Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bronisław Jaśmin

Użytkownicy
  • Postów

    935
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Bronisław Jaśmin

  1. nogi otoczone krajobrazem chwieją się od gęsto wytryskających ścieżek, nawleczonych na słońce. radość w sercu od środka uderza w żebra - w te afrykańskie bębny odebrane sawannie. ponoć własne narodziny przyniosłem z tej drugiej strony oceanu, gdzie dzień szepcze drzewom na ucho. na nieprzejezdnych szosach rozkwitają auta i bujne gałęzie, miarowe wyłamanie szosy tymi godzinami. na skróty chodzi po omacku krew. oczy łatwo zaparują przyklejone do innych. dlatego upał na szybach jest raczej bez obaw. martwi jedynie zapinanie przestrzeni na zadarte głowy. z prawem krwi mylę zazwyczaj dziedziczenie mnie, przez niespokrewnione ze sobą dni, niepowiązane poranki.
  2. zaczynamy rosnąć od tyłu i gryźć śnieg na niebie. wzrok bardzo w tym pomaga, szczególnie gdy można uczynić na nim trening wisielca na drzewach. miasto wyrasta z nawyku noszenia z nami identycznej skóry, wyrasta też z paznokci, przepala zamknięte obwody z ulic. nie wypromieniowujemy razem z zalegającego słońca. sukcesywnie gubi nas daleko w tyle, poszukuje odpowiednich tipsów - dlatego uzbraja się w ich substytuty z wykrojonych witryn. po garbie z dnia, w tej górze krąży noc i spowiedź.
  3. moje ciało to wygaszacz dla życia - podobny na ekranach na wyjście jest uroczystość odznaczania medalami ze źrenic przypadkowe szyjki z noszonych neuronów w domach te po mnie - połyskliwe chowają do szufladek w czaszce wracam do siebie pod prąd do godzin ślepota chroni czas przed obtarciami oszczędza nam zachodu w budowaniu linii wysokiego napięcia porażającego niebo kończyny oddaję wymiarowi zamieniam na odczuwanie zalepiania sylwetki gęstą i gumową konsystencją długości i jej sióstr nastaje zacieśnianie otwartych drzwi ściśniętym kciukiem dostosowującym je do świata zbieram po sobie ciało pożyczone przez wczoraj by bawiło się kośćmi wtykając za jutro w niebo obfite we spadanie i śmiałe próby wbijania chorągiewek na miejscu domniemanych szczytów czas spędza we krwi sezon myśliwski lub urlop osadzony w więzieniu wybija zęby kratami - to nogi i ręce ku zaskoczeniu że słońce okazało się wyjściem z tunelu choć wydrążył go w sobie
  4. Abstrakcja wywodzi się z wyziewu kąsającego czasu. który zabija materię plazmatycznym wzrokiem. Choć mógł mieć kiedyś własny szkielet i istotę: zawilgoconym, bezradnym zegary gną się obuchem. Przechodzimy przez dzieje parującym ruchem. To miasto całe czarne - od szatańskich sideł, jeszcze nie wie o drzewach zmawiających grudy. Że przenoszą się po promienistych żyłach dni parszywe, słońce przenosi z siebie przypadłość - kolory. Czas potrzebuje nosicieli jak refleksy szybę. Godzina się zaraża poprzednią z odnóży. Tyle czasu, - więc tyle abstrakcji i zera. Moje ciało doszczętnie sobą mnie pożera.
  5. zajadłe obrazki. wojujące portrety na ścianach z wieczornym spadaniem gęstego powietrza. rozespane włosy zapuszczają sen, schowały się w nim - rosną. rozgrywamy na oknach z tą sypialnią zakład: kto pierwszy wstanie i obudzi światło. poczeka na światło. w tym momencie życiowym chcę odegnać progi, wysłużone w zamykaniu świata jak światło w szkle okna. one tchórzliwe przez niedostrzegalność, od rozgrzanych palców goniły się na zewnątrz jako północ z południem; wypromieniowały z willi na ziemię obiecaną: bezdomność obiecaną pod bezdomnym niebem.
  6. nie będzie gęstych włosów za swojego czasu ogromem promieniującym z punkciku za swojego czasu decydujących jak szeroko podniosą wyrwane niutony z nieba nim homo sapiens uświadomiło mózg o pełzaniu zarostu z promieniami zgorszonymi do poziomu pyłu wpływały na błękitne i ciche zdarzenia jestem trudną osobą bo rozmnażam z odsłonami ciała monumentalne grobowce na spłaszczone trudności ciśnieniem przeciągania krwinek pod schemat przemijania
  7. im dalej mi do rąk i nóg świat wypija oczy czas rozbija w nich źródła polując na wszechświat w kończynach wtedy więcej świata niż w koniczynach
  8. szczęka obejmuje i niesie pod słońcem pierworodny zegar odmierzający podskakujące wykrzywienia czasu sekundy przeskakują z siekaczy na siekacze przeżywam zgon pochowany w ślinie i starty przez szkliwo medaliony z mleczaków i utraconą zieleń pod wybuchającym wzrokiem zęby rosną wolniej od czasu godziny zamykają się tylko na zewnątrz uroczystość zatrzaśniętych warg w które dzień nie wejdzie stąd mówiłeś filozofie - dentysto że kolejność otrzymywania minut zaczyna się na miejscu pogubionych zębów
  9. Ciało i łóżko były dla snu płatkiem śniegu, Na zębach dzień wykrwawiam z pogubionych godzin. Dni w krwi spisane, w oczach, we mnie gubią biegun. Leżenie to jest siła odgórna i wczesny atmosferyczny opad ciała i stan gnicia po brzeg zegarku, który wyżej gryzie biurko. Ostatnim wynurzeniem z dnia dogasam z półką. Wstrzykujesz we mnie rzekę jednorękich dreszczy, językiem jak strzykawką nad różowym biodrem. Kreci moment na niebie przesiaduje w oknach, po dwóch stronach jednako balansując widmem. Jestem płytką, pryzmatem dla stóp jak dla światła. Jesień krwawi mi z włosów, gdy zagryza wiosna. Nadmuchujesz wzrok krzepkim aromatem i dwie prześcigają się łydki, by przerzucić mosty. Oddajesz siebie dla mnie i zamykasz kości, odbierając ich szpikom instynkty schronienia. I tak je wszystkie znajdziesz, i będzie ostatnia kość, która na przepaści stoi przez darwinizm, cofnie się w gęste plecy, czerwone z łaknienia. Jeśli ciało się wtapia w ciało, duszy nie ma. W psychozie się odbija krajobraz na niebie, i bez oczu dostrzega sale pełne luster. Noc upada do piwnic. Dobywaj nóż ten, powykręcany, ciemny zaistniał na ścianie. Wiem, że mało już mego ciała ci na zewnątrz: ostatecznym oddechem krążący dźwięk przewiąż. Lęk przywiera zależnie od gęstości oczu i rozchodzi się falą wbudowaną w światłość, której pęknie i na wierzch wyda pasożyta. Na spirali mnie zatocz dźwięków i odczytaj. Czas odkłada się w kościach niewinnie i dziko, - jako zgony antylopie pod tłuszczą tygrysią.
  10. Zieleń puchnie, gdy oczy kiełkują na drewnie. Za żyłką z dnia, powietrza, promieni - krwi biegnie, I wszystkie strunki ciała tych żyłek nie sięgną. Na niebie się unosi plazmą śliski odwiert od powiek i na szpilce południa wysycha. - Gubi łuski. Jest ścierny. Czas wybucha w odwet, wwiert przykłada godziny jak głowy by zetrzeć. Powoli w rdzeniu nerwów duszę się i "zdycham", wypluwam, unicestwiam krwią gniotącą przestrzeń. Dzień rozdarł mnie na popiół z odrębności godzin. W moim domu mam moment kiedy patrzę w zegar, impulsami umysłu próbując się złożyć, osobne kręgosłupy wielokrotnej doby. Gdy pochyle zmierzch pętle obciąża kamieniem, i zakłada na płynny roztwór w szyjce z plazmy. I na pręgach odrastam na łóżku - to pręga. Szukając ciągle drogi do śmiertelnej gwiazdy.
  11. Klatka wgniata się w umysł i podkłada schody pod neurony, ty jesteś duchem z tego tynku. Otwórz śmiało, a wyjdziesz z oczu i połowy wbudowanego w piętra umysłu. Schnie impuls jak odskrobana farba od szumów pogody. Instynkt wznosi się dla krwi w sadystycznych krokach - czas przy oknie się spalił w ostateczny opar. Lamperia przesiaduje piętrząc wzrok w krawędzie. Dzień nagle się odskrobał od ścian i powietrza. Przed drzwiami zasypiała historia jak dziwka, oderwana z własnego wzrostu albo z godzin wyginał ją kręgosłup, ledwo go trzymała: jakiś podmuch wchodzących przestrzeń ścierwem iskał. Odepchnij się od myśli, by we wzrok się włamać. Nie ma szyfru, językiem poliż przypadkową, a wcześniej uwiedź duszną podnietą na piersi. Klatka biegnie przez żyły i miażdży za głową, parujący cień z czasu. Obnaż się na dźwięki.
  12. Miasto weszło na świętą górę witryn w oczach, i pogoda się starła na piasku jak opar. Ono chciało - nie mogło i przyszła do niego: lawinami z blokowisk ścierają się ciała ze słońcem i spadają i gną dzień w kolanach. Krajobraz w szpiku tonie w zniekształcony region. Wiatr opływa im twarze i światło rdzewieje wessane w druty z oczu. Dotknij raz tę ziemię, a dla ciebie rozbierze wpięty w przewód godzin, ten tłum dociskający przestrzeń w szkło i głowy. Osmoleni wyznawcy tuż przed śmietnikami, kładą kręgi do skłonu - kartonowa Mekka. Zima sprawdza zawartość danego im ciepła. Miasto rąbie pod sobą nieba płaski kawał, gdy wciąż trwają pielgrzymki, lecz nie do Al-Kaaba.
  13. Ciała rodzą się z łóżka, dojrzewając kołdrą. Na drzewach czas zaprzęga miasto w ciasny podmuch. Zegary zaprzęgnięte godziną się modlą i od ścian odpadają, od dotyku odruch. Gdy dusza zapleciona na włosach się topi, miejskimi latarniami, bo nie ma księżyca: flesz pełni zastygł we krwi i z wczoraj przenika, do zapędzonych oczu w odwłok giętkiej nocy. Na ścinach w szarym cieniu umilkli prorocy, i ciała nabierają się dziś w cudze usta. Odepchnij się od siebie i rozdepcz swój opór: na niebie zabierała dzień godzina ósma. Gorącym ornamentem palców wnikam w dotyk. Przenika w nas palący objęć dźwięczny topór, we wmurowane łóżka od stóp wgięłaś gotyk. Lecz tylko miękka warstwa tak bardzo się trudzi, a rozkosz po omacku pełznie, drapiąc w budzik.
  14. od tyłu gdy odchodzę od słów i od-słownie wchodzę w myśl i ciszę treść wygrzewa słońce
  15. pogodne niebo oczyszcza miasto skazy nie schodzą szybko długo są we krwi i chociaż odpisuję światu na korespondencję z pochyłego krajobrazu skrupulatnym szkieletem podpisując się ciałem pustka utrudnia zostanie nadawcą przechwytuje kości i zamyka je w sobie a list nie równoważy godzin po obydwu stronach
  16. Słoneczny dzień nad miastem. Chmury nacierają - nieświadome przypadku obrania miejsca na grobowiec. Przypominają pianę. W tym czasie lustro imituje niebo, gdy gąszcze po goleniu udają cumulusy. Wszystko jest jak być powinno. Choć czas nie pojmuje wartości istnienia. Zakrada się od środka. Poszukuje powierzchni. Podziemie jest pojęciem bardzo relatywnym, gdy przyjąć, że jest wzbiciem w górę się przyszłości. Pod światłem zapadają się w siebie brązowe głębiny. Wtedy włosy stawiają mu przez moment opór i rozrastają się wolniej, niż godziny na pojedynczych odrostach. W końcu zaplatają go ze sobą i wepną jak spinkę, rozmnażając zapuszczaniem wzrostu.
  17. śnieg topnieje a włosy są strzyżone albo znów się rozgałęzią zapuszczamy prywatne godziny z powietrzem obciążonym jaskrawymi strunkami i obrazy w głowie niebo wsparte na wzroku jak na jakimś drągu rozrasta się i rozgałęzia a potem jest dzikie i nieokiełznane zapuszczam brodę golę brodę czas zapuścił rzeki i wielkie pustynie i wszystko nim jest zarośnięte przyjdzie kiedyś golenie kolejne noce to próby generalne
  18. miłość wymieniamy się fotografiami dwa mieszkania zadomowiły się pod jednym dachem i we wspólnym bloku dwa ciała rozbijają przebywanie na jakieś połówki gdy sercami do wglądu nie da się wymienić
  19. drzewa - samotne tancerki w transie ubóstwiają wiatr. słońce schodzi ze skóry, ona opieszale wciąż schodzi z zegarków. godziny sprawiają wrażenie najlepszego nawilżacza, we zmarszczkach dogasającej, kolejna przygotowuje resztki, by na siebie naciągnąć i skrywać ich przeszłość. tak staje się starszą. czas nie potrafi odmierzyć się. wejdź w okres. krew przenosi wczorajsze krajobrazy do niesamodzielnego jutra. jest jego przekleństwem śmiertelne wyczerpywanie się dla cudzych zjawisk. dlatego oddaje siebie i się w nie przekształca - pomieszkując w środku.
  20. w odwrotnym podziemiu przestworu prężą stare mięśnie nieistniejące zapomniane miasta gdzie domy są wznoszone budulcem - to deszcz nie ma nic piękniejszego niż chmury o zmierzchu różowe z niewinności obiecane gwiazdom wzrok pnie się po powietrzu i traci kontakt z uziemieniem we chmurach duchy wznoszą zarumienione miasta gdzie zegary jak raki kołują do źródeł tam w miękkim puchu przeszłość wczoraj i historia odkopuje legendy i antyczne rzeki najbezpieczniej zabita jutrem jak deskami
  21. wizje. obrazy. refleksy i pojęcia; przedmioty i obiekty, przestrzeń i wymiary; objętość, strony świata, gęstość, stan skupienia chwytamy w najbardziej osobliwy sposób, i miotamy na ścianę zbudowaną z neuronów i bodźców sypiących się impulsów. w ostatecznym bilansie rzadko pozostanie dziura, wgłębienia, zadrapania, szczeliny po uskrzydlających nas wyobrażeniach. a wszystko się odbije jak od ściany płaczu za niskie modlitwy, aby wycelować w niebo, które przejadły hałdy nieproszonych piasków. i rozproszy się w kątach wszechobecny cień, ze zdań, które nie można podpalić jak nastrojowe świeczki wieczorków poetyckich.
  22. cytryny rosną na oczach słone wodospady małe jezioro Wiktorii mikroskopijne Niagara tylko szkody mi wzroku gdy kończą się barwy że kończyny wyrosną z czasu jak ostatnio czerwone pelargonie na oknie w obcisłych i dusznych doniczkach nogi i ręce z głową są za krótkie wiec rozmiar XXL łatwo z nich rozluźnia się i spada z zegarka ten schemat porównuje chorobę ze zbiegnięciem się bluzki powieszone na gałęziach miniaturowe słońca rywalizują z promieniującą kulą o wiatr nie - śmiertelny
  23. Tak... do złotej wprawy jeszcze mi daleko. Dzięki i pozdro
  24. srebrne noce. ściany załamywały godziny od miejsca, skąd zaczynał się dotyk na jutro. wypuszczały korzonki z porzuconych zegarków. chociaż żyrandol mógł być nawet dodatkową głową, do składania w elektryczne olśnienie neuronów i myśli. można wszystko powierzyć, bez drogi powrotnej. wczoraj umiało zachowywać elementarność ciała, gdy granice rodziły ślepotę i uszy do sufitu. kuchenny palnik z gazem uwalniał resztki dnia. księżyc nabierany oknami rozlewał się po oczach i tajemnie bokiem. jak niebo wyłamane burzą, pojęcia u kresu gubią własny pion i tracą intymność ukrywania prawdy pod nim - w przypadkowym punkcie.
  25. umownie dzielimy się na przypływ i odpływ, atak serca to zintensyfikowanie pisarskiej pracy organu, gdy przy żebrach - to biurko, pisze listy: ciało, ciśnienie przeobrażeń, pobłażliwe neurony. zaprzęganie w krew jawi się wolną egzystencją na zewnątrz, gdy komórki przyjmują niewolę - na siebie, na kark własny z trwałym poświęceniem. zaciągam się dniem dłużej od złotego zegarku, spontanicznie wypluwającego godziny. impulsy i bodźce z neuronów więdną i opadną przedwcześnie, unikając jesiennego wzmożenia czerwonawych wybuchów i zjawisk na drzewach.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...