Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Gałkowski

Użytkownicy
  • Postów

    1 212
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Marcin Gałkowski

  1. dla mnie czad=). i nawet dosłowność mi nie przeszkadzała, bo tu chyba jest jak najbardziej na miejscu=). skutecznie poprawiło mi humor po odpadnięciu z Mundialu mojej Angli...;(. znów sędzia wygrał mecz. ale ja nie o tym: dobre. jak - nie przymierzając - cholera=) pozdr
  2. heh, "Akacje" póki co zawieszone=/. aktualnie pierwszeństwo ma "Krew i woda"=). a, że ludzie chętniej piszą, niż komentują, to racja, ale rozumiem ich. na nadmiar czasu chyba nikt niestety nie narzeka, a napisać coś by wypadało. na resztę już nie starcza=/. Twój tekst jest chyba pierwszy, jaki komentuję od tygodnia. albo i dwóch=/ pozdr
  3. technicznych błędów nie zauważyłem, chociaż to nie znaczy, że ich nie ma=). niech wypowiedzą się fachowcy. momentami trochę rozwlekasz, ale ogólnie czytało się milusio=). co do zakończenia... jest zaskakujące (mnie przynajmniej zaskoczyło=): +. kontrastuje z resztą, ale to można w sumie potraktować jako +. z drugiej jednak strony, jest trochę oklepane i... cóż, troszkę mało oryginalne (ale nie tak znowuż do końca=): -. Czyli, podsumowując: plusencjusz=). pisz pisz, rolnictwem niech nam się pewna persona z rządu zajmie=) pozdr
  4. heh, no dzięki za komplement=) i wytknięcie błędów, jakoś postaram się poprawić nieco. Templariusze? nie, raczej nie, to ostatnio zbyt modne rzeczy=). Brown już to, kurde, zajął=). pozdr!
  5. wielkie dzięki za wszystkie komentarze=). z czasem chyba faktycznie wrócę i coś wcisnę pomiędzy. ale z drugiej strony chciałem, żeby to tak nagle wyszło... chociaż fakt, chyba jednak aż nazbyt nagle=) dzięki wielkie i pozdr
  6. sory, że ja tak późno i komentuję dopiero całość, a nie poszczególne części, ale czasu mało, rok szkolny się kończy, przeprowadzka, problem z dostępem do netu itd.=/ nieważne, czy jest to sci-fi, czy future fantasy, czy coś tam jeszcze innego. ważne, że fajnie się czyta, naorawdę mnie wciągnęło. fajny pomysł, tylko trochę przerażająca wizja przyszłości: Gorge C. Bush... kolejny???;(. (to celowe zestawienie? teraz jest George W. potem ma byc C. czyli co, WC???=) co mi się mniej spodobało: pierwsze zdanie jakoś mi nie gra. niezbyt mi leży też wmieszanie w to wszystko Prezydenta świętych Stanów Zjednoczonych etc. ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że ciężko by było inaczej. momentami miałem też wrażenie, że dialogi są nieco sztuczne (nie wszystkie oczywiście), ale może to tylko mnie się tak zdaje. ale to i tak wszystko - za przeproszeniem - pierdoły. bo czyta się naprawdę milusio=). oby więcej takich tekstów na tym forum=). pozdr
  7. heh, no może i racje, że za szybko. ale z drugiej strony chciałem, żeby to zakończenie wyskoczyło tak ni z gruchy. wszystko pięknie, a tu nagle dup, apokalipsa. w książkach, filmnach, gdy bohater stara się uratować świat, zawsze mu się udaje. no to tu mu nie wyszło=) chociaż w sumie... z czasem może coś jeszcze pomyślę i albo wsadzę coś pomiędzy albo sam nie wiem=). pozdr
  8. 6 Dzień był piękny, wręcz przecudowny. Morze było ciepłe, piasek niemal, że wrzał, co przejawiało się w częstych wrzaskach turystów. Samael, jako poliglota, doszedł do wniosku, że połowy tych słów nie zna. Dawno nie miał kontaktu z żywym – tak, to dobre słowo: żywym – językiem. Poprawił kąpielówki i tryumfalnym krokiem wszedł na plażę. - Kurwa jego mać! – krzyknął i wskoczył z powrotem na chodnik. Miał wrażenie, że włożył stopy do wrzącego oleju. Usiadł na ziemi i zaczął obmyślać plan. Nie mógł pozwolić, by byle piach pokonał jego, Księcia Demonów. Pozycja przecież zobowiązuje. Wstał i biegiem puścił się przez plażę, prosto do wody. Pęd powietrza zerwał mu zieloną czapkę z daszkiem i pomarańczowe, dmuchane rękawki. - Ty też mógłbyś coś pobiegać, patrz tu, na tego – powiedziała do swojego męża leżąca nieopodal kobieta i wskazała na Samaela. Mąż nic nie odpowiedział, bo zielona czapka z daszkiem z impetem uderzyła go w twarz. Wpadł do wody, rozpryskując ją na lewo i prawo. Odetchnął z ulgą, miał wrażenie, że woda w okolicy jego stóp zaczyna się gotować. Nagle z przerażeniem doszedł do wniosku, że nie wyczuwa gruntu pod nogami. Widocznie wcześnie zaczynała się tu głębia. - A to pech… - mruknął Samael. Nie umiał pływać. - Dzień dobry, podajemy najświeższe wiadomości. Tragiczny wypadek na Majorce, dziś rano utopił się młody mężczyzna. Okoliczności tego zdarzenia nie są jeszcze znane. Postaramy się informować państwa na bieżąco – młoda dziennikarka zrobiła dramatyczną minę i kopnęła operatora w kostkę, żeby wyłączył kamerę. - Jak wypadłam? – spytała po chwili. - Niesamowicie. Genialnie. Wprost brak mi słów zachwytu! – entuzjastycznie wykrzykiwał operator wraz z całą ekipą. - No. Dziennikarka usiadła na piasku i wsłuchała się w szum morza. Żałowała, że na Majorce ludzie topią się tak rzadko, mało miała okazji, żeby tu przyjechać. Wielka szkoda, tu przecież było tak przyjemnie. Jeden z latających po okolicy pomarańczowych rękawków Samaela uderzył ją w twarz. - Panno Susan! – zawołał ktoś od morza. Podniosła głowę, to był operator. - Czego? – zapytała grzecznie. - Wyłowili nieboszczyka. Dziennikarka jak oparzona zerwała się z ziemi i pobiegła w kierunku nurków wyjmujących z wody zwłoki. - Na co czekasz idioto?! – krzyknęła do operatora. – Kręć! - Dzień dobry państwu, wracamy na Majorkę. Ekipa płetwonurków właśnie wyłowiła denata. Ach, ciekawe, kim on był. Na pewno był to dobry człowiek. Teraz już nigdy nie zobaczy swojej żony. Nie uściska swoich dzieci – zrobiła smutną minę. – Cóż za tragedia. Operator zrobił najazd kamerą na twarz nieboszczyka. Policjanci i ratownicy, niezaangażowani w przenoszenie denata, posłusznie wyszli z kadru. Nie chcieli przeszkadzać w przekazywaniu wiadomości. Samael powoli otworzył jedno oko i uśmiechnął się do kamery. W Polsce, siedzący przed telewizorem Kieszonkowiec, zakrztusił się ze śmiechu. - Mówiłem ci, – szturchnął w bok grającego na harmonijce Gilberta – że ten koleś coś jeszcze nawywija. Hotel był całkiem przyjemny, wyjazdy służbowe mają też swoje dobre strony. Samael wyszedł na balkon, oparł nogi o balustradę i zapalił papierosa. Z obrzydzeniem spojrzał na paczkę markowych, kupionych w kiosku fajek. Swoje zostawił w domu. Właśnie, dom…Tęsknił już trochę za Piekłem. Nawet za Lilith. - Pussy cigarretes – mruknął, wypuszczając kilka zgrabnych kółeczek dymu. Nagle głośno zaburczało mu w brzuchu. Zaklął, wszedł do pokoju i zdjął koszulkę. Zaraz pod swoimi żebrami wymacał małą klamkę. Nacisnął ją i otworzył miniaturowe drzwiczki. Ze swojego wnętrza wyjął kawałek czarnego plastiku z wystającymi gdzieniegdzie drucikami – hologramofon. Postawił przyrząd na ziemi i nacisnął czerwony guzik. Na dywanie pojawił się hologram czarnej, owłosionej kulki. - Belzebub? – zdziwił się Samael. – Czego ty tu szukasz? - Szef się zapytuje – skrzekliwym głosem odezwała się kulka – co z okularami. - Jajco – zdenerwował się Samael. – Jak je znajdę, to się odezwę. - Ej, stary spokojnie. Tylko jest problem. - Jaki znowu, kurwa, problem? - Bo ten gostek… no… jego już nie ma na Majorce… - Co?! A gdzie jest? - Troszeczkę się cofnął w czasie… zapragnął wziąć udział w bitwie pod Hittin… Samael wydał z siebie okrzyk zwierzęcej furii i zaczął gonić po pokoju hologram Belzebuba, wykrzykując przy tym najróżniejsze - w tym zasłyszane na plaży – obelgi. Nagle potknął się o coś i wyleciał przez balkon. - Dzień dobry państwu. Kolejny straszliwy wypadek na Majorce, młody mężczyzna wypadł przez balkon z drugiego piętra. Policja nie wyklucza samobójstwa. – Dziennikarka nabrała powietrza. Nagle ktoś złapał ją za ramię. - Odwalcie się ode mnie, dobra? – wycedził Samael. 7 Święty Marcin Roku Pańskiego tysiąc sto osiemdziesiątego siódmego, był wyjątkowo upalny. Ponad dwadzieścia trzy tysiące zakutych w stal mężów, największa armia, jaką kiedykolwiek wystawiło Królestwo Jerozolimskie, gotowało się – dosłownie i w przenośni – na Rogach Hittin. Król Gwidon z Lusignan przemawiał, gestykulując przy tym z przejęciem, jednak niewielu słyszało jego słowa. Rajmund z Trypolisu kierował konkurencyjne przemówienie do dowodzonej przez siebie straży przedniej. Wielki mistrz templariuszy, Gerard de Ridefort, siedział na białym koniu i z poważną miną zastanawiał się, ile to jeszcze potrwa. Był głodny, nie miał nastroju do zabawy. Samael opuścił przyłbicę i wsłuchał się w rozmowę stojących wokół niego piechurów, nie usłyszał jednak niczego ciekawego. Nie lubił sprośnych dowcipów. Zacisnął zęby i głośno, przez nos wciągnął powietrze. Do czego to doszło, żeby diabeł musiał walczyć w obronie chrześcijaństwa? Było mu naprawdę głupio, resztkami sił hamował się od płaczu. Po pierwsze miał wrażenie, że zamknięto go w konserwie, po drugie, miał na tarczy krzyż, po trzecie, wśród tych wszystkich klepiących „Ojcze Nasz” na wszelkie możliwe sposoby kolesi, czuł się wybitnie nie na miejscu. Cieszył się tylko, że relikwie w rękojeści jego miecza były fałszywe. - Spójrz przyjacielu – szepnął mu ktoś do ucha. Samael odwrócił się i zobaczył kawałek drewna na wyciągniętej dłoni jednego z frankijskich rycerzy. - Co to jest? – zdziwił się, choć miał złe przeczucia. Za dużo wiedział o bitwie pod Hittin. - Kawałek Świętego Krzyża! – z przejęciem syknął jego rozmówca. – Udało mi się buchnąć! Chcesz trochę? Tanio sprzedam. Ochroni cię od ran w walce, nie dopuści byś poległ. Za nic mam sobie Saracenów, bo jest ze mną krzyż, na którym wisiał Pan. Samael krzyknął przeraźliwie i wytrącił relikwię z dłoni rycerza. Na całe szczęście miał stalowe rękawice, nie ryzykował więc oparzenia. Jego rozmówca patrzył na niego ze zdziwieniem. Po chwili jakby oprzytomniał i krzyknął: - Heretyk!!! Zakotłowało się. Kilkadziesiąt tysięcy mężczyzn rzuciło się na siebie, tnąc na lewo i prawo. W niebo wzbiły się okrzyki „Do boju!”, „W Imię Pana!” i „Zabić gnoja!”. Stojący na wzgórzu, w bezpiecznej odległości Saladyn, ze zdziwieniem spytał swojego doradcy: - Co tam się dzieje? - Frankijskie wojsko rozgrzewa się przed bitwą – całkiem poważnie odparł doradca. - Hmm… A ja myślałem, że oni tak dopiero po walce… - założyciel dynastii Ajjubidów w zamyśleniu potarł brodę. Gdzieś w oddali rozległy się głosy trąb, nikt jednak nie zwrócił na nie uwagi. 8 Było ciemno, na niebie nie było gwiazd, ani księżyca. Dwie postacie siedziały na kawałkach skały wystających z płynącej lawy. Jedną z nich był starzec o długiej siwej brodzie i wyglądzie pustelnika, drugą – człowiek przypominający biznesmena, w czarnym garniturze i z kozią bródką. - Coś ty najlepszego uczynił, Lucjuszu… - zaczął starzec. - No nie mogłem się powstrzymać… - zmieszał się Lucyfer. – Bałem się, że ktoś nas ubiegnie. Bóg westchnął i pokręcił głową. Siedzieli tak jeszcze przez jakiś czas, obserwując potoki wrzącej lawy, w końcu Lucyfer wstał i klepnął się po udach: - No nic, muszę iść. Trzeba zająć się zakwaterowaniem… - Ano. Rozeszli się. (Kłodzko; listopad 2005 – maj 2006) KONIEC
  9. wielkie dzięki za komentarz co do bohatera... cóż, wolałem jednak dać muzyka niż kolejnego natchnionego poetę albo 132458271243234 detektywa=)
  10. popieram w 300%
  11. by uniknąć dwuznaczności powiedziałbym raczej, że "z kopyta". kopytko. =) pozdr
  12. no no, ciekawe nie powiem. za krótkie, żeby napisać o tym coś więcej, ale już nawet taka miniaturka mi się spodobałą. a to znak dobry=) do u.m. od bluesmanów to się odwal.
  13. 3 Biblioteka znajdowała się na pierwszym piętrze starej kamienicy. Było to pokaźnych rozmiarów pomieszczenie, z pokrytymi ciemną boazerią ścianami i pełnymi książek regałami, poustawianymi w sześciu długich rzędach. Okna zasłonięto ciężkimi, ciemnoczerwonymi kotarami. Za drewnianym biurkiem siedział bibliotekarz, starszy, posiwiały już mężczyzna. Z radia leciała muzyka klasyczna. - Ludwig van Beethoven, - zaczął bibliotekarz z uśmiechem wskazując na głośnik – Piąta Symfonia,... - ...c-moll, opus sześćdziesiąte siódme – dokończył za niego Conor. Mężczyzna spojrzał na niego z zaskoczeniem, Threy zaś zajął się przeglądaniem książek stojących na pierwszym regale. - Może panu w czymś pomóc? – po kilku minutach podszedł do niego bibliotekarz. - Szukam czegoś o historii Olheim. I w ogóle tego regionu. - Tak… - starszy człowiek potarł brodę. – Może być problem... Bo widzi pan, bardzo mało jest tego typu publikacji. Nie wiem, czym to jest podyktowane. Conor spojrzał na niego uważniej. - Aktualnie mamy chyba tylko jedną… - kontynuował bibliotekarz. – Musiałbym jej trochę poszukać, od dłuższego czasu nikt jej nie wypożyczał… Może to trochę potrwać… - Mam czas – uśmiechnął się muzyk. Pracownik biblioteki udał się na zaplecze i po chwili wrócił z drabiną. Wszedł z nią między regały „trzy” i „cztery”. Conor spojrzał na zegarek, było piętnaście po dziesiątej. Dzień był już dużo chłodniejszy, chmury zakryły Słońce. Chwilami padał nawet lekki deszczyk, wszystko wracało do normy. „Szkoda” pomyślał Threy. Zdjął z półki obłożoną w ciemny papier pakowy książkę. Wyglądała na dość starą, jej strony były pożółkłe, nosiły ślady wielokrotnego przewracania. „Rocznik Statystyczny 1905”. Po jaką cholerę to trzymają? Już miał włożyć „Rocznik” z powrotem na półkę, gdy dostrzegł karteczkę zatkniętą za okładkę. Byłą tak samo żółta, jak stronice książki, musiała być w podobnym wieku. Znajdowały się na niej cztery nazwiska – nawet nie starał się ich zapamiętać, i tak nikogo tu nie znał – pod spodem zaś narysowano krzyż. Z drugiej strony wypisane były ozdobną czcionką dwie litery: „N” i „I”. Co to mogło oznaczać? Ciekawe. - Znalazłem – z zamyślenia wyrwał go głos bibliotekarza. Odłożył „Rocznik”. - Tylko ktoś wyrwał parę kartek… - skrzywił się starszy człowiek. Conor cmoknął z niezadowoleniem. Książka nosiła tytuł „Mity i legendy Olheim” i sprawiała wrażenie raczej nieczęsto otwieranej. Wyrwano strony od sto siedemdziesiąt dziewięć do sto osiemdziesiąt sześć. Fragment rozdziału poświęconego znanym postaciom Olheim. Nie miał pojęcia kto – i co najważniejsze: po co – to zrobił. - Nie orientuje się pan – zwrócił się do bibliotekarza – co znajdowało się na brakujących stronach? - Wie pan, - uśmiechnął się starszy człowiek – nie znam wszystkich książek z tej biblioteki na pamięć. Chociaż… Proszę mi to pokazać… Założył okulary. Conor spojrzał w okno, Słońce powoli zaczynało przebijać się przez chmury. Przez chwilę przyłapał się, że myśli, co teraz może robić Vasey. Uśmiechnął się w duchu, zaraz jednak przypomniało mu się coś, co skutecznie popsuło mu humor. Płyta. Teoretycznie miał już gotowe kawałki, nie był jednak pewien, czy aby na pewno są wystarczająco dobre. Chociaż z drugiej strony, najtrudniej usatysfakcjonować samego siebie. Podobno. - Tak, jak myślałem – odezwał się bibliotekarz głośno zamykając „Mity i legendy”. – Nie wiem dokładnie, co tu było, ale można się tego domyślić. - Tak? – zaciekawił się Threy, momentalnie pozbywając się myśli o płycie. - Nie ma tu nawet słówka o bardzo ważnej osobistości tego regionu. Wniosek z tego taki, że musiało się to znajdować właśnie na tych wyrwanych kartkach. - Co to za „osobistość”? – Conor wyraźnie zaakcentował ostatnie słowo. Starszy człowiek westchnął i zdjął okulary: - Nie wiem, czy to jest prawda, czy tylko legenda, ale około siódmego wieku żył tutaj człowiek, którego wielu uznało za proroka. Nie znam dobrze tej historii. W każdym razie, uznano go za heretyka. Zlinczowano go. Podniósł wzrok na Conora: - Powinien pan jednak poszukać innego egzemplarza tej książki – tu wskazał na „Mity i legendy”. – Tam na pewno znajdzie pan więcej. Threy kiwnął głową, ukłonił się i wyszedł.
  14. czarna: dziękulejszyn=). uwaga, złe roztocza=). dzie wuszko: patrz wyżej bo w sumie po co to samo dwa razy pisać=). a co do Conna... cóż i tak będę go pisał, choćbym miał to robić tylko dla siebie (a jak tak patrzę na czytelnictwo zamieszczonego trochę powyżej fragmenciku, to chyba już tak jest=). nic, to zarówno Conn jak i Cysorz dają mi przyjemność z pisania, więc ani jednego, ani drugiego uśmiercać nie zamierzam. ale fajnie, że chociaż jeden cykl ktoś czyta=). pozdr i w ogóle=)
  15. byłem, skopiowałem, wydrukowałem, wrócę skomentować. po pierwszych słowach prologu widzę, że sci-fi. ostatnio brałem się za ten gatunek ze dwa-trzy lata temu, z tym większą przyjemnością będę się tym raczył wieczorkiem=). do przeczytania=) pozdr
  16. heh, no dzięki=). kolejne części powstają sporadycznie, bo przez długi czas zbieram pomysły na każdą z nich. znaczy się, pomysłów jest dużo, ale mam potem z czego wybierać=). nie chcę seryjnie płodzić kolejnych rozdziałów, bo spowszedniałoby mi to i... cóż... myślę, że Cysorz trochę/dużo by na tym stracił. poza tym, muszę mieć odpowiedni stan ducha, rozumiesz;). pozdr
  17. dzięki wielkie za komentarz. to ja może się ustosunkuję, a potem wezmę się za poprawki: - z roztoczami racja - z kopa - won. masz rację, tak lepiej. - alternatywnie inteligentna - nie wiem, jakoś mi się tak to spodobało, bo "inteligentny inaczej" to już taki straszni oklepany zwrot. - wiadomości pójdą w dialog - uśmiechnął się nieznacznie - dużo razy spotkałem się z takim zwrocikiem. znaczy się, lekko, nieśmiało. - usiadł na ziemi etc. - niekoniecznie. wystarczy ugiąć w kolanie jedną nogę i już można przytupać=). no chyba, że siedzisz po turecku=) - co do choroby - no tak moczno potocznie mnie to wysdzło, ale Kieszonkowiec z reguły tak mói... pomyślę - będzie paleC=) - co do Lucka, to chyba prędzej wywaliłbym to stanie na baczność, bo w 1 rozdziale są ze sobą na 'ty'. chociaż myślałem, że chyba aż tak się nie kłóci, Samael zapomina się na początku, taki odruch, a potem wszystko do normy=). - piosenka rlz. ciągle się z tym męczę. co do grozy i śmiechu przez łzy... nie wiem, czy chcę dawać tu grozę. choć te wiadomości na przykład, tak bardzo mnie nie śmieszą, niestety=(. raczej martwią. i jeszcze parę innych rzeczy, ale o tym innym razem. dzięki pozdr
  18. trochę późno... ale zawsze=)
  19. 5 Przy pewnym natężeniu dobrej woli, to coś, co koło południa pojawiło się na niebie, możnaby nazwać Słońcem. Nikłe promienie wpadały przez dziury wyżarte w zasłonach i zatrzymywały się na zakurzonym biurku. Na biurku siedział Kieszonkowiec. Nieco poniżej, na czymś, co przypominało dywan, leżał Samael. - No i co – zaczął ten pierwszy. – Mówiłem, żeby tu zajrzeć. - Gdzie my w ogóle jesteśmy? - Hohoho… - zaśmiał się Kieszonkowiec. – Hohoho… hohoho… - No to już wiem – zdenerwował się Książę Demonów. – A tak po ludzku? - To jest dom. Rozumiesz? Popatrz tu, spójrz na moje usta. Dom. D. O. M. - Co kur…? – zaczął Samael, ale zmitygował się. Nie chciał być niegrzeczny. - O ja pierdolę… - dodał po chwili, chcąc nieco załagodzić sytuację. Siedzieli jeszcze przez chwilę, obserwując wędrówkę roztoczy kurzu unoszących się w powietrzu. W końcu Kieszonkowiec zeskoczył z biurka i włączył telewizor. Obraz trochę śnieżył, jednak pod wpływem argumentów ręcznych tudzież nożnych – z kopa – poprawił się nieco. Na ekranie pojawiła się alternatywnie inteligentna twarz spikera. „Podajemy najświeższe wiadomości” – zaczął spiker. „W zachodnio-pomorskim siedmiu zabitych i ośmiu rannych, prowadzi dolnośląskie: dwunastu zabitych i czterech rannych… chociaż nie, mamy komunikat... w kujawsko-pomorskim jeden umiera... zachodniopomorskie ma szansę objąć prowadzenie... czy umrze… Umarł! Tak! Proszę państwa, wiadomość z ostatniej chwili: zachodnio-pomorskie wysuwa się na pierwsze miejsce z wynikiem trzynastu zabitych i trzech rannych! Proszę państwa, to niesamowite! Cóż za walka! Ale nie! Dolnośląskie nie zamierza się poddać! Mamy wieści o tragicznym wypadku pod Wrocławiem! Tak! Nic już nie odbierze zwycięstwa…” - Weź to wyłącz - zdegustowanym głosem mruknął Samael. - No co ty? – Kieszonkowiec wyraźnie nie dowierzał jego słowom. – Nie lubisz sportu? No cóż… jak chcesz… weź, ale ty kurde jakiś dziwny jesteś… Sport – nie. Bimber – nie. Wiara – nie. Kurde, koleś, to tobie już tylko umrzeć. - Nie tak łatwo… - Samael uśmiechnął się nieznacznie. – Włącz coś innego. - Może „Niewolnica Dinozaura”? - To coś o prehistorii? Neandertalczykach? - Nawet mnie nie denerwuj. Nie znasz tego? Człowieku, to kultowy film, twarde kino akcji, dla facetów z jajami większymi od mózgów… w niektórych przypadkach to nawet nie taki problem… Nie, dobra, widzę, że nie chcesz… Westchnął ciężko i pokręcił głową. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. - Ki diabeł? – warknął Kieszonkowiec. Samael chrząknął znacząco. - O, pardon. No idę już, idę chyba, nie?! W drzwiach stanął młody mężczyzna, na oko jakieś dwa metry wzrostu. O swoje uda wystukiwał skomplikowany rytm, jednocześnie nucił jakąś, niezbyt sprecyzowaną melodię. Miał długie, przetłuszczone i splątane włosy, i poskręcaną brodę. Były pewne poszlaki, pozwalające twierdzić, że przybysz jest – a raczej kiedyś był – blondynem. Nosił wypłowiałą koszulkę z napisem „Jan Sebastian Bach”, wytarte dżinsy i słomkowy kapelusz. Przeszedł przez pokój i usiadł na ziemi, cały czas klepiąc się i nucąc. Po chwili wyjął z cholewy buta piszczałkę i zaczął na niej grać, przytupując sobie do rytmu - On tak zawsze? – Samael spojrzał na Kieszonkowca. - No tak. To muzykofil Cały czas musi coś klepać, gwizdać, brzdąkać i takie tam. Taka choroba, jeszcze jej nie odkryli. Można się przyzwyczaić. - To mi wygląda na robotę Murmura… Opierdolę gnoja. - Co? - Nic, nic. Jak on się nazywa? - A wiesz, że nie wiem? Samael przejechał dłonią po twarzy. - Jak to nie wiesz? - No tak to! – zdenerwował się Kieszonkowiec. – Nie mogę wiedzieć wszystkiego. Skoro cały czas jest zajęty nuceniem, gwizdaniem, śpiewaniem – skrzywił się w tym momencie – to chyba nie miał jak się przedstawić. - Kur… - Czekaj, aleś ty niecierpliwy. Nie wiem, jak się nazywa, ale mówię na niego Gilbert. Gilbert chyba zauważył ich, bo podniósł wzrok i kiwnął głową, nie przestając jednak grać na fujarce. Nagle dłoń Samaela zaczęła dziwnie drgać i wydawać z siebie podejrzane odgłosy. Muzykofil rzucił swoją piszczałkę i wybiegł do sąsiedniego pokoju, nucąc i pstrykając palcami. Kieszonkowiec cofnął się w kierunku ściany. Książę Demonów zaś, jak gdyby nigdy nic, zacisnął pięść, wyprostował środkowy pale, wysunął z niego antenkę i tak zaimprowizowaną słuchawkę przyłożył do ucha. - Czego? - Samael? – z dłoni dobył się głos Lucyfera. - Tak, to ja – Samael nabrał powietrza i odruchowo stanął na baczność. - Ty słuchaj, gdzie ty jesteś? - No jak, w Polsce. - No właśnie, tylko widzisz… nam tu na radarze pokazuje, że jesteś na Majorce… - Co? - Jajo. Majorka. Wszczepiliśmy ci mikronadajnik do okularów przeciwsłonecznych. - Ja pierdolę… - szepnął Samael. - Co? – Lucyfer był wyraźnie zdenerwowany. - Bo widzisz Lucek, ja… przehandlowałem te okulary… - Ty debilu! – ryknął Lucyfer. – Wiesz co tam było? - No co? Zwykłe okulary. - Rrrrwa mać! Żeby nie zabrakło ci kasy ani niczego takiego na Ziemi, wszczepiliśmy tam moduł hipnotyzujący. - A co to takiego? – zdziwił się Samael. - Ty jesteś taki głupi od urodzenia? - Nie wiem, to dawno było. - To jest taki bajer – Lucyfer oddychał szybko – że jak na kogoś popatrzysz, to on… spełnia twoje życzenia… - Mmmmmmm – rozmarzył się Samael. - Ty! – ryknął Lucyfer – O czy ty teraz myślisz? O spokoju? Spokoju!? Dobrze, że nie… tfu!… świętym! Jesteś Diabłem Sam, o czym powinien w takiej sytuacji myśleć prawdziwy Diabeł? - No dobra już, dobra. Jestem żonaty. - No i co? Może chcesz w Piekle monogamię wprowadzić? Albo i celibat? – Szatan wybuchnął szyderczym śmiechem. – Ale już, żarty żartami, wracamy do rzeczy: Ty idioto! Komu dałeś te okulary? - Myślisz, że ja to pamiętam? Żulowi jakiemuś na drodze… - To go znajdź. Wiesz, do czego takie okulary mogą prowadzić? Ten gościu dopiero je dostał, a już ktoś go wysyła na Majorkę. Dobrze, że nie miał gorszych marzeń. Nie umie ich jeszcze w pełni wykorzystać. Więc mamy czas. Musisz to odzyskać. Przecież Duży nas zabije. - A jeśli mi się nie uda? - Proste. Apokalipsa – ze stoickim spokojem powiedział Lucyfer. – Nie po to czekam na to kilka tysięcy lat, żeby jakiś żul mnie wyprzedził. Masz… tydzień. Do tego czasu chyba nie zrobi nic takiego… - w jego głosie zabrzmiała nutka nadziei. – No nic, to tyle chyba. A, i nie zapomnij o swojej misji. - Ta… na razie. Samael usiadł na ziemi i zaklął szpetnie. Przez drzwi – grając na harmonijce – wsadził głowę Gilbert. Kieszonkowiec odkleił się od ściany. Oczy miał wielkości talerzy od zupy. Książę Demonów spojrzał w niebo – a z braku warunków raczej w sufit - i pokręcił głową.
  20. poprawiłem jeszcze co nieco, ale nie wiem, kiedy naniosę to w wersji na forum. jak pomyślę, że znów mam przez pół godziny zmieniać kwadraciki na polskie znaki, to autentycznie odechciewa mi się=). nie są to jakieś wielkie zmiany, więc wystarczy chyba, jak wypiszę je poniżej, zanim nie pobawię się w odkwadracanie=). 1. "Pracuję w lokalnej gazecie. Pamięta pan o naszym wywiadzie? Mam nadzieję, że się pan nie rozmyślił? - dziewczyna nie przestawała się uśmiechać. a to już jest za długie...i kiepskie....za dużo pytań...wystarczyło: - Mam nadzieję, że się pan nie rozmyślił..." no i tu właśnie nie wiem, chyba jednak zostawię, bo jeśli dałbym samo "Pamięta pan o naszym wywiadzie?", zabrzmiałoby to głupio, tak, jakby Vasey sprawdzała, testowała Conor. Jeśli zostawiłbym tylko "Mam nadzieję, że się pan nie rozmyślił", musiałby,m zmieniać cały dalszy dialog, bo następna kwestia Conora to "Jakim wywiadzie?" i potem wszystko się kręci wokół tego. 2. nic mi nie powiedział. Ale gdzie ten wywiad? Kiedy? I dla kogo? Ktoś chce o mnie w ogóle czytać? -> Nic mi nie powiedział. Ale gdzie, kiedy ten wywiad? Ktoś chce o mnie w ogóle czytać? 3. słuchaj, mam dwa pytanka -> Słuchaj, mam pytanie. fajnie, że jest lepiej=). dzięki za pomoc i wszystkie rady. 3m się pozdr
  21. jest i dialogów wersja trzecia. jak to mówią: do stu dwudziestu ośmiu razy sztuka, więc za którąś próbą może...=)
  22. no nie wiem już... może i masz rację, ale tak z drugiej strony... Conor nie jest jakimś super znanym gitarzystą, ot po prostu coś tam sobie gra, wydał parę płyt... no dobra, jest znany=). nie chcę tylko robić z niego mega gwiazdy, dlatego 'wielki Conor Threy' chyba odpada=). z telefonem też problem, on przecież jest nowy w Olheim. dziennikarka jakiejś gazety po prostu go rozpoznaje i chce przeprowadzić z nim wywiad. może jest trochę stremowana... nie wiem już sam. umówienie faktycznie chyba wyleci. no fakt. C. jest gitarzystą. ja też co nieco rzempolę oprócz śpiewu, więc już nie nadążam trochę z tym jego mówieniem. teraz wpadł mi do głowy pomysł, ale nie wiem jeszcze czy - i jak - go wykorzystać. no cóż. dialogi będą chyba jeszcze raz. tylko nie wiem, czy umieszczać to jako wersja 3.0, czy tutaj i męczyć się potem z polskimi znakami i kwadratami. chyba się pomęczę, bo dojdziemy tym sposobem do ver 11243.05=). ehhh kurwa...=) thx za zaangażowanie pozdr
  23. no, są i poprawki. czy teraz jest lepiej? mam nadzieję=). doszedłem do wniosku, że najlepiej zrobię, jeśli umieszczę ten tekst jeszcze raz, zwłaszcza, że owe poprawki - chyba - trochę pozmieniały. drugi powód jest bardziej prozaiczny (pasuje na to forum=): przy każdej zmianie, czy to komentarza, czy tekstu, w miejsce polskich znaków, myślników, cydzysłowi (tak to się odmienia?), wskakują mi kwadraciki, tudzież inne ciekawe znaczki (ktoś orientuje się, o co chodzi?) i potem ręcznie trzeba wszystko zmieniać. a trochę tekstu tu jednak jest=)
  24. Ceglany ratusz musiał być jednym z większych zabytków tego regionu. Jego wykonane z kamienia dolne partie, świadczyły o średniowiecznym pochodzeniu. Conor dopiero po chwili dostrzegł tabliczkę wmurowaną w ścianę jednego z narożnych wykuszy: "1487", a zaraz obok dojrzał coś, co wywarło na nim nie mniejsze wrażenie. Zakaz palenia i napis "Obowiązuje na całym terenie rynku", bynajmniej nie wprawiały go w dobry humor. Już wiedział, że nie będzie tu częstym gościem. - Pan Conor Threy? - usłyszał za sobą kobiecy głos. Należał do młodej, niezbyt wysokiej dziewczyny. - Jestem Vasey Aerwing - uśmiechnęła się, nie czekając na odpowiedź. - Miło mi Conor spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Pracuję w lokalnej gazecie. Pamięta pan o naszym wywiadzie? Mam nadzieję, że się pan nie rozmyślił? - dziewczyna nie przestawała się uśmiechać. - Jakim wywiadzie? - Jak... - zaczęła się jąkać - Rozmawiałam z pana menedżerem... myślałam... - Zabiję gnoja... - Conor zaśmiał się lekko i pokręcił głową. - Nic mi nie powiedział. Ale gdzie ten wywiad? Kiedy? I dla kogo? Ktoś chce o mnie w ogóle czytać? - Ja się dostosuję. - Może wpadłaby pani do mnie... za dwa dni? Mieszkam na Acacia Avenue 22. - Jak panu pasuje. - Ja naprawdę lubię moje imię... - Ja też - uśmiechnęła się promieniście i wyciągnęła dłoń w jego kierunku. Vasey nie miała może urody fairies, z pewnością jednak nie można było powiedzieć, że jest brzydka. Długie, czarne i lekko kręcone włosy opadały jej na plecy i - podobnie jak orzechowe oczy - mocno kontrastowały z jasną cerą. Mieszkała dwa domy dalej, niż Conor - przy Acacia Avenue 20. Jak na tak drobną osobę, chodziła bardzo szybko, Threy ledwie mógł dotrzymać jej kroku. - Przyjechałeś tu z Dublina, prawda Conor? - Prawda. - Co cię ściągnęło do Olheim? - Vasey odrzuciła z czoła kosmyk włosów. - To piękne miasto, tylko trochę... nudne. - Spokój. Święty spokój. Wiesz, Grafton Street miało swój urok, jak zresztą i cały Dublin, ale tu mogę usiąść sobie rano z fajką na balkonie, wziąć gitarę, napisać jakiś tekst, czy kawałek... - Zaczekaj chwilkę - dziewczyna kucnęła i podniosła coś z ziemi. - Shamrock. Czterolistna koniczyna. Koło dziewiątej zaczęło się ściemniać, na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Conor wyjął z walizki słoik kawy i kilka kanapek, jakie pozostały mu z podróży. W kuchni stała piękna, lśniąca nowością lodówka, jej problem jednak polegał na tym, że była pusta. Przeszukał szafki, po czym z jednej z nich wygrzebał kubek i metalowy garnek. Nastawił wodę, włączył radio i trafił akurat na koniec prognozy pogody. Zdążył jeszcze usłyszeć, że na południowym wschodzie wciąż trwać mają rekordowe upały. Pogoda była co najmniej nietypowa. Na balkonie było ciepło, mimo późnej pory. Pokrywające podłogę jasne kafelki wciąż były nagrzane. Jednocześnie chwilami zrywał się - stanowiąc dość przyjemną odmianę - lekki, ale przy tym chłodny wietrzyk. Dom przy Acacia Avenue 22 był najbardziej wysuniętą na wschód budowlą Olheim, dalej był już tylko las, który teraz, w nocy zdawał się być czarnym jak smoła, gęstym i nieprzyjaznym miejscem. Drzewa ciągnęły się po horyzont, brakowało tu tylko tabliczki "Sherwood" i Robina z łukiem, przyczajonego gdzieś między gałęziami. Conor łyknął kawy. Ciekawe, ile zajęłoby przejście tego lasu? O ile oczywiście możliwym było, by w nim nie zabłądzić. Okoliczni mieszkańcy powinni coś wiedzieć. Vasey na przykład. Właśnie, Vasey. Zapalił papierosa. Miał wrażenie, że gdzieś w oddali zagrzmiało, najwidoczniej pogoda zaczynała się psuć, co nie było zresztą niczym dziwnym. Nagle jego uszu dobiegł dziwny odgłos. Nasłuchiwał przez chwilę, dźwięk powtarzał się coraz częściej. Gdyby tylko działo się to o trochę innej porze, Conor mógłby przysiąc, że ktoś ścina drzewo. Wzruszył ramionami i zaciągnął się. 2 W nocy rozszalała się burza. Conor dwukrotnie wstawał, by zamknąć trzaskające okiennice, najpierw na górze, potem na dole. W końcu zszedł na dół i zaparzył sobie kawy, i tak nie mógł już zasnąć. Zerknął na zegarek - była trzecia w nocy. Wyjrzał przez okno, akurat gdy dość gruby konar, odłamany od jednego z drzew, z hukiem upadł na ulicę. Gdzieś niedaleko uderzył piorun. Conor szybko zgasił światło, nie chciał ryzykować, zwłaszcza że jego dom był drewniany. Usiadł w fotelu. I słuchał. Deszcz zacinał w szyby, mieszając się z trzaskiem łamanych gałęzi, rykiem grzmotów i świstem wiatru. To wszystko tworzyło jakąś dziwną, trudną do opisania muzykę, wszystko zdawało się przemyślane, z góry zaplanowane i idealnie osadzone w czasie. Obudził go dzwonek komórki. Niechętnie podniósł się z fotela i wszedł na górę. Mike Grabel, menedżer. Czego on, cholera, chce? - Tak? - mruknął Conor i przetarł oczy. - Cześć Threy. Słuchaj, mam dwa pytanka. - Wal - Conor zatkał usta dłonią, tłumiąc ziewnięcie. - Masz już gotowy materiał? Za dwa miesiące - najdalej - chcę mieć nową płytę The Wizard. - Spokojnie. Załatw lepiej jakieś dobre studio. Gdzieś tak za miesiąc najwcześniej. Zadzwoń do Pata, niech się ze mną skontaktuje, bo ja jakoś nie mogę go złapać. I - uprzedzając twoje następne pytanie - trasa za trzy miechy. Najszybciej. Mam jeszcze do ciebie prośbę. - Tak? - Racz poinformować mnie czasem o wywiadach, dobra? - Conor nie starał się nawet ukryć sarkazmu. - Swoją drogą, jest ze mną aż tak źle, że muszą je drukować w lokalnych gazetkach? Może nie jestem Steve Vai, ale bez przesady. Ok? - Ok... - Chciałeś coś jeszcze? - Nie. - To na razie. - Hej. Mimo nocnej nawałnicy, znów świeciło słońce, pogoda najwyraźniej nie zamierzała tak łatwo ulec zmianie. Przynajmniej nie na dłuższy czas. Na ulicy wciąż leżały połamane gałęzie, kałuże szybko jednak parowały, wszystko wracały do normy, jeśli można było ten upał tak nazwać. Sklep znalazł na drugim końcu Acacia Avenue, czerwony napis dumnie głosił: "Art. Spożywcze". Obok narysowana byłą uśmiechnięta pomarańcza, z pewnym trudem próbująca zogniskować wzrok, co najprawdopodobniej było wynikiem podobnych problemów jej twórcy. Obok radośnie, choć trochę koślawo szczerzył się ogórek, podobnie jak zezowata cytryna i upośledzona bagietka. Całe dzieło wyglądało na spłodzone w trzy minuty, choć ten akt twórczy mógł trwać nawet dwa - a w porywach i trzy - razy tyle. Szczyt kiczu i paskudztwa. W każdym razie szyld ów na pewno zwracał uwagę, a takie było chyba założenie. Po południu nie było już najmniejszego śladu po nocnej nawałnicy, przynajmniej w mieście. W lesie wciąż jednak było wilgotno. Promienie słońca przebijały się przez korony drzew, tnąc powietrze świetlistymi pasami. Conor wyjął z kieszeni papierosy i zapalił. Przed nim rozciągała się zacieniona i przypominająca bagno alejka. Zaklął i zaczął brnąć przed siebie. Ptaki śpiewały ukryte gdzieś wśród liści, wszystko zdawało się być na swoim miejscu, na alejce nie było żadnych śladów, oprócz jego własnych. Przystanął i w zamyśleniu potarł brodę. Obok drogi dostrzegł ścięte pnie, nie miał pojęcia, jakim cudem wcześniej nie zwrócił na nie uwagi. Czyli to jednak musieli być drwale, cóż, dziwną wybrali sobie porę do pracy. Odwrócił się na pięcie, zatrzymał się jednak, wśród szumu liści wyraźnie słyszał drugi, inny szum To z pewnością nie były drzewa. Gdzieś tu musiała być woda. Po kilku minutach przedzierania się na przełaj, stanął na brzegu rzeki, spokojnie płynącej wśród odbijających się w niej drzew. Spojrzał w lewo i zamarł - w wodzie zanurzone stały resztki arkadowego akweduktu, kilka jego przęseł, pozostałości rzymskich czasów. Podszedł w stronę ruin. W jaki sposób ten relikt przetrwał do dzisiejszego dnia? Ceglana budowla odbijała się w leniwej rzece, tak samo zapewne, jak przed dziesięcioma wiekami. Ciekawe, ile mogła mieć lat? Conor miał nadzieję, że w Olheim jest jakaś dobra biblioteka, w przeciwnym razie szybko trzeba będzie zadbać o dostęp do Internetu. Oparł się o akwedukt, z wrażenia zapalił kolejną fajkę i kaszlnął paskudnie. Cichy pisk przedarł się nagle przez szum wody. - Co jest? - mruknął Conor i ruszył w kierunku, z którego dochodził odgłos. Czuł, że serce bije mu szybciej, poczuł pot na dłoniach. Zaciągnął się głęboko i przyspieszył kroku, sucha gałązka trzasnęła pod jego stopą, dźwięk ten przez kilka sekund odbijał się echem między drzewami. Wyszedł na niewielką polankę. Do jednego z pni przywiązany był mały, wychudzony do granic przyzwoitości i ledwie trzymający się na łapach kundelek. Trzasł się ze strachu, Conor poczuł, jak narasta w nim furia, jak gotuje się krew. - Co za skurwiel cię tak załatwił? - mruknął i podszedł do psa, ten zaś nieśmiało zamerdał ogonem. Conor wyjął z kieszeni scyzoryk i przeciął sznur. - W sumie mam dużą chałupę... chodź - gwizdnął na psa, który przez chwilę stał zdezorientowany, w końcu chwiejnym krokiem ruszył za nim. Wieczorem niebo ponownie się zaciągnęło, chmury skutecznie zakryły Księżyc, wiał nieprzyjemny, zimny wiatr. Dom Vasey znajdował się tuż koło sklepu i był trochę mniejszy od domu Conora. Threy zapukał do drzwi, po chwili stanęła w nich młoda dziennikarka. - Conor? - zdziwiła się na jego widok. - Coś się stało? Nie wiedziałam, że masz psa - wskazała na kundla łaszącego się do jej nóg. - Jak się wabi? - Jimmy. Jak Hendrix - Threy uśmiechnął się nieznacznie. - Nie przeszkadzam? - Nie, nie, - była bardzo słabą aktorką - wejdź proszę. Napijesz się czegoś? - Nie, dzięki, ja tylko na chwilę. Kojarzysz skądś tego psa? - Nie... Chyba nie. Chociaż... - Vasey zmarszczyła brwi. - Mój sąsiad miał podobnego. - Podobnego, czy takiego? To ważne. - Mówił, że uciekł mu dwa dni temu. Conor zacisnął pięści. - Chyba złożymy mu wizytę, co Jimmy? - Spojrzał na psa. - Dobra, Vasey, ty mieszkasz tu trochę dłużej, niż ja. Znasz historię Olheim? - Bardzo pobieżnie... - dziewczyna syknęła z niezadowoleniem. - A wiesz chociaż, co to za ruiny są w lesie? Co to za rzeka? - O to chodzi... Za czasów Cesarstwa było tu dość pokaźne i chyba ważne miasto. Tyle wiem. Jeśli potrzebujesz więcej informacji, zajrzyj do biblioteki. Jest w rynku, całkiem nieźle zaopatrzona. - Dzięki wielkie - Conor wstał z fotela. - No, to ja będę leciał, jeszcze raz dzięki. Aha, pod jakim numerem mieszka ten twój sąsiad? - Dziesięć. - Chodź Jimmy - gestem przywołał psa. - Wpadniemy do niego. - Tylko bądź delikatny. Proszę. - Oczywiście. Sąsiad Vasey okazał się wygolonym na łyso abnegatem, z brodą sięgającą prawie do pasa i mrowiem kolczyków, pokrywających znaczną część twarzy. Artysta. Albo świr. Ewentualnie jedno i drugie. Z naciskiem na to drugie. - Czego? - warknął. Udawał, że nie widzi wściekle ujadającego Jimmy'ego. - Ty skurwysynu - wycedził Conor i z całej siły uderzył go w twarz.
  25. ??? albo ja jestem głupi, albo jakieś dziwne to to. pomijając już mało przecież istotny fakt, że na prozę mi to raczej nie wygląda...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...