Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bronisław Jaśmin

Użytkownicy
  • Postów

    935
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Bronisław Jaśmin

  1. brzeg nigdy nie nadpłynie, nie wskoczy do wody. czas bardzo wyzyskuje, pracuję u niego; po zimie kiedy piję filiżankę kawy, czy wtedy on ze mną? leniwy zegar stroi schody falowaniem. buty uprowadzają drogi, kradną je im samym. czasami do metalu przylepia się smutek i przewodzi prąd, ciało wstawione w przestrzeń, nurkującą krew. powieszeni złodzieje przemycają światło. miłość jest przewodnikiem zmieszanej sylwetki. miasto jak jakieś szczenię grzeje asfalt słońcem. z zaparowanej szyby obecnej na dotyk, z rozmawiających kubków wymarłym dialektem roznosi się pieśń. codzienność jest nauką chodzenia przed ruchem, który zatrzaskuje cień, rąbany przez światło. może jutro podmiecione gwiazdy z roznosicielami ulotek będą rozdawać niebo na kredyt.
  2. żółte miasta od gliny hydranty na lato pakowane są w paczki (jednak odbierane) których sznurki naciąga i związuje skrzydło ku ziemi przemieniane w prawdziwe rzemiosło listek kamień kałuża nos i supermarket niebo - znaczek pocztowy przesyła przed siebie setki oczu czekają na etat do nieba na próżno ruch wykuwa ogromne przestrzenie śmierć staje się jedynym odjazdem na stację
  3. Umieramy, lecz póki czas patrzy nam w żyły, mamy nad nim przewagę; on cofnąć nie zdoła samego siebie, to tak jakby postrzyżyny, w których siebie, by skracał i kurczył od środka. I jeśli nawet chciałby bardzo się tak cofnąć, musiałby wielką przestrzeń od przyszłości odciąć; i doszywać wstecz długo i tak w nieskończoność. Bo wśród kierowców znaku ze stopem nie pojął.
  4. niestety nie mam więcej wejściówek do czasu obserwuję kukułkę stałą lokatorkę kuchennego zegarka - pracownicę kantoru wymieniającą walutę: śmierć - życie nie zmieścimy się razem i nie chce przeliczać na przyszłość przeszłości o ujemnym kursie jeden bilet do lśniącej obręczy i minut za którymi odnajdziesz pomieszczenia gdzie zegarki stoją za greckie kolumny dlaczego zastawiam się dłużej i rozciągam wieczność na cztery strony świata to przez że codzienność jest kiepskim spektaklem
  5. Tu rozgrywa się w kiełkach napojonych potem, lepki etat wtrąconej duszy w kamieniołom. Dom w powietrzu, godziny zalewane sokiem, w trumiennej kasie pensja wydawana solo. Na razie jeszcze niebo głaszczę od podbrzusza, jest wielu menadżerów, ofiar, pracodwaców: nóż do żył, narkotyki, cień liżący dziwki, tkankami napędzając światło po okruchach. Na urlop i świadczenia zdrowotne i listy o awans, tutaj nawet śnić nie można. Pastuch szelestem Tanatosa przyjdzie i komornik jeśli tylko w nas znjadzie długi - to są grzechy, i pracodawcę z piekieł, zamknie w ciasny wspornik. Śmierć wypasa na słońcu krew i piękne życie, lustra zdradzą, odwrócą się lśniącym odbiciem. W innym punkcie widzenia mamy pod naskórkiem własną firmę i jestem bizmesmenem dekad, który później sporządzi swój bilans przy ćwiekach, porzebny do wieczności, pachnący nad biurkiem. Chociaż można zabiegać o kredyt na wieczność, rezygnując z rozpadów powietrza nad świeczką.
  6. Mówiły, że potrafią patroszyć krajobraz. Ziemia dla nich jest zwykłą proporcją na ciało, i jednak nie wiedziały, że gardła się stały dziurawym mącznym workiem. W podniebieniu niebo zadławi się ciemnością, słowa są jedynie stworzone na manipulowanie falami powietrza i na pożegnanie. Na szybie słońce ścisza ocknięta powieka. Wychodzę na świat przez drzwi, za mną rośnie cień ze śladem po klamce. Kilka ptaków na rynku szyderczo się wzbiło, słowami się nagina powietrze na powrót. Rodzinny dom będzie tylko pięknym zwrotem, miłość przemyca szczęście uwięzione w grudkach do szczelnych samogłosek, przed którymi sypiasz, odklejasz się i sterczysz. Jesteś tylko stróżem. Przyjdzie czas na gaszenie ocalałych świec.
  7. tu przychodził po swoją kolej wczoraj miasto powiewało spowiedzią konfesjonał centrum bruk nie chce się otwierać za miejsca pokutne kroki buty po śladach zawężają psalmy niebo nieraz podobne do konfesjonału rozgrzesza dżdżą na trawie *** sen oprawiony w ciało zatrzaśnięty kołdrą to kot wciąż niewyśniony osaczony łóżkiem *** krużgankiem powiek gubię się tam przesiaduję ukrywam się pod stertą ułożonych nerwów *** nad gałką oczną wąskie naciągnięte bunkry do szyb dzwoniły aby docierać do ptaków na stole jest kieliszek - substytut krucyfiksu błogosławi wódką powoli przybijaną do krtani kropelką każda próbka jest gęstym rozcieńczonym gwoździem *** ona wisi na błonie krwi ciekło-krystalicznie dziś znowu go zbawi
  8. Krew ważona na jutro przeciera się z ciałem. Czas w kamieniu, ktoś zsyła na śmiertelny szron zwiewające, rumiane niewiniątko - niebo, wyrzut, który przekształcał się w okruch rozdziobywany przez szarlatańską przyszłość. Jak psa prowadzę duszę na zimowe ścięcie. Metal. Tysiąc łomotów. Porusz krtań palcami, może jeszcze pamięta jak stawać się spustem. W oku mało łez, większość zdołała z nich ubiec, martwi biały wschód słońca i pięta - Karelia; jeszcze możesz poruszyć i strzelać do wiatru przedziałkiem nagich palców, płucnym magazynkiem. Jak się zbratam nerwami z drewnianą służącą, poniesiecie do piachu karabin - to ciało.
  9. Rzeki płyną na pamięć, prąd na zapomnienie, zrzuć oddech, ogród wspina się do ciemnych gardeł. Miękkiego ciała duszną spowiedź prześcieradłem, śliskim ruchem języka przytaczam na ziemię. Dusza we mnie jest tylko niejasną tancerką, która gasi promienie podskórną zasłoną. Krew na słońcu ujawnia niepoznany kolor, więc zegarek przemieniam w koloseum, święto. Wzrok uległ teatrowi leśnej medytacji, i rozstrajam powietrze, gdy pełznę w libido. Szarpię światło i niebo wzmagając fanatyzm. Tu głód się zrósł z podłogą zrośniętą do braci, jestem kaźnią i celą; z żył piekielny żywioł przeskakuje na szyby miejskich restauracji.
  10. Podoba się klimat. Aż zanurzyłem się w historii. Pozdrawiam.
  11. Sen spał wtulony w łóżku i ściekał na skroni: widziałem niebo, klękło zjadając równinę. Zegar w kuchni wypluwał cierpliwość pokory, kolejną niewyczutą krwią apokalipsę. Potem chmury spadały, deszcz niszczył rośliny, noc w słońcu parowała, spalając w proch księgi. Aż w oko wlazła lepkość historycznej gliny, i stała wykuwając rozdzielone rzędy. Zbudziłem się, spojrzałem na okno w pokoju, na stole nocna lamka jest strażnikiem myśli. Jej poblask jak lew pełznie w poczerniałym stroju; do ścian dotarł, nie mogąc wrócić na dwór śliski.
  12. Przyszedł wsparty o światło spóźnione do kuchni i przedpokojowe lustro. Zatrzymał je, podobnie pociągi hamują palcem maszynisty. Czas wył z powieszone zegara w salonie, był psem - tym abstrakcujnym w obrotowej budzie. Na szybach, które raczej pełnią przezroczystą potać sekretarek, przedłożona pogoda była przekazana na odczyt przez ściany. *** Rutynę codzienności zrównajmy do poziomu środowiska - zwierząt. Załóżmy: światło - mucha, -- przestrzeń - pajęczyna, mieszkanie - pajęczyna, -- rozumne owady; jest łóżko - pajęczyna, -- pająk to zmęczenie, jadowity sen. Swobodne niebo cierpi na ptasią bezsenność. Promienie to letarg. *** Żywioły. Ludzkie ciało jest tylko testerem; deszcz pada i korzysta z krwio-nośnych poziomic. Drzewa darmowo wyprzedają woń i pyłki; my w zamian zostaliśmy testerami zjawisk. Odgórnie, bez umowy, bez wgląd na wolną wolę, otrzymaliśmy tutaj dożywotni etat. *** Jak to było: gościu zamyślił się w mieszkaniu, zapuścił się w powietrze grające na ciszy. Po chwili ujrzał żonę zdradzającą z lustrem, te szkło przedpokojowe zdradzające z żoną. 26 - 27 stycznia 2012r. (z elementami prozy poetyckiej)
  13. ciało jest coraz gęściej odkładającym się osadem w powietrzu. nalot dymu w wypalonej altance na rozcieranych palcach pijaków i bezdomnych jest przestworzem na którym latają pająki, zamiast gniazd otaczają życie pajęczyną. przychodzimy, uczęszczamy do nieba z kartonów i gazet. wzbijamy się w deszcz ścieków spadających na twarz. światło dzienne trudniej odkorkować, niż uwolnić wódkę uszczelniając gwint. tu są wilgotne, brudne sanktuaria, w których śmieciarka z MPGK celebruje obrzęd. stary śmiecisz w śmierdzącym ubraniu to kapłan. zajeżdżamy taksówką, innym autobusem, puszki, pety, witraże kartonów (nie ludzie), robią za klientów, pasażerów kursów w spontanicznych połączeniach komunikacyjnych. słońce kłania się z nami jakby na Allaha, gdy z zawieszoną ciszą jak dzwonek na gardle, (krtań krztusi się ciszą) kontemplujemy metaliczne, miejskie prostokąty, to nasze Al - Kaaba.
  14. nieważkie krajobrazy rozdarłem na wargach. zawieszone zegarki burzone są ze ścian, rozbierze się zastygłe cegły z tych obręczy. godziny włóknem prawie rozchodzą się w kąty. z czasu zdejmę, rozbiorę przestrzeń przypinaną za skrzydła do klaustrofobicznych i przerwanych ramion. czasami górny rąbek staje się nieważki, gdy rozgina blask, który bije z małej lampki. misterne wysokości otwartego nieba, istnieją do stawiania odrealnionych pręgierzy, przybijamy do nich zamyślenie. gdy stajesz w drzwiach prowadzisz w dłoni jak na smyczy psie światło, oderwane od szyb i powietrza. odcisły prąd dotyku strzepuję ze spodni. potrafię zdjąć się z ciała i zamieszkać w tobie jak w źdźbłach miejskiej trawy.
  15. gdy odkręcasz powieki jasnym korkociągiem, opierasz dłoń o niebo, choć tylko przez okno przedziera się powietrze liżące podłogi. 16 lipca. ogród. towarzystwo gwiazd. mówiłaś one świecą, w kulki pozwijały roztargnione piękno, podróżują na kursie jednokierunkwym, nie mają powrotu. tak samo kiedy wsiadasz, by na parę minut stać się nerką lub filtrem miejskiego autobusu, podchodzisz aby bilet skasował śmierć drogi. południe. miejski okrąg ruchomych obrazów. nad nami slums z chmurami rozdaje w szpitalch nierównym noworodkom po wilczym bilecie.
  16. Światło jest detektorem kurzu. Drzewa w mieście - strażniczki nieba i zieleni, zamykają na powiew - kluczykiem powietrze. Kluczykiem jak samochód odpalają ruch. Jasna kulka noszona stołem bilardowym, gdy góruje, wymierza skupieniem południa jednostajne spadanie w punkty i fragmenty opasane trójkątem zdarzenia, stać się... Siedzi w domu, rozmyśla i smaruje kromki, naciera myślą lustra chroniąc je od nieszczęść. Siedem wiosen wykuło równe podkrążenia pod bezbronną powieką. Zamyka na wzrok okna. Śpi, współżyje z łóżkiem. Krew i bicie serca, ciało, na podłogę oddech sypie płatkami jak nagła zawieja na otwarcie marca, ze zbyt ciasnej komórki gardłowego nieba. Przez sen powtarza słowa: to, to jest banalne.
  17. Na czarnej karoserii ogrzewa się styczeń. Tam wielorybia przestrzeń dusi i dolepia ciała do przezroczystych pokoików. Lisie czas stawia kroki, aby na wieżę katedry wejść jakby do kurnika, (powietrze jest z febry), i zarzynać mosiężny dzwon, by z dźwięków ściekał. W krwi jestem nocującym dla ludzi wyrzutem i jednocześnie palcem wachlującym niebo. Czasami więc wprowadzam w język strzępek wiary, i przeciągam horyzont deptającym butem, gdy nad oknem nakłuty lotem ptaków roztwór, linieje i ujawnia tężejące srebro. Zegar u mnie ma w oku bardzo krótki postój, tylko spóźnia się długo na mój traf kierowca. Psychozą i lusterkiem jestem pod powieką, za którą pomieszkuje plazmatyczna ospa. Przed lusterkiem z siatkówki psychoza się wielbi. Odkładam na bok siebie, umysł, ciemny środek, puls zatrzaśnięty w sercu, szpik kostny i nerwy. Osierdzie zatrzaśnięte w klatce wąskich żeber, wyrywa się zaplute śrutem kłusowników, jak powoli rozdarte ciemnym okiem zwierzę. Więc oglądając zdjęcia, zamknięciem powieki, rozbiciem lśnień o lustro - otwiera się kino, w którym film jest puszczany od tyłu i świeci na widza samotnego nostalgiczną siłą.
  18. wiatr otwiera i zamyka drzewa pojedynczo warstwowe łuski kalendarza zmieniają się w otwarte drzwi na jeden raz słońce zapali okna będziemy mozolnie podnosić i wyprostowywać się po rozpinanej ciszy by niebo było przystające do szarpanych cieni hymnem wypadającym z realnego powietrza w iluzoryczne śpiewniki z pieśniami do przemian
  19. centaury na łące - zniekształć ten światłocień. cisza dopadła ucho i gryzie, do porozrzucanych kości dobierają się podwórkowe psy. niebo przeżegna się gazowym, zaślepiającym krzyżem.
  20. powieki na starość są tylko uwieńczeniem wzgórza wypełnionego figurami, które podeprą się o płynny zegar w menopauzie. lejkowe pory będą wychodzić żółtą bramką, pomiędzy pręgą na krwi, zarażają niebo, coraz częściej zapada w sen - jest na nim prążka, letarg. - wiązką spada deszcz. ostatnie miesiące jak osy gubią czarne żądła. rubież ciała na koniec stanie się gotykiem, ty wyskoczysz tak szybko, w przepaść, piach i mgłę. a niebo będzie długo zapadać się w sobie, demolując grunt.
  21. przychodziłem do środka po wygasłą gwiazdę, i rozginałem włókna dodane do ciała. tak bardzo krew ściemniała i na puls ogłuchła. na ulicach błękitnej kuli bilardowej, przytomni do powietrza wkładają neurony, napiętą myśl jak gnicie starych sznurowadeł. czasami jakieś wgięcie znajdzie się w książeczce wydrukowanej falami dźwięków i promieni, niekiedy nią jest dusza albo modlitewnik. zaciśnięte na cztery spusty strony świata. toczymy żyłką ziemi to obłoczne niebo. wymiary to karabin. dwa razy na dobę, wymienia się w nich nabój. jestem w samym środku.
  22. właśnie dlatego, że jest maj, będę długo gapił się w nudny ogród, może jakiś bardziej ruchliwszy słonecznik we francuskim kapeluszu, przesłoni pozostałe. wolno podejmę wzrokiem, obskubię z ziarenek, rozdzielę zarumienione, żeglujące płatki, na wszystkie strony świata; na koniec jako truteń łamiący regułę w tym wypadku starannie z uporem w sam środek, zapylając, aż zegar przekwitnie na ścianie.
  23. w lustrze prawda wychodzi naciągana lśnieniem. księżyc to rentgen, który wsuwa się pod żebra. światło gęstniejące od ulic, miażdżone przez kroki, w niepozornym owocu przechowuje ciemność. pod pilnującymi drzwiami, być może przed progiem noc, całe niebo spadają jak kot na cztery łapy, przenoszą gruby pułap cienką wysokością. w salonie i sypialni zegar się przelicza na ciasne pomieszczenie, nieobecne we krwi. ciemnieje nawet światło, ogród się przytula do rozrzucanej okręgami ciszy, usypiasz go napiętą kołysanką w wargach. omińmy miejskie życie. codzienne epizody przychodzą pod okna jak pociąg na tory. nasze ciała zaostrzane na broń promieniami nie będą nigdy pełnometrażowe.
  24. krajobraz był twoim przecinkiem. zakryłeś Ją najszczelniej ciałem jako opuszczaną żaluzją. myślałem, że te łóżko poruszają piersi prowadzące do nowego owocu poznania. nie było w tobie Kanaan i żadnej innej krainy mlekiem i miodem płynącej, deszcz i susza są pozostałościami i znakiem, że drzewo w Edenie co roku jest wydziobywane przez umierające szpaki. Miłość wartą topniejącego śniegu, oszczędzasz w powiece, jakby tam świat był rosnącą lokatą z odłożonymi barwami na przysrost procentowy, a noc kolejną marżą. przerywasz promienujący sygnał, połączenie - dotyk. wzrok niedorósł, jest karłem, by karmić się niebem.
  25. szczęśliwy traf: kobieta klasą powystrzela inne za horyzont, pokryje biustem każdą zesłaną niepogodę, zbiega się z szansą wejścia do pociągu pośpiesznego, gdy skupia cię pociąg; gdy popodróżujesz szybko się przekonasz, z biletem w kieszeni osaczając dokładnego konduktora. w pierwszym przypadku jeździsz bez biletu, konduktorka jest jedna, kursy dowbrowolne. odjady i przyjazdy po usłanej stacji. małżeństwo - stan pokoju, zawieszeni broni pomiędzy płciami. w gardle dławi się ślubna obrączka - na palec włożony jubilerski, niezmącony kosmos. miłość skreśla się trudniej niż kupony lotka. 19 stycznia 2011r.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...