
Włodzimierz_Janusiewicz
Użytkownicy-
Postów
601 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Włodzimierz_Janusiewicz
-
wytrysk nad wytryskami
Włodzimierz_Janusiewicz opublikował(a) utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
tytuł zwabił cię w porno więc ściągaj majty -
Krakowiany (cz. 3)
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
usun- -
Nachalni Sprzedawcy Opłatków
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
thenkyou -
Nachalni Sprzedawcy Opłatków
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
grunt to gerund pozdrawiam, co racja to racja -
Nachalni Sprzedawcy Opłatków
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
timing? oczywiście, masz rację, po angielsku czas to timi i właśnie, że wcale? ale co wcale? -
Krakowiany (cz. 3)
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
III Ale! Wróćmy do meritum. Gdy Giergiel ocknął się w swoim domu, leżał na podłodze. Wolno podniósł obolałą głowę, wsparł rękę na starym, szarym tapczanie, spojrzał na nowy, 28 calowy telewizor Grundiga i usiadł. - Psiakrew! W głowie kołatało mu się: „kwarantanna, kwarantanna”, ale nie mógł tego w żaden sposób połączyć z jakąś myślą, wspomnieniem, czy nawet przeczuciem. Stanął na nogach, w oczach niby tysiące gwiazd zamigotały mu mroczki. Biegały, kłębiły się, jakby ktoś wsadził kij w mrowisko płata czołowego mózgu. Wstał. Chwiejnym krokiem wszedł do kuchni, uniósł do ust czajnik i wziąwszy haust wody splunął gwałtownie do zlewu. - Sam kamień – powiedział do siebie. "I serce twe z kamienia" – odpowiedział jakiś głos w jego głowie. To nie była myśl, słowa stukały jak podkowa o wrota, jak potrącone nieuważnie indyjskie wisiadełko, co to dzwoni ładną melodią, a donikąd nie prowadzi. Takie pojawiające się znikąd słowa jaskiniowcy brali za objawienia woli boskiej i budowali na nich całe systemy filozoficzne. Ale nie on. Odkręcił kran i długo pił, chłeptając jak biblijni wojownicy. Smak surowej wody jest znośny, można się do niego przyzwyczaić, ale nie warto za niego umierać; a zarazki czają się w rurach, studniach, junkersach, boilerach... o tym Giergiel nie myślał, pił. Gdy skończył, usiadł przy stole i spojrzał na stos dokumentów, które, nie da się ukryć, nosiły wszelkie znamiona autentyczności, a i podpis jego nie był jeno faksymile. - Czy ja to czytałem? - nie pamiętał. Zmierzch rozpoczynający się za oknem zdawał się odpowiadać: "miałeś dość czasu". Czuł, że jeszcze chce mu się pić. Napełnił czajnik, wstawił go na gaz. Dokumenty mówiły o sprzedaży warsztatu i zakładu lakierniczego firmie "Mars", mówiły to jednoznacznie i Stasiu złapał się za obolałą głowę: - Jezu – szepnął i poczuł pieczenie w klatce piersiowej. Wstał, podszedł do okna, otworzył je, ale chłodne powietrze nic nie pomogło. Ciężko oddychając zaczął przełykać ślinę i powoli wyszedł przed dom. Rozpiął koszulę, czuł, że zimny pot zaczyna oblewać mu plecy. Ja w tym czasie urzędowałem na parafii. To znaczy nie urzędowałem, ale przebywałem, bo proboszcz poprosił mnie o przypilnowanie mieszkania i prowadzenie prostych spraw kancelaryjnych podczas jego nieobecności. W niedzielę wyjechał do Kalisza załatwiać jakieś sprawy rodzinne, prawdopodobnie chodziło o uregulowanie dokumentów związanych ze sprowadzonymi przez jego kuzyna autami, ale to nie ważne. Ktoś zadzwonił do drzwi. Czytałem właśnie tomik Anny Kruczek zatytułowany „Na Szańcach” - wspaniałe dzieło, w którym rozsmakowałem się do tego stopnia, że nie za bardzo chciało mi się wstawać z wygodnego, dębowego krzesła. Nie miałem ochoty unosić swoich łokci z blatu stołu, nie pociągało mnie wyjaśnianie kolejnemu małorolnemu chłopu, że księdza nie ma, że go zastępuję w sprawach formalnych, że przyjmuję na mszę, ale jej nie odprawiam, a chociaż wyglądam jak kapłan, to nim nie jestem. Tak sobie do nich żartowałem, bo przecież wiedzieli kto ja zacz. Dzwonek czynił swoją powinność już trzeci raz. Do trzech razy stuka – wstałem. - Kto? - spytałem przez domofon. Odpowiedział mi, a jakże, głos: - Drogi księże proboszczu, długą drogę przebyłem, a i jestem tak jak obiecałem, jeno wcześniej nieco. - Proszę – rzekłem, naciskając brzęczyk otwierający drzwi. Wyszedłem na korytarz i aż mnie zamurowało. W progu stał jakiś pokręcony karzeł, podobny do tego bękarta, którego, aby uleczyć ze skoliozy kifodefozycznej, chłopi przewozili przez San. Tylko tamten biedaczek, dzieckiem jeszcze będąc, z pomocą bożą wypadł z łódki i nie zatruł życia swego podłą wegetacją, lecz przeniósł się do królestwa Ojca naszego w niebie. A ten stał, miętoląc w koślawych dłoniach czapkę. - Ja przepraszam – wykrztusił wreszcie – wiem, że nie wyglądam jak na gościa takiej wspaaaniaaałej – przesadnie zaakcentował – parafii i że straszę swoją facjatą, lecz jak my przez telefon rozmawiali to przestrzegałem. Zrobiło mi się go żal. - Wejdź – zaprosiłem szerokim gestem – wejdź, siadaj, proszę, proszę – wskazałem na krzesło dla czekających interesantów – Albo... zapraszam do gabinetu. Usiadłem za szeroką płaszczyzną biurka, ruchem dłoni zachęcając nie-parafianina do zajęcia miejsca w głębokim, niewygodnym fotelu, ze źle wyprofilowanym oparciem – jedynym meblu z jakiego mogli korzystać przyjmowani przez proboszcza petenci. Usiadł na brzegu i zaczął się wiercić. - Słucham pana – rzekłem. - Ja, czy... czy ja mógłbym dostać... spragnionym... - wzrok miał utkwiony w stojącej na skrzyni narożnej butelce z wodą. - Proszę się napić, nie krępuj się. Podszedł, odkręcił korek i pociągnął z gwinta. Pomyślałem, że niezły kac go męczy, tak łykał! Mały, koślawy, a pije za dwóch. Nie mogłem określić jego wieku– 30, 50 lat? Był zbyt śmieszny na posiadanie konkretnej ilości lat. Usiadł, teraz już głęboko. -Ano, jakeśmy się umówili. Jestem. W tym momencie chciałem przestać grać właściciela tego przybytku bożego, wyjaśnić sprawę, pozbyć się nieproszonego gościa, który, niestety, nie dopuścił do tego powiedziawszy: -Abra kadabra bęc! Wytrzeszczył przy tym na mnie swoje patrzałki, jakby czekając na reakcję, po czym dodał: -He, he, he. Nastąpiła chwila ciszy, przerywana tylko grafomańskim tykaniem zegara. - No projekt przywiozłem! - Ach, projekt – przytaknąłem – jaki projekt? - No ten drugi, po poprawkach, które zostały nam przesłane. Firma Mars zawsze bierze pod uwagę preferencje klientów, dlaczego miałaby tego nie zrobić podczas budowy nowego ołtarza? Wszelkie problemy z finansowaniem tych złoceń możemy rozwiązać w ten sposób, że Firma pokryje tą część kosztów, która przekracza plan, a parafia spłaci to w roku następnym ze składek wiernych. Przecież macie wiernych, prawda? Kontrast między językiem jaki słyszałem, a posturą rozmówcy wbił mnie w siedzenie. Jakkolwiek fałszywie brzmiała wcześniej jego quasi-gwara to, zaprawdę, bardziej pasowała! Kaszlnąłem. Przemowszy się nieco, spytałem: - A mógłbym obejrzeć projekt? - Tak tak, w torbie mam płytę z nagraniem – trzy wymiary, jakeśmy się umówili. Kameleon - przyszło mi na myśl. Postanowiłem odłożyć chwilę konfrontacji. Głównie dlatego, że – muszę przyznać – komputer to dla mnie czarna magia; chociaż wiedziałem, że stoji w sypialni to nie było szans bym poradził sobie z programami. - Później, później – powiedziałem. - Wstałem, podszedłem do okna trzymając w okolicach krzyża mocno splecione dłonie: - Taaa. Więc co dalej? Kurdupel zaczął mówić: - Po pierwsze podpisujemy umowę. Po drugie nie przejmujemy się brakującymi pieniędzmi, Mars poczeka. Po trzecie już za 7-10 dni może ksiądz zrobić uroczyste odsłonięcie ołtarza. - Tak szybko? - nerwowo wytarłem pot z czoła – dlaczego, po co się tak śpieszyć? - Jesteśmy profesjonalistami – rozłożył ręce, a ze mnie zeszło zepsute powietrze, zastąpiła je świeżość – ale – dodał – ufamy naszym klientom, dlatego schemat konstrukcji jest już gotowy. Dorobi się tylko aniołki, doda ozdób... . A główny obraz w końcu namalowaliśmy 100 lat temu – uśmiechnął się, a ja poczułem chłód. Zrazu ciachnął znienacka jak barbarzyńca, potem zaczął ewoluować. Znajomy chłód, przyjemny chłód, dobry, dobry. Zapach... zacząłem myśleć o swoich najlepszych latach, o czasie świetności, miejscu, gdzie dojrzałem jako sługa boży i gdzie podjąłem najważniejsze w życiu decyzje – zacząłem myśleć o Dynowie. Mój pierwszy raz... miałem wtedy lat siedem. Długa droga z Przedmieścia, domy strzechą kryte, rynek – to pamiętam słabo, ale niezatarte wrażenie zrobił na mnie kościół, jego przestronność, wysokość, potęga. Modlitwa setek ludzi patrzących w tym samym kierunku – na kapłana. Lęk wreszcie, który uparcie towarzyszy nowym doznaniom, ból związany z rozdzieraniem starego świata, przekroczenie bram magii, przemiana dymu w uniesienie, myśli w rozmowę z Bogiem, setek szeptów w pieśń, chleba w ciało, wina w krew. To był mój pierwszy raz. Czy on tam wtedy był? Złe wrażenie, jakie wywierał na mnie od pewnej chwili ten dziwny człowiek - przebierający teraz, jakby diabła huśtał, zwisającymi nóżkami - gdzieś zniknęło. Wniknąłem w swoje szczęśliwe dni i nastrój mój rozświetlił się od wspomnień. Skoro wszystko jest takie dograne, to co tam. Zresztą proboszcz, jak mu wszystko opowiem, zdąży wrócić i będzie wdzięczny za tempo z jakim załatwiłem formalności. Gitara. Gra, buczy i goreje. Zostałem w gabinecie sam. Podpisane kopie dokumentów i płyta CD zerkały na mnie z blatu płaskiego jak zwoje mózgowe popaprańca. Potrzebowałem powietrza, wody i powietrza. Euforia stopniowo odchodziła, gdzieś tam, za okno, skąd dochodziły krzyki, nawoływania, gdzieś tam, dokąd płynął dym. Poszedłem do kuchni i nalałem sobie szklankę Coli, potem, by zrealizować dalsze potrzeby, otworzyłem drzwi na ganek. - A wie pan, że się pali? - zagaił mnie może 7-letni, ubrany w przyduży, szary sweter i rozdarte na pupie spodnie, chłopiec. - Co ty mówisz? Gdzie się pali? - A u lakiernika. Pobiegłem co sił. Nogi me nienawykłe stały się ciężkie, łydki twarde, serce tłukło się jak kolibrowi na wietrze, umysł piekł, niczym rozgrzana sztabka złota, ale nie przystanąłem nawet na chwilę. Sapiąc, wpadłem na podwórko, roztrąciłem gapiów i rzuciłem się w gęsty dym wydobywający się z korytarza. Rozedrgane powietrze zapiekło wewnątrz nosa, sekundę później płuca przytkał dym. Oczy wytrzymały najdłużej, bo kolejną sekundę, po której zamknęły się łzami. Jeszcze chwilę ręce szukały punktu zaczepienia, potem... CDN -
Ciała
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na jacek_sojan utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Jeśli coś tnie usta – to Wojaczek ryby myśli – zatopione jak PO, natomiast to, że na tarło płyną chwyta mnie za korę mózgową. Przelotu, oku, boku – to celowo? Proszę o odpowiedź -
Gładzenie/Gwałcenie
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Gładź Szpachlowa utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
"Turpizm to stan trzewi" - to cytat ze mnie. Więc wymiotujemy wierszami? ostatnia strofa poruszyła mnie do głębi płata czołowego. Bardzo fajne w powiązaniu z przedostatnią. -
Nachalni Sprzedawcy Opłatków
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Na siłę?! Dobre sobie... Właśnie wcale nie na siłę. Polot, swoboda, timeing i prędkość. Doskonałe rymy. Wspaniale użyte wykrzykniki podkreślają zdystansowany stosunek jaki podmiot liryczny ma do obrażaczy. Trzecia zwrotka patetyczna (bombka recept) jak wiersze z internetowego forum poetów. Zaprawdę, to Wiersz Wielkich Liter. I ten skrót od tytułu: NSO – pierwsza klasa. Wielkie litery w tekście: TMB – to powala na kolana! -
Nachalni Sprzedawcy Opłatków
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
pukają w drzwi wyważenie ciałem zaparty zaimek: Ty! Miałeś forsę na szynkę wykaż się świąt zrozumieniem odchodząc z nosem na kwintę odparci sekundę temu gwałcą oralnie oleum mej głowy, że w piekle zgniję szepcą i szelest tej mowy nienawiść niesie skostniałą jak sopel wbity pedałom jak bombka recept gotowych do portek przypną mi łatki sąsiadom szepną do ucha że żona - chuda kostucha skąpi na kościół i w matni moralnej żyją zboczeńcy Bóg im podwiązał przydaki! nie zrodzą się im trojaczki! a umrą samotnie i w nędzy! -
Krakowiany (cz.1 i 2)
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I Zacznijmy od tego, że byłem księdzem. To pomoże nakreślić źródło lęku, który we mnie powstał i niczym przypływ zawezbrany przez księżyc wypełnił moje jestestwo po zakola łysiejącej głowy. Pięć lat temu rzuciłem swoje powołanie w diabły i przyjechałem do zapadłej, podwrocławskiej wioski. Na początku brakowało mi do liny Sanu, szuwarów nadrzecznych, dynowskiego rynku, a przede wszystkim kościoła i moich parafian. Lecz cóż, sami tego chcieli: oskarżali o karty, kasyna, łapówki, modlitwę za pieniądze, sodomę i gomorę, to teraz mają – Ukraińca! Ale! Dość tych żali, nie o to idzie. W Krakowianach mieszkam trochę na uboczu. Przy kapliczce Matki Boskiej ze świętym obrazem trzeba skręcić w lewo, przejechać przez zagajnik, minąć biały dom z kurnikiem, wejść na zarośnięte trawą podwórko sąsiadujące z pastwiskiem i zapukać do drzwi. Płotu niestety jeszcze nie mam. Pierwszy remont po kupnie domu zrobiłem na dachu – podokładałem dachówki, założyłem nową rynnę i okno w bawolim oczku. Pewnie powinienem zacząć od dymu z komina... Ale! Nie w tym rzecz. Jednego razu drogę do mojego domu przebył pan Stanisław z Boleścina. Znaliśmy się od, rzekłbym, dłuższego czasu. Pan Stanisław był 60 letnim mężczyzną jeszcze w sile wieku, wysoki, z kruczoczarną brodą, lekko tylko przerzedzoną czupryną, wyrazistą szczęką Habsburgów i blaskiem w oczach – kiedyś pewnie ideał męskiej urody. Ale! Istotą sprawy jest to, że po tym jak pokłucił się z proboszczem – a trzeba wam wiedzieć, że przez wiele lat posługiwał jako kościelny- skupił się na swoim biznesie. We wsi, za przystankiem – oczywiście w Boleścinie, bo do Krakowian autobusy nie jeżdżą - prowadził samochodowy warsztat lakierniczy. Jednak nie ograniczał się, można było u niego wymienić opony, zamówić fotelik dla dziecka, czy nawet wstawić progi do poloneza, czego sam doświadczyłem. I wszystko byłoby w w porządku gdyby nie to, że pewnego dnia przyszedł do niego faks, na który odpowiedział. Nigdy nie odpowiadajcie! Ostrzegam, to mogę dla Was zrobić. Właśnie z tym faksem w ręku – dowodem na tą niebywałą historię – przebył drogę, która powtórnie zaprowadziła go do mych drzwi. Pana Stanisława Giergiela, człowieka nie żonatego i pozbawionego potomstwa, do domu nie ciągnęło. Dlatego można śmiało powiedzieć, że gdy owego feralnego dnia 13 lipca 2005 roku o godzinie 21.15 przekręcił kluczyk w zamku, za pomocą którego uzyskiwało się dostęp do jego przedpokoju, to była to pora przyzwoita. Czasami wracał później. W swej służbie na rzecz ludzi i ich samochodów potrafił zatracić się tak całkowicie, że czas mijał mu gładko, jak gładka potrafi być dobrze polakierowana maska samochodu. I dnia onego także tak było. Gdy spojrzał na zegarek to zadziałał on jak mikroskop ukazując chropowatą taflę ostatnich godzin. Pan Stanisław westchnął. Wytarł buty i przekroczył próg. Wszedł do kuchni, wypił łyk wody prosto z czajnika, (nie mogłem go tego oduczyć), zapalił papierosa i wstąpił do gabinetu, jak nazywał pokój z telefonem, faksem i biblioteką pełną książek o lotnictwie. I wtedy zobaczył, że coś przyszło. Oddarł kartkę, założył powoli okulary, ale było za ciemno. Włączył lampkę na biurku i przeczytał, co następuje: S.P. Stanisław Giergiel warsztat samochodowo-lakierniczy Pragniemy Pana zawiadomić, iż jesteśmy zainteresowani zakupem udziałów Pańskiej firmy. Oferujemy atrakcyjną cenę, zachowanie Pana funkcji oraz wysokie świadczenia socjalne. Jeśli jest Pan zainteresowany Naszą ofertą, prosimy o kontakt. Czekamy pod numerem telefonu 071 3873020 podpisano: Jan Trzynastek-Mell Mars i Co Delegatura Ziemia Obiecana ul. Obrońców Pokoju 17/12 55-100 Trzebnica - Srał Was pies – wycedził pod nosem pan Giergiel. I jest to prawdopodobnie celne wyrażenie stosunku jaki miał do podobnych ofert, które od jakichś 2 tygodni codziennie, oprócz niedziel, znajdował na swoim biurku. Ale tym razem zareagował inaczej. Aby wyładować nagromadzoną w wątrobie energię wykręcił podany w piśmie numer celem zwymyślania domniemanej telefonistki. Podniósł słuchawkę do ucha i usłyszał: - Hallo. If you... - Co za choliera – zaklął przestraszony. - after signal. Piiii! - Ja ci dam, ty piii! - krzyknął do słuchawki. Potem nastąpił ciąg wyrazów, których nie ma sensu powtarzać, bo nic nie wnoszą do opowiadanej historii. Gdybyż prosty mechanik mógł wiedzieć, jakie konsekwencje przyniesie rozmowa z automatyczną sekretarką! Nie mógł spać. Męczyła go zmora – kobieta w białej sukni nocnej, która siada na piersi i dławi oddech. Rano o siódmej na dzwonek do drzwi ciężko wstał z łóżka i w samych majtkach spojrzał przez judasza. Zobaczył zniekształcony obraz małego człowieczka o nieproporcjonalnie szerokim czole i olbrzymim, spłaszczonym nosie boksera u schyłku kariery. - Ta? - otworzył drzwi i zamarł. W rzeczywistości karzeł wyglądał jeszcze dziwaczniej. Miał dwa podbródki, koślawe nogi i ręce z długimi palcami bez paznokci. Potworek podniósł do oczu kartkę i przeczytał: - Boleścin 13a? Pan Giergiel zauważył coś jakby resztki błony pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. I to, że brakowało serdecznego. - Ta – potwierdził. - Mars i Co tutaj, przyszedłem pana przeprosić za to, co się stało. Czy mogę wejść? - A wejdź pan - wycedził przez zęby po chwili milczenia. I dodał: - ... zaraz, tylko się ubiorę. Chwi... - zamknął drzwi mocno, jak kiedyś wejście do kościoła. W zdenerwowaniu założył spodnie, męczył się chwilę z koszulką, wreszcie usiadłwszy na skraju krzesła, posapując, wciągnął skarpetki. - Proszę wejść – ze zdenerwowania podrapał się w tyłek. Stworek nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Szybkim i pewnym krokiem dostał się do kuchni, usiadł przy stole. Przedramieniem odsunął brudny, wczorajszy talerz i w zrobionew tym sposobem miejsce położył segregator z wpiętymi papierami, na którego okładce w blasku porannego słońca skrzył się napis: "Stanisław Giergiel" - Proszę usiąść, przecież jest pan pan w swoim domu. Były kościelny ocknął się jak przy podniesieniu: - Tak, tak, jestem u siebie – powiedział siadając. Westchnął i wyciągnął paczkę "Męskich". - Zapali pan? - spytał kreaturkę. - Nie, dziękuję. W pracy nie palę – zachichotał - chociaż trzeba przyznać, że to mnie pociąga – rzucił od niechcenia i dodał wybuchając śmiechem: - Śmiało, dym nie będzie mi przeszkadzał, u siebie oddycham nim cały czas. Podczas tego parsknięcia krople śliny padły na brodę pana Stanisława. Usłyszał krótkie skwierczenie i zapach przypalonych włosów na moment dotarł do jego nozdrzy. Zaciągnął się mocniej papierosem. - Ki diabeł? - spytał, odzyskując z trudem rezon. - Przepraszam, pracuję od niedawna. To ślina. Wie pan, mam defekt genetyczny, co zresztą trudno ukryć. Ale nasza firma jest otwarta na ludzi niepełnosprawnych, to pozwala uzyskać pewne ulgi. - Co pan chce? Czemu mnie męczycie? - zadał wtedy retoryczne pytanie pan Giergiel – Ciężko coś wyskrobać, ludzie biedni, o samochody nie dbają, to chcecie mnie wykupić, tak? I zamknąć zakład pewnie, żebym konkurencji nie robił, ha? Już widziałem to wasze logo: "MARS" jego mać i w Godzieszowie, w Siedlcu, Pasikurowicach. Wy wszystkie zakłady chcecie wykupić! I co? Ceny podniesiecie, a ludzie to z torbami chyba pójdą, i to pustymi! Pracownik, mimo, iż początkujący, profesjonalnie milczał podczas tego wybuchu. Pozwolił wyrzucić negatywne emocje z serca lakiernika, pokiwał głową i oznajmił: - Proszę pana. Ja przepraszam. Te fakse do pana to taka procedura. Panie wysyłają dopuki nie otrzymają odpowiedzi. Pan się zdenerwował i miał do tego prawo. Też myślę, że to bez sensu. Przecież każdy myśli, jak będzie chciał, to zadzwoni. Ale co zrobić? Szefostwo, gdzieś tam na górze, wymyśla jakieś nieprzystające do rzeczywistości przepisy, a my musimy je realizować. Taka praca. - No i po co! Poco! A z tym angielskim to mnie... - uderzył dłonią w stół. - Oszczędności – rozłożył bezradnie ręce człowieczek. Teraz wyraźnie było widać, że ma cztery palce i szczątkowe błony między nimi. - Mamy jedno nagranie na cały świat. Tłumaczenia naprawdę dużo kosztują, a w tym sektorze firma tnie koszty. - Gorąco tu – stworek zaczął rozpinać koszulę i dodał: - Więc! W imieniu firmy chciałbym wyrazić swoje najszczersze ubolewanie. Naprawdę przepraszamy za zaistniałe okoliczności i mamy nadzieję... Pan Stanisław nie mógł oderwać oczu od brzucha współrozmówcy. Niby normalny, ale było w nim coś, co sprawiało, że przyciągał wzrok, nie pozwalało się skupić. - Patrzy pan na mój brzuch? - spytał karzeł. - Mam nadzieję – powtórzył głośniej – że nieprzyjemności, jakie pana spotkały... Proszę patrzeć mi w oczy! - przerwał wyraźnie zniecierpliwiony. - Tak, przepraszam – pan Stanisław przeciągnął ręką po twarzy i zdusił w popielniczce niedopałek. - ...zostaną wynagrodzone – dokończył człowieczek miłym jak misy tybetańskie tonem, patrząc głęboko w oczy domownika. Gospodarzowi zakręciło się dziwnie w głowie. - Tak, tak – wybełkotał – oczywiście. Nagle karzeł zerwał się na swoje krzywe nogi, spojrzał na zegarek i powiedział: - Chwileczkę, proszę zaczekać. - Wyszedł szybkim krokiem z kuchni, wszedł do łazienki. Pan Giergiel usłyszał szum wody napuszczanej do wanny i poczuł, że robi mu się coraz słabiej. II Dynów, Dynów... Pijaństwo i hemofilia, interesy kręcone na boku, bezrobocie i renty. Kiedyś przyszła do mnie na parafię kobieta z mężem i dzieckiem – nie będę ich opisywać, bo mnie skręca, powiem tylko, że chłopiec miał dziewięć lat i był głuchy jak pień. "Urodził się taki" – mówiła matka – "no, prawie taki, prawie" – dodawał ojciec. Pewnie, że prawie! Prawda była taka, że rzeczywiście,dziecko urodziło się chore, rodzice dostali czasową rentę ze względu na jego upośledzenie, ale nie zrobili nic, dosłownie nic, żeby Piotrusia wyleczyć. A był on niedosłyszący, a nie głuchy. Dowód? Proszę bardzo Od Rzeczpospolitej dostał aparat, zaczął uczyć się mówić, poszedł do zerówki, potem do pierwszej klasy i jakoś sobie radził, może nie za dobrze, ale rozwijał się w miarę normalnie. Niestety rząd zaczął weryfikować ludzi chorych i – masz ci los! - padło na niego. Rodzice – panika! Że pieniądze odbiorą! To aparat do kosza, dziecko po głowie i do księdza. Jak trwoga, to do Boga, jak mówi przysłowie. Rzeczywiście, miałem znajomości, tylko... Tłumaczyłem, że dobro dziecka, że przyszłość, a oni – jak grochem o ścianę. Mówili, że bez pieniędzy i rodzice z głodu padną i dziecko. Dostali to co chcieli. A kury znoszącej złote jajka się nie zarzyna, więc, gdy byli u mnie drugi raz, Piotruś całkiem nie słyszał. Wziałem 50 zł za mszę w intencji zdrowia dziecka i chłodno porzegnałem. Nie mam siły do takich ludzi. Mimo wszystko kościół swój miło wspominam. Bramę jego wejściową i jego dzwon. Zapach panujący we wnętrzu, ten sam który kiedyś kojarzył mi się z kryptą wypełnioną żałobnikami modlącymi się za duszę zmarłego, co swe ciało pozostawił w stojącej na środku, otwartej trumnie...,wspominam teraz jako coś własnego, dobrego, coś co mam i zarazem jako coś, co mnie opuściło. Ale to nic! Jestem jak rozcieńczany lek homeopatyczny, nie zawierający substancji aktywnej, ale pamiętający jej działanie. Pamięć wody, pamięć duszy, pamięć mięśni, ścięgien, torebek stawowych, kubków zapachowych. Ale! Nie wracać, nie wracać! Teraźniejszość ma to do siebie, że dzieje się teraz, a co było a nie jest, nie pisze się... . A rejestr zawiera: mieszkam gdzie indziej, spotykam innych ludzi. Jedną z pierwszych, które poznałem na nowym miejscu osiedlenia, miejscu wygnania, ziemiach odzyskanych przez kawalera z odzysku, był Stasiu. Mój polonez nie przeszedł przeglądu – zalecono mi wymienić progi, po czym stawić się za tydzień. Grożono przy tym potencjalnym wypadkiem, połowicznym rozpadem samochodu, zupełnie jakby był on z węgla C14. Pojechałem więc do pierwszego lepszego zakładu, by zapytać o cenę, a trzeba wam wiedzieć, że zrządzeniem losu był to właśnie zakład pana Giergiela. Wziął drogo, ale istotne jest to,, że ujął mnie swoim surowym obyciem, szczerością i dziką, prawdziwie męską urodą. A i ja chyba wywarłem dobre wrażenie, bo wieczorem odstawił mi samochód pod dom w Krakowianach, zrozumiał, że starszemu człowiekowi ciężko jest przejść te prawie trzy kilometry do Boleścina po raz kolejny. Ujęty, zaprosiłem go na kawę i właśnie tak rozpoczęła się nasza przyjaźń. A przecież byliśmy przeciwieństwami! Ja – wykształcony, on – po zawodówce, ja – ex ksiądz, on - właściciel warsztatu, ja – odszedłem od kościoła, on – był kościelnym, ja gładko ogolony, on brodaty... długo by wymieniać, rzecz w tym, że uzupełnialiśmy się. Słuchałem jego marzeń o byciu pilotem, które tak pięknie zachował od czasów chłopięcych, a on wdawał się ze mną w dysputy na temat wiary i swą specyficzną logiką zmuszał do wysiłku, nowego spojrzenia. Może to nie jest część historii, którą opowiadam, ale jak miło powspominać te czasy. Spotykaliśmy się często. Czasem u mnie, czasem u niego. No i zaczęły się plotki. Staś, jako kościelny bardzo to przeżywał, więc postanowiłem pójść do proboszcza i rzec mu o tym, aby pouczył swoją gosposię – starą prukwę – żeby zachowywała się po chrześcijańsku i takich rzeczy nie rozpowiadała. To była trudna, długa rozmowa. Dopiero nalewka z derenia, którą zafundował miejscowy duszpasterz rozwiązała mi język na tyle, bym wyjaśnił z czym tak naprawdę przychodzę, I, o dziwo, znalazłem zrozumienie. Gosposię proboszcza nazywano „Kosmitką”. Gdy wracała z plebanii, od kościoła szła powoli, ciągnąc polną drogą wózek, a w zimie sanki, na którym stały dwie bańki z wodą. Mijała krzyż pokutny, zniekształcony, z niewyraźnym już narzędziem zbrodni, cały zarośnięty przez czarny bez. Legenda niemiecka nie widziała w twórcy krzyża winy – mówiła, iż to mogiła mieszkańców, którzy ucierpieli od najazdów skośnookich barbarzyńców ze wschodu. Naukowcy natomiast sądzili, że znajdą pod kopczykiem kości ludzi dotkniętych czarną śmiercią. Minąwszy tak trudne do jednoznacznej interpretacji miejsce, kobieta skręcała w węższą dróżkę i wchodziła na podwórko ogrodzone sznurkiem i wiszącymi na nim, plastikowymi butelkami. Dom był niestary, wybudowany jakieś dwadzieścia pięć lat temu przez nadleśnictwo dla emerytowanych pracowników, którzy mieli trafiać tu na dożywotkę. Ale trafił tylko jeden – pan Grzybek, wielbiciel Piłsudskiego, zjadacz surowych żeberek, gospodarz libacji dla miejscowych Kawalierów. Gdy we wsi ciągnięto wodę nie był zainteresowany. Miał osiemdziesiąt lat, był samotny i przekonany, że czas jest bliski. No i był. Potem w domu tym zamieszkała Kosmitka ze swoim mężem ex leśniczym oraz synem. Było to pięć lat przed moim przyjazdem, a chłopiec teraz ma czternaście. Wnioskuję więc, że kosmitka – pięćdziesięcio pięcio letnia kobieta musiała urodzić go bardzo późno, pewnie tuż przed śmiercią jego ojca. Dlaczego wyszła powtórnie za mąż – nie wiem. Podobno człowiek z którym mieszka to straszny leser i leń, jest na rencie, ale nie zajmuje się obejściem, brudzi, chodzi nie domyty... I może ludzie by się nad nią litowali, gdyby nie to, że z niej taka dziwaczka. Nosi okulary wielkie jak oczy sowy, na wysokości szyji kończą jej się prosto przycięte, rude włosy. Suknie ma długie i ciemne – jeszcze tylko pieńka jej brakuje! A zachowanie! Doprawdy nie mniej dziwaczne, niż rozmowa z kołkiem. Chodzi po łąkach, zbiera zioła... dużo się modli. W lesie bukowym, tym od strony Skarszyna wyryła na drzewach autentyczną, ozdobioną malunkami stację krzyżową. To znaczy wyryła... ona twierdzi, że jest coś takiego w lesie, bo turystom ukazała się Matka Boska i w podzięce za ten cud... ale wszyscy wiedzą, że sama to zrobiła. Mówią, że chce zarabiać na agroturystyce, ale gdzie tam – od deszczów farba się rozmyła i teraz stacje nie są już tak efektowne. Wiem,, bo byłem zobaczyć. Jak jadę do Krakowian, to w pewnym momencie miga mi po prawej jej domek. Jakiś czas temu zatrzymałem się, wszedłem w las. Wracając przechodziłem koło jej chałupy. Na podwórku chłopiec próbował kopać piłkę, ale jakoś słabo mu to szło. Podszedłem go po cichu i krzyknąłem znienadzka: - Hej! Jest ktoś w domu?! - a on nic. Nie usłyszał. Kosmitka potrafi leczyć rany, zakładać opatrunki, zrobić zastrzyk. Ale! Co ja tak o niej słodko prawię? Plotkara jest i niestworzone rzeczy gada. Kropka. Z proboszczem później spotykałem się wiele razy. Co piątek wpadałem do niego na karty – zazwyczaj graliśmy w sześćdziesiąt sześć, to znaczy, nie we dwójkę, oczywiście, mieliśmy takich zaprzyjaźnionych, wypróbowanych karciarzy. Staszek nie przychodził, bo kart nie lubił, nie umiał, nie chciał grać. Wpłynęło to negatywnie na jego pracę jako kościelny. Zaczął się spóźniać z otwieraniem, mniej uważnie pilnował ministrantów, którzy rozbisurmanili się jak dziadowski bicz i kradli z tacy ponad wszelką miarę. Kiedyś byłem świadkiem potężnej awantury między Stanisławem, a księdzem Kleofasem. Obaj zachowywali się, jakbym nie istniał i wykrzykiwali do siebie nagromadzoną żółć. Wyszedłem. Nie mnie to dotyczy i nie ja będę o tym pisał. Finał był taki, że Stasiu zrezygnował a bycia kościelnym. Namówił sobie dwóch starszych ministrantów i przyjął ich na praktyki do swojego zakładu. Z tego, co wiem to wziął kredyt i kupił sprzęt do lakierowania samochodów – i to był strzał w dziesiątkę, zaczął naprawdę dobrze zarabiać. Tyle gratów z Niemiec przyjeżdża, że miał co robić, a i nowe znajomości wśród elity motoryzacyjnej zaczął sobie wyrabiać. Ale ja czułem żal. Bo nasza przyjaźń się skończyła nie przez to, że jego denerwowało moje wymądrzanie, a mnie chamskie maniery, siorbanie zupy, brud w domu, po prostu wiejskość – skończyła się , bo zabrakło nam... no czego? Czego? III CDN -
odlot pelikana
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
dzieki. moj mozg funkcjonuje inaczej i wiersz tez. tyle bylo o tym w radio, tyle hasel sloganow powtorzen uproszczen sloganow, cytatow bez kontekstu ze nie moglem inaczej. -
Konkurs poetycki z nagrodami
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
4 min 20 sek. Dudek broni karnego Szewczenki po upływie jednej gołoty czerwoni krwawili bezładnie a potem dwa razy gol i gol wyłączaliśmy telewizor nagle parada jak przed laty na placu czerwonego spokoju każda zmiana ma ojca i syna trzy knockdowny potem nastały o remis remis dedykuję dogrywka i trafiają we mnie więc będziesz tańczył jak zagrają koniec wieńczy dzieło rzuca się piłka leci jest metr przed bramką -
Konkurs poetycki z nagrodami
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
wierze a dobre checi same w sobie sa nagroda. -
Konkurs poetycki z nagrodami
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
badzmy powazni. ale mozna podawac czas pisania, np 3 min i 4 sek -
Konkurs poetycki z nagrodami
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Proponuję konkurs: “wiersz pisany w pięć minut” zasady: 1.nagle mówimy sobie “start” i od tej sekundy mamy 5 minut na napisanie wiersza 2.przestrzegamy czasu, w przypadku przekroczenia 5 minut - dyskwalifikujemy się 3.miejsce pisania dowolne 4.umieszczamy wiersz poniżej nagrody: nagroda pierwsza – 500 złoty, płatne w 3 ratach przez pana Fidela (e-mail: [email protected]) nagroda druga – zezwolenie wyjazdowe na podróż ku Kubie nagroda trzecia - pocieszenia -
odlot pelikana
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
mhm... -
codziennie bardziej reinkarnuję w wierzbę
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na StukPuk utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
wierzby swojej nie szukaj na zadnej mapie twoj dom jest tam gdzie kochaja Cie -
odlot pelikana
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
wersja 2 jest taka: tyt. kość ciała kościoła dekolt porasta pierzem albo wogole wywalic kosc ciala ale chcialem pokazac o co chodzi, skad ten odlot, z czyjego lona (l z kreseczka) -
odlot pelikana
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Kamieniec żałoby obtaczam w żółtku i mące połykam i staje się podgardle dębowe usta dziobią stary piernik wiatraki jak raki cofają czas podkuta pokuta – donkichoteria kolka kolia – biżuteria kościoła dekolt i kość ciała - porastają pierzem Na trasie przelotu skrzydła kręcą kręcą kręcą -
Pazerni
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Piotr Sanocki utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dworzany brzmi jak burzany, a to ulubiona roslina poetow. i to mi sie podoba. jeszcze klimat i czystosc przeslania. mniej podoba mi sie, ze rymy raz sa dokladne, a raz nie. pozdrawiam zdrowo -
Przepraszam, że nie w nurcie głównym się odezwę. Poezja.org od czasu zmiany nazwy na interklasa ponosi konsekwencje tej decyzji. Po pierwsze dzięki temu nadal istnieje, bo pamiętamy kłopoty finansowo- organizacyjne. Pamiętamy też hasło – żadnych sponsorów. Po drugie nastąpiła utrata prestiżu, przecież mocniej przemawia do mnie fakt, że ktoś umieszcza wiersze w poezja-polska.art.pl (dobrze brzmi) niż w www.interklasa po wejściu w zakładkę “uczeń” i wybraniu “serwis poetycki”. I można mówić, że liczy się to co w środku, a nie nazwa... lecz ulegając reklamie też nie zdajemy sobie z tego sprawy. Po trzecie sprawa limitu wierszy – z jednej strony, strony orła, gdyby można było dodawać rzadziej ludzie wybierali by dłużej i mieli więcej czasu na komentowanie. Ze strony reszki – wiersze długo tkwią , mało ich przybywa,a komentarze się nie pojawiają. To tyle, teraz wejdę na dział Z i w ciągu 2 minut skomentuję 5 wierszy, bo w końcu ile czasu trzeba, żeby przeczytać: 120 linijek tekstu.
-
wariat
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na k.s.rutkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
wcigajce dialogi. i jedno halo: co ty robiles w tamtej dzielnicy? (czytaj: to zmniejsza realnosc opowiadania) No i WARIAT niepotrzebnie duzymi literami. Calosc = wciagnelo mnie. -
Jak straciłem przyjaciół
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
natalio: mam slabosc do twojego imienia... Leszku: dzieki k.s. nie dziwie sie, mozna sie pogubic. pozdrawiam ps. nie moge pisac normalnie po polsku na poezji.org w open office pisze mi normalnie, a tu jakie[ ró|ne znaczki. co jest? -
Jak straciłem przyjaciół
Włodzimierz_Janusiewicz odpowiedział(a) na Włodzimierz_Janusiewicz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
tempolistny brzmi bardziej mocno. ale prawidlowo jest z tym ogonkiem i bez "m".