Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Gałkowski

Użytkownicy
  • Postów

    1 212
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Marcin Gałkowski

  1. a mnie się ogólnie podoba. tylko: przedostatnia strofka przynudza. z ostatniej zaś wziąłbym dwa pierwsze wersy tylko jeśli już. od biedy trzeci, w sumie ciekawy element zaskoczenia językowego;P. choć nie do wszysttkich to może trafić:]. ale ostatnie dwa wersy - won:]. pozdrawiam
  2. a mnie nawet się podoba. nie jest może genialne, ale ogólnie coś w sobie ma. dobre zwłaszcza to "Mogłem być dla niej trochę milszy. Przecież to nie jej wina, że jest taką idiotką.". jeszcze bym nad tym posiedział, podszlifował, przemyślał. ogólnie lepiej być mogło - ale kiedy nie może:] - ale ode mnie +
  3. jak na prozę to trochę mało prozowate. przed umieszczeniem w poezji też bym się jeszcze zastanowił.
  4. Miło Cię widzieć Leszku:) tak, jedynka wybitnie ma znaczenie, zamierzam to kontynuować. tylko nie wiem jeszcze kiedy:]. drewniane mury wychwyciłem już wcześniej, tylko z reguły nie nanoszę już tutaj na forum poprawek, bo polskie znaki zmieniają się w dziwne niewiadomocosie. podobnie, sofmułowań owych niezgrabnych też parę sam już odnalazłem. i u siebie na dysku poprawiłem:). ad P.S. no faktycznie, ciekawie się złożyło:D. u mnie owo środowisko wynika stąd, że jak patrzę na ten cyrk za oknem, to odechciewa mi się cokolwiek umieszczać w tym realnym, współczesnym nam świecie:]. pozdrawiam, dzięki za komentarz.
  5. hmmm... no może nie zachwyciłem się, ale nie spisywałbym tego na straty. powiem, ze jeśli by to rozbudować, to mogłoby być coś ciekawego. bardzo podoba mi się element zaskoczenia, to, że Helka nie jest człowiekiem wyjaśnia się dopiero po jakimś czasie. tylko zakończenie jakieś takie... z jednej strony zaskakujące nawet, z drugiej zbyt szybkie, takie ni z gruchy ni z pietruchy (heh, i to mówi ktoś, kto definitywnie zakończył "Cysorza" -jeszcze ktoś pamięta to?:] - w kilkunastu linijkach:] ). wiesz pewnie, co powiem. pisywałeś już Waść lepsze. ale wcale nie uważam, ze to tutaj jest słabe /złe. po porstu parę szlifów by się zdało. mimo tego ja na tak jestem:). pozdrawiam
  6. dzięki za zajrzenie i pozostawienie śladu:) pozdrawiam
  7. ja bardzo romantyzm lubię... ale powiem tak: wiersz do mnie nie trafił. no ale wszak ćwiczenie czyni mistrza=). "kwiaty, łzy, anioły, słońce, niebo ----> dzieciakowate i było milion razy" - owszem. było. co nie oznacza, że nie da się już użyć ich w ciekawy sposób. niedzieciakowaty. romantyzm to też mistrzowska forma, a tej mi tu niestety brakuje. nie wiem, nie jestem poetą tylko muzykiem, więc może na przykładzie muzycznym: to, że muzyka jazzowa jest dziś w odwrocie i na wymarciu wcale nie oznacza, że granie jej nie ma już sensu. warunek jest prosty: trzeba robić to dobrze. i w sposób rozpoznawalny. więc jeśli już używać tych kwiatów etc. to w ciekawy sposób. i jeśli pisać z rymami, to szkolić formę:). może się tu narażę "współczesnym", ale trudno:]. pozdrawiam
  8. 1 - Białe gówno… – warknął Matt i otarł śnieg z brody. Zuber kiwnął nieznacznie głową i skwitował to z właściwym sobie entuzjazmem: - Ta… - Od dwóch tygodni pada… - Nie pierdol, tylko ciągnij sanki. Powoli zapadał zmierzch. Było zimno. Brnęli po kolana w śniegu, mocując się z pokaźnymi saniami. Na saniach zaś spoczywał świeżo upolowany biały niedźwiedź, podstawowy suplement diety wszystkich mieszkańców Zastruża od kilkudziesięciu lat. Jak było w innych rejonach – nie mieli pojęcia. Dawno stracili z nimi łączność, ostatnie listy dotarły tu przed blisko trzydziestoma laty. Mieszkańcy osady mieli poważniejsze problemy niż stosunki z innymi społecznościami. Na przykład przetrwanie w tych parszywych czasach. - Biały syf… - Zamknij się i ciągnij. Po upływie niecałych dwudziestu minut, na horyzoncie zaczęły nieśmiało pojawiać się drewniane mury Zastruża i górujące nad nimi wieże obserwacyjne. Wreszcie wracali do domu. Po całym dniu polowania. - Wyobraź sobie – zaczął Matt – że żyjemy sto lat temu… - I co? - Jeśli wierzyć temu, co mówił Stary, to zanim to wszystko się zaczęło… to mieli fajnie… - No. I już nie mają. - Pomyśl Zuber, wracasz do ogrzewanego domu, siadasz w fotelu, czytasz książkę… palisz fajkę z normalnym tytoniem, a nie tym zastrużańskim badziewiem… - A skąd wiesz, że inny jest lepszy? - Nie wiem. Domyślam się. - Poza tym ja nie palę. Zuber chuchnął w dłonie. Matt wpadł w zaspę i zaklął siarczyście. - Jesz coś innego niż ten tutaj – wskazał na zawartość sań. - Wczoraj miałeś chwasty z naszej szklarni. Śnieg padał coraz mocniej. - Zresztą – zaczął Zuber po chwili milczenia – daj mi spokój. I ciągnij te sanie do kurwy nędzy! Zastruże było umiarkowanych rozmiarów osadą z własną szklarnią, kapliczką, łaźnią i gorzelnią. I generatorem prądu, wykorzystującym energię stale wiejącego tu wiatru. Wystarczająco dużym, by ogrzać szklarnię i ważniejsze budynki, zbyt małym na całą resztę. Zwykłe domy ogrzewano drewnem, szmatami i wszystkim, co nie było już potrzebne. Nazwa wioski pochodziła od płynącej przez nią małej rzeczki – Strugi. Teraz jednak rzeczka była wiecznie zamarznięta, lód zaś pokrywała gruba warstwa śniegu. W centrum wznosiło się coś na wzór ratusza, który spośród innych budowli wyróżniał się tym, że miał kamienną podmurówkę, zaś wzniesione z bali ściany uszczelniono ziemią, nie zaś kocami, papierem czy skórami zwierząt. Gdzieniegdzie z ziemi wystawały tu też pozostałości dawnej cywilizacji – ruiny kamiennych domów. Większość z nich w możliwy sposób „odrestaurowano” i aktualnie wykorzystywano głównie jako magazyny. Matt i Zuber wtoczyli się do stojącego zaraz pod murami domu. Od razu uderzyło ich przyjemne ciepło. I zapach paleniska. Avik i Tot siedzieli po turecku przy zaimprowizowanym z kawałka złomu stoliku i grali w karty. Stary jak zwykle drzemał przy ogniu, obok niego leżała otwarta książka. Relikt przeszłości. - Avik! – krzyknął Matt - Weź Zubera i wnieście misia do spiżarni. Potem go oprawię. - Znowu niedźwiedź? – skrzywił się Tot. – Nie możecie upolować czegoś innego? - Nie – uciął Zuber. Avik podniósł się niechętnie, burknął coś pod nosem i założył zszytą z kawałków futra i skóry kurtkę. Już mieli wychodzić, gdy do drzwi wpadła Keira. Trzymała nieznanego im człowieka, na oko mógł mieć może ze czternaście lat. Nieznajomy trząsł się ze strachu i miał rozbity nos. Dziewczyna rzuciła go na ziemię. - Wy macie mózgi?! – ryknęła w kierunku Matta. – Nie zostawia się żarcia bez opieki na zewnątrz! Stary obudził się i odruchowo chwycił książkę. Zuber i Avik profilaktycznie wyszli. Keira zaś kontynuowała: - Nie zamierzam głodować przez dwóch imbecyli! - Co z nim? – Matt ruchem głowy wskazał na niedoszłego rabusia. Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko poczęstowała nieznajomego serią siarczystych kopniaków, sądząc z odgłosów łamiąc mu kilka żeber. - Won – syknęła po chwili.
  9. podobujem siem mnie bardzo, taki inny trochę, ale jednocześnie wciąż Twój. ładny ma klimat:). =*:D
  10. nie ściął mnie moze z nóg... ale jest dobry:). IMO. zresztą pisałem juz wielokrotnie: ja nie poeta, nie znam się:]. lubię takie 'szyfry' bo mam jakieś dziwne wrażenie, że poezja współczesna w dużej mierze polega na tym, by nie podawać wszystkiego na talerzu;P... ale ja się nie znam wszak;). pozdrawiam
  11. nie znam się... nie jestem poetą, tylko muzykiem... powiem, że mnie się nie spodobał... jeśli już ktoś decyduje się na rymy, to fajnie byłoby jakiś tam rytm jednak utrzymać, bo z perspektywy muzyka - i w dodatku gościa, który sam teksty pisuje i, co gorsza, nawet je potem spiewa - powiem Ci, że w wierszu jest on duuuużo ważniejszy, niż w tekście kawałka. bo w tym drugim większość robi linia melodyczna, zawsze niektóre sylaby można przeciągnąć, czy zaśpiewać kilka szybko... i pozornie nierytmiczny tekst zaśpiewać można rytmicznie... a w wierszu jak nie ma rytmu... to po prostu go nie ma i nic tego nie uratuje. do krytyków i krytykowanych: tak, krytyka jest potrzebna. nawet ostra. może własnie taka nawet najbardziej... ja się za taką nie biorę bo, jak napisałem powyżej, nie uważam się za poetę, co najwyżej tekściarza:]. ale krytyka - jeśli jest sensowna i konstruktywna - bardzo pomaga, w muzyce, w pisaniu i każdej innej dziedzinie. a o taką krytykę coraz trudniej, więc mam taki mini apel do wszystkich, którzy alergicznie reagują na takową: doceńcie, że komuś chce się wytknąć błędy, zamiast napisać starym polskim zwyczajem coś w stylu: wiersz jest do dupy. bo tak. pozdrawiam wszystkich
  12. wpadłem tak z ciekawości... i Atomowe Serce Matki sprawiło, żem pozostał:) cóż tu można powiedzieć... jest trochę rzeczy, któe bym pozmieniał... ogólnie może być z tego coś ciekawego, po tak krótkim fragmencie trudno osądzać:]. z tego, co spamiętałem: Pojawia się raz kiedyś, pojawia się o siódmej rano zdziwiona na przykład tym, że śpię albo, że ty jesteś w domu. - jakoś nie gra mi to zdanie, zwłąszcza 'raz kiedyś' Szamani sobie, pali kadzidełka o wymyślnych zapachach, tybetańskie, wytwarzane z wedyjskimi recepturami, ajurwedyjskimi zapisami niwelujące stany rozstroju nerwowego oparte na prastarych formułach, używane w medycynie i medytacji, zapachy świątyń buddyjskich i indyjskich stosowane podczas pujy (tybetańskiej medytacji) i przy oczyszczaniu, pali czarne świece i rozmawia ze zwierzakami, bo Tonia uwielbia zwierzaki, ale z medytacją buddyjską nie ma nic wspólnego. - Strrrrrrrrrrrrrasznie długie zdanie, rozbij to może na kilka krótszych:]. Jego imię też prozaicznie niewymowne-Roman - w dzisiejszych czasach...;). ja wiem, dużo jest Romanów, na przykłąd mój ojciec albo nasz basista, ale jednak większości kojarzy się z takim jednym (za) dużym Romanem:). ale to już moja prywatna refleksja;) pozdrawiam
  13. żeby nie było, że się obraziłem =)... dla mnie chyba jeden z Twoich lepszych tekstów. tylko zgodzę się z Sanestisem. nie ma jakiegoś uderzenia na koniec, zbyt niezauważalnie się urywa... pozdrawiam, Twój nie-do-końca-stały-czytelnik, wuj Mieczysława, Cinkov=).
  14. Drzwi otworzył nam przedziwny jegomość, bocian ze skrzydłami ważki sterczącymi spod brzucha. Miał na sobie, założony na lewą stronę, garnitur i eleganckie gumiaki. - Panowie do jego ekscelencji łaskawego towarzysza Anzelma? – powiedział ze śmiesznym, przedwojennym akcentem. Jego tylnojęzykowe ‘ł’ omal nie ścięło mnie z nóg swoją perfekcją i dystyngowanym urokiem. - Znaczy się… - mruknąłem po chwili – my do Mruczjana… Momentalnie ktoś podbiegł do nas i wykręcił nam ręce. Zarzucony na łeb worek po ziemniakach skutecznie uniemożliwiał mi dostrzeżenie napastników. Ich liczbę oszacowałem jako coś między trzema a ośmioma. - Fo jeft! Kułwa! Ja pieł… - słyszałem, jak drze się Józef. Wnosząc z odgłosów, uciszono go nader szybko i niezbyt pokojowo. Rzekłbym – po staropolsku. Grunt, że skutecznie. Zaprowadzono nas, sądząc ze znajomego skrzypienia parkietu, do salonu w domu Mruczka. I bez zbędnych uprzejmości rzucono na glebę, jak tylko rzuca się na nią tych, których rzucić się powinno. - Co jest? – usłyszałem znajomy głos. Ktoś zdarł ze mnie worek. Obok w dziwnej pozycji leżał Mordacki. Z tego wszystkiego nabawił się czkawki. Na kanapie zaś siedział nie kto inny jak Mruczjan w swej jelenio-kociej osobie i sznurze pereł. - Ty, Mruczek, co tu się wyrabia? – spytałem podnosząc się z ziemi. Jeden z wciąż stojących w pokoju napastników momentalnie zdzielił mnie w żuchwę. Mruczek zmierzył go groźnym wzrokiem i gestem nakazał wyjść. - Widzisz, Mieciu, bo ja teraz nie jestem Mruczjan… - A fo jeftef pfamaf? – warknął Józef rozmasowując nadgarstki i czknął. - Mówią na mnie Boski Bratanek – uśmiechnął się promieniście. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, skierowałem wzrok na Mordę, potem w kąt pomieszczenia i podrapałem się za uchem. Gdzieś pod sufitem mucha wybzykiwała bardzo nieprzyzwoitą piosenkę. Skoro on był Boskim Bratankiem, kto w takim razie był… - Ałe o fo tu kułwa chowi? - Rewolucja… - odpowiedział nam nieznany, niski i lekko przepity głos. Dopiero teraz dostrzegłem stojącego koło okna jegomościa. Momentalnie rozpoznałem postać ze zdjęć na klatce schodowej. Jegomość ów okazał się wujkiem Mruczjana i inicjatorem całej rewolucji. Pełny jego tytuł brzmiał: Jaśnie Oświecony Przywódca Uciśnionego Narodu Nasz Wódz Umiłowany. Wybrańcy, konkretnie Mruczjan, mogli mówić mu po prostu: wujek Anzelm. W lekką konsternację wpędził mnie fakt, że nie był on kotem, ani nawet jeleniem. Był świnią. Jak potem opowiedział mi Mruczek, był też weteranem wojennym, kombatantem i swego czasu czynnym działaczem podziemia. Pewne nawyki z partyzantki pozostały mu swoją drogą już na zawsze. Przypominały panny z dobrych domów, nie dawały tak łatwo się wyrwać. Wujek Anzelm zawsze nosił ze sobą zardzewiałą parabelkę i trzy granaty. Podobno nawet sypiał z wielkim, pluszowym czołgiem. Od razu wydał mi się dziwnie rozrośnięty. Po jakimś czasie Mruczjan wytłumaczył mi, że pod poszewką kurtki wszyte miał pieniądze, jeszcze z zapasów wojennych. Pod skórą zaś – Esperal. Ten ostatni nie był chyba jednak zbyt skuteczny, wszak świński róż wujka czerwieniał proporcjonalnie do wysokości występowania. Zaznaczyć też trzeba, że Wódz – tak go w skrócie nazwałem - był świnią bardzo silną. Co w połączeniu ze zmiennym stężeniem poczucia humoru wydatnie przyczyniło się do spadku średniej ilości zębów przypadających na jednego mieszkańca w promieniu dziesięciu kilometrów. - To… - zacząłem nieśmiało – panie Jaśnie Oświecony Przywódco Uciśnionego Narodu Nasz Wodzu Umiłowany… - Ach, nie musisz mnie tak tytułować – uśmiechnął się wujek i z zawstydzeniem machnął ręką. - Wystarczy po prostu Jaśnie Oświecony Wodzu Uciśnionego Narodu Nasz Przywódco Umiłowany. - Tak… właśnie… właściwie to po co ta… rewolucja? Mruczjan spojrzał na mnie z niepokojem, wujek Anzelm zaś wciągnął brzuch, zmarszczył brwi i poważnie podrapał się po głowie. Wyglądał w tej chwili jak ktoś, kto właśnie podrapał się po głowie. Sapnął ciężko, chrząknął, po czym uniósł do góry lewa rękę, pomyślał chwilę, i ją opuścił. Uniósł za to prawą. I przemówił poważnym, mentorskim głosem: - Założenia każdej rewolucji sprowadzają się do prostych i niezmiennych punktów. My zaś, jako prawdziwi patrioci tradycję cenimy wyżej nad życie. Może nie zawsze swoje, ale nieważne… W każdym bądź razie, mówiąc prościej, rzecz sprowadza się do obalenia jednego kretyńskiego porządku i ustanowienia w jego miejsce drugiego. Równie kretyńskiego, a czasami nawet i bardziej. Józef Azorowicz Mordacki pokręcił głową i westchnął ciężko. Mruczek zmroził go wzrokiem, wujek zaś kontynuował przemowę: - Ja, jako jednostka wybitna i spośród ludu wybijająca się, postanowiłem co następuje: Przebudowę, rozbudowę i odbudowę moralną zacząć należy od zmiany nazw ulic i państwowej religii. Drugim, bardzo ważnym celem jest zagrabienie wszelakiego dobra i rozdzielenie go między nas, twórców i teoretyków rewolucji, wszak naród jest nam coś winien. Oprócz tego, w przeciągu tygodnia nakazałem zerwać wszelakie kontakty z kimkolwiek, budowę bomby atomowej i mojego pomnika w brązie pod ratuszem, a także przekształcenie tego ostatniego w rezydencję dla miłującego ojca narodu. Dla mnie znaczy się. Co więcej, wszyscy będą zmuszeni do nauczenia się na pamięć moich ulubionych piosenek i wspólnego odśpiewania ich pod pomnikiem codziennie o dwudziestej. - Piełdoły… - z niesmakiem wyseplenił Morda i czknął ostentacyjnie. Mruczjan pisnął z przerażeniem, gdzieś z tylu dobiegł nas odgłos przeładowywanej broni. Wódz przecząco pokręcił głową, ja zaś głośno przełknąłem ślinę. Do muchy pod sufitem przyłączyły się co najmniej dwie następne, razem tworząc swoisty zbereźny chórek. - Uważasz, że to są pierdoły? – wujek Anzelm zmarszczył brwi i klasnął w dłonie. Na dany znak w pokoju momentalnie zjawił się niewysoki jamnik z całkiem sporą skrzynią. Z namaszczeniem podał ją Wodzowi, ten zaś umieścił ją na stoliku i gestem nakazał nam się odsunąć. Gdy ją otworzył, powietrze wypełnił zielonkawy blask i zapach formaliny. - O wielki i nieomylny Wodzu – zaczął. – Jakżeż mam rewolucję mą większą i bardziej chwalebną uczynić? W skrzyni zaterkotało, zabulgotało i chrząknęło. Mordacki czknął. - Rozkaż – rozległ się niski, chropowaty głos – by wszystkim dziewczynkom dawać na imię Karolina. - Ale… dlaczego o Panie mój? - Bo tak. To ładne imię. - No ładne… nawet bardzo. Ale żeby wszystkim… - Nie pyskuj! Wujek Anzelm zmęł przekleństwo i z rozmachem zatrzasnął skrzynię. Staliśmy jakby wmurowani w podłogę, nawet Mordacki z wrażenia zapomniał czknąć. Mruczjan aż złapał się za wysadzane diamentami poroże. - Eee… - zaczął niepewnie – wujek, co ty tam masz? - Głowę Napoleona. - Fo?! - Skoro Odyn miał głowę Mimira, ja mogę mieć głowę Napoleona. On też był wszak świnią. I to świnią wielką, doskonałą, idealnie czystą i niczym nieskażoną. - Tof to jeft jakaf tuagifaufa!!! – ryknął w końcu Morda, aż muchy na chwilę przerwały swoje śpiewy. – Guotefka!!! Znowu usłyszeliśmy odgłos przeładowywanej broni. I wtedy do akcji wkroczył Mruczjan. - Wujku… czy ja mógłbym z nimi… tak na słówko. W sześcioro oczu… Wódz dobrotliwie skinął głową i majestatycznie pociągnął nosem.
  15. jezusie, śliczny jest:) dziękuję=) kusik=* :D
  16. hmmm... co do panów z fuzjami mamy podobne odczucia... jakieś to takie skrótowe straszenie... wygląda jak koncept, zapis pomysłu... zarzuty: za dużo jak dla mnie najebałeś przekleństw jak na tak krótki text, nie jestem ich przeciwnikiem, ale zbytni natłok - mnie - razi... no i ta skrótowość. jakby rozbudować, mogłoby coś ciekawego wyjść:) zważ, że ten oto koment to objętościowo już połowa Twojego tekstu;P pozdrawiam
  17. Kefas: Gang Kurczaków pojawił się już wcześniej w jednej z części i teraz powraca /dlatego Reaktywowany=) /. Zresztą nie wszyscy są warci tego, by o nich pisać, po co będę sobie opko szpecił:]. Ciężki miecz krzyżacki to taki jak miał np. szanowny Longinus Podbipięta;P. Oxymoron: spoko;) dzięki za komentarze pozdrawiam
  18. ja wiem, czy to fantasy... od biedy fantastyka jakaś;)
  19. a co to, kampania antynikotynowa?;P może nie fiknąłem salta z wrażenia, ale się spodobało:]. pozdrawiam
  20. no cóż ja mogę... podoba się... nawet bardzo:) kusik :D =* /panicz
  21. hmmm... ja się nie znam, ale i tak się wypowiem=) początek do mnie nie trafił, doskonale czarna dusza jakaś taka nie taka, zaraz potem znowuż jest coś o doskonałości... światłość wiekuista trochę zdaje się pretensjonalna jak na moje laickie oko... ale potem robi się ciekawie, spodobało się=) pozdrawiam /zdzisław mściwój saszka anastazy josif gaua
  22. ja się nie znam, polemizować nie śmiem;). w kazdym bądź razie, jeśli to rzeczywiście do piosenki, to powiem z perspektywy muzyka jedno: w wierszu powtórzone cioccolata calda faktycznie niepotrzebne:]. ale w piosence myślę, że nikogo by nie raziło;P. ale text sam w sobie ani mnie nie poraził ani nie przeraził:]. a to chyba źle... ale ogólne wrażenie jednak pozytywne pozdrawiam
  23. Margałski - Cinkov Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”: I WUJ czyli epicka opowieść o rewolucji i wielkim uczuciu „Dobra historia powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi” Alfred Hitchcock Ziemia zatrzęsła się nagle i niespodziewanie. Rypło, hukło tudzież błysło. Szyby w moim mieszkaniu zadrżały niebezpiecznie, po czym wesoło sypnęły się na podłogę. W ostatniej chwili zdołałem uratować telewizor. Bo co to za życie bez telewizora? Bez seriali, rozlicznych programów kulturalnych, reality show i częstych koncertów muzyki klasycznej? Podniosłem się z ziemi, z namaszczeniem odstawiłem Go na miejsce i postanowiłem nieco zorientować się w sytuacji. Pokłusowałem do okna i usłyszałem dźwięk wysoce nieprzyjemny – telewizor postawił jednak na swoim. Leżał teraz na parkiecie i śmiał się ze mnie rozczłonkowanym ekranem, zimno, bezlitośnie, elektrycznie. Z wyższością. Tego było za wiele. Ta, zdać by się mogło, prozaiczna sytuacja okazała się kroplą, która przepełniła czarę. Swoją drogą nie pierwszą i zapewne nie ostatnią, tym razem jednak zdecydowałem się przedsięwziąć odpowiednie środki. Podjąć przeciwdziałania. Chwyciłem saperkę – tak na wszelki wypadek – z kieszeni wiszącego na krześle płaszcza wyjąłem paczkę gumy balonowej – żeby zamortyzować ewentualne ciosy w żuchwę i zaskoczyć wroga – po czym pogalopowałem na ulicę. Ulica, jak to ulica, nie wyróżniała się niczym specjalnym z zastępów innych, wzorcowych i praworządnych ulic. Momentalnie zlokalizowałem źródło publicznego niepokoju. Machnąłem saperką, by dodać sobie animuszu, wybałuszyłem oczy co, jak sądziłem, dodało mi nieco powagi i skierowałem się ku strużce dymu i płomieniom buchającym zza rogu. Szedłem równym, miarowym krokiem, nie za szybko, ale też i niezbyt wolno, z jednej strony agresywnie atakując chodnik, z drugiej – delikatnie go muskając. Starałem się oddychać równomiernie, nic tak nie przeraża wroga jak równy, pewny, miarowy oddech. Po minucie doszedłem do wniosku, że tempo oddechu było zdecydowanie zbyt małe. Pysk mój powoli przybierał barwę głębokiej purpury, oczy usilnie próbowały wydostać się z orbit, uszy skręciły się w spiralki, na grzywie zaś powstały miniaturowe warkoczyki. Twardo jednak trwałem w swoim postanowieniu, wszak najważniejsze, to wywrzeć dobre wrażenie. A cóż to za wrażenie z nierównym oddechem? Udusiłbym się pewnie, gdyby ktoś nie wciągnął mnie do bramy. Był to Józef Azorowicz Mordacki. Westchnął, spojrzał na mnie, jeszcze raz westchnął, spojrzał ponownie, pokręcił głową, podrapał się za uchem i niespodziewanie westchnął. Cały ten ciąg czynności powtórzył parokrotnie, po czym złapał mnie za ramię i przemówił: - Co ty tu robisz? - Ja… w zasadzie… - W zasadzie to mamy w mieście burdel… Jakby na potwierdzenie tych słów gdzieś całkiem niedaleko rozległ się huk, budynek zadrżał. - No… w zasadzie… Ale… - Idziemy – warknął bez słowa wyjaśnienia i ukazał żółknące kły. - Ale… - Bez dyskusji. Znasz prawo Hooke’a? - Nie… - Jak cię huknę… Obaj wybuchnęliśmy szczerym, zwierzęcym śmiechem. Śmialiśmy się dobry kwadrans. W końcu spojrzałem na Mordę i już miałem coś powiedzieć, zdołałem jednak tylko wyrzucić z siebie marne: - Nie, nie mogę… Ponownie pogrążyliśmy się w mrocznych otchłaniach rechotu. Po upływie godziny doszliśmy do wniosku, że czas nam już w drogę. Przemykając bocznymi ulicami, kanałami i opłotkami niespostzrzeżeni dotarliśmy na plac Świętego Pantofelka, podśmiewając się jeszcze z lekka pod nosem od czasu do czasu. Stąd, jak wyjaśnił mi Morda, była już prosta droga do domu Mruczjana. Mieliśmy nadzieję, ze chociaż on będzie z grubsza wiedział, co tu się wyrabia. Gdzieś niedaleko wybuchł granat. Już wchodziliśmy w jedną uliczek, od opuszczenia placu dzieliło nas może pół minuty. Z radością przyspieszyliśmy kroku Morda zaś, dla zwiększenia efektu, odchylił nieco łeb do tyłu i machnął w prawo ogonem. Z lewej piekarnia, z prawej przewrócony kramik z góralskimi kapciami. Za nami walały się róże i oscypki, z przodu z wyrzutem piętrzyła się sterta cukierków i dwa rowery. Poczułem, jak adrenalina rozlewa się gorącą falą po moim końskim ciele. Zacisnęliśmy szczęki, w górze świstały nielegalnie zapewne nabyte pociski i bielizna wyrzucana z jednego z okien. Kątem oka dostrzegłem nawet wazonik i to w dodatku z kwiatkami. W końcu udało się. Opuściliśmy plac Świętego Pantofelka. I wtedy nas dopadli. Znienacka. - No, kurka – zaczął jeden z napastników, żółty i niezbyt wysoki. – Wyskakiwać z kasy. - Gang Kurczaków… - z przerażeniem wyszeptał Mordacki. - A właśnie, że nie – odezwał się drugi kurczak, trochę wyższy i nie mniej żółty. – Teraz nazywamy się: Reaktywowany Gang Kurczaków Pod Wezwaniem Kurczaka. - Ale wracając, kurka, do meritum… Poczułem, że nadszedł czas wziąć sprawy w swoje kopyta. Zarżałem krótko i przyjąłem bojową postawę wysuwając dolną wargę nieco do przodu i groźnie mrużąc lewe oko. Swoją drogą do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego nie zmrużyłem też prawego, ale wtedy nie miałem siły, nastroju, ani tym bardziej warunków do myślenia. - Wyzywam was na pojedynek – syknąłem złowieszczo. - Wyzwanie przyjmuję – z powagą odparł najwyższy z kurczaków, do tej pory milczący. Zapewne ich przywódca. Również żółty. Na te słowa złapałem leżącą dotąd na ziemi cienką rurkę i zdzieliłem Mordę przez łeb. Nie zdążył nawet krzyknąć. Przywódca Reaktywowanego Gangu Kurczaków Pod Wezwaniem Kurczaka odpowiedział podnosząc kostkę brukową i ciskając nią w jednego ze swych kompanów. Trafiony padł od razu. - I co teraz? – wyszczerzyłem zęby i ponownie huknąłem Mordackiego. Ze strachem zauważyłem, że rurka może nie wytrzymać kolejnego uderzenia. Drugi z Kurczaków dostał od Przywódcy kawałkiem drzwi. Zachwiał się, przysiadł, wypluł kilka zębów i lewe płuco. Trzymał się jednak, był twardy. W duchu odmówiłem trzy zdrowaśki i zadałem Mordackiemu decydujący cios. Rurka pękła na pół a jedna jej część wylądowała gdzieś na wspomnianej już stercie cukierków. Przywódca spojrzał na mnie niepewnie i na odlew walnął swojego towarzysza fragmentem ramy od roweru. Ten zaś stał przez chwilę w otępieniu, po czym upadł na ziemię. Napastnik spojrzał na mnie niepewnie i przemówił łamiącym się głosem: - Zwyciężyliście… Następnie skłonił się z szacunkiem i z rozpędu uderzył głową w ścianę pobliskiej kamienicy. Osunął się na bruk. - Morda! – ryknąłem w przypływie euforii. – Zwycięstwo! - Wajebiffie… - mruknął owczarek. I zemdlał. Po szybkim ocuceniu Józefa za pomocą prawego przedniego kopyta, ustawionego pod kątem trzydziestu dwóch stopni do pionu, jak też butelki soku malinowego, którą niechcący miałem za uchem, kontynuowaliśmy wędrówkę. A wędrówka była to długa, znojna i straszna. Metafizyka mieszała się w niej z brutalną cielesnością, a duchowość – z przyziemną elektryką. Oczywiście po drodze nie obyło się bez kilkukrotnego docucania Mordy, wizyty w aptece i u znajomego chirurga. Naprzemiennie stawiając kończyny, w końcu dotarliśmy do celu. Ale teraz wszystko wyglądało tu inaczej. Zacząć trzeba od tego, że przed wejściem do bloku stały dwa uzbrojone po zęby niedźwiedzie polarne. Ochroniarze. Na czarne kamizelki kuloodporne narzucili jaskrawe tuniki ozdobione haftowanymi jeleniami i motywami biblijnymi. Do czapek przymocowane mieli pokaźne poroża, na plecach nosili zaś ciężkie krzyżackie miecze. Oprócz tego każdy z nich trzymał automat kałasznikowa i miał przy pasku trzy granaty. Z butów wystawały im mizerykordie. Nie była to jedyna innowacja moi mili. Z okna Mruczjana powiewała spora żółto - zielono - różowa flaga, na klatce zaś porozwieszano jego zdjęcia. Nie był jednak sam, na każdym towarzyszył mu dziwny, nieznany mi osobnik. Spojrzałem na Mordackiego, on spojrzał na mnie, po czym synchronicznie wzruszyliśmy ramionami. Spojrzeliśmy po sobie raz jeszcze i zaczęliśmy piąć się na górę, do mieszkania Mruczka. Coś wybuchło na zewnątrz, szyba na półpiętrze rozprysła się malowniczo. Nie zwróciliśmy na to większej uwagi. _________________________________________________ początek już był, teraz wrzucam razem z ciągiem dalszym, albowiem poprawkom kilku uległ =]
  24. pisz pisz, a będzie dobrze;). w stosunku do poprzedniego widzę postęp;). pozdrawiam
×
×
  • Dodaj nową pozycję...