
Marcin Gałkowski
Użytkownicy-
Postów
1 212 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Marcin Gałkowski
-
lilko, zdradzę Ci, dlaczego ten styl jest inny od pozostałych na tym forum. powód jest... prozaiczny - to jest forum prozatorskie=). a na prozę mi to raczej nie wygląda;).
-
z jednej strony wyłapałem dużo błędów, niepotrzebne inwersje... ale ma jakiś swój klimat... trudny do opisania, ale bardzo ciekawy. taki oniryczny trochę, uspokajający. technicznie momentami jest nienajlepiej, by nie rzec - słabo. największym problemem są wg. mnie te inwersje, strasznie ich tu dużo i gorzej się przez to czyta. oprócz tego trochę łamiesz interpunkcje=) ale ogólnie spodobało mi się. choć przyznam, że początkowo uczucia miałem mniej wesołe=) pozdr
-
Grzałka
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
podobno nie przeżywasz? ja jestem bezczelny? zabawne... gwoli ścisłości: stary pierdziel jest tylko odpowiedzą na twoje chamstwo. nie tylko w tym wątku. sory, nie masz monopolu na obrażanie ludzi. mnie też można czasem wkurwić. mam wrażenie, że to ty z lubością tu wchodzisz. ja mam tę przewagę, że to mój wątek. więc jeśli ktoś ma stąd spierdalać, to raczej ty. skończyłem temat. -
Grzałka
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
dzie wuszko: dzięki za odwiedziny=) znaczy to nie jest powieść, tylko cykl opowiadań. to jest słabsze? no trudno, raz jest lepiej raz gorzej... wstęp jest zainspirowany pewną wiadomością z TVP=). wiem, że nie ma wiele wspólnego z resztą i - owszem - niewiele wnosi (rzekłbym nawet, że do akcji - nic=). ale jakoś tak... napisało mi się=). cieszę się, że jednak jest "klika fajnych momentów"=). jeśli chce ci się wypiswać te technikalia, to byłbym wdzięczny=). w przeciwieństwie do pewnego pana Ty raczej wiesz, o co tu chodzi=) Towarzyszu PR: to zdanie NIE MA być logiczne. nie wpadłeś na to w swojej wszechwiedzy i geniuszu? to nie jest możliwe i, wbrew temu co sądzisz, ja nie jestem kretynem. wiem o tym. i właśnie dlatego tak napisałem. tego też zapewne nie rozumiesz. absurd. mówi ci coś to słowo, czy nie ma go w podręcznikach? jak już napisałem, 'trochę' nas różni i to, że tobie się nie podoba, to nawet w pewnym sensie jest dla mnie komplement. i to dość duży. Piotruś... stary pierdzielu znaczy się, jeśli ktoś tu jest zabawny, to nie ja. uwierz mi na słowo. -
Grzałka
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
owszem, robi się wesoło... ojciec. tylko jak na razie to ty przeżywasz. nie ja. to, że ty nie zrozumiałeś i to, że tu nie ma nic do rzoumienia to nie to samo. wierz mi. -
Grzałka
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
na pierwsze zdanie spuszczę zasłonę miłosierdzia. ja też straciłem czas. czytając ten koment. wróć najlepiej do swojego pisania o wycieraniu dupy słuchawką. to, że nie spotkałeś jeszcze utworu literackiego, w którym etc. nawet mi schlebia. nie musisz rozumieć o co mi chodzi. mistrzu, ja bardzo cenię sobie romantyzm. to moja ulubiona epoka. ale nie zamierzam do wszystkiego podchodzić ze śmiertelną powagą i zgodnie z zasadami logicznego myślenia, tudzież tego, co myśli większość. po tym jakże wyważonym komencie wnioskuję, ze nie zrozumiałeś nic a nic. twój problem. ja piszę po swojemu, ty 'piszesz' po swojemu. i tyle. trochę nas różni, jak zapewne powiedziałby Hitler do Matki Teresy. -
Grzałka
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Margałski - Cinkov Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”: GRZAŁKA Zastanawialiście się kiedyś, moi mili, gdzie jest najlepsze powietrze? Zdrowe, a przy tym o niebagatelnych walorach zapachowych, które aromatem swym delikatnie pieści nozdrza? Odpowiedź jest prostsza, niż może Wam to się wydawać. Nie w Gwatemali czy innej –ali. Żadne Uzbekistany, Tadżykistany ani żadne stany, z tymi Zjednoczonymi włącznie. Gdzie zatem? Tu, u nas w Polsce. Słyszę już ten pomruk zdziwienia i skrzypienie otwieranych szeroko na zatłoczone ulice okien. Spieszę z dowodami, bo tych, podobnie jak mieczów, ci u nas dostatek. Czy znacie jakiegokolwiek Polaka, który – mieszkając rzecz jasna w tym kraju – mając do wyboru wszelakie inne powietrza oddycha czymkolwiek innym, niż naszym tlenem tudzież azotem, że o innych gazach nie wspomnę? Nie, oczywiście, że nie. Może i teoretycznie jest to możliwe, nic przecież nie stoi na przeszkodzie, by poprowadzić długą rurkę za granicę i przez nią pobierać powietrze, jest to jednak rozwiązanie wysoce nieekonomiczne i bezsensowne. Poza tym, ambasada takiego państwa mogłaby zaprotestować. Żyjąc w Polsce, w zdecydowanej większości oddychamy polskim powietrzem, a nie, na ten przykład, brazylijskim, co jest jasnym dowodem na wyższość tego pierwszego. To właśnie za tym tak tęsknili choćby Chopin, czy Mickiewicz. Mruczjan wniósł kawę i biszkopty, wybijając mnie tym samym z mojego skomplikowanego toku myślowego. - Czytałem ci moje najnowsze dzieło? - zagadnął. – Jeszcze go nie skończyłem, ale… - Ty piszesz? – zdziwiłem się próbując przełknąć, na oko trzyletniego, biszkopta. - No trochę, od czasu do czasu – zawstydził się. - Co to za dzieło? - Dramat romantyczny z elementami powiastki gastronomiczno – hydraulicznej, pod tytułem „Jeleń”. Nie patrząc na mnie chwycił leżący na meblu plik kartek i zaczął czytać podniosłym tonem. - „Ach jeleniu mój, gdzież lico twe wspaniałomyślne, radośnie tak, ze smutkiem, w dół przed się oczodoły ukierunkowuje?” Nie naczytał się za dużo – do mieszkania, z obłędem w oczach, wpadł Józef Azorowicz Mordacki. Na całe szczęście. Mruczjan najwidoczniej znów zapomniał zamknąć drzwi, kiedyś naprawdę go wyniosą. - Mietek! – zaczął. – Szukam cię od godziny. - Co jest? - Byłem u ciebie… ale ciebie tam nie było… Potem uciekł mi autobus… Sapał ze zmęczenia, musiał biec. - Ale co się stało? - Ukradli mój ukochany laser… - wyszlochał. Mruczjan zbladł, Morda zaś kontynuował: - Znaczy, to nie był taki tam normalny laser. Ot, zwykła grzałka do gazu. Tylko zasilana… - No czym?! – nie wytrzymał Mruczek. - …niewielką… ilością… uranu… Mruczjan zbladł jeszcze bardziej. Morda w międzyczasie uparcie kontynuował kontynuowanie zakontynuowując się kontynuowalnie: - I… jak to pierdolnie komuś… to niewesoło będzie… - Ta grzałka… – nie bez trudu przełknąłem kolejnego biszkopta – jest odporna na wstrząsy? Józef smutno pokręcił głową. Zapomniałem powiedzieć Wam, że Mruczjan ma nową sąsiadkę. Poznałem ją chwilę przed rozpoczęciem tego opowiadania, a powodem tego był niesamowity huk dudniący zza ściany. - Co tak wali? – spytałem Mruczka. - To? Moja sąsiadka. Teraz to chyba lecą… czekaj – w zamyśleniu potarł poroże – Zawodzące Krowy. Chociaż nie, raczej Napieprzające Kozły. Tak na pewno. - I tak cały czas? - Jak śpi to czasem wyłącza. Podniosłem się z fotela i wyzywająco spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał ów hałas. - Czas coś z tym zrobić – rzuciłem dumnie i wyszedłem na klatkę. Drzwi do mieszkania sąsiadki Mruczka były, co tu kryć, dość dziwnym zjawiskiem. Pomalowane były grubo, odłażącą płatami czarną farbą, kołatka zaś była w kształcie pętelki szubienicy. W miejscu, w którym zazwyczaj umieszcza się nazwisko lokatora, widniały tylko trzy literki, mianowicie R. I. P. Wzdrygnąłem się i delikatnie zapukałem. Błąd. Przecież nie miała prawa tego usłyszeć. Poprawiłem się i łupnąłem z kopyta. Po chwili muzyka trochę przycichła, a w drzwiach stanęła młoda sarna z ufarbowanym na czarno futrem. Momentalnie ochrzciłem ją „Pesymistka”. Na długiej i chudej szyi rozkwitała mała, okolona czarnymi lokami główka. W jej wielkich, głęboko osadzonych - również czarnych - oczach, zdawał się być skupiony cały wszechświat a może i coś jeszcze. Coś niepojętego, nieznanego zwykłym śmiertelnikom. Ciężko było powiedzieć, czy jest ładna, czy też wręcz przeciwnie, szpetna. Była jak portrety Witkacego. Antyczny posąg, okaleczony jednak przez pijanego szaleńca. Piękno mieszało się w niej z brzydotą. Powaga z groteską. - Eee… - zacząłem niepewnie – Można trochę to ściszyć? - Można – odparła cichym, smutnym głosem. – I tak wszyscy umrzemy. Nie widząc, co odrzec wobec tak skończonej i absolutnej prawdy, skryłem uśmiech i pożegnałem się czym prędzej. Wróćmy jednak do głównego wątku. Od tego czasu wszyscy w trójkę zaczęliśmy chodzić w specjalnych, zaprojektowanych przez Józka kombinezonach ochronnych. Na szyjach nosiliśmy miniaturowe liczniki Geigera. Tym, dość nietypowym przyznać trzeba, strojem nierzadko wzbudzaliśmy powszechne zainteresowanie. Tak było na przykład na spotkaniu artystycznym organizowanym przez Mruczjana, z okazji ukończenia „Jelenia”. Wystrój jego mieszkania trochę się zmienił, na ścianach wisiały pospiesznie wyniesione z różnych galerii obrazy, między innymi ulubione dzieło gospodarza – „Jeleń na rykowisku” Rogassa. Po głośnym odczytaniu kilku wierszy i fragmentów „Jelonka Bambi”, przyszedł czas na gwóźdź programu. Pewien wyglądający na profesora ryś wystąpił na środek, przewrócił fotel i z tak zaimprowizowanej mównicy zaczął wykład pod tytułem „Co chciał nam powiedzieć Myszkiewicz w czterdziestej czwartej części „Zadów”? Omów na wybranych fragmentach utworu”. Wskutek porażającej i wszechogarniającej nudy z miejsca urżnąłem się jak świnia i nic więcej nie pamiętam. Wiem tylko, że Pesymistka wciąż słuchała Napieprzających Kozłów. Był środek lipca. Mimo, że minął już ponad tydzień, wciąż nie mieliśmy żadnych wiadomości o grzałce. Siedzieliśmy całą trójką w laboratorium Mordackiego i przeglądaliśmy prasę w poszukiwaniu jakichś informacji o ostatnich klęskach i katastrofach biologicznych. Mieliśmy nadzieję, że pomoże nam to wpaść na ślad zguby Józka. Nic z tego jednak. - Włącz telewizję może – westchnął Mruczjan wertując najnowszy numer „Cudzołożnego Dziennika”. Morda wzruszył ramionami i, z braku lepszego rozwiązania, włączył lokalny kanał. Na ekranie pojawiła się uśmiechnięta twarz ubranego w biały fartuch i radziecką futrzankę naukowca. Złoto zębów raziło w oczy. - Daj głośniej – oderwałem się od lektury „W poprzek”. Naukowiec ów prezentował swój najnowszy wynalazek, ultra-energooszczędny i hiper-energochłonny talerz pod pizzę. - Kurwa! – ryknął z oburzeniem Mordacki. – To moja grzałka! - Co? – zdziwił się Mruczek, aż przekrzywiło mu się poroże. - Moja grzałka! Westchnąłem z niedowierzaniem i wyjrzałem przez okno, opierając przednie kopyta o parapet. Nagle dziwny dźwięk przebił się przez Zawodzące Krowy Pesymistki, a na horyzoncie wyrósł piękny, atomowy grzybek. Obraz w telewizorze zaczął śnieżyć. - Ty… - zacząłem łamiącym się głosem – Mruczek… Co jest tam na wschód? - Studio telewizji. A co? - No to problem chyba sam się rozwiązał… Jak na komendę rzucili się do okna. - No panowie, ewakuacja – powiedział po chwili Morda, wesoło wymachując jedną z macek. W trybie natychmiastowym udaliśmy się do sąsiedniego województwa. Tak na wszelki wypadek. Dramat Mruczjana zdobył wszelakie możliwe nagrody literackie i niedługo doczeka się dwunastego wydania. Przetłumaczono go między innymi na hebrajski, aramejski, bengalski i suahili. W przygotowaniu jest też specjalna, hip – hopowa wersja i opera na jego podstawie. KONIEC -
przeczytałem raz jeszcze, dla pewności. i chyba jednak nic nie trzeba zmieniać=) znaczy się - można. ale nie trzeba=) pozdrawiam
-
bezduszne noce jakoś nie leżą zbytnio... ciepło w jednym zdaniu z sercem wywołało już burzę całkiem niedawno w jednym tekście na tym forum=). nie mówię, wzorem pewnych psudopoetów 'tych słów nie używać!'. bo można coś z tego zrobić, ale 'płynące niby z serca' już mniej mi się podoba. ale to tylko moje zdanie. wcześniej dorzuciłbym jeszcze cosik chyba, ale po wtóym przeczytaniu już nie=). napisalem 'parę', ale jak widać to tylko dwie rzeczy, a w zasadzie półtorej, bo co do drugiej nie jestem tak do końca przekonany=) nie mówię tego, żeby komuś dowalić czy koniecznie się przyczepić, wszak napisałem, że tekst ogólnie jest dobry. po kolejnym czytaniu podoba się jeszcze bardziej=). pozdr ps: ja nie 'pan' żaden=)
-
jest parę rzeczy, które nizebyt mnie się podobują (a to sztuka jak na tak krótki tekst=), ale ogólnie całkiem to ciekawe. tylko objętość trochę taka ascetyczna=) podsumowując: dobre, tylko krótkie aha: styropian
-
fajne=) tylko krótkie takie... pozdr
-
Dwa razy krótko o miłości
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Andrzej Figowy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
ja powiem tak, odnosząc się do powyższej dyskusji. owszem, mnie też te zdania na pierwszy rzut oka wydały się kiczowate. ale przestały takimi być, gdy dotarłem do końcówki=). i ten kontrast właśnie sprawia, że podoba mi się jeszcze bardziej. podejrzewam, że to zamierzone, ale nawet jeśli nie, to i tak super=) pozdr -
Dwa razy krótko o miłości
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Andrzej Figowy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
oba dobre, ale pierwsze lepsze trochę jakby (genialna puenta!=) podoba się=) pozdr -
mnie się również podoba co do "łatwości" prozy, polecam Witkacego, Mrożka czy Gombrowicza. każdy może śpiewać przy goleniu, ale nie każdego od razu nazywa się wokalistą. wracając do tekstu: ciekawe. do tytułu akurat nic nie mam=) + pozdr=)
-
Cztery zapałki
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
to kreseczkę można sobie samemu postawić, bo tu - przynajmniej teoretycznie - chodzi jednak o zwykłą wodę=) dziękuję za odwiedziny=) pozdr -
Cztery zapałki
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
znam teb ból=) 3mam za słowo;) -
Cztery zapałki
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Margałski - Cinkov Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODy KONIA MIECZYSŁAWA”: CZTERY ZAPAŁKI Poranny tłok w autobusie. To z pewnością nie jest to, co konie lubią najbardziej. Cóż jednak miałem począć? Przejechałem kopytem po pysku i wgramoliłem się do środka. Po mej prawicy siedziała sporych rozmiarów świnia z gromadką prosiąt. Przede mną dla odmiany stał nieco aromatyczny bawół, co chwila zerkając w moim kierunku spod - niemalże wciśniętego w ścianę - byka. - ?eiwordz mat kaJ – zagadnął ktoś z lewej. Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem niewielkiego nietoperza. - Przepraszam, pan do mnie mówi? - ?ogok od A Za cholerę nie wiedziałem, o co mu chodzi. - Eee… czy you… sprechen… po das angielsku? – zapytałem grzecznie. Mój rozmówca spojrzał na mnie zdenerwowany. - .ułyt do ęiwóm utsorp op aJ - E… - wciąż nie mogłem zrozumieć tego dziwnego języka. - Od tyłu mówię, kurwa! – ryknął. Cały autobus spojrzał w naszą stronę, on jednak, niezmieszany tym wcale, kontynuował: - ?zseimuzoR - Tak, teraz tak… to wiele wyjaśnia. - ?eiwordz mat kaJ – powtórzył swoje pierwsze słowca. Normalnie pewnie zdziwiłbym się tym, jakże obcesowym pytaniem, wszak nie znałem go ani trochę. Nic jednak nie było w stanie już mnie zaskoczyć. - A nie narzekam. Dlaczego pan pyta? - .ęlodreip ein einap ęis aj oB .mecub mipułg tsej eż, iwofezs meiwop i ędjóp, acarp at ęis im abodop ein elA .ęibor eibos ęteikna i mecwokuan metsej zareT. Kiwnąłem głową i w trybie natychmiastowym opuściłem autobus. Dość miałem jego wywodów, nie lubię, jak dziwni nieznajomi zaczepiają mnie w środkach komunikacji miejskiej. Na szczęście do domu Mruczjana miałem tylko dwa przystanki. Nie ma to jak poranna przechadzka. Po pysku Mruczka od razu widać było, że coś jest nie tak. I nie chodziło nawet o poroże z modeliny, które dotychczas wkładał tylko na Boże Narodzenie. A był przecież dopiero październik. Deszczowy, mokry i paskudny październik bez krzty jesiennego uroku. Niektórzy, jak siostra Eulalia na ten przykład mawiają, że piękna, złota jesień jest symbolem przemijania. Nie zgadzam się z tym, jeśli coś ma obrazować upływ czasu, to z pewnością jest to właśnie ta plucha, słota. Deszcz. Jesień na przełomie października i listopada. Bez kolorowych liści, bez… - Długo będziesz tak stał w drzwiach? – głos Mruczjana wyrwał mnie z tych niezbyt optymistycznych rozmyślań. – Wchodź, bo mi po kulasach daje. - A gdzie masz swoje lakierki? Te w kształcie kopyt jelenia? – zdziwiłem się. Do tej pory nigdy się z nimi nie rozstawał. Machnął tylko łapą: - Potem ci powiem. Jak Morda przyjdzie. - Nie ma Józka jeszcze? - Nie. Dziwne, zawsze przychodził co najmniej godzinę przed ustalonym czasem. Podobno miał to po dziadku, Iwanie Burkowiczu, któremu zdarzyło się kiedyś przyjść na umówione spotkanie tydzień wcześniej. - Rozgość się… - mruknął Mruczjan. – Kawy? Herbaty? Zamurowało mnie na chwilę. Sam z siebie proponował mi coś do picia! Tak, to był kolejny dowód, że coś musiało się wydarzyć. - A… - potarłem brodę kopytem. – Herbaty. - No, to wiesz gdzie jest kuchnia. Idź se zrób. I mnie przy okazji też. Może jednak nie było z nim aż tak źle? Płonne jednak okazały się me nadzieje – było. I to bardzo źle. Wszystko zaś wyjaśniło się z przyjściem Józefa Azorowicza Mordackiego. - Coś chciał? – od drzwi rzucił owczarek. - Widzicie, panowie, jest taka sprawa… - Nie mam kasy – zaznaczyłem odruchowo, ale Mruczjan przecząco pokręcił głową. - Nie o to chodzi. Rzecz jest dużo bardziej poważna. W sklepie… moim – mocno podkreślił to słowo – ulubionym sklepie, przy Jelenickiej 12, nie ma brązowej pasty do butów! Od tygodnia! - No i co? – zdziwił się Józek popijając własnołapnie zrobionej kawy. - Jak to co?! – z rozpaczą ryknął nasz przyjaciel. – Jak to co?!! Jak to co?!!! - No co? - Moje lakieeeerkiii!!! – zaniósł się spazmatycznym płaczem. – Bidulki, już tydzień ich nie pastowałem... Spojrzałem na Mordę, ten ze smutkiem pokręcił głową. Chyba dopiero wtedy zauważył brak obuwia Mruczka. Wam, Drodzy Czytelnicy, może wydaje się to zabawne, my jednak, jako przyjaciele Mruczjana, doskonale rozumieliśmy jego rozpacz. Lakierki były dla niego świętością, jak zresztą wszystko, co jeleniowate. To tak, jakby ktoś ukradł Waszej babci berecik. Z antenką. - Co zamierzasz? – spytałem nieśmiało. Mruczjan głośno wytarł nos i spojrzał wprost na mnie. A w oczach jego zapłonął ogień piekielny: - Spalimy im tę budę! Józek, załatwisz jakiś sprzęt? - No benzynkę jaką mogę. - Nieee… no wiesz, coś ekstra. Ty jesteś naukowiec, nie? - Nawet o tym nie myśl – obruszył się Mordacki. – Moje wynalazki to dzieła sztuki, można z ich pomocą niszczyć całe planety. Zdmuchiwać z powierzchni Ziemi cywilizacje. Użyć ich do spalenia sklepu? Phi! Profanacja! - Dobra, już dobra – zmieszał się Mruczjan. – Weź tę benzynę. Nie wiedzieć czemu, chwilami miałem wrażenie, że nie pasuję do ich towarzystwa. Jestem spokojnym koniem, rozumiem – dać komuś w ryj, wyrwać kręgosłup. Ale żeby od razu palić sklep? Nic to, kumpel jest kumpel. Za honor! Nie lubię gołębi. Czy też może nie tyle – nie lubię, co boję się ich. Chodzi toto po ulicach, parkach, dworcach. Często chore. Czasem w stadku, czasami samotnie. Tak najgorzej. I żebrzą o coś do jedzenia, czekają na łaskę innych, wyżej postawionych stworzeń. Żal mi gołębi. Być może część z nich chciałaby wziąć się do jakiejś uczciwej pracy. Ale nikt im jej nie da, większość nie ma nawet złudzeń. Tak… Najgorzej być samotnym gołębiem. Autobus jak zwykle się spóźniał. Zastanawiam się, po co oni w ogóle piszą te rozkłady, skoro i tak każdy jeździ jak chce? Nie łatwiej byłoby spalić to wszystko w cholerę? Albo dać na makulaturę? Po prostu przychodzisz na przystanek i czekasz. Jest autobus – fajnie, masz szczęście. Nie ma – czekasz dalej. Ewentualnie idziesz na piechotę. A tak patrzysz w rozkład i tylko się denerwujesz. Na przystanku nie byłem sam, obok mnie siedziała starsza, pomarszczona już foka. Miała na sobie bladoróżową, zrobioną na drutach czapeczkę i wytartą puchową kurtkę. Mimo tego trzęsła się z zimna, pojękując od czasu do czasu. Gołębie nie próżnowały. Dookoła chodziło ich co najmniej piętnaście. Co chwila któryś z nich wystawiał głowę w kierunku mnie albo starej foki i błagalnym wzrokiem prosił o coś do jedzenia. - I co się patrzysz? – wystękała babcia do jednego z ptaków. – Jak miałam, to wam dawałam. Tylu tu … tylu… a żaden nawet kaszy wam nie sypnie. Dwie zimy chodziłam, dawałam wam co miałam. Codziennie. A teraz? Teraz sama chora jestem… Jakbym miała, to bym wam dała… Jęknęła i ciężko nabrała powietrza. Odwróciłem głowę. Podjechał autobus. Jakież było moje zdziwienie, gdy na miejscu kierowcy zobaczyłem znajomego nietoperza. Uśmiechnął się na mój widok: - !ęcarp ąwon mam I ?mełaizdeiwoP ?mecub mipułg tsej eż, um mełaizdeiwoP W tej chwili z całą stanowczością mogłem już powiedzieć, że był to dzień pełen wrażeń. Ale to nie koniec. Na drzwiach do mieszkania znalazłem – przypiętą różową pinezką – karteczkę. Nawet zbytnio nie podziurawili mi drzwi. Karteczka owa poprzez koślawe pismo miała przekazać mi enigmatyczną wiadomość – „Zebranie w sprawie kranu – 18.00 na pierwszym piętrze”. Podrapałem się w łeb, nie miałem pojęcia, o co im znowu może chodzić. Dozorca, dzik, dość obfity cieleśnie i umysłowo wprost przeciwnie, znany był z nieczystych i nie do końca zrozumiałych zagrywek. Ostatnio wprowadził zakaz wchodzenia na klatkę lewą kończyną, kazał też postawić wartownika z kałachem przed drzwiami wejściowymi. Dodatkowo opracował specjalny klucz wchodzenia po schodach. Pomyślicie, że to proste, wystarczy naprzemiennie stawiać nogi /łapy? Nic bardziej mylnego. „Reforma drogą do postępu, nowość podstawą wzajemnej koegzystencji gatunków i rozwoju społeczeństw.” Taki napis kazał wyrzeźbić w brązie, obok swojego pomnika na Kasztance, na drugim piętrze. Wracając do rzeczonego klucza, brzmi on tak (każdy z mieszkańców musiał zdać specjalny egzamin z jego znajomości): lewa – lewa – lewa – prawa – prawa – lewa – prawa – przysiad – lewa – lewa – prawa – prawa – prawa – okrzyk radości – lewa – prawa – prawa – pieśń bojowa – prawa – lewa – prawa… To rzecz jasna tylko wycinek ze znacznie obszerniejszej całości, wszak mieszkam w ośmiopiętrowym bloku bez windy i poręczy na parterze. Zebranie nie odbiegało specjalnie od przyjętych przez dozorcę standardów. Najpierw on sam, przy marszowych dźwiękach kotłów i orkiestry strażackiej wszedł na podwyższenie, zmarszczył brwi i przemówił, głosem wesołym, a ogromnie przez to smutnym: - Szanowni współmieszkańcy! Z wielkim niepokojem zaobserwowałem, że relacje między nami stały się ostatnio dużo chłodniejsze! Gdzież jest, ach gdzież, wzajemna przyjaźń i poczucie wspólnoty? Wszak jest to budulec, z którego ulepić mamy szansę idealną społeczność! Społeczność mieszkańców! Nie marnujmy raz danej szansy, zaklinam! – Tu otarł łzę i wysmarkał się głośno. Wśród zebranych dało się słyszeć szmery. - Dlatego – uniósł rękę – postanowiłem, co następuje: od dnia jutrzejszego odcięta zostanie woda w mieszkaniach! W zamian, na trzecim piętrze, żeby mniej więcej było pośrodku, postawimy naszą nową, wspólną toaletę i łazienkę! Z pewnością stanie się ona wspaniałym pretekstem do wspólnych spotkań! Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż. Odpowiedziała mu burza oklasków – tak na wszelki wypadek. Następnie przeprowadzono specjalne zapisy, wiadomym jest przecież, że jedyna łazienka w ośmiopiętrowym bloku, stale będzie okupowana. Wskutek tego ja zostałem uprawniony do korzystania z łazienki i toalety w każdy wtorek o czwartej dwadzieścia trzy rano, piątek o trzynastej jedenaście i niedzielę o wpół do pierwszej w nocy. Po skończeniu zapisów miejsce dozorcy zajęła mała krówka odziana w ludowe szaty, skrępowana łańcuchem i z oderwanymi rogami na znak przywiązania do tradycji. Zaczęła recytować natchnionym głosem: Woda – życie to powiecie. Woda to jest życie przecież. Wody brak – brak życia zatem. Kto bez wody ten denatem. Niechaj szklankę wieszcz wychyli, Byśmy wszyscy wodą żyli. Woda życiu dopomoże. Patosamen. I o Boże. Dzik z trudem powstrzymywał się od płaczu. Podziękował krówce i łamiącym się głosem przedstawił nam swojego nowego zastępcę. Mały nietoperz ukłonił się zgromadzonym na korytarzu: - .yrbod ńeizD Z Mruczjanem i Mordą umówiony byłem na dziewiętnastą w parku. Przed wyjściem wyjąłem z chlebaka starą bułkę. Pokruszy się gdzieś po drodze. Dla gołębi. Czekali na mnie na ławce. - Po co ci ten pasiak? – zdziwiłem się na widok ubrania naukowca. - No jak. W komiksach przestępcy zawsze mają pasiaki jak popełniają zbrodnię. Mruczjan spojrzał na mnie zrezygnowanym wzrokiem i machnął łapą, żebym dał spokój. Szybko powtórzyliśmy cały plan akcji. - Ty – Mruczek wskazał na Józefa – masz stać gdzieś w pobliżu i nas nie denerwować. I patrzeć, czy nikt nie idzie. Mietek, ty wchodzisz do środka i wywabiasz jakoś sprzedawcę na zewnątrz. - Jak? - Nie wiem, powiedz, że mu ktoś kradnie auto. - A co, jak nie ma auta? - To żonę. - A jak już ją ktoś ukradł? Westchnął z nieskrywaną irytacją: - Nie szukaj dziury w niedziurawym, dobra? To kochankę! Solniczkę! Nie wiem, drożdżówkę! Wymyśl coś. Kiwnąłem łbem na znak, że rozumiem. Wyraźnie ucieszyło go to. - No. To gitara. I ja wtedy wpadam do środka i podpalam. Pierwsza część planu poszła całkiem sprawnie, Mordacki znalazł dobrą kryjówkę po drugiej stronie ulicy. Stał w tym swoim pasiaku i udawał latarnię. My zakamuflowaliśmy się jako ławki. Kosze na śmieci uznaliśmy za rozwiązanie zbyt radykalne i bardzo przy tym ryzykowne. Ja, jak się okazało, nie miałem nic do roboty, sklep był już zamknięty, czego naturalnym następstwem było to, że nikogo nie musiałem wywabiać na zewnątrz. Mruczjan zaklął. - Jak wyglądał ten sprzedawca? – spytałem. - Taki tam, nietoperz. Od tyłu gadał. Chwycił cegłówkę. Nim zdążyłem go powstrzymać, zbił oszklone drzwi sklepu. - Dawaj benzynę. I zapałki – rzucił. – Szybko! - Jakie zapałki? - No zapałki! - Przecież ty miałeś wziąć zapałki! - Ja?! Ty miałeś wziąć zapałki! Zobaczył moją minę, po czym zamknął oczy a jego dziurki od nosa zaczęły poruszać się w tempie około 120 bpm. - Kurrrrwaaaaaa!!! – przejechał łapą po pysku. - Dobra, bierz Józka, spadamy. Spojrzałem na drugą stronę ulicy. Akurat wtedy, gdy Morda kichnął, a siła odrzutu pchnęła go na ścianę budynku. Tym samym zdradził swoją kryjówkę. - Może być problem… Spojrzeliśmy po sobie i dalej udawaliśmy ławki. Po jakimś czasie, gdy wszystko ucichło, oddaliliśmy się niespiesznie, miarowym krokiem, w przeciwnych kierunkach. A Józka jutro powinni wypuścić, jak tylko dojdą, że to nieporozumienie. Owszem był w pobliżu, a jego strój od razu zwrócił uwagę stróżów prawa. Wzięli go za recydywistę. Dodatkowo, zarzucili mu zakłócanie porządku publicznego głośnymi przekleństwami. Ale przecież to nie on zbił szybę… KONIEC -
Sen o J.; T.Y. ; ***
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Andrzej Figowy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
no co ja mogę powiedzieć - dobre. bardzo. się spodobało jak, nie przymierzając, cholera=). skłania do przemyśleń. pozdr -
Bullion
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
hhe, dzięki za odwiedziny=) pozdr -
Bullion
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
dziękuję pięknie za miłe słowa=) nie, na pewno nie ostatnia=) pozdr -
rozgrzewka?!=) tak... tego... no co ja będę tu mędził: czad!=) pozdr
-
Bullion
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Margałski - Cinkov Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”: BULLION Piątkowy wieczór nie wyróżniał się niczym specjalnym spośród tabunu wszystkich przeszłych, a zapewne i przyszłych piątkowych wieczorów. Równie dobrze mógłby to być piątkowy wieczór sprzed tygodnia a może nawet i sprzed dwóch. W porywach do trzech. Mówiąc po końsku – było jak zwykle. Wszak tradycja, rzecz święta. Siedziałem nad kuflem wpatrzony w - od niedawna – odkryte dno i pogrążony w rozważaniach na temat transcendentalnej jedności bytu. Zastanawiałem się, czy te wszystkie odgłosy, goście wirujący wokół mnie są prawdziwi, czy też może były to tylko majaki mojego udręczonego umysłu, metafizyczne widziadła nijak niepowiązane ze światem materialnym. Swoją drogą ciekawe, czy Adam był koniem? Tak, na pewno, przecież inaczej ja bym nim nie był. Ale z drugiej strony, dlaczego w takim razie Mordacki na przykład koniem nie jest? Czy było kilku Adamów? Każdy z innego gatunku? A jeśli tak, to co z Ewą? Przecież niemożliwym jest, by była jednocześnie partnerką całego tego mrowia Adamów. I w ogóle na cholerę mi cztery kopyta tak poza tym? Józef Azorowicz Mordacki, sądząc po wyrazie mordy, musiał mieć podobne problemy. Jego sierść zdawała się poskręcać jeszcze bardziej, co było niezbitym dowodem na wzmożony wysiłek intelektualny. Mruczjan leżał pod stołem, od czasu do czasu postukiwał w niego od spodu swoim nowym, wyrzeźbionym z granitu porożem i pomrukiwał cicho w sobie tylko zrozumiałym narzeczu. - Ten kufel – zaczął Mordacki - jest idealnym dowodem na ostateczne zwycięstwo nauki. - Zwycięstwo? – zdziwiłem się. – Ale nad czym? - Nad wiarą. To jest triumf racjonalizmu nad przeciwnymi mu pierdołami. Nie chciało mi się dochodzić co miał na myśli więc pokiwałem łbem na znak, że wszystko zrozumiałem, choć było zgoła na odwrót. Józef jednak kontynuował: - Czy widzisz Mieciu tę idealną formę? A? To nie kufel, powiadam ci, to sztuka! - Otóż to… - mruknął z dołu Mruczjan. - W środku jest pusty, o tak, pusty – Azorowicz nie zamierzał poddać się tak łatwo. – Z zewnątrz zaś okala go materia, coś namacalnego. - I? – jego tok rozumowania powoli zaczynał mnie interesować. - Co „i”? – zdziwił się. - No co dalej? Co z tego, że w środku jest pusty, a z zewnątrz okala go materia? - No jak co? - Otóż to… - spod stołu dobiegł nas głos Mruczjana. - Ależ Mietek, toż to proste jest jak, nie przymierzając, budowa kaema. No tak, zapomniałem, że on przecież był szalonym naukowcem. Może dla niego było to proste. Z braku lepszego rozwiązania spojrzałem na niego wymownie. Westchnął i zaczął tłumaczyć: - Bo widzisz… materia, byt, otacza tu powietrze. Które można od biedy uznać za symbol niebytu. Znaczy, że kufel jest symbolem zwycięstwa materii nad majakami. Teraz rozumiesz? - Tak, teraz tak – przytaknąłem, żeby się odwalił. - No widzisz… - mruknął z podłogi Mruczjan stukając porożem w stół. - Ten kufel stworzył artysta! Toż to dzieło sztuki! – naukowiec wyraźnie się rozkręcał. – Co tam Gioconda! Co mi po Homerze, Tyrtajosie, który był swoją drogą bocianem, a ja bocianów nienawidzę. To burżujskie zachcianki niezaspokojonych i niewyżytych artystycznie roztytych koneserów, z których żaden nie wie, czym jest sztuka prawdziwa! Czy Mickiewicz nie był zabawny? - Jesteś pijany… - mruknąłem, ale nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. - Powtarzam, - powtórzył – czy Mickiewicz nie był zabawny? „Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy”! Cóż za pierdoły! Oto jest sztuka prawdziwa, dostępna i zrozumiała dla przeciętnego stworzenia! – uniósł do góry kufel. – „Dópa Yasió Karósela*”! Czy uważasz, że zwykły, prosty obywatel, jedząc podwieczorek, czy też zupę grzybową, zagryzłszy chlebem swoim codziennym, zrozumie, o co chodziło Witkacemu?! W życiu! - Którym życiu? – mruknął Mruczjan. - A Wojaczek?! O, ten to dopiero był! Wielbłąd cholera… Więc nie jest to sztuka! Czy artystą był Michał Anioł, Bułhakow czy jakiś inny pokręcony byk?! Nie! Sztuka ma być dostępna dla tłumu! Antyk się skończył! - Ekhmekhmekhmekhmekhmekhmekhmekhm… – usłyszeliśmy za sobą znaczące chrząknięcie. Odwróciliśmy się jak na komendę. Stał przed nami dziwny jegomość o tułowiu byka i głowie lwa. Ubrany był w przepaskę z liści i czapkę z daszkiem. - Masz coś do byków? – warknął w stronę Józefa. Może i z postury nie sprawiał wrażenia najzwinniejszego, ale ciosy zadawał błyskawicznie. Skrzywiłem się z niesmakiem i odwróciłem łeb. Nie chciałem na to patrzeć. - Ałe o ffo… chowi? – wystękał Józef wypluwając lewą górną szóstkę. A może to była piątka? Sam już nie wiem, nieważne. Albo siódemka? - Pierdolnij mu Józek… – Mruczjan jakimś sobie tylko znanym sposobem, na ułamek sekundy podniósł głowę. Wystarczyło, żeby stracił spory fragment poroża. Momentalnie otrzeźwiał, wydał z siebie okrzyk dzikiej furii i rzucił się na byko-lwa. Bo musicie wiedzieć moi mili, że dla Mruczjana nie ma większej świętości niż atrybuty jeleniowatości. Można mu odgryźć ogon, zgolić sierść, – choć wierzcie mi, że naprawdę głupio wtedy wygląda – połamać żebra, ale najmniejszy uszczerbek na porożu owocuje taką właśnie reakcją, jakiej świadkiem byłem tamtego piątkowego wieczora. Kątem oka spojrzałem na Mordackiego, usilnie próbującego włożyć ząb z powrotem na miejsce, po czym postanowiłem wziąć sprawy w swoje kopyta. Zacząłem od zdjęcia Mruczjana z twarzy nieznajomego jegomościa. Sukinkot, trzymał się mocno. - Zabiję! Jakem jeleń, zabiję gnoja! – wierzgał łapami i darł się, gdy uniosłem go do góry. Byko-lew wstał się z posadzki, otrzepał się i spojrzał na nas niepewnym wzrokiem. - Może… postaramy się jakoś to załatwić… - niepewnie rzucił okiem na wciąż wydzierającego się w powietrzu Mruczjana. - Wałafić?! – obruszył się Józef. – A fo w moim wębem kułwa?! - Mój wujek jest protetykiem – uśmiechnął się i wyciągnął racicę na zgodę. – Bullion jestem. I tak oto zaczęła się nasza przyjaźń. Bullion był całkiem inteligentny, a pierwsze wrażenie jak zwykle okazało się mylne. Znał chyba ze trzy tysiące mniej lub bardziej starych dowcipów, którymi raczył nas w nudne jesienne wieczory. Na przykład taki: Podchodzi Neron do spotkanego na ulicy gościa i mówi: „Daj ognia”. Albo ten: Idzie sobie Zajączek przez las, idzie, idzie, kwiatka sobie powąchał, podskoczył, westchnął, idzie, idzie, patrzy, a tu nagle co? Wnyki. No to zajączek się zdenerwował, wziął wsadził wnyki do wora i biegusiem do chatki Wilka - kłusownika. Stoi tak sobie przed drzwiami, myśli, żeby może rozłożyć wnyki na wycieraczce, ale nie, to za proste. Idzie dalej, zagląda przez okno i widzi jak wilk śpi sobie w najlepsze. A chrapie, że aż tapeta na ścianach się zwija przy wdechu. No to myśli sobie Zajączek, myśli, aż w końcu przytaszczył z lasu pieniek, ustawił pod oknem do kibla, wdrapał się i wybił szybę. Położył wnyki na sedesie i czeka. Czeka. Czeka, zapalił sobie, zdążył nawet skoczyć do domku po radio. I siedzi tak sobie, siedzi, aż w końcu słyszy – Wilk krzyczy. No to na pieniek, wskakuje do środka a tam kłusownik biega z wnykami na dupie. Patrzy na zajączka i ze łzami pyta: „Za co, Zając, za co?”. Na to Zajączek wyjmuje zegarek i mówi: „Za dwie piąta.” Z Bullionem byliśmy królami miasta, nikt nie mógł nam podskoczyć. Już sam jego widok z reguły odstraszał potencjalnych przeciwników. Nawet Mruczjan zemdlał, jak zobaczył po trzeźwemu, na kogo się rzucił. Złość za zniszczenie granitowego poroża przeszła mu momentalnie. Muszę tu jednak dodać, że Bullion miał wiele swoich specyficznych przyzwyczajeń, czy mówiąc prościej: dziwactw. Jednym z nich, a zarazem chyba największym było stawanie na głowie przed każdą bójką. Uparcie twierdził, że bez tego nie może walczyć. Ale jak już tak chwilę postał… Był jedenasty listopada. My, jako prawi, wychowani w duchu patriotyzmu Polacy postanowiliśmy dzień ten odpowiednio uczcić. W sposób, który według mnie dużo bardziej oddaje znaczenie słowa „radość” niż grób, krzyż, znicz i lament. W domu Mruczjana wszystko było po staremu. No, może poza zwieszającymi się licznie ze ścian porożami (z reguły trzymał je pochowane w skrzyniach), muzyką Iron Jeleń ryczącą z pokaźnych głośników i samym gospodarzem, ubranym w hawajską koszulkę z napisem „My deer”. Gdy wszedłem do środka, wszyscy już byli: Józef, Bullion i kilkanaście nieznanych mi osób. Swoją obecnością zaszczyciła nas nawet sama siostra Eulalia we własnej pingwiniej osobie. Usiadłem między Bullionem, a Mordackim. - Widziałeś mój nowy obraz? – zagadnął byko-lew. Pokręciłem łbem. Szczerze mówiąc, do tamtej pory nie wiedziałem, że Bullion był malarzem. Jakoś nigdy się nie ujawniał. Uśmiechnął się i spod stołu wyciągnął spory blejtram. Obraz przedstawiał pokraczną figurkę na tle jakiejś betonowej konstrukcji. Dziwny stwór nie miał prawie w ogóle włosów, tylko w kilku strategicznych miejscach. Chodził w postawie wyprostowanej, ale jego kończyny nie wydawały się zdolne do czegokolwiek. Nie miał też ogona, co - musicie przyznać – było raczej dziwne. W wykrzywionych odpychającym jakimś grymasem ustach, bieliły się równiutkie i raczej zupełnie nieprzydatne ząbki. Mimo wszystko w tej nietypowej postaci było coś niepokojącego, odpychającego. Strasznego. Może ta trupia bladość… - Dobry Boże… - mruknął Józef. – Cóż to za pokurcz? - Bestia – uśmiechnął się Bullion. – Twórcze połączenie groteski z turpizmem. - Trudno się z tym nie zgodzić… - mruknąłem. Naszą rozmowę przerwał wściekły krzyk Mruczjana: - Coś ty zrobił?! Spojrzeliśmy w kierunku źródła fal dźwiękowych. Przed Mruczjanem stał Karol – też kot – i zmieszany unikał jego wzroku. - Coś ty zrobił pytam się! - No… - mruknął Karol – sam przecież mówiłeś, żeby huknąć ćmę bejsbolem… - Właśnie! Ćmę, kurwa, ćmę! Nie żyrandol! - Ale… - Co ale?! - Jedno bzyczy… drugie bzyczy… - do rozmowy włączył się jakiś ubrany w garnitur dzik. - Rzecz w tym, że teraz już kurwa nie bzyczy! Ani jedno ani, tym bardziej, drugie! Mruczjan nie wytrzymał i uderzył Karola swoim nowym, odblaskowym porożem. Ten zrewanżował się lewym sierpowym i obaj rzucili się na siebie z niespotykaną wręcz furią. Józef wstał z miejsca i ruszył w ich kierunku, nie zdążyłem go powstrzymać. Po chwili wrócił wypluwając prawą górną szóstkę. A może to była piątka? Albo siódemka? Nieważne. Goście podzielili się na dwa obozy. Neutralność zachowaliśmy tylko ja, Mordacki i Bullion. Chociaż ten ostatni, jak się okazało, tylko do czasu. - Fo ty łobisz? – zdziwił się Józef na widok byko-lwa stojącego na głowie. - A, to bardzo stara technika koncentracji przed walką. Bez tego nie umiem się bić. Spojrzałem porozumiewawczo na Józefa, ten jednak zajęty był przykładaniem chustki do pyska. Przyznać trzeba, że koncentracja Bulliona udała się nad wyraz. Już po kilku minutach cały obóz Karola leżał na deskach, a raczej tym, co z nich zostało i lizał rany. Sam Karol zaś potulnie zajął się sprzątaniem żyrandola. Stopniowo nasza pozycja w mieście stawała się coraz wyższa, staruszki na wszelki wypadek same z siebie zaczęły pomagać nam przejść na drugą stronę ulicy, a kosze na śmieci przewracały się na nasz widok. Al Capone dla świętego spokoju co miesiąc płacił nam haracz, zaś właściciele sklepów z cukierkami sami przynosili nam dziesięć procent dziennego urobku. Bullion był naszą przepustką do lepszego życia, do bycia Kimś przez duże „K”. Nic jednak nie trwa wiecznie, początkiem stycznia na horyzoncie pojawiło się zagrożenie, nowa siła: Gang Kurczaków. Byli bezlitośni, kradli gumy do żucia i przyklejali je w windach. Ale to nie wszystko, potrafili jednego dnia pozbawić całe miasto pasty do zębów. Tylko po to, by wycisnąć wszelkie zapasy pod budynkiem poczty. Do pierwszego starcia doszło dokładnie szóstego stycznia na polance pod miastem. Nas było tylko czterech, ich – dwunastu. Nie przejmowaliśmy się tym jednak – mieliśmy Bulliona. - Bullion dawaj! – ryczał Mruczjan usilnie odrywany przez jednego z Kurczaków od twarzy jego kompana. - Kułwaaaaa!!! – darł się Mordacki wypluwając prawą dolną szóstkę. A może to była piątka? Albo siódemka? Mniejsza z tym. Ja sam zaś z narażeniem życia kopnąłem dwóch Kurczaków, zaraz jednak poczułem, że coś klei się do mojej grzywy. Krzyknąłem ze zgrozą. To była guma balonowa! Śmierć zajrzała tamtego dnia w moje oczy. W międzyczasie Bullion rozpaczliwie próbował się skoncentrować. Nie wzięliśmy pod uwagę jednego – było ślisko. Cholernie ślisko. Mimo usilnych prób byko-lew nie mógł utrzymać równowagi stojąc na głowie. Po piętnastym podejściu, którego omal nie przypłacił złamaniem karku poddał się i postanowił walczyć bez tego. Nic to, każdy ma tylko jedno życie. No, może z wyjątkiem Mruczjana. W każdym bądź razie jak wyjdziemy ze szpitala – o ile wyjdziemy – będziemy chyba musieli zmienić miejsce zamieszkania. Bullion postanowił wstąpić do klasztoru. KONIEC -
Wesołe przygody konia Mieczysława: Kreskowatość
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
heh, milo, żeś wpadła=) na nic się nie siliłem. to nie miało być filozoficzne. owszem, trochę dalem przemyśleń, ale raczej nie za wiele (chyba tylko o jeleniowaceniu kotowatości i wszechsymbolizmie (to zresztą główny motyw) =). nie chciałem też na siłę wsadzać humoru. jeśli coś mi wyszło, to naturalnie. jak ktoś odczytuje to jako coś wymuszonego to już wina moja i mojej osobowości=(. i rzecz raczej nie do przeskoczenia=(. stylistycznie dużo rzeczy do poprawy - no fajnie, tylko jam laik i niezbyt wiem co=) dzięki za koment pozdr=) -
Wesołe przygody konia Mieczysława: Kreskowatość
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na Marcin Gałkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
MK: fajnie, ale o co chodzi?=) Sanestis: tak, to właśnie o to biega=) pozdr -
Instrukcja obsługi Istot Płci Żeńskiej wg. Kategorii
Marcin Gałkowski odpowiedział(a) na niemozesz wiedziec utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
niezłe=)