Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bronisław Jaśmin

Użytkownicy
  • Postów

    935
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Bronisław Jaśmin

  1. chodniki wołają o deszcz, wyśpiewując z siebie pogodę. nieporuszone fragmenty miejskich testamentów, wsparte na oczach marzą ruszyć i pójść dalej. jak czas się nie poruszą z siebie, nie odcisną na ludzkiej stopie martwej struktury z geometrii, by dużo uczynić miejsca wwiercaniom się w niebo. betonowe kostiumy ulic, gdzie mądrość się rozpada i przechowuje żyły z jamkami chodników, uczą cierpliwości do słońca i powolnego dryfu prospektów przez przestrzeń i płytę, gdzie drgają minuty, obojętnych na giętkość godzin i konturów. dni zginają w krwi pośpiech łamiący je. - drzewa. melancholijnie miasto zapada się w bodźce, czy w foremki z przejściową, odrębną zawartością, odkładającą się w hałdy alertów i widm.
  2. wiem dobrze - czarna kawa rozpuszcza nam oczy. zegarki na nadgarstkach prószą pierwsze przed śniegiem, jeszcze w listopadzie - jak kroki. godziny są sypkie, choć nie są objawieniem promieni na piasku i ziaren herbaty. zazwyczaj nie pracuję, nie dyszę - odpoczywam. na cały dzień wynajmuję ciało od wysokiego łóżka - drogiego najemcy. wyjdę na miasto. zastanowię się: w rzekach o tej porze jest dość dużo ryb, dlatego spławik w sklepach odzieżowych przyciąga kurz ze wzroku i zarasta łuskami z odbicia i twarzy. nad miastem zamiast nieba, bujnego zachmurzenia opatrzność zrzuca z góry rozstawione sieci.
  3. Bardzo dobre pytanie. KTO? Może powinniśmy bardziej i trwalej wierzyć w siebie i ludzi. Pozdrawiam.
  4. Jest trochę archaicznego polotu ale i potencjał. Dobrze, że są na tym forum są i tacy autorzy, którzy w swoich wierszach zaznaczają wartości, w które wierzą. Pozdrawiam.
  5. katedry zmawiają niebo. widzę cień. przychodzę i odtajniam ściany. mają cieńszą intymność, więc na nich się uczę jak dotknąć, bym wytapiał na nich głębiej cień. ale na razie niebo przyjmuje katedry. późne lato w ogrodzie, dosięgam twych oczu, spod których pada tyle nielotnych kolorów ze złamanym skrzydłem. noc wszystko zabierze. będzie dużo ognia i w oczach poezji. będę po kolei poruszał się w dreszczach i ciemno-dziewczęce imię. te dreszcze - to - to twoje. odmówię rudy warkocz i wymodlę skórę, i zmówię twój dotyk.
  6. zimą chaos i spokój odleży pod śniegiem. noc bawi się na ścianach, gdy ogień się kończy. wosk przyrasta do nieba. życie przez moment staje się prawdziwym, gdy przeżywa na wardze wnikanie w treść dotyku i czytanie książki z par bioder i torsów - w ten sposób zamkniętej. tak na prawdę nie skończy nigdy jej i dojdzie do trzeciego lub fartem czwartego rozdziału. piękno jest stanem kochania nietrwałości. w rozpadzie jest najwięcej warstw kunsztu i blasku. stąd lubię śnieg i zimę i chaos - to niebo, bo wpada w moje żyły więcej dnia niż nocy. napadało więcej wzroku od smug i zasp dopasowanych do łuków na karku. ostatnio to miasto włóczyło się we mnie. było dużo witryn i skuta fontanna. a przed nią mróz Joannę wkładał wgłąb - do żeber i na chwilę godziny wtapiały się w słońce.
  7. życie zaczyna się, gdy otwiera się niebo otwieram się i jestem czynny. świat przychodzi do mnie. węszę i wytrapiam zapadłe w impuls krajobrazy i mam nadzieję, że za zakolem rzeki czas upływa wolniej. tak samo w moim brzuchu, w gardle i wątrobie, i w miejscu zasłoniętym przez bloki, pode mną, za rogiem. wydane ręce nocy rozłupują światło. niebo przewala się jak drzewo. kurczy się. opada jak zgniłe owoce. i gdy przychodzi przypływ wiatru słonecznego, wszystkie dźwięki skupiają się w ściszonym słuchu i ścinają nastrojone i pogięte uszy.
  8. Ściany też się wyczerpią - zarzucona intymność na oczy przed słońcem. Stopy nosiły w sobie zszyte dni - podeszwą z czasem i przestrzenią. Ich pocenie przypomina dziecięce wodospady. Są słone, wybijają z ojcowskich i matczynych kończyn zakrzepłych w drobnych oczkach i które wyżerają do końca dzieciństwo. Prawda, dziecinnienie odkładamy na później, na śmierć. Zasypiamy dla piasków i kości nimi bawią się jak hordą karuzeli. Dni to są pacholęta, niewinny bieg zdarzeń. ------------------------------------------- Ulice uderzają w przychodzące lato. Wczoraj rozpuszcza się w jutrze - ja wolę inaczej. Wychodzę ze stanu przywłaszczania przez kości przyrostu stawów z cegieł. Idę do tawerny. Zamawiam wódkę z lodem. Tak można? Tak chcę. Wypijam wtedy jutro bez zgody z zegarem. Granice pękają. Kości na zawsze się łamią tym ścianom - przepaściom, i nie są już nigdy drugimi stawami. ------------------------------------------- Narodziny odleżą w arteriach na długo, odłożą się na później, przechowywane na koniec, na śmierć.
  9. wnikałem w ich ciała - staranie. neurony zarastały piersi. o północy godziny są plazmą na oczy. ogień przeskakuje ze ściany na ścianę. - cienie - błądzące jeziora pozbawione dna albo głębokości, przypominają języki mówiące dialektami nocnego obszaru. jeden dzień to inne, odrębne narzecze. przyszłość rzucona jak wodospad na płaską powierzchnię podgrzewała powietrzne koronki - świtało. dziś opublikowałem dwa wiersze w tym piśmie, w którym pracują alfonsy piśmiennictwa.
  10. dzień zbiera po nocy drzewa. tak. ściany są zbyt bliskie, aby przyzwyczaić się do zasięgu trzymania wymiarów. wzrok spada ze ślepoty, toczy się jak piasek po dworze, przez trawę. umiem. gdzie jestem pozostawiać czuwający ślady, odciski i ten jeden nazywany - ciałem. - gdy niebo bezustannie, bez końca zaciera. wszystko. krajobraz nie był komunikacją z przyjaźnią do słonecznych pięter. zazwyczaj pod wodą, otwiera nam się prawda o odrzuconych lądach.
  11. jesteśmy podobni do firanki. zazwyczaj zawieszeni przed nieodpowiednim oknem. - przed nietrafionym życiem albo wyborami. wiatr w południe rzadko się wydarzy, gdy niebo jest silne. wówczas wpływa na mocne neurony i nastraja wiotkość. wtedy też mięśnie są pełne uległości, do drewnianych i sztucznych stawów z prześcieradeł i łóżek. zapada szybko-wieczór - dla siebie zbyt wcześnie.
  12. piękne zdjęcia stają się iluzją, że potrafią odcinać od płaszczyzny przyszłość fotografie - to dużo. wiatr gwiżdże oknami. w snach zmysły śpią i leżą, aby wypoczywać. - - to oczywiste, jednak sen tak przypomina: ducha wzroku, węchu, słuchu i dotyku, i niekiedy smaku. w ocknięciu powracamy do świata i powraca on. ocknięcie to jest wierna,- pierwotna fotografia,- upuszczanie wody ze światła i nieba. i niby wszystko jest jak było, na miejscu; fotografie - to dużo, gdy się nimi nie dokarmia czerni.
  13. świat odkłada się w biodrach. przynajmniej w kieszeniach, należy aby dłużej wypuszczał korzenie i zielone soki. czas nie mógł się postarzeć. przeszłość nie pozwala na starzenie się. i chociaż nie ma zmarszczek, kolejna zima to przyjście zsiwiałego kosmka. światło wtula się w drzewa, w przekroje poprzeczne pogody i zegary rozstępują się. ujawniają zmienioną pszenicę i włosy. i gdy z nich wychodzimy, kończymy nadgarstki złowioną przyszłością i idziemy bez nich i bezwładnie bez niej. a palce przytrzymują rozdwojone koła. powoli przesączamy się w tej zawartości, nosząc na plecach niebo, czarno-biały taniec.
  14. południe zaszyło się w oczach. przypominały zarośla. ktoś podszedł. tak po cichu jak jabłko do drzewa o odpowiednim czasie. i buszował i zrywał godziny i barwy. i ten świat zawieszony jak agrest na krzaku. wystarczy zatrzasnąć się w powiekach. on nadal był przy mnie, wrażeniem jakby wiatr w sukience. świat opadł jak jesienne jabłka, ściął oczy i niebo.
  15. jesteśmy tak podobni do istnień motylich włosy mają tendencję do ścigania się z czasem. chcą mieć zapas spektakularnej praktyki ścinania. i chcą rosnąć szybciej. godziny są jak włosy. w tym wszystkim podobne. dlatego owłosienie jest jakby zapisem prywatnej historii wojen pomiędzy śmiercią, a odradzaniem się godzin, zamocowanych dniem. śmierci nie ma. to jedyny rzeczywisty sen pomiędzy żywotami, gdy jeden zasypia i zapada w drugi. no, może nie dla wszystkich.
  16. podglądamy ich życia. wzrok - dziurka od klucza zapycha się częściej wrażeniem niż światłem. - ono wtedy wiąże ogrody. na niebie zastawione pułapki otwierały się i opadał deszcz. godziny przechowywane w zeszłorocznych włosach znajdują drogę ujścia, i stają się rozdwojonymi końcówkami na okiełznanych kalendarzach wizjami czynności. często przynosi nas tu zegar i czujnie pilnuje, a potem nas zabiera. nakręca się cisza. nasze życie odkładane pod żebrowymi sklepieniami, ukąsi się powietrzem i jadowitym fleszem dnia. będziemy truć kobrą języka i zarażać przestrzeń. przepuszczając przez palce światło, wginamy się łukiem, próbując objąć siebie, dusząc sobą innych.
  17. Straszliwy księżyc w pełni to testament słońca. Widziałem białe miasta pod ciemną osłoną. Lampy świeciły na kawiarnie, puste w ludzkich żebrach. Rzeki żebrały od stołecznego lądu, od nadbrzeża lub bulwaru, o dłuższą chwilę szumu, nim zaszły za uszy. I wtedy przechodziłem i łowiłem księżyc, blade, umarłe niebo. Godziny kapały. Jesteśmy ucieczkami od porzuconych kręgów krzepnących ciał - na tkankach świat otwiera wieczność. Śmierć to ostatnia wola z krwi i kości - dla nich. Ja sam ją wydam wszystkim - tym jawnym przede mną. Chociaż życie nie pisze, nie zna testamentu, poprzednia godzina - nie pisze następnej.
  18. po jednej stronie góry czas zapomniał o sobie, i pogubił się w misji porzucania odsłon. oczekuje na śmiałków, oddycha ołowiem, gdy na przeciwnym zboczu słońce traci ostrość. zamykamy się w słowach jak światło pod wodą, i wyspy pary oczu są tylko ozdobą. oczekujemy, aż któraś z części nas przypomni, o sobie, gdy w podróży ściągamy się, intruz kolejny dzień zaszczepi ślad na czasu zbrodni, położą się w neuronach, na ostatni impuls.
  19. światło w parkowych lampach odsiaduje wyrok dopóki ktoś przedwcześnie nie zwolni z odsiadki księżyc - ryba wieczornej rzeki zwiększa rygor jest strażnikiem więziennych drzew ćpuny śpią w darni bo ja z godziną w ręku jestem łatwopalny krok zostawiony w tyle mści się i w dal rzuca swą ciągłość do przyszłości długie cienie kraty ostatnie resztki po dniu czas wydziela w butach ja jestem takim chłopcem co siada na murkach i czeka aż mnie wezmą wyzwolą w zaułkach noc będzie mi jedynym odzieniem z powietrzem i srebrny blask księżyca wschód pożre znów dreszcze
  20. Chyba to przez to, nad pewnymi zagadnieniami zbyt się rozpisuję. Widziałem tą powtarzalność, ale zaryzykowałem. Dzięki za komentarz. Pozdrawiam
  21. ubijam targ ze światłem oddaję mu ciemność - nie trzeba tyle szukać Rimbaudów czy Safon jeżeli przeszłość tylko okrutnie podchodzi i jutrze wydrapuje oczy aby było skazane wiekuiście patrząc w niewidome czas dawno stracił układ naczyń połączonych tak też jest z kobietami gdy dla nich nie jeden mężczyzna się przeszczepił a na liście miłość kobieta się odrzuca od tego przyrostu czas odrzucił przestrzenie wymiary i kształty po świeżej transplantacji chirurgicznym wschodem
  22. ubijam targ ze światłem oddaję mu ciemność - nie trzeba tyle szukać Rimbaudów czy Safon jeżeli przeszłość tylko okrutnie podchodzi i jutrze wydrapuje oczy aby było skazane na ślepotę patrząc niewidome czas dawno stracił układ naczyń połączonych tak też jest z kobietami gdy dla nich nie jeden mężczyzna się przeszczepił a na liście miłość kobieta się odrzuca od tego przyrostu czas odrzucił przestrzenie wymiary i kształty po świeżej transplantacji chirurgicznym wschodem
  23. Piach zaszedł w oczy. Zegar to wielkie mrowisko. Szyderczo płyną rzeki i brzeg zarzynają. Dzień krojony przestworzem, plazmatyczną iskrą, Wiesza oczy na wietrze. Narządy nam grają. Jest świeże mięso z lasu, jelenie z polowań. Odpada od logiki i neuronów głowa. Przyjdź tutaj do mych żeber i wbij swą osobę W mój krwiobieg, by wzrok okiem - rejestrował grobem. Jesteśmy na ulicach tanich rewolucji: Kieszonkowych przewrotów, gdy wchodzimy w ludzi. Zaszywamy się w pismach proroków i głupich Dzienników, póki dusza z ciała nie obudzi.
  24. to miasto cierpi na reumatyzm. widziałem w oknach zaklęte ciała światłem, wyjęte ze środków, gdy gną się pod hipnozą przypływu do godzin. przemiany. opadanie. powroty. odejścia. składniki się ścierają z bezwolną pogodą. opadam z własnych mięśni. tramwaj pisze wiersze - ulice - srebrny metal. zamykam się niebem. na rogu każdych ulic objawia się światło, poprzez sługę latarnię, - przez wątłą modlitwę do zadyszanej strefy pod stałym napięciem, gdy się wyleguje księżycem zmierzch, próbując opalić się mocniej. napięcie wtedy słabnie. zmierzch rozregulował.
  25. nie potrafiła unieść nieba ponad duszę: znaleźć przed sobą okna, jakiegoś otworu, poszarzałą klamkę. widziała tylko chmury - rozchwiane firanki. miasto pysk położyło na buty - strażników. jedynie przybrudzenia były towarzystwem, którego przed stopami należy zatrzymać. odesłać i zapomnieć o istnieniu błota. jesteśmy dziedzicami przepisanych epok, błękitu, godzin obnażanych ze światła i nas. pomyślała. przesuwała drogę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...