Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Gałkowski

Użytkownicy
  • Postów

    1 212
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Marcin Gałkowski

  1. usterek nie zauważyłem. dobre, na plus. pozdrawiam.
  2. nie mam nic do prozy poetyckiej, choć to IMO lepiej byłoby przerobić na wiersz. jest kilka naprawdę fajnych zwrotów. mam wrażenie, że za dużo wielokropków się wkradło. i tylko te... rymy jakoś mnie nie przekonują. bo trochę ich jest i to chyba nieprzypadkowo. a to wszak proza jest chyba... ale ogólnie ciekawe, tylko chwilami przynudza (to sztuka w tak krótkim tekście=). mimo to, ogólnie dałbym +
  3. dziękuję za komentarz=) końcówkę pozostawię - chyba - jak jest, bo zależało mi, żeby zakończyć to tak ni zgruchy ni z pietruchy=). niespodziewanie=). pozdr
  4. na pewno ciekawe i wyróżniające się spośród innych opek. ma plusy, ma minusy, może nie wchłonąłem tego jak radziecki odkurzacz, ale z pewnością nie zapomnę za pięć minut. pozdr
  5. Margałski - Cinkov Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”: KRESKOWATOŚĆ Ranek był zimny, jak to już zazwyczaj bywa z grudniowymi porankami. Śnieg padał nieprzerwanie od miesiąca, temperatura oscylowała w okolicach minus dziesięciu, w porywach nawet minus piętnastu stopni. Czy ja, do cholery ciężkiej, wyglądam na pingwina? Morsa? Chyba nie za bardzo. Nic to, uroki klimatu Europy Środkowej. Wygramoliłem się z wyrka, wszak, jak powiedział Jimmy Hendrix, „staram się wstawać codziennie”. A Hendrix przecież też był koniem. Parsknąłem cicho i pokłusowałem do łazienki. Wyszorowałem zęby, odkręciłem wodę do niezbyt wielkiej wanny – nie wiem, dla kogo oni je robią, dla chomików? – i zacząłem dokonywać ablucji. Nagle mój wzrok przykuły dwie kreski, a właściwie pęknięcia na kafelkach. Pęknięcia te jednak były tak idealnie równoległe i, w swej pękniętości, tak kreskowate, że wydało mi się to podejrzane. Jeszcze raz niepewnie spojrzałem na ów dziwny znak i udałem się w kierunku kuchni. I tu zrobiło się mniej wesoło: podobny do łazienkowego wzorek znalazłem na kanapce, w jajecznicy na owsie, na patelni i w szufladzie. Być może był to przypadek, ale jeśli tak, to bardzo dziwny. Zarżałem – to przecież było tak oczywiste. To musiał być symbol. Tylko czego? Galopem wybiegłem z domu. Pierwszą osobą, jaką spotkałem na zewnątrz była siostra Eulalia, pingwin. Zakonnica. - Witaj mój chłopcze – uśmiechnęła się dobrodusznie na mój widok. - Pochwalony… - mruknąłem. - Piękny mamy dzisiaj dzień, nieprawdaż? – zagaiła. Miała niebywałą łatwość nawiązywania kontaktów. - Co? A tak, tak… Widzi siostra, mam pewne pytanie… - Słucham. - Co mogą oznaczać dwie kreski? - Krzyż – odpowiedziała bez zastanowienia. - Nie, to nie to… - energicznie pokręciłem łbem. – Równoległe kreski. Siostra Eulalia spojrzała na mnie spod dzioba. - Nieumiejętnie zbity krzyż – roześmiała się w końcu. – Może po prostu padał deszcz i gwoździe… - Dobrze, rozumiem – powiedziałem i niby od niechcenia spojrzałem na zegarek. Pojęła aluzję. Nie do końca satysfakcjonowała mnie jej odpowiedź, postanowiłem odwiedzić Mruczjana. Mruczjan mieszkał niedaleko i był kotem. Chociaż to nie jest zbyt trafna charakterystyka, bowiem wszystkich starał się przekonać, że jest jeleniem. Niższy podatek, czy coś w ten deseń. W każdym bądź razie miał swoje powody. - I jak? – spytał prezentując mi skręcone z drutu poroże przyczepione do głowy taśmą samoprzylepną. - No cóż… - wciąż wyglądał jak kot. I doskonale o tym wiedział. - Kurwa mać… - miauknął z rozgoryczeniem. – Nie jestem nawet prawdziwym jeleniem… - Racja, jesteś kotem. - Weź ty, Mietek, nie pierdol – żachnął się. – Jestem jeleniem! – jeszcze raz zaprezentował swoje poroże. - No… dobra, nieważne, mam pytanie. - A gdyby tak… z drewna poroże wystrugać, hę? - Nie wiesz, co oznaczają dwie kreski? - Albo z masy solnej… - Równoległe kreski. - A może bym tak jakiegoś prawdziwego jelenia zaciukał? - Ty mnie nie słuchasz! - zdenerwowałem się. - I bym sobie wtedy jego poroże pierdolnął… Pokręciłem łbem i wyszedłem, chyba nawet nie zauważył. Wciąż zastanawiał się, jak zjeleniowacić swoją kotowatość. Idiotyzm, przecież kot nigdy nie będzie jeleniem. I na odwrót. I nie pomogą mu żadne rogi, czy tam poroże. Choćby się nawet podpakował trochę to i tak zawsze będzie kotem... Nie rozumiem, dlaczego każdy wciąż chce być kimś innym. Tylko nie sobą. Czy to grzech być na zewnątrz po prostu takim, jakim się jest wewnątrz? Moją ostatnią nadzieją był Józef Azorowicz Mordacki, szalony naukowiec ze wschodu. Mieszkał na totalnym odludziu za miastem a jego dom otaczał sporych rozmiarów poligon. Był dziwakiem, ale ja, na całe szczęście potrafiłem z nim rozmawiać. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Rozejrzałem się niepewnie i wkroczyłem na jego teren. Raz koniowi śmierć. - Uważaj! – szczeknął ktoś z mojej lewej strony. Odruchowo padłem na ziemię a olbrzymi pocisk rakietowy przeleciał nad moją głową. Podniosłem się i ujrzałem Józefa. Był to owczarek niemiecki w średnim wieku, o wiecznie brudnej i posklejanej sierści. Nosił okulary, a w tej chwili także nieco za duży na niego hełm wojskowy. - No Mieciu, bracie… – zaczął i westchnął. – Ilem mówił, że jak testy prowadzę, to masz nie przychodzić? A? Chyba, że ci twoje końskie życie niemiłe. - Ale ja tylko tak przelotem – zmieszałem się. - Wal – warknął krótko i wyszczerzył kły w uśmiechu. - Nie wiesz, co mogą oznaczać dwie równoległe kreski? - Hmm… - Azorowicz sapnął i zaczął chodzić w kółko. – Może to być podwójne wiązanie… oczywiście jedno pi, drugie sigma, ale co, same dwie kreski? - No same. - To jak same to ja wiem… - uchylił się przed powracającym pociskiem - armata może… rakieta jaka… kałach… Podziękowałem i pożegnaliśmy się. Wersja, a raczej wersje Mordackiego wydawały mi się niezbyt prawdopodobne. Zdesperowany, ale też i coraz bardziej ciekawy rozwiązania tego łamiłebka wróciłem do domu i z zakurzonej półki ściągnąłem „Słownik symboli”. Dowiedziałem się między innymi, że dwie kreski są symbolem: niewinności, poddaństwa, systemu feudalnego, życia na Marsie, wody, nieumiejętnie zbitego krzyża, gwiazdy porannej, Szatana, szlafmycy, kwiatu dzikiej róży rwanego na cmentarzu o północy przy pełni Księżyca, podwójnego wiązania, gamy Cis-moll, co ósmego źdźbła trawy, kałacha, jedzonego o poranku ogórka, odwiecznego dążenia do poznania natury bytu, świni, psa i warchlaka. Oprócz tego: pocisku rakietowego, wódki, stokrotki, rusztowania i jeszcze czegoś tam. Długo by wymieniać. Wiedzieliście to wszystko? A to tylko drobne. Mimo to, wszystkie te znaczenia nijak miały się do pęknięć, czy też kresek w mojej łazience i żadnego z nich nie mogłem przyporządkować do mojej obecnej sytuacji. Bo czy ja trzymam tam kałacha? Czy moja łazienka jest suwerennym państwem, w którym do dzisiaj panuje system feudalny? Czy jestem świnią, psem albo warchlakiem? I tak dalej, i tak dalej. Odpowiadam od razu: nie. Zmęczony trwającymi cały dzień poszukiwaniami odpowiedzi, rozsiadłem się w fotelu i postanowiłem o niczym nie myśleć, chociaż przez jakiś czas. Olśnienie przyszło do mnie samo. Nie wiem, jakim cudem nie wpadłem na to wcześniej. Otóż dwie równoległe kreski są po prostu symbolem zbliżającego się końca: KONIEC
  6. przeczytałem jeszcze raz. zdania nie zmieniam. ciekawie łączysz narrację pierwszoosobową z trzecioosobową, fajnie to wychodzi. ... tylko, że tę drugą zdałoby się jakoś bardziej rozbudować IMO. czasem nawet jakiś opis walnąć. od kilku krótkich opisików nie zrobi się z tego przecież od razu "Nad Niemnem"=). jak dla mnie za mało w tych częściach jest metafizyki, uczuć bohaterów ich przemyśleń. owszem, we fragmentach pierwszoosobowych jest tego pod dostatkiem. ale w pozostałych już nie. co nie zmienia faktu, że tekst gut=).
  7. a to w sumie jest myśl=) tylko z przyczyn, że tak powiem, życiowych - dosłownie i w przenośni - mogę nie zdążyć=) thx za komentarz=) pozdr
  8. kurde, jak to się stało, żem ja części poprzednich nie czytał? mea culpa, nadrobić to muszę koniecznie. z każdą linijką bardziej mnie wciągało. jakkolwiek parę rzeczy napisałbym pewnie inaczej, to nie wiem, czy wyszłoby to na dobre=). choć motyw poety/artysty-szaleńca zdaje mi się trochę oklepany, wcale nie miałem wrażenia wtórności. gdzieś napisałeś chyba "chłostały moją twarzY" o ile dobrze pamiętam. dobra rzecz pozdr
  9. to ja chyba piwo wezmę;). choć te jabłka w sumie...=). btw: jak kwiaty, to tylko orchidee;). fajnie, żeś wpadła=) na bombę nie zapomnij znaczka przykleić, bo szkoda by było... i na koniec: nad moim bohaterem idziesz się znęcać? >:{. wrrrrrrrr pozdr!!!=)
  10. heh, dzięki za komentarz=) pozdrawiam=)
  11. no, może przesadziłem z tym "nigdy", chociaż - jeśli już - to na pewno nieprędko /kwestia kilkudziesięciu (-set?=) lat myślę/. ale, jeśli jest jakaś szansa, to własnie dzięki krytyce. kiedyś mnie to wkurzało, że ja tu siedze, męcze się, a ktoś potem po tym jedzie. ale nie ma wyjścia, nie można głaskać po główkach, bo dojdziemy z literaturą do poziomu polskiego radia, gdzie beztalenciom wmawia sie, że są muzykami. najpierw wierzą beztalencia, potem motłoch, a na końcu zaczynają wierzyć w to krytycy. i w ten oto sposób Dody, czy inne Myslovitz zostają weteranami "rocka", a szczytem artyzmu w muzyce są bracia SiStars. jeśli kogoś tym wpisem uraziłem, to przepraszam=).
  12. chyba są trochę większe, fakt. ale to chyba dobrze. pod warunkiem, że ktoś potrafi przyjąć krytykę, wyciągnąć wnioski i nie zniechcęca się od razu. bo jeśli ktoś naprawdę chce być dobrym pisarzem, musi się przygotować na krytykę, a im wcześniej się z nią zetknie, tym lepiej dla niego. owszem, takie coś może załamać, potem się człowiek zatsanawia "po ki ch*** ja w ogóle piszę?', ale po jakimś czasie zaczyna się to doceniać. ja mam łatwiej, bo wiem, że dobrym pisarzem nigdy nie będę=). ale dla mnie najważniejsza jest muzyka, pisanie jest na drugim miejscu=).
  13. kochany człowiek - Stół zaraz poprawia się na "kochany dywan". Schody być może i mówiły /pewnie tak, skoro są z dużej litery/, ale po prostu nie przytoczyłem ich wypowiedzi. klucz nie istnieje. po prostu nie wszystkie przedmioty miały coś do powiedzenia, a jakbym rozpisał dialogi dla np. wszystkich atomów, to skończyłbym za jakieś trzy tysiące lat. może.=) tak, to jest taki lekki kawałek, odskocznia. nie przekonał? no trudno, co ja poradzę=) pozdr
  14. dla odmiany: mnie się podoba. co do formy, zgodzę się, że można było lepiej napisać. skoro jest to tylko szkic, czekam na wersję ostateczną, bo zapowiada się sehr gut ale teraz i tak jest IMO dobrze ps ciekawa dyskusja się wywiązała=) pozdr
  15. =) dzięki za odwiedziny pozdr
  16. Marcin Gałkowski BUCIK Obudziłem się grubo po południu, w końcu była sobota, toteż mogłem pozwolić sobie na taki luksus. Ziewnąłem przeciągle, zaspanym wzrokiem spojrzałem na zegarek – 14:23 – i przewróciłem się na drugi bok. Nie zamierzałem spać zbyt długo, gdzieś tak do 15. No, może do 15:30, ostatecznie do czwartej. Przyłożyłem głowę do poduszki i zacząłem podśpiewywać pod nosem: My buddy said (that) I lost my mind I don’t care ‘bout that! Don’t wanna kill anybody tonite Gonna stay in bed* - Wstawaj!- czyjś chropowaty głos wyrwał mnie z krótkiej drzemki. Przerażony zerwałem się z łóżka. Przecież mieszkałem sam. - K…kto to powiedział? – wyjąkałem. - Twoje łóżko – całkiem poważnie odparł głos. - Kto? – spytałem z niedowierzaniem. Nie lubię, jak ktoś robi sobie ze mnie jaja. - Twoje łóżko – głos mówił zupełnie spokojnie. Głośno przełknąłem ślinę i skierowałem się do kuchni. Może to z powodu zaspania? Tak, na pewno, nie ma innego wytłumaczenia. - Hej, stary, uważaj jak chodzisz! – warknął ktoś z dołu. Jego głos był wyższy i zdecydowanie przyjemniejszy dla ucha niż głos łóżka. O, przepraszam: Łóżka. Z pewną obawą spojrzałem pod nogi. Nie myliłem się: - No rusz się, nie stój tak! – Dywan był wyraźnie czymś zdenerwowany. Pokręciłem głową, widocznie nie obudziłem się jeszcze do końca. No bo jak inaczej wytłumaczyć gadające sprzęty? Wszedłem do łazienki i spojrzałem w Lustro. Wyglądałem potwornie, ale wcale nie gorzej, niż zwykle. Chwyciłem Pastę. - O mój Boże… - jęknęła Szczoteczka do Zębów. Jakoś dobrnąłem do wieczora, zdążyłem nawet zaprzyjaźnić się z Gazówką, Stołem i kilkoma Szklankami, z czego dwie były bliźniaczkami. Starałem się za to unikać Dywanu. Parkiet też chyba niespecjalnie za mną przepadał. Podobnie zresztą jak Gitara, choć już na przykład taki Telewizor zachowywał neutralność. - Nie martw się – powiedziała jedna ze Szklanek. – Przejdzie mu. - Komu? – zdziwiłem się. – Co przejdzie? - No Dywanowi – do rozmowy włączył się Stół. – Czasami miewa gorsze dni, ale tak poza tym, to kochany człowiek. Znaczy się, kochany dywan. – roześmiał się. Mnie jakoś niespecjalnie się chciało. - Tylko, – znów odezwała się Szklanka – strasznie nie lubi swojego imienia. Każe do siebie mówić: Ambroży. Dziwak. Ale kochany – zaśmiała się słodko. - Nie Ambroży, tylko Wieńczysław, ty idiotko! – z pokoju dobiegł głos Dywanu. Jezus Maria, co ja wyprawiam? Czy normalny człowiek spędza wieczory na rozmowie ze Szklanką, Stołem i Dywanem? Raczej nie. Czy to oznacza, że jestem debilem? Idiotą? Tak. Nie. Nie, na pewno nie. Kurwa mać! Tak, to właśnie to oznacza! Zerwałem się z Krzesła i – nie zważając na oburzone głosy sprzętów domowych wszelakiego rodzaju – wybiegłem z domu. Winda stanowczo zaprotestowała przeciwko wciskaniu Guzików. Nie było rady, musiałem iść po Schodach. Na dole wypatrzyłem swój samochód. Stał spokojnie na miejscu parkingowym, tak jak zawsze. No, może nie do końca „jak zawsze”, bo kilka razy był już odholowywany przez Straż Miejską, ale nie wdawajmy się w szczegóły. Grunt, że mój kochany fiacik, ten cholerny złom, stał, gdzie stać powinien. Może chociaż on był normalny. Wsadziłem klucz w zamek i odetchnąłem z ulgą. Żadnego „delikatniej”, czy „z czuciem proszę”. Fiat milczał jak… jak fiat. Zadowolony wsiadłem do środka. - Jezu, spokojnie! – krzyknęło coś pode mną. – Ty nie ważysz pięciu kilo. Tak, nie mylicie się, to było Siedzenie. Jak oparzony wyskoczyłem z auta, czy też może: z Auta, wszak nie wiem, jaka jego część była ożywiona; i rzuciłem się od ucieczki. Biegłem przed siebie, nie zwracając uwagi na krzyki Płytek Chodnikowych, Asfaltu, Bloków czy Sygnalizatorów Świetlnych. Po jakichś czterystu metrach wpadłem na Joannę. Szlag, zauważyła mnie i to w takiej sytuacji. - Cześć – uśmiechnęła się na mój widok. – Uprawiasz jogging? - Tak, właśnie tak – ucieszyłem się, że sama wymyśliła mi wytłumaczenie. - Znowu się spociłeś… - warknęła moja Koszulka, postanowiłem jednak nie zwracać na nią uwagi. - Co u ciebie? – Aśka z zawziętością stuletniego dozorcy waliła pytanie za pytaniem, pastwiła się nade mną jak poganie nad świętym Wojciechem. Czy to sprawiało jej jakąś przyjemność? Miałem ochotę powiedzieć jej, żeby się najzwyczajniej w świecie odpierdoliła, ale jakoś nie mogłem się na to zebrać. Skąd mogła wiedzieć, że niespecjalnie mam nastrój do rozmowy? W efekcie potulnie odpowiadałem na kolejne tortury. - Boże, niech mi ktoś pomoże! – krzyknęło coś z dołu. Spojrzałem w tamtym kierunku, krzyk powtórzył się. To był Lewy But Joanny. Przejechałem dłonią po twarzy. - Dlaczego nie patrzysz mi w oczy? – spytała. – Coś się stało? Super, wpadła na to. To możeby tak teraz łaskawie ruszyła się i poszła swoją drogą? Tak, żebym ja mógł pójść przeciwną. Ale nie, gdzieżby. - Widzisz, zacząłem, muszę już się zmywać… Spojrzała na mnie z zatroskaną miną. Fajnie, że ktoś się o mnie martwi. Naprawdę miło. Ale, do kurwy nędzy, czy ktokolwiek byłby w stanie pomóc mi w takiej sytuacji? Szczerze wątpię. - Człowieku, ratuj mnie! – darł się jej But gdy oddalałem się w bliżej nieokreślonym kierunku. – Powiedz jej coś! Niech mi przestanie wsadzać palec do oka! Nie odchodź tak! Ratunku! Poczekałem, aż zniknęła za zakrętem i ponownie zacząłem biec. - Ty idioto – warknął w moim kierunku Kosz na Śmieci. - Nieczuły gnój – krzyczała za mną Latarnia. Wbiegłem do pierwszego lepszego wieżowca i – nauczony przez windę w moim domu – wdrapałem się na najwyższe piętro po Schodach. Gaśnicą rozbiłem - chyba niezbyt zadowoloną z tego powodu - Szybę i stanąłem na Parapecie. Miałem tego dosyć, to było już za wiele. - To nie jest najlepszy pomysł – mruknął Parapet. Obudziłem się na ziemi, jak każdego dnia. Odetchnąłem z ulgą, cóż za idiotyczny sen. Na szczęście z powrotem byłem… byłem… Dobry Boże! Lewym Butem Joanny! (raczej nie za bardzo) happy END ____________________________ * Acid Drinkers: „There’s So Much Hatred in the Air” (album: „Broken Head”).
  17. Cysorz się skończył:P tera coś poważniejszego wypisuję (jest w 'Z' - zaszalałem, nie???=) ale potrzebuję trochę bezsensu=) toteż na boczku powstaje Kapitan O'Józef=) czy tu żul? menel? wsiur? nie! to Kapitan O'Józef! nie chowajcie się, on i tak was dosięgnie. muhahaha(i tu można zapętlić) :D heh śpiący jestem, ale ja pierdoły teraz wypisuję=) pozdr
  18. heh, dawno mnie tu nie było=) fajnie, że wpadłaś=) co do owych lansadów - pisałem wyżej, że chyba wytnę cały ten wywód o polskim lecie. bo jak nudzi mnie samego po którymś tam przeczytaniu, to czego tu od czytelnika wymagać=). pozdr
  19. ciągle z czymś nowym... może i tak, chociaż to powstało jako taka odskocznia... za dużo powagi na codzień co do techniki: już pisałem, że to powstało w minut 20. wersja robocza toto=) fajnie, że choć ciut przypomina=) pozdr
  20. plan mam taki, żeby całkiem wyciąć smęty o polskim lecie i zacząć od momentu, gdy bohater siedzi w pubie i wykręca płaszcz przeciwdeszczowy. ale nie wiem, kiedy się za to zabiorę... chyba najpierw skończę powieść /zaszalałem i dałem początek w 'Z'=)/, a za inne projekty zabiorę się dopiero po tym. czyli za kilka lat;)
  21. heh, no przyznam, że napisałem w 20 minut:]. mam nadzieję, że ciąg dalszy będzie lepszy, a nad tym co jest też muszę jeszcze trochę posiedzieć jak widać=). tylko nie wiem za bardzo kiedy=/ dzięki za odwiedziny pozdr
  22. to sam początek, trudno więc zawrzeć przesłanie w tak krótkim fragmencie. jeśli idzie o zamiary literackie... chciałem stworzyć kogoś, kto z jednej strony jest parodią bohaterów pokroju Batmana, czy Zorro, zaś z drugiej, ma w sobie coś z uwspółcześnionego Don Kichota. Ale mówię, nie da się tego 'czegoś' pokazać już na samym początku. pozdr
  23. Margałski – Cinkov KAPITAN O’JÓZEF CZĘŚĆ I: NARODZINY Był środek lipca, myliłby się jednak ten, kto nazwałby to latem. O nie, moi mili, koniecznie trzeba dodać tu jeszcze jedno słowo, mianowicie: polskie lato (z wyraźnym akcentem na to pierwsze). Czym jest owo ‘polskie lato’, zapytacie. Odpowiedź jest prosta - to unikalna odmiana tej pory roku, o której milczą podręczniki do geografii, występująca tylko w małej części świata. Jak zapewne się domyślacie: w Polsce. Można nazwać ją parodią lata. By jednak jeszcze bardziej przybliżyć jej specyfikę i niewątpliwy urok, dodam, że jest to przypadek analogiczny choćby do „polskiej muzyki ludowej”, będącej zaprzeczeniem i pastiszem muzyki jako takiej w ogóle. Nie będę jednak rozwodził się dłużej nad tym zagadnieniem. W każdym razie był środek lipca i na tym poprzestańmy. Wspomniane już polskie lato w pełni, ja zaś miałem tę wątpliwą przyjemność, że siedziałem w knajpie i – podczas gdy w zasadzie cała Europa pławiła się w słońcu – wykręcałem nad ogniem przesiąknięty płaszcz przeciwdeszczowy. Widocznie podróba. Klimat Zębodołów z pewnością był ewenementem, nawet jak na Polskę. Bo czy ktokolwiek zna inne miejsce, gdzie z okazji Dnia Dziecka organizowany jest konkurs w rzucaniu śnieżkami? Szczerze wątpię. Podobno kiedyś było inaczej, a wszystko to zaczęło się z dniem mojego przyjazdu. Zamówiłem jeszcze jedną kolejkę, patrząc na kelnera przez dno jednego z opróżnionych kufli. Prostak, nie roześmiał się z mojego jakże wysublimowanego dowcipu. Westchnąłem z rozczarowaniem, chcąc uświadomić mu stosunek, jaki do niego w tamtej chwili żywiłem i wróciłem do wykręcania płaszcza. - Sukinsyn… - mruknąłem. W tej chwili, jak za sprawą magicznego zaklęcia, doznałem dziwnego uczucia. Po kilku chwilach i tyluż kuflach, byłem już pewny – to było powołanie. Niektórzy w takich chwilach wstępują do wojska, idą do seminarium albo zaczynają uczyć cudze bachory. Ja zaś, jak chyba każdy nieco mądrzejszy człowiek, postanowiłem zostać super-bohaterem. Tak, super-bohater. To było coś. Potrzebowałem tylko jakiegoś imienia i pomocnika, najlepiej niemowę. Z tym pierwszym poszło szybko, postanowiłem, że będzie to wariacja na temat mojego prawdziwego imienia. Kapitan O’Józef brzmiało całkiem, całkiem, zwłaszcza, że na jego podstawie nikt nie powinien domyślić się, że naprawdę mam na imię Andrzej. Wyjąłem z kieszeni scyzoryk, po czym, zamknąwszy jedno oko dla uzyskania większej precyzji – wyryłem na ścianie: Andrzej zmarł (17 lipca, 2003). Nieco niżej zaś, dla zwiększenia efektu po łacinie: HIC NATUS EST KAPITAN O’JÓZEF Teraz został już tylko problem pomocnika. • - O kurwa! – wykrzyknął Zenek, po wysłuchaniu mojej propozycji. Zdziwiło mnie to, zwłaszcza, że był niemową. Sam jednak chyba zrozumiał popełnione przez siebie faux pas, bo po chwili dodał: - Pardon. Ja przecież jestem niemową. Poważnie pokiwaliśmy głowami, po czym kontynuowaliśmy rozmowę. Choć raczej nazwałbym to monologiem, bo Zenek, z powodu tego, że był niemową, musiał porozumiewać się ze mną za pomocą gestów. cdbmn/cdpkn
  24. maj gad! krótko się wypowiem, albowiem w krzeszło wbitym: GENIALNE!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...