Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Gałkowski

Użytkownicy
  • Postów

    1 212
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Marcin Gałkowski

  1. eh, no co ja będę tutaj... sliczny jest:) =*
  2. mistrzu rozalu: jeśli nie widzisz subtelnego i jakże zakamuflowanego związku między „Dobra historia powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi” i "Ziemia zatrzęsła się nagle i niespodziewanie" to idź do tego, lekarza od oczów;). Justyno: dzięki=) pozdrawiam
  3. wątek ten ma zaiste wysoką wartość rozrywkową jeśli użyłem w powyższym zdaniu (albo w tym) jakiegoś zakazanego słowa, możecie mnie złapać, powiesić i rozstrzelać.
  4. hmmm... mnie osobiście nie podoba się ta inwersja ('dobrze znaną mi') i powtórzone trzykrotnie 'wspomnienia' (i dwukrotnie 'wspomnienia o tym'=). jakoś tak... nie tak to=). mam też wątpliwości co do 'gwałtownego wiatru'... ale coś ma, nie zmęczyłem się:). istnieje też opcja, że to po prostu ja się nie znam - bo się nie znam wybitnie=) - i stąd te zarzuty;). ale ogólnie się spodobał:). pozdrawiam.
  5. nie jestem chyba kimś, kto powinien komentować poezję, ale spróbuję mimo wszystko;) dla mnie wiersz jest niezły, tylko chwilami jakiś taki... nijaki. puenta mnie nie uderzyła, a powinna chyba:]. ale się Waść nie przejmuj i przeczytaj ponownie pierwsze zdanie tego komenta;). pozdrawiam.
  6. teraz po ludzku: po polsku, zulusku czy jeszcze jakoś inaczej, treść jest no... cienka... klimat niby jest, ale nie ma historii. nie ma dramaturgii. to jest sprawozdanie. poza tym: to chyba polskojęzyczne forum, o ile się nie mylę? pozdrawiam=) ps: podziwiam za wytrwałość;P
  7. Nĭ huì shuo bōlányŭ ma?
  8. No ten Hitchcock ma w zasadzie tylko pierwsze zdanie uzasadniać;). dzięki, mam nadzieję, że nie rozczaruję;). pozdrawiam
  9. =) dzięki za koment i uwagi, jutro nad nimi pomyślę, bo dzisiaj już późno jakby trochę:]. pozdrawiam
  10. siem cieszem niezmierniem=) buźka panicz:* :)
  11. uo Jezu, ale schiza=) powiem tak: zbyt dużo powtózeń, przegadane, za długie zdania, zdarzają się jakieś niezgrabne zwroty. do przemyślenia jeszcze. ale muszę przyznać, ze nietuzinkowe toto=). coś ma w sobie, jakby tak nad tym przysiedzieć jeszcze...:) pozdrawiam
  12. Margałski - Cinkov Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”: I WUJ czyli epicka opowieść o rewolucji i wielkim uczuciu „Dobra historia powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi” Alfred Hitchcock Ziemia zatrzęsła się nagle i niespodziewanie. Rypło, hukło tudzież błysło. Szyby w moim mieszkaniu zadrżały niebezpiecznie, po czym wesoło sypnęły się na podłogę. W ostatniej chwili zdołałem uratować telewizor. Bo co to za życie bez telewizora? Bez seriali, rozlicznych programów kulturalnych, reality show i częstych koncertów muzyki klasycznej? Podniosłem się z ziemi, z namaszczeniem odstawiłem Go na miejsce i postanowiłem nieco zorientować się w sytuacji. Pokłusowałem do okna i usłyszałem dźwięk wysoce nieprzyjemny – telewizor postawił jednak na swoim. Leżał teraz na parkiecie i śmiał się ze mnie rozczłonkowanym ekranem, zimno, bezlitośnie, elektrycznie. Z wyższością. Tego było za wiele. Ta, zdać by się mogło, prozaiczna sytuacja okazała się kroplą, która przepełniła czarę. Swoją drogą nie pierwszą i zapewne nie ostatnią, tym razem jednak zdecydowałem się przedsięwziąć odpowiednie środki. Podjąć przeciwdziałania. Chwyciłem saperkę – tak na wszelki wypadek – z kieszeni wiszącego na krześle płaszcza wyjąłem paczkę gumy balonowej – żeby zamortyzować ewentualne ciosy w żuchwę i zaskoczyć wroga – po czym pogalopowałem na ulicę. Ulica, jak to ulica, nie wyróżniała się niczym specjalnym z zastępów innych, wzorcowych i praworządnych ulic. Momentalnie zlokalizowałem źródło publicznego niepokoju. Machnąłem saperką, by dodać sobie animuszu, wybałuszyłem oczy co, jak sądziłem, dodało mi nieco powagi i skierowałem się ku strużce dymu i płomieniom buchającym zza rogu. Szedłem równym, miarowym krokiem, nie za szybko, ale też i niezbyt wolno, z jednej strony agresywnie atakując chodnik, z drugiej – delikatnie go muskając. Starałem się oddychać równomiernie, nic tak nie przeraża wroga jak równy, pewny, miarowy oddech. Po minucie doszedłem do wniosku, że tempo oddechu było zdecydowanie zbyt małe. Pysk mój powoli przybierał barwę głębokiej purpury, oczy usilnie próbowały wydostać się z orbit, uszy skręciły się w spiralki, na grzywie zaś powstały miniaturowe warkoczyki. Twardo jednak trwałem w swoim postanowieniu, wszak najważniejsze, to wywrzeć dobre wrażenie. A cóż to za wrażenie z nierównym oddechem? Udusiłbym się pewnie, gdyby ktoś nie wciągnął mnie do bramy. Był to Józef Azorowicz Mordecki. Westchnął, spojrzał na mnie, jeszcze raz westchnął, spojrzał ponownie, pokręcił głową, podrapał się za uchem i niespodziewanie westchnął. Cały ten ciąg czynności powtórzył parokrotnie, po czym złapał mnie za ramię i przemówił: - Co ty tu robisz? - Ja… w zasadzie… - W zasadzie to mamy w mieście burdel… Jakby na potwierdzenie tych słów gdzieś całkiem niedaleko rozległ się huk, budynek zadrżał. - No… w zasadzie… Ale… - Idziemy – warknął bez słowa wyjaśnienia i ukazał żółknące kły. - Ale… - Bez dyskusji. Znasz prawo Hooke’a? - Nie… - Jak cię huknę… Obaj wybuchnęliśmy szczerym, zwierzęcym śmiechem. Śmialiśmy się dobry kwadrans. W końcu spojrzałem na Mordę i już miałem coś powiedzieć, zdołałem jednak tylko wyrzucić z siebie marne: - Nie, nie mogę… Po czym obaj ponownie pogrążyliśmy się w mrocznych otchłaniach rechotu. Po upływie godziny doszliśmy do wniosku, że czas nam już w drogę. Przemykając bocznymi ulicami, kanałami i opłotkami niespostzrzeżeni dotarliśmy na plac Świętego Pantofelka, podśmiewając się jeszcze z lekka pod nosem od czasu do czasu. Z placu, jak wyjaśnił mi Morda, była już prosta droga do domu Mruczjana. ___________________________________________________ postanowiłem wziąć się za coś dłuższego w uniwersum Konia, niekoniecznie od razu powieść, ale tym razem chyba nie zamknę się w pięciu stronach=]. das ist samiuśki początek=)
  13. ciekawe. pokręcone, ale właśnie dlatego się podoba=). tylko samo 'piekło czasu' jest w moim odczuciu takie... zbyt proste. nie lepiej byłoby dać po prostu 'piekło' albo 'czas', a to, że chodzi o owo piekło czasu wychodziloby w tekście samym już? ale dobra, to nie mój tekst;). z tego, co wyłapałem: Prima sort- pierwszy gatunek. - masło maślane, to po myślniku raczej niepotrzebne chyba. literóweczki:] : wykrzykniki. ktoś usiłował nawet odgasić tu peta - 'odgasić' to celowy zabieg, czy też literóweczka?=] żle ułożony Nikt nie doterłby dobry text pozdrawiam
  14. no Waćpanna, dla mnie gitara:). za te 'niedopałki snów' duży marcepan=D buźka:* pozdrawia panicz=)
  15. no ja powie, że tak narzekał, a całkiem toto wyjszło mu niezgorsze:P ogólnie fajne je, ale jo by jednak końcówkę zmienił:). i nawet jo nie o ostatniej linijce mówi, ale o samym też stosunku. bo jak dla mnie, albo to by rozwinął jakoś, ale to ciężko będzie, by się pornol nie zrobił, albo więcej w gestii wyobraźni czytelnika pozostawiłby. ogólnie towarzysz lepsze pisywał chyba faktycznie ale to siem też podobuje mnie:P. jo pozdrawia sahe informejszyn senter
  16. jak zobaczyłę tytuł, to mnie zmroziło... ja rozumiem, ze to tylko literówka, ale za to jaka... i to w tytule: grzech śmiertelny=). widzę, że to pierwszy Twój tekst na tym forum, nie wiem, czy pisałaś już gdzieś indziej. w każdym bądź razie dużo pracy przed Tobą... a to tutaj za krótkie jest, żebym mógł coś więcej powiedzieć... skoro ten fragm... ent=) zajmuje 11 linijek było dać dłuższy. nie spodobało mi się, w zasadzie nic się tu nie dzieje. ale pisz pisz, ja nikogo nie zniechęcam;). tylko może czasem trochę więcej?=) pozdrawiam
  17. dzięki za komentarze=) bezsens totalny? i gitara, o to chodzi=] jeśli chodzi o więcej, to było już na tym forum parę części Konia, konkretnie: Bullion, Cztery zapałki, Kreskowatość tudzież Grzałka=). i pewnie jeszcze coś będzie=] pozdrawiam
  18. dzięki za koment=) poprawki naniosę później, fajnie, że Ci się chciało:). tak, sam to wymyśliłem=). pozdr
  19. ależ ja wcale nie narzekałem, że nie rozumiem, o co chodzi:]. ale jest to tak fajnie podane, że za drugim i trzecim razem nie miałem wrażenia - ale nuda=).
  20. pod wrażeniem. motyw o czterowersowej strofie dla mnie genialny. pozdrawiam
  21. jeśli po pierwszym przeczytaniu wiem już wszystko o co chodziło autorowi/autorce, z reguły uważam, że wiersz/text jest słaby raczej. tu musiałem chwilkę posiedzieć a i tak pewnie wrócę jeszcze=]. dobre:). ps: 'mi wstyd z takim gniotem... etc.' - taaa?? a co ja mam powiedzieć???:D
  22. a mnie się podoba;P ale ja się nie znam, więc nie wiem czy to jest miarodajne;) kwestia z usunięciem 'by nie zostawić śladu po sobie' dyskusyjna, ja się nie wtrącam=]. tylko te krople samotności faktycznie jakieś takie... nie takie=) pozdr
  23. co ja tu mogę powiedzieć... od techniki są inni, lepsi ode mnie:] a co do treści, to mnie się podobuje, dobre jest:) pozdrawiam
  24. co prawda pierwsza część wklejona była oddzielnie, ale od tego czasu uległa pewnym zmianom, toteż tutaj po raz wtóry, razem z dwójeczką, już w całości.
  25. Margałski - Cinkov Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”: MUSK - Stworzyłem nowego – ni z gruchy ni z pietruchy wypalił Józef Azorowicz Mordacki, zezując znad świeżo opróżnionej butelki. - Co „nowego”? – bąknął Mruczjan i czknął po dwakroć. - Mordensteina. Naukowiec wyszczerzył się i z nogawki wyciągnął kolejną flaszkę oranżady. Wieczór w parku zapowiadał się całkiem ciekawie i na swój specyficzny sposób wyjątkowo. Postrzępione drzewa gięły się do ziemi, zupełnie jakby chciały chwycić nas swoimi zdrewniałymi dłońmi. O Księżycu nic nie powiem, bo z reguły wychodzi z tego straszliwy, ordynarny wręcz kicz. W każdym bądź razie wiatr parskał i dmuchał mi prosto w twarz, niezależnie od tego, w jakim patrzyłem kierunku. W innych okolicznościach przyrody zapewne zachwyciłbym się tą jakże poetycką, metafizyczną wręcz atmosferą, lirycznym krajobrazem. Ale wtedy jakoś niespecjalnie miałem po temu ochotę. - No a… - zacząłem nieśmiało – …różni się czymś od tego poprzedniego? - Absolutnie, definitywnie wszystkim. - Tym razem nie spali pół miasta? - Nie. - Ani nie wyrwie wieżowca? - Nie połknie autobusu? – do rozmowy włączył się Mruczek patrząc na nas przez denko butelki. - Nie będzie opowiadał sprośnych dowcipów? - Nie – uśmiechnął się Józef. – Z pewnością nie. - To na cholerę nam taki… - bąknął Mruczjan i spojrzał na mnie porozumiewawczo. Doskonale wiedzieliśmy, co oznaczają takie zapewnienia. Oznaczały mniej więcej tyle, że prędzej czy później stanie się dokładnie wszystko to, co wymieniliśmy. Tak jak ostatnio. I jeszcze kilka razy wcześniej. Nie zamierzałem jednak tego roztrząsać, chwilowo miałem poważniejsze problemy. Zostały wszak jeszcze dwie butelki oranżady, my zaś powoli zaczynaliśmy przymarzać do ławki. - A tak w ogóle… to gdzie on jest? - Muszę go jeszcze ożywić. Dniem ożywienia była środa. Józef nadał całej operacji kryptonim Guhjsdf, co w wymyślonym przez niego samego języku oznaczało mniej więcej to samo, co w każdym innym. Specjalnie na tę okazję odświętnie przystroił laboratorium, teraz z sufitu zwieszały się tu pomalowane w różne jaskrawe kolory pociski, w rogu stały zaś dwie, ozdobione girlandami, napoleońskie armaty. Zaraz koło niewielkiego okna dumnie prezentował się podrdzewiały Tygrys z mikołajkową czapką naciągniętą na lufę. Był w sumie grudzień. Element najważniejszy jednak, czyli sam Mordenstein, leżał niewzruszony pośrodku sali, na czymś co z grubsza przypominało stół operacyjny. Do jego głowy podłączonych było mrowie przewodów, przewodzików i przewodziątek. Obok, na starej komodzie, stała do połowy opróżniona butelka oranżady. - To akurat nie ma nic wspólnego z eksperymentem – szybko dodał Morda widząc, gdzie skierowałem wzrok. I – jakby od niechcenia – pociągnął spory łyk. Mordenstein numer bodajże chyba z pięć, z pewnością nie był zbyt urodziwym stworem. Miał głowę koguta, tors byka, kończyny dolne nosorożca, górne zaś – lwa. Oprócz tego, jego twórca dorzucił jastrzębie skrzydła i ogon zaimprowizowany z połówki węża. - Nic innego nie było… - odgadł moje myśli Józef. Wszystko to połączone było topornie za pomocą grubej, białej nici, kilku zamków błyskawicznych i trzech guzików. - No Banderasem to on nie jest… - mruknął Mruczjan. - To zrób lepszego – żachnął się Mordacki. - Ej, spokojnie. Może jest na ten przykład inteligentny. – Mruczek poprawił poroże i chwycił jeden z przewodów, przyglądając mu się bacznie. I właśnie wtedy, prosto w wystawioną za okno antenę, uderzył piorun. Mordenstein co prawda nie przejął się tym zbytnio i dalej leżał jak mumia, o Mruczjanie jednak nie dało się już tego powiedzieć. Ukazawszy nam w całej krasie swój skomplikowany szkielet, zgrabnym lotem poszybował kilka metrów (nic nie poradzę, że autor naczytał się zbyt wielu komiksów, a w dodatku nigdy w życiu prąd go nie kopnął) i – z postawionym na sztorc tudzież dymiącym futrem – rymsnął na ziemię. W tym samym momencie jedna z armat sama z siebie wystrzeliła. Spojrzałem z przerażeniem na Józka, zupełnie nie wiedząc, co robić. Mruczek zaś podniósł się i energicznym ruchem poprawił poroże. W ścianę laboratorium wbił się tramwaj. - Co się tak patrzycie? – zdziwił się, nie zwracając na niego uwagi. - No… bo… - Co „no bo”? Koty mają dziewięć żyć. - Ale… ty jesteś jeleniem… - O kurwa… - jęknął. – O tym nie pomyślałem… Po tej kwestii ponownie upadł, ja zaś kątem oka dostrzegłem, jak Morda w ostatniej chwili uskakuje przed prującym wprost na niego Tygrysem. - Autorze tego opowiadania! – ryknąłem. – Czy ty naprawdę jesteś tak głupi?! Po tych słowach niejaki Margałski – Cinkov, czy jak mu tam, ewidentnie musiał poczuć się skruszony, bo Mruczjan otworzył jedno oko i wsparł się na łokciu. - Tak naprawdę, - zaczął – to ja jestem kotem. Tylko nikomu tego nie mówcie. - No… – uśmiechnąłem się niepewnie. Odwzajemnił uśmiech i stanął na łapy. - Ty masz z tym coś wspólnego? – spytałem po chwili. - Z czym? – rozłożył zdziwiony ręce. Jeden z dotychczas wiszących pod sufitem reflektorów upadł tuż obok nas. - Jakby… z tym… - Nie. Chyba nie. Na pewno nie. Pokręcił głową. - Spróbuj może – krzyknął Morda, serią fikołków ratując się przed goniącą go motorówką – klasnąć w dłonie! Zrobimy! Eksperyment! Mruczjan klasnął. W laboratorium pojawiła się grupka harcerzy nieudolnie śpiewająca jakąś strasznie głupią piosenkę. A robili to w taki sposób, że włos na łokciach się jeżył, uszy zaś same próbowały się zatkać. - Ciszaaaaaaaaa!!! – ryknął Mruczjan. Momentalnie wszystko się uspokoiło, harcerze zniknęli, Tygrys wrócił na swoje miejsce. Dla lepszego efektu zgasło nawet Słońce. - Dobry Boże… - wyszeptał Józek patrząc na Mruczka, choć był niewierzący. - Supermoc… - dokończyłem za niego. Mruczjanowi jednak nowy dar niespecjalnie przypadł do gustu. Nie zamierzał być Bogiem, władcą i panem stworzenia. Najwyraźniej nie uśmiechała mu się też perspektywa otrzymania na siedemdziesiąte urodziny swojego portretu ze znaczków pocztowych. Bał się, że niechcąco mógłby komuś zaszkodzić. Albo, co gorsza – chcąco. Wolał dalej być po prostu zwykłym Mruczjanem. I właśnie na tym polegała jego niezwykłość. Postanowił zrezygnować bohaterowania. Nie było to jednak wcale takie łatwe moi mili. Co to, to nie. Podczas, gdy zawiedziony tą decyzją Mordacki - którego dalekosiężne plany legły w gruzach - starał się coś z tym zrobić, wynaleźć jakieś antidotum, Mruczek zdecydował się działać na własną łapę. W sobotę, paskudnie zaśnieżoną i mroźną swoją drogą, postanowiłem go odwiedzić. Mimo wczesnej pory było ciemno, Mruczjan musiał maczać w tym palce. Z jednej strony szedłem tam, żeby dotrzymać mu towarzystwa, w końcu nie wypada tak pozostawiać przyjaciela samemu sobie. Z drugiej miałem nadzieję, że będzie w stanie jakimś ponadnaturalnym sposobem naprawić mój stary magnetofon, pamiątkę jeszcze z czasów źrebięctwa. Drzwi do jego mieszkania były co prawda trochę nadpalone, ale i tak, w porównaniu z pokaźną wyrwą w ścianie klatki schodowej, prezentowały się jeszcze nienajgorzej. Na suficie jak gdyby nigdy nic rósł sobie w najlepsze daktylowiec. Kilka metrów dalej zaczynał się lądolód. Rzeczone już drzwi otworzyły się same, nikogo za nimi nie było. W nozdrza uderzył mnie zapach tanich kadzidełek i takiejż wody kolońskiej. Z lekką nutką samogonu. - Mietek? – usłyszałem głos Mruczka. - No… Siedział rozwalony w fotelu, naprzeciw dziwnie wyglądającego jelenia. Jeleń ów dziwność swą zawdzięczał głównie farbowanej na czerwono sierści, sznurze bijących po oczach paciorków, rozlicznych bransoletkach na porożu i okultystycznych symbolach zdobiących całe ciało. - To Azgul – Olkienus. Szaman – poinformował mnie Mruczjan i rzucił pełne szacunku spojrzenie w kierunku swojego gościa. Jak się potem dowiedziałem, Olkienus żył w rytmie trzy czwarte. Często interpretując to jako trzy ćwiartki. Szaman popatrzył na mnie i zrobił zatroskaną minę. - Zasadniczo złą aurę roztaczasz przybyszu. - Że… co? - Tydzień życia ci pozostał. Zasadniczo. Nie więcej. - Że…Co?! - Tydzień. Więcej zasadniczo nie. Wybiegłem przerażony z domu Mruczjana. Do siebie wracałem w zupełnym otępieniu. Z reguły wyśmiałbym każdego, kto powiedziałby do mnie coś w tym guście. Tym razem nie wyśmiałem. Co gorsza – zaczynałem w to wierzyć. - Światło zielone! – wydarł się ktoś za mną, aż wypadła mi butelka vodki, com ją trzymał za pazuchą. Założyli mi pod domem sygnalizację świetlną… Zrezygnowany wpatrywałem się w talerz owsianki, z pewnością nie była to wystawna wieczerza. Nie miałem zresztą ani siły, ani tym bardziej ochoty na takową. Wszystko mi się mieszało, bałem się. - Światło czerwone! – dobiegło z dworu. Momentami miałem wrażenie, że sygnalizator zaczyna wykrzykiwać: „zasadniczo!”. I: „tydzień!”. A może było tak naprawdę. Ściany zdawały się zbliżać do mnie, pokój malał z każdą sekundą, z każdym oddechem. Być może ostatnim. - Światło zielone! No i jeszcze to. Postanowiłem rozwiązać chociaż ten jeden problem. Tak na dobry początek. Wiedziałem, co robić, zresztą: co mi zależało? O północy wyjąłem z pakamerki siekierę i wyszedłem na ulicę. Sygnalizatory padały jak drzewa pod kolejnymi ciosami. Byłem bezlitosny. Zakuty w zbroję w postaci gumowych rękawic z mściwą pasją spuszczałem z nich elektryczną żywicę, odrąbując konar po konarze, sęk po sęku. Wrzynając się w metalowe pnie z furią na widok której i Rambo udawałby kilkudniowego trupa. - To można tylko ściąć drzewo – warknąłem. – Taką mam koncepcję. Zamachnąłem się do kolejnego uderzenia. - Co robisz? – rozległ się głos za moimi plecami. To był Mruczjan. Zaskoczony nie zwróciłem nawet uwagi na idiotyzm tego pytania. - A ty? - No tak się kręcę jakoś po nocy… Spać nie mogę. - No ja też! – ryknąłem, mocując się z okrzykiem: „światło czerwone”. Widocznie zapomnieli wyłączyć na noc. - Nie przejmuj się szamanem. On się nie zna. - Taaa? – uniosłem brew w przerwie między kolejnymi ciosami. Sygnalizator trzymał się przy życiu resztkami sił. Twardy był. - No tak – kontynuował Mruczek niezrażony moim nietypowym zajęciem. – Ja się, widzisz, już kilka razy zakręcałem w słoiku po ogórkach, tak jak mówił. - I co? - I nic – siłą woli przewrócił sygnalizator po drugiej stronie ulicy. - Ja wiem… Ale ten badziew i tak trzeba wyciąć. - No w sumie… - mruknął powalając kolejny. W ciągu godziny oczyściliśmy całą dzielnicę. Rano obudził mnie pisk opon i brzęk tłuczonego szkła. Wszystko co dobre szybko się kończy. To, co dobre umiarkowanie albo i w ogóle – trochę później, ale też kiedyś trwać przestaje. Do jakiej kategorii należał mój koński żywot – nie wiem, pojęcia nie mam. W każdym bądź razie, jeśli wierzyć Azgulowi – Olkienusowi, właśnie dobiegał końca. Nie byłem o tym co prawda w stu procentach przekonany. Raczej tak po staropolsku. W czterdziestu. Doszedłem jednak do słusznego chyba wniosku, że lepiej dmuchać na zimne. Jeśli niechcąco, przypadkiem, szaman miałby rację, nie zamierzałem odchodzić w zapomnieniu. We wtorek postanowiłem porwać autobus. Rewolwer pożyczyłem – w tajemnicy rzecz jasna - od brata Józefa i ukryłem pod kapeluszem. Wsiadłem do losowo wybranego pekaesu, bodajże chyba do Gliwic, kupiłem bilet i zająłem miejsce. Pierwszym, co przykuło moją uwagę był pokaźny napis na szybie: „Wyjście Awaryjne. Rozbijać lewą kończyną dolną, na wdechu, z prawym okiem do połowy zamkniętym”. Drugim – ciekawa sytuacja, jakiej byłem świadkiem. Oto w kilka minut po mnie do autobusu wsiadła para jamników, na oko studentów. Mieli ze sobą pokaźny bagaż, który nie uszedł oczywiście uwadze kierowcy. Jamnik – dziewczyna poprosiła o schowanie walizki. I nakazała jamnikowi – facetowi czekać, aż kierowca otworzy bagażnik. Sama zaś usiadła z przodu, uprzednio jednak zająwszy swojemu towarzyszowi miejsce zaraz przede mną. - Tu usiądzie kolega, dobrze? – szturchając obudziła śpiącego na siedzeniu obok tygrysa. Przekonywała go długo i upierdliwie, aż w końcu wyrzuciła z niego resztki snu. Kobieta jest jak książka. Nigdy nie zamknie się sama. W końcu Tygrys skapitulował: - Mhm… Mimo pozornej obojętności musiał wziąć sobie jej słowa do serca. Nikomu bowiem nie pozwalał usiąść koło siebie. - Tu usiądzie „kolega” – powtarzał za każdym razem. Nie zauważył jednak, że „kolega” ów spoczął już dużo wcześniej za mną. I tak po kilku minutach wszystkie miejsca częściowo poziome były zajęte. Wszystkie, poza tym jednym. W końcu nie wytrzymałem, podniosłem się i ryknąłem na cały autobus: - „Kolega” siedzi z tyłu! Współpasażerowie spojrzeli na mnie zdziwieni, ja zaś jak gdyby nigdy nic usiadłem z powrotem. Zastanawialiście się kiedyś moi mili nad metaforycznym sensem autobusu? Bo ja uświadomiłem sobie go sobie dopiero wtedy. Wizja życia jako zwykłego, odrapanego, przepełnionego pekaesu uderzyła we mnie niczym Bruce Lee. Bo zarówno w tym, jak i w tamtym ktoś wsiada, ktoś wysiada, ktoś nie zdąży na przystanek. Albo nie ma w ogóle takich planów. Niektórych trzeba usunąć siłą. A wszyscy, z którymi chciałoby się nawiązać jakąś bliższą znajomość wysiadają na najbliższym przystanku. Westchnąłem. I postanowiłem przejść do meritum. Zerwałem się z miejsca jednocześnie wyszarpując spod kapelusza rewolwer i krzyknąłem: - To jest napad! Mam w dupie wasze pieniądze! Chcę tylko waszych myśli! Autobus gwałtownie zjechał w boczną dróżkę i zahamował. Cisza. - Co, nie myślicie? Ktoś zaszlochał. - To może chociaż jakieś szczątkowe coś... I znów cisza. - No nie róbcie mi tego no! – teraz to ja bliski byłem płaczu. Brak oczekiwanej reakcji. - Takie tyci – tyci… Usłyszałem, że ktoś usiłuje ukradkiem stłuc szybę. Wyjście Awaryjne znaczy się. Przejechałem kopytem po pysku i wyrecytowałem z pamięci: „Wyjście Awaryjne. Rozbijać lewą kończyną dolną, na wdechu, z prawym okiem do połowy zamkniętym”. Zastosował się. Rozbił. Wyskoczył na zewnątrz. Westchnąłem i wysiadłem. Porywacz był ze mnie – co tu kryć – taki sobie. Profilaktycznie przestrzeliłem tylko opony i spuściłem benzynę. Był piątek. Jeśli wierzyć szamanowi – ostatni dzień mojego życia. Paskudny, zimny i w ogóle obleśny. Nie zwracałem jednak zbytniej uwagi na pogodę. Na ten dzień, razem z Mruczjanem, przygotowałem coś ekstra. Sklep spożywczy kiedyś zwany „Świeży Chlebuś”, teraz wskutek drobnej zmiany w strukturze literki „b” dokonanej przez nieznanego artystę – znany pod trochę inną nazwą, mieścił się na obrzeżach miasta. Ekspedientką była tu przemiła przepiórka, pani Krysia. Jednak mimo całej mojej sympatii do jej osoby, właśnie to miejsce obraliśmy za teren działań. - Te marchewki zdecydowanie są zepsute – Mruczjan skrzywił się z obrzydzeniem i ledwie widocznym gestem sprawił, że wszystkie warzywa w sklepie momentalnie stanęły w ogniu. - O proszę – mruknął i spojrzał wymownie w moją stronę. - Nie sposób się z tobą nie zgodzić – poważnie kiwnąłem głową, ostentacyjnie plując i parskając degustowaną bagietką. - Ale… panowie… opanujcie się! – darł się właściciel, razem z klientami próbując ugasić włoszczyznę. Mruczek zaś, zapewne przez przypadek, przewrócił wzrokiem stos puszek piętrzący się koło wejścia. - I puszki niedbale poustawiane… - mruknąłem, potykając się o regał z tekstyliami, postawiony tu zapewne przez pomyłkę. - A waga to z czasów Mieszka I! – krzyknął wzburzony Mruczjan. – Żeby uczciwych obywateli oszukiwać! - Rzeczywiście – skrzywiłem się i połknąłem jeden z odważników. – Ohyda. - Panowie… - błagał właściciel. – Proszę… Mruczek jednak nie zwracał na niego uwagi. Stojąc wśród konserw grzmiał niczym ksiądz z ambony. Klienci słuchali z coraz większym zainteresowaniem. - Czy dacie się, bracia i siostry, tak jawnie otumaniać?! Tak wciskać sobie głupotę?! Nie pozwólcie się oszukiwać królewiętom i garstce – tu dmuchnął w pięść – szlachty! Ekspedientki cichaczem wycofywały się na zaplecze. Pani Krysia miała akurat tego dnia wolne. I dobrze. Nie wiedziałem, jak dalej potoczy się owa sytuacja. I wiedzy takiej widocznie posiąść nie miałem, bo nagle do sklepu, z obłędem w oczach wpadł Józef Azorowicz Mordacki. Podałem mu kartonik soku pomarańczowego. Wypił jednym haustem i dysząc ciężko usiadł wśród słodyczy. - Masz antidotum? Przecząco pokręcił łbem. - Nieszczęście… - zaszlochał tylko i wysmarkał się we własne futro. Nim naukowiec zdążył odpowiedzieć, drzwi z hukiem wypadły z zawiasów i - kreśląc w locie malownicze trajektorie - wylądowały gdzieś wśród nabiału. Na ich uprzednim miejscu pojawił się zaś posępny jegomość z wyraźnymi śladami szwów na całym ciele. Powietrze rozdarł jego grobowy jęk: - Móóóóóóóózg……… - Dobry Boże… - wyszeptał Mruczjan, choć był niewierzący. KONIEC ?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...