
pragniesz sięgać poza
horyzontem widać skrzyżowania
świetlne są jak orkiestra
grająca bluesa dla ubogich
kłosy nazywasz drogą
w zbożu przechodzone dni
z pasją znoszone buty
wędrujesz pod stroma górę
na szczyt w dolinie klątw
motylowe rozbłyski tracą skrzydła
a ja chciałem tylko grawitacji
obiekty posiadające masę
powinny się przecież przyciągać
na samym początku było niebo
spontanicznie wysłany pocałunek
z bańki mydlanej
zdegradował błękit do roli kamienia
te schody prowadziły donikąd
nie uwierzyłaś w drzewo
teraz żywioły mojej ziemi
śmieją się ze mnie
i wytykając palcami
kromki chleba smarują ciszą
w odtrącenia dokonane
niedokonane wybory
mogły stnowić wstęp do przyjaźni
preludium do razem a powiało
jedynie pornografią przemijania
głodny jadłem winogrona
czując smak mortadeli
w takim momencie
na niebie nie ma tęczy
choćbyś chciała
zasnuć wszystkie nieba
nie zapomnę
widocznie
nie jestem krzepliwy
mówisz
nie martw się
tego też nie potrafię
purpura krwi biała od łez
zbyt wiele wylanych
siebie i ciebie
zbyt wiele
położyłem na szali
miałem kota
po drugiej stronie medalu
uciekając w złudny sen
popełniłem grzech zakochania
narodzone tulipany
zamieniły w proch nowe świty
na oślep jak pasażer na gapę
biegałem po zielonych polach
na których siałaś swoje ziarno
od tamtej pory
nie znoszę wiosenności ducha
i noszę okulary przeciwko słońcu
a kotów
nigdy nie lubiłem
pogubiony wcale nie musisz
pozbieraj się w całość to już tydzień
minął jak uciekasz donikąd
oszukując czas i samego siebie
lekarz za kopertą wypisał L4
a ty milczysz odporny na znikanie
wiem dzieci słuchają nie chcesz
żona a kto to jest
pamiętam kiedyś nie była ci obca
nie radzisz z tym sobie odkąd cie zdradziła
rozmyślasz co dalej
guo vadis niezbyt już sapiens
kiedy na homo jest za późno
czemu jej nie było kiedy potrzebowałeś
gdzie byłeś jak potrzebowała ona
alkoholowe reinkarnacje nic nie dają
wszystko takie zawikłane
a ta kurwa
litrami strumieniami nieprawdy
leje się przez sumienie zabijając kolory
duszy nie prasuje się w ten sposób
na obiad chleb ze smalcem
i ten kac
moralny jak stąd do wieczności
kiedy pijesz bo się wstydzisz
a wstydzisz się bo pijesz
jednak stać cię wiem o tym
miewasz przebłyski
inaczej dawno już byłbyś sam
to coś
ciągle masz jeszcze w sobie
w głuchy telefon
powiedziałem kilka słów
zabijasz ciszą
wczorajszej nocy
wykupiłem abonament na łzy
w księżycowym pakiecie
świeciłaś pełnią blasku
gdzieś tam po drugiej stronie
równie głucha
w zakamarkach serc dolinami
spełnienia opadłem na dno
niepewnością grawitacji na kolanach
między wierszami brylantowe
romanse opętane kłamstwem
fałszują dźwięki zazdrosne o słowa
na pocieszenie wino
z kielicha pokuty lekko przyćmiewa
grzechy pogłosem echa
miłości odbitej tylko krzyczy
kocham szeptem życząc wolności
uwierz
nie pragnąłem twojego
curriculum vitae nie chciałem
tylko szczęścia odrodzenia
dla mnie i dla ciebie
zbawiciel nie przyszedł
jak ty
nie przetrwałem
teraz w niej
zmartwychwstaję
kiedy chcesz być moją
do utraty zmysłów nie prowadzi
tylko i wyłącznie
oglądanie filmów porno
pragnąc siebie nawzajem
nie opierajmy się na teorii
nisko rosnących jabłek
lepiej wejdźmy na drabinę
szczebel po szczeblu celebrując
oberwiemy wpierw koronę z nieba
smak owoców
przyjdzie na końcu
w manifeście wznoszenia
czasami trzeba
sięgnąć poza stereotyp
wydobyć tęczę napisać list do szefa
zwalniam się dupku miłego
szukając smaku
kleksy wylane na pętlę egzystencji
łatwo wymazać marzeniami
kiedy nie wszystko jeszcze stracone
w podróży myślowodem
bezsenność nakarmiona nazajutrz
prowadzi do jutra przy twoim stole
chcę twoich szaf łóżka
wanien kranów otwartych okien
i drzwi na oścież
z dużą dziurka na klucz
to nie są zachcianki idioty
kocham wszystkie twoje zakamarki
niech żyją
obsesjami nocy w kolorze karminu