Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Włodzimierz_Janusiewicz

Użytkownicy
  • Postów

    601
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Włodzimierz_Janusiewicz

  1. super! tylko ostatni wers mi szwankuje
  2. o - ten wiersz mnie rozwalił. po co "-" przed tęczy?
  3. jak sen może skrobać? pytam serio - to ciekawe.
  4. oki, ale ból istnienia i serce - nie dam rady, jakbym sie nie starał, nie dam rady pochwalić.
  5. ja też jeszcze muszę trochę poczytać, bo nie kumam
  6. Migotkliwość
  7. Prolog W mojej wsi już nie śmierdzi. Pozbyto się zapachu potu cielnych jałówek, wyziewów spod krowich języków; na chodniku jest mniej psich kup niż na wrocławskich trawnikach. Ludzie też jakby częściej się myli – trudno wywąchać śladową choćby ilość przetrawionego potu i wódki; tak tak, piją też mniej. Chociaż otwarto dwie nowe knajpy i chociaż każda z nich ma wielki szyld z napisem Mars Beer – pijaków leżących po rowach i parowach nie uświadczysz. Kiedyś, to i owszem, zdarzały się takie dni, środa jakaś, czy piątek wielki, gdy nie sposób było dostrzec nikogo odsypiającego przed powrotem do domu najświeższe wspomnienia, ale teraz – zgroza! Nawet młodzież wracającej nad ranem z dyskoteki, choć z lekkim dystansem do wytyczonych ścieżek, to przecież trafia bez zakłóceń. My tu się śmiejemy, ale przecież Józef Ceber – malkontent, który swój charakter wypił chyba ze studni pradziadka – ciągle narzeka, tak przynajmniej mówią w sklepie. I to jest jedyny swąd, jaki można poczuć. ...może oprócz porzuconych w lesie Gunyrowych gaci... I Zawżdy inaczej bywało. Na przykład wtedy, gdy Franek, były bokser, odsprzedał konia rzeźnikowi – tym czynem zapoczątkowawszy zresztą całą serię wydarzeń polepszających nasze prymitywne, wiejskie powietrze – a trzeba zaznaczyć, że jego kary należał do najbrudniejszych ogierów w okolicy i tylko dzięki ciężkiemu, rozpoczętemu tuż po urodzeniu treningowi zawdzięczaliśmy to, że nie mdleliśmy gdy przechodził obok. Gdy koń niegdysiejszego członka „Gwardii”, wśród okrzyków „żegnaj mule”, przejeżdżał na dwukołowej przyczepie przez sam środek Skarszyna, po lewej stronie patrząc od sklepu, przed pechowym miejscem numer trzynaście, mógł zobaczyć wysoki na dziesięć metrów pagórek, na którym stał jednopiętrowy dom ze spadzistym dachem pokrytym mchem i porostami. Dom ów, od wielu lat pusty, był największym utrapieniem mieszkańców - za wyjątkiem chyba tylko dzieci. Bo słabo w tamtych czasach pilnowana dziatwa tłumnie nawiedzała ten przybytek swobody i tajemnicy. W pierwszych latach były to niewinne zabawy w chowanego, w żyda, berka, z dodatkową dawką emocji w postaci spróchniałych, walących się schodów i ciemniej, sączącej zapach stęchlizny i szczurów, piwnicy. Jednak dzieci, nie chcąc przerywać zabawy na czynności tak prozaiczne, jak powrót do domu dla skorzystania z przybytku – bidetów jeszcze w nich nie było – załatwiała swoje potrzeby na miejscu, gdzie popadnie. A padało wszędzie. Po kilku latach wśród dziatwy wylęgały się coraz większe, utrzymywane w sekrecie przed dorosłymi, przesądy; dom zasnuwała gęstniejąca mgła tajemnicy i smrodu. Z czasem trudno już było stwierdzić, czy belki kruszeją od moczu i wylewanego potu, czy też sam odór jest tak silny, że we współdziałaniu z rozwijającymi się na martwym drewnie grzybami tworzy jad, być może zdolny trawić nie tylko drzewo ale i ludzkie dusze. A od czasu, gdy w piwnicy zdechł Pikuś – pies Franka – fetor stał się tak nieznośny, że rozniósł się szeroką famą, bo podobno tak nie pachniały nawet onuce Gunyry – hen, aż do Gazety Wyborczej. Wszyscy się z nas śmiali, tak jakby gdzie indziej psy żyły wiecznie. Ale mniejsza o to, świat się zmniejsza i zmienia. I tak też wtedy – może przez wstyd, ale może też pod wpływem światła, w jakim ludzie znaleźli się od tego fermentu – gnuśność, gnój i wieloletnie nawyki sfermentowały, i w naszych żyłach zaczął krążyć alkohol nowych idei; tak jak Albert E. miał swoją „Szczególną Teorię Względności”, tak sołtys – Albert H. - i co zaradniejsi gospodarze ułożyli i bezwzględnie wprowadzili w czyn właściwie nieszczególnie pomysłową, ale jakże ważną, wizję przestrzeni, wizję, która miała sprostać nowym czasom: postanowili zburzyć będący zakałą ludności dom. Moszcz wiejskiej społeczności poruszyło to tak, jakby dobry winiarz we właściwym momencie zabełtał w baniaku w celu pobudzenia pracy drożdży. A tymi drożdżami była chęć wyzwolenia się od zabobonnych naleciałości, prymitywnych żab wypadających z ust przy każdym bardziej skomplikowanym zdaniu, pragnienie stania się częścią wielkiej Europy od morza do morza i sprostania gospodarzom niemieckim. Wreszcie wywaliło korek; pierwszy wystrzelił sołtys, na zebraniu z dyrekcją „Agro-Bety” - spółki tysięczno-hektarowej powstałej po upadku PGR-u – walnął pięścią w stół i powiedział: - Tak dłużej być nie może! Ja tam wiem, że kura sra, i może z tym żyć, ale że my drobiem nie są to i wam jest wiadomo. I jako, że do was, tow... panie dyrektorze, ta przestrzeń przynależy, to i wy musicie z tym zrobić porządek! Basta! Com pedział tom pedział, a i reszta też tak myśli. - No! - rozległy się tu i ówdzie okrzyki. Tu i ówdzie, bo jak nakazywała kolejna zła tradycja, na zebranie nikt prawie nie przyszedł. Właściciele spółki nie mieli nic przeciw temu, by sprawdziły się słowa sołtysa, bo po pierwsze – im samym przeszkadzała ta delikatna, a wprowadzająca zgrzytliwy dysonans, nutka szamba docierająca do ich mieszkań; po drugie zaś zgoda mieszkańców pozwalała myśleć o bardziej dalekosiężnych wizjach zagospodarowania tego terenu. Zaraz po niedzieli wzięto się do pracy. Pierwsi ruszyli chłopi; wyposażeni w wydobyte ze skrzynek w kominach cepy, młoty kowalskie, osadzone na sztorc kosy, siekierki, dwuręczne piły i, przede wszystkim, twarde jak stal ręce i serca – siali postrach. Kobiety oniemiały z przerażenia, ale i z zachwytu, patrząc na swych jedynych, którzy z furią i narażeniem życia wybijali okna, drzwi, rozkuwali posadzkę oraz usuwali luźniej trzymające się cegły i przerzucali je za płot, gdzie mniej sprawni, lub właśnie odpoczywający w ten sposób wojownicy, wynosili je do swych zagród (a niejeden z nich dostał i padł). Później, po potomkach wojów, zaatakowali pracownicy spółki zwani z racji swego poprzedniego statusu społecznego, miejsca pracy, a niektórzy i pochodzenia, peegerusami. Zaprawieni w niszczeniu, niczym lekka jazda podjechali ciągnikami i z iście tatarską gracją i lekkością przyczepili ciężkie łańcuchy do stropu budynku, zatrąbili, by wszyscy się odsunęli, i dali w gaz! Z hukiem runął dach. W pierwszej chwili do zapatrzonych w to widowisko, bijących brawo ludzi dotarła chmura pyłu, lecz po chwili opadła, ukazując - nie, jak można by się spodziewać, zachwycone twarze, lecz oblicza przepełnione grozą i przerażeniem. Bo stała się rzecz straszna. Spadający dach wzruszył wszystko, co znajdowało się wewnątrz do tego stopnia, że przestały pomagać nawet potrójnie złożone i założone na twarzach chustki; salwowano się ucieczką tak prędką, że chyba nawet pani Irena Szewińska w czasach świetności nie osiągała tak dobrych czasów. Dopiero w lesie ludzie poczuli się na tyle bezpiecznie, że zaczęli myśleć co dalej. Ktoś zapytał swojej ślubnej, czy nie zostawiła w domu dziecka, ktoś pobiegł ratować garnitur, inny znowu usiadł i załamał ręce. Tak. Rada była jedna: ciężka jazda, trzeba wysłać ciężki sprzęt. Tę noc spędziliśmy w naprędce rozbitym, prymitywnym obozie w miejscu, gdzie kiedyś archeologowie przekopywali ziemię, i gdzie w końcu się przekonali, że dla tych paru gratów to szkoda fatygi. Na szczęście było lato. Ciepła noc i dobra energia grodziska pozwoliły spokojnie doczekać poranka, z nastaniem którego przeraźliwy jazgot, który zaatakował nasze nozdrza rozpłynął się w nicość. Powietrze było spokojne, nie kryło żadnej rosy wyziewów, od wczoraj wszystko co przeszło przez filtr lasu zdążyło osiąść i wsiąknąć, po szoku jaki przeżyliśmy niemalże zdawało się nam, że znów jesteśmy czyści; dla mnie, wówczas jeszcze małego dziecka marzącego o piłkarskiej karierze, był to prawdziwy cud natury, niemalże boska ingerencja. Powoli wracaliśmy do siebie, do domów. Budynku nie było. Okazało się, że został tak nadwyrężony tym ludowym powstaniem, że zawalił się jak niegdyś nasza gospodarka – zostały tylko spękane fundamenty monopoli, kawałki ścian i kupa gruzu. Sołtys chciał, by wzorem krajów ościennych zalać całe to miejsce betonem, tak powstałby sarkofag uniemożliwiający rozprzestrzenianie się odoru, który teraz zalegał nad wioską niczym całun, nie pozwalając skosztować ni krztyny balsamicznego zapachu maślanki i bab. Lecz dyrektor nie zgodził się na takie rozwiązanie i wydał decyzję, by wykonać kosmetyczny zabieg usunięcia resztek. Nim skończył się dzień, było po wszystkim, po sprawie. Agro-Beta zakupiła dla ludu 10 skrzynek wódki i życie wróciło do normy. II Byłem wtedy dzieckiem i wierzyłem w magię. Na każdym kroku starałem się wywęszyć tajemnicę, zbliżyć do ciemnych, niepoznanych sił, których wzrok czułem na sobie, gdy zostawałem sam; nie dziw przeto, że gdy nadarzyła się sposobność, by wziąść udział w pewnej piekielnie perfidnej mistyfikacji – zgodziłem się bez oporów. A wszystko, jak zwykle w dzieciństwie, zaczęło się zupełnie niewinnie, niby zwykła zabawa. Wracałem z kolegą z boiska, a że grało nam się bardzo dobrze i wygrywaliśmy, była już noc. W pewnej chwili – tak znaczącej dla przyszłości wioski, jak się okazało – ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nami Franek – ten sam, który pierwszy sprzedał konia – kazał nam być cicho i uważnie posłuchać. On z dyrektorem i pewnymi siłami politycznymi - a trzeba powiedzieć, że pośród tej nocy brzmiało to dla nas bardzo mistycznie - muszą uwolnić świat od smrodu, ale nie będą mogli nic zrobić bez nas. Byliśmy jakby żywcem, razem z piłką wzięci do nieba. To była najpiękniejsza chwila mojego dotychczasowego życia. III „Trzoda chlewna”, „bydło”, tak współcześnie określa się ludzi, ale niegdyś inaczej bywało: archetypem świni była świnia, capa – cap; „ale capi” - mówią ludzie o swoich skarpetkach, lecz za moich czasów tylko zapachowi samca z rodzaju Capra hircus przysługiwało to określenie. Świat był bardziej pierwotny, dobitnej nazwany, twardszy. I także bardziej zatwardziały w swoich przekonaniach, nawykach, gustach i przesądach - na przykład w sprawie mleka, tego odwiecznego napoju polskich chłopów. Każdy wiedział, jak wyglądają warunki udoju, że gospodyni przecedza mleko przez swój brudny fartuch w którym wcześniej dawała jeść maciorze z małymi, że nie są spełnione elementarne choćby zasady higieny, a jednak ludzie pili to mleko na umór, „świeże”, „prosto od krowy: - mawiali. Cóż zrobić, ciemnota! Nie pomagały nawoływania sanepidu, larum podnoszone w mediach – trudno jest wyplenić wielowiekowe naleciałości, trudno wykorzenić chwasty złych nawyków żywieniowych. Zabobon, że mleko od krowy jest lepsze niż UHT zdawał się niezwyciężony. I chociaż trzymanie krów nie jest takie złe, wbrew pozorom człowiek po wyrzucaniu gnoju od bydlęcia nie śmierdzi za bardzo i nawet jeśli się ma dziesięć opasów, to wystarczy się porządnie umyć, by usunąć ze swojego ciała wszelkie naleciałości obory – to przecież krowie placki do niedawna jeszcze stanowiły główną wizytówkę naszej wsi. A to już nie jest prywatna sprawa mieszkańców. Dajmy na to, że ktoś z miasta przyjedzie, co wtedy przyjdzie mu do głowy? A lud nasz nie Indianie i odchodów na opał zbierać nienawykły, jak trafnie zauważył kiedyś sołtys Albercik. Ponadto bydło przepędzane na pastwisko i z powrotem, niszczy żywopłoty, te naturalne zapory przed różnościami wydobywającymi się z uchylonych wrót; biegnąc spłoszone, lub z czystej złośliwości, albo w skutek chęci usunięcia pasożytów przytula się do wszelkich możliwych płotów, a skutkiem są połamane gałęzie śnieguliczki, zdeptane tulipany, stratowana maciejka. U gospodarzy największych spędem i wypasem zajmował się człowiek wynajęty – Gunyra. W dni nieparzyste o szóstej rano zabierał na łąki bydło sołtysa (było to zanim pozbył się bydła i przestał być sołtysem), w dni parzyste zaś, pół godziny później, zachodził do innego, jeszcze bogatszego kułaka (on z kolei po sprzedaniu bydła został sołtysem); pracował za chleb i obiad, co było chyba ostatnim takim wynagrodzeniem w tej części Europy. Czasami specjalnie wstawałem wcześnie rano, by na niego spojrzeć. Był, jak to się dzisiaj mówi, moim idolem IV Gunyra Gunyra – bimber-filtr, tak zwałem go w myślach. Był człowiekiem z gatunku tych, których spotyka się raz w życiu, lub wcale. Można by napisać o jego nieprzeciętnej sile fizycznej, bo przecież to fascynuje chyba nie tylko małych chłopców; można opowiedzieć o tym, jak mając możliwość odnalezienia dziecka pewnej bogatej, wpływowej pani, upił się z człowiekiem z marginesu społecznego, jej byłym mężem – kidnaperem. Nie powiedział w tym czasie ani słowa i facet nigdy się nie dowiedział z kim pił, dlaczego, i skąd nagle pojawiła się policja, która aresztowała ich obu. Można by także opisać to, jak przywędrował do naszej wioski na piechotę z poznańskiego, ale to było na pięćdziesiąt lat przed moim urodzeniem i w tamtych czasach nie należało do rzadkości. Wiele by o nim opowiadać, ale dla mnie wtedy najważniejsze było to, że Gunyra jest bimber-filtr - tak właśnie mój młody umysł tłumaczył sobie jego dziwne zachowanie, mowę bełkotliwą jak u pijaka i krzywdzące opinie ludzi. A one brały się głównie nie przez wadliwe funkcjonowanie jego mózgu, ale przez to, że podobno był nie-och-szczo-ny! Ten straszny sąd opinii publicznej pojawił się nie wiadomo skąd, jakby samorzutnie, naturalnie, nikt go nie zapoczątkował, nikt nie rzucał oszczerstw i plotek, po prostu, był nie ochrzczony, i już. Tak właściwie, to w moich czasach nie rozmawiało się o tym, bo i po co, skoro każdy po cichu wiedział, był pewny; i tylko czasem jakiś chłop krzyknął w złości, że krowa dlatego nie daje mleka, albo któraś baba, wracając z kościoła szeptała kumoszce: „ła ksionc to winien ekskomunikancję na niego nałożyć, toć wim, bo i zawdy tak bywało, że jak chłop był z lasu i nieksześcijanin to czółna i do marwów go nasyłana, a diabeł jest diabeł, ja wam powiadam, i tak do czasu, moja jedyna, można ze sobą w grzechu żyć...” - tylko takie trajkotanie na jednym oddechu stanowiło moje źródło informacji o tym człowieku. Ale wiedziałem także coś, co przed innymi pozostawało ukryte. Otóż Gunyra miał nie tylko działający inaczej niż u zwykłych ludzi mózg, ale także – a właściwie przede wszystkim, bo konkretnie to właśnie było praprzyczyną – ciało; nie chodzi tu o jego posturę i muskuły, lecz o biochemię przemian zachodzących we wszystkich komórkach. Najważniejszymi miejscami, niejako kierującymi tym fenomenem, była wątroba, nerki i serce. Serce pompowało krew z krwinkami i cukrem do wątroby – i było to coś na kształt zaczątku trzeciego obiegu posoki; wątroba zaś dokonywała reszty. Komórki jej zewnętrznej części przyśpieszały przemianę materii, nagrzewając rdzeń do temperatury przekraczającej wytrzymałość normalnego białka, wtedy z przetworzonych wcześniej składników krwi zaczynały wydzielać się lotne opary, coś na kształt naturalnie syntetyzowanego alkoholu, bądź niezbadanego, ludzkiego alkaloidu. Kolejną fazą było oczyszczenie gazu, dostawał się on do nerek poprzez zmieniony przebieg żyły wrotnej wątroby i, po zatrzymaniu cięższych cząsteczek, przechodził aż do mózgu; w mózgu zaś wskutek chodzenia bez czapki panowała, zwłaszcza na jesieni i w zimie, temperatura znacznie niższa niż 36,6 – było to przyczyną nagłego ostudzenia eterów i w konsekwencji skroplenia się. Żyły i narządy wewnętrzne Gunyry działały skutecznej niż niejeden destylator. Oczywiście, gdy żył nie znałem tak dokładnie przebiegu tego procesu, lecz tylko intuicyjnie, po dziecięcemu wyczuwałem jego istnienie. Teraz, dzięki gruntownej wiedzy na temat biologii człowieka i mutagenezy, nadal mogę podtrzymać swoje stwierdzenie: - Gunyra był bimber-filtr. Nie był nieochrzczonym bękartem, bo nie był bękartem. Kiedyś, gdy w związku ze swoim obecnym zajęciem przeszukiwałem stare księgi parafialne z przypoznańskich wiosek w celu natrafienia na ślady rodzin, w których patologia zagnieździła się od ilości pokoleń wystarczającej do sięgnięcia w nią głębiej, odnalazłem wzmiankę o rodzie Gunyrów; co ciekawe występują tam jedynie męscy nosiciele nazwiska, ale nie można sądzić jakoby kobiety nie odgrywały żadnej roli. Może ich umysły również były obdarowane przez naturę owym darem wspaniałym w postaci substancji niedostępnej zwykłym śmiertelnikom? Każdy chłop tego nazwiska rodził się w lesie, bo też i tam zamieszkiwali jago rodzice. Jakiś ksiądz zanotował nawet na marginesie, że owi mieszkańcy leśnych ostępów nie znają ludzkiej mowy, nie potrafią uprawiać roli, wykonywać żadnego rzemiosła, że są dzicy, nieokiełznani i prości jakoby byli zesłanymi na ziemię ludźmi z duszą zwierząt. I rzeczywiście – pamiętam, że słyszałem kiedyś opinię, iż ojciec naszej żywej bimbrowni nie potrafił wypowiedzieć słowa i tylko charczał jak małpa; zaś mój bożek mówił bełkotliwie niczym pijak w ciągu, z tego też powodu często brano go za alkoholika, choć w przeciwieństwie do moich sąsiadów z ławeczki, dykty nie pijał. Podobno po odstawieniu od piersi, a więc w wieku około czterech lat, chłopców przynoszono na parafię, niczym jakieś jaskółcze jaja. I zazwyczaj też znajdowano dla nich jakąś mamkę, bądź pracę, próbowano uczyć mówić, liczyć, zaznajamiano z Pismem Świętym i oczywiście chrzczono. Z pokolenia na pokolenie wzrastali sobie – odmienni dla bliźnich, pogrążeni we własnym świecie, nieprzystosowani niczym opóźnione w rozwoju dzieci. I zawsze w tym samym czasie, gdy zbliżały się ich piętnaste urodziny, zaczynali wydzielać dziwny zapach; podejrzewam, że był to skutek przemian zachodzących w funkcjonowaniu ich organizmów, a w szczególności krwioobiegu z sercem, wątrobę i nerkami na czele. Około jedenastej rocznicy chrztu, korzystając ze swobody, jaką dawał im rozsiewany wokół, niczym ziarno, wyziew – uciekali z cywilizowanych stron. Do lasu. Nie myć się. Być zwierzęciem. Być martwym dla całego świata. Uciekali w noc, między drzewa, między ziemię i gwiazdy; i tylko możemy się domyślać, co ich do tego pchało. Instynkt? Natyra? Może opary osiadające w mózgu? Nie wiem. Ale tak było i taka była też przeszłość Ibrahima Gunyry – najbardziej niezwykłego człowieka, jakiego znałem. V Pewnego dnia zaczęły znikać konie. Oczywiście trwało to dosyć długo, chyba nawet kilka miesięcy, jednak moja pamięć zarejestrowała ten proces w sposób gwałtowny; cały ten czas zresztą, od zburzenia domu do postawienia na jego miejscu mieszalni pasz, minął mi jak z bicza strzelił. Odchodziły cicho, jak drzewa. Wystarczyło, że Franek odwiedził czyjeś domostwo, zjadł w nim obiad i uścisnął prawicę gospodarza, a już zwierzę przestawało pracować, za to pod szopą pojawiały się nowe beczki z ropą. Po kilku dniach od tej symbolicznej pieczęci z rąk i uśmiechów – bo podczas przybijania targu wargi złotozębego Franka odciskały się na gębach gospodarzy jak pieczątka w piśmie urzędowym, pozostawiając słaby, lecz długo jeszcze pachnący zarys – skutek wspólnego popijania aromatycznym barszczem – klacze i ogiery znikały z zagród, ulatniały się jak jakaś kamfora, czy cegły z placu budowy. Zawsze wiedziałem, w którą noc i u kogo zmniejszył się inwentarz, bo choć stajnia jeszcze przez wiele tygodni pachniała koniem, znikał z niej specyficzny swąd życia. Prawdopodobnie przyczyną, oprócz rzeczywistego zniknięcia konia, było nie wywiezienie ostatniej partii końskich odchodów; koń, jak wiadomo, lubi czystość i nie może stać we własnym łajnie, ale gdy zniknie – nikomu już ono nie przeszkadza. Moje nozdrza rejestrowały tę zmianę proporcji w mieszaninie zapachów buchających od drzwi obory, a moja ręka ryła na ścianie kolejną kreskę. Nie łączyłem tego z moją misją. Może rajcowała mnie ona w stopniu przekreślającym możliwość logicznego łączenia faktów, a może po prostu sytuacja swą złożonością przekraczała zdolności pojmowania rozbrykanego bachora. My tylko chodziliśmy do ukrytej pod kupą gruzów piwnicy, a niewielu mieszkańców wiedziało o jej istnieniu, bo z wiadomych względów woleli nie zapuszczać się w te rejony. Sikaliśmy tam, znosiliśmy otrzymaną od byłego boksera źle zakiszoną kapustę i wory jakichś kości, wtykaliśmy całe ścierwo tego świata, a piwnica przyjmowała je z taką łatwością, jak chrapy zdyszanego, pokrytego pianą konia przyjmują powietrze. W pierwszej kolejności zapełniliśmy prowadzące nie-wiadomo-gdzie przejście podziemne, coś jakby tunel do innego świata. Później przyszedł czas na resztę. Wszystko to trwało jakiś miesiąc, po czym, na wyraźną dyrektywę, zamknęliśmy klapę i ukryliśmy ją przysypując kilkoma warstwami potłuczonych cegieł. Czyniąc to, znów poczułem kontakt z siłami nadprzyrodzonymi - przez ten rytuał złączyłem się z wyższymi istotami i prawem wszechświata, gwiazdy się zniżyły i widziałem, jak gęstnieje wokół mnie powietrze. Wracając tej nocy do domu poszedłem okrężną drogą wzdłuż lasu. Stał tam dom, w którym mieszkał Józef Ceber – najstarszy mieszkaniec wsi, przynajmniej spośród tych, którzy chodząc do sklepu, bądź pijąc wina na przylegającej do mojego ogródka ławeczce, brali jakikolwiek udział w życiu społecznym miejscowości. Józef zawsze narzekał i nie przestał tego do samej śmierci, podczas umierania klął siarczyście na pielęgniarzy próbujących zapakować go do karetki i stękał, że kostucha, ta leniwa kutwa, tak się ociąga. Lecz w czasach mojego nocnego rajdu miał jeszcze dosyć energii, by pukać do drzwi bliższych sąsiadów, wpraszać się na kieliszeczek, bądź obiad i wylewać na nich swoją zgorzkniałą żółć. I chociaż wiem, że czasami miał rację, to przecież jak pokazała przyszłość z tej całej szarpaniny czasów przejściowych narodziło się coś dobrego. Zajrzałem przez okno. Można było wyczuć zupę pomidorową sprzed tygodnia; choć w środku było ciemno wiedziałem, że stary Ceber nie śpi. Dobiegały mnie cichutkie dźwięki mandoliny, grą na której pan Józef w młodości podbijał serca kobiet, a w jesieni życia umilał czas sobie i zabłąkanym pijaczkom; gdy muzyka dogasła, wyniuchałem co się święci – w środku był Gunyra. Gnając później przez noc było mi na tyle dobrze, że postanowiłem nie zatrzymywać się przed swoją bramą. Pobiegłem dalej wzdłuż żywopłotu ze śnieguliczki, aż do domostwa sołtysa. Tam stanąłem jak wryty. Koń sołtysa nie odchodził cicho. Rżał jak opętany, wierzgał kopytami, raz po raz uderzając w burty przyczepy. Zdjął mnie strach. A gdy ujrzałem uwijającego się w bladej, martwej poświacie księżyca Franka – opadły mnie złe moce. Bałem się, że mnie ujrzy, ale mimo to podkradałem przez otwartą bramę do ściany stajni. Przylgnąłem do ceglastego muru. W powietrzu unosiła się panika, dziwny nocny kurz i sadyzm. Nad głową miałem okienko umożliwiające wentylację składowanej na strychu słomy; wspiąłem się, zdzierając sobie ręce aż do krwi. Potem w mroku, potykając się o widły, wiadra i snopki, ciągle nurkując twarzą w luźno porozrzucanym sianie, którego wielkocząsteczkowy zapach rozrywał mi nos – dotarłem do drzwi. Uchyliłem je lekko i, upewniwszy się, że nikt akurat nie wchodzi po przystawionej tu drabinie, wyjrzałem. Koń zarżał żałośnie. Patrzył mi się w oczy, jakby nie mogąc oderwać wzroku od moich rozedrganych przed wybuchem płaczu policzków. W ślad za jego spojrzeniem obrócił głowę Franek. Wiedziałem, że mnie ujrzał. Zmartwiałem. Zgięty w pasie przestał poprawiać zapinanie przy burcie, uśmiechnął się i otworzył usta, by coś krzyknąć. W tej samej sekundzie coś mignęło, złote zęby razem ze szczęką wbiły się w twarz. To ogier trafił go tylnym, lewym hakiem. Zrobiło się zamieszanie, sołtys nachylił się nad nieprzytomnym, zasłaniając mi krew tryskającą spod pozbawionego chrząstki nosa. Wycofałem się, wyskoczyłem przez okienko, przy okazji rozbijając sobie kolano, i nie czując prawie uszkodzonych wiązadeł, zwiałem. Tym razem biegłem prosto do domu. Resztę życia mój zleceniodawca spędził w szpitalu. I choć przeżył, wytrzymał cios, to przez półtora roku nie mógł jeść i był karmiony z kroplówki. Później za jego operację zapłacił pewien pan jeżdżący mercedesem ze zniekształconym symbolem pierwszych chrześcijan nad tylnym zderzakiem. I Franek zniknął. VI Ciągle trudno mi się było pogodzić z udziałem w tak haniebnym procederze. Czułem się winny i nie wierzyłem, że kiedykolwiek zdołam sam siebie przekonać, że zostało mi odpuszczone. Bo kto miałby mi wybaczyć? Koń? I chociaż larwy drążyły mój dziecinny umysł, to na szczęście za dnia przysypiały, kryjąc się w najdalszych zakątkach pofałdowań, i siedząc cicho udowadniały, że ich nie ma. - Hej, mały! Ho no! - taki okrzyk zatrzymał mnie w drodze do sklepu po chleb. Minęło już parę dni od owej pamiętnej nocy, gdy – jak napisali w gazecie – nieostrożność ludzka doprowadziła do kameralnej tragedii. Nie wiem, dlaczego cios kopytem w głowę określa się mianem „kameralna”, ale z tą nieostrożnością to chyba prawda. Ja też nieostrożnie nie przyśpieszyłem kroku mijając chatę Kowala, a Kowal jak zwykle koło południa siedział sam na ławeczce i sącząc tanie wino Full-Byk zmieszane z landryną – pomarańczowym napojem gazowanym, cierpiał na brak zrozumienia. Teraz było za późno. Podszedłem i zapytałem, czego chce, choć chciał tego co zawsze. - Wino przynieś – oznajmił głosem pewnym, jakby przemawiał z ambony – masz 4 złote, reszta dla Ciebie. Można by pomyśleć, że to nic strasznego – pójść komuś po wino. Ale cała draka rozpoczynała się, gdy Kowal odbijał nową butelkę; samotność doskwierała mu wtedy tak silnie, że zatrzymywał nawet na siłę każdego, kto mu się napatoczył. Jego celem nie było picie z kimś, choć oczywiście zawsze milej mu było, on chciał dyskutować. A trzeba przyznać, że jak na człowieka bez żadnego wykształcenia, umysł miał niesamowity. Był filozofem, możliwe, że stał się nim wskutek tych wszystkich przedpołudni spędzonych na rozmyślaniach, w pochyleniu nad szklaneczką, możliwe też, że to była jego droga. Swoje wywody potrafił ciągnąć godzinami, lecz mało kto rozumiał choćby przez pięć minut; stąd też kończyło się zazwyczaj na przytakiwaniu, bądź mówieniu o czymś innym – każdy autochton chciał jak najszybciej pozbyć się jego towarzystwa. Owszem, zdarzało się, że ktoś nawiązywał z nim dyskusję, byli to ludzie przyjezdni, z wyższym wykształceniem, a jednak nie zamknięci w swoim spojrzeniu na świat – bo tylko tacy mogli sprostać sile argumentów Kowala; byli to ludzie, dla których teraz pracuję. Dlatego też wtedy, idąc do sklepu, chciałem uniknąć znanej mi sytuacji mimo, iż wiedziałem już, że są na tym świecie ludzie, którzy oddali by za rozmowę z nim najbardziej chrupiący bochenek chleba.. Gdy przyniosłem wino, reszta potoczyła się niczym korek. Usiadłem i zacząłem słuchać. Początek wykładu dotyczył słabości zawleczki, która jak zwykle urwała się, zmuszając do ponownego puknięcia butelki łokciem i użycia zębów, później poznałem technologię produkcji plastiku oraz możliwości nowych kierunków w produkcji protez zębowych, a następnie Kowal odjechał w rejony o których do tej pory mi się nie śniło. Na szczęście korek nie toczy się prosto, tylko zatacza kręgi niby jajko dzikiego gołębia, tak też stało się i tym razem, Koło się zamknęło i na ławeczkę zaczęli się schodzić wszyscy kumple od kieliszka. Byłem uratowany. Zazwyczaj przybywali później, po południu, gdy najwierniejszy bywalec tego miejsca był już na tyle pijany, że przyziemnością swoich wywodów nie odbiegał od zwykłych, podwórkowych pijaków – dopiero wtedy mogli z nim wytrzymać; dziś jednak był chyba dzień dziecka. Już-już miałem odejść, kiedy naraz usłyszałem rozmowę dotyczącą nowych planów Agro-Bety. Zionąc z ust oparami sfermentowanych owoców mówili o tym, iż uznano za konieczne zaprzestanie nawożenia pól obornikiem z powodu zapachu, jaki unosi się wtedy nad tysiącami hektarów otaczających naszą wioskę, który został przez dyrektora określony słowem „gówniany”.. Każdy z siedzących przy ławeczce wiedział wprawdzie, że gówno pachnie całkiem inaczej, ale cóż... decyzja dyrektora jest decyzją ostateczną. Jako chłopi mieli swoje zdanie, ale jako mieszkańcy środka e\Europy rozumieli, że nie można wchodzić do Unii, gdy setki kilometrów naszego kraju pokrywa przefermentowane, odzwierzęce łajno. Tylko jeden z nich, najstarszy, biadolił, że już w strumyczku nie ma żadnego ciernika, a teraz to pewnie pegeerusy dowalą tyle nawozów, że i w stawie ostatni karaś się przekręci. Znudziłem się, choć i tak było tu lepiej, niż pod sklepem, gdzie masowo pili mieszkańcy PGR-u. Tam fetor przetrawionego alkoholu i potu bijący z nigdy nie pranych kufajek przyprawiał o dreszcz obrzydzenia, i gdyby dyrektor miał jakikolwiek kontakt ze swoimi podwładnymi, ich pierwszych poddałby reformie. Tej nocy śniły mi się konie. Całe stada koni, a każdy patrzył mi w oczy. I wiedziałem., że krwawią, znałem historię ich rozprutych brzuchów i poszarpanych trzewi, każdy z osobna stanowił dla mnie otwartą kartę. Kartę otwartą jak rana. Tuż przed przebudzeniem ostatniemu, najpiękniejszemu ze wszystkich poderżnąłem gardło. Była trzecia w nocy. Po cichu ubrałem się, wziąłem odziedziczoną po przodkach saperkę i wyszedłem na dwór – prosto na wzgórze. Wtedy po raz kolejny i ostatni miałem zejść do cuchnącej piwnicy; przedłużyć i wydobyć na światło dzienne, by znaleźć wyjście – ale o tym na razie sza! Podobno musi minąć całe pokolenie, aby zmieniła się człowiecza mentalność. A przecież ci sami ludzie pozrzucali teraz swoje kapoty, myją się raz na tydzień i nie jedzą czosnku. Więc może czasem silna inicjatywa potrafi przełamać ten zwyczaj historii? Może potrafi...? Ale zanim zmienili się ludzie, zmienił się zapach ich ich świata. Że nigdy nie wrócą dawne, tak bogate dla nozdrzy dni zrozumiałem... zrozumiałem gdy umarł mój dziadek. Niedługo potem ostatni koń w wiosce opuścił ten świat. Z naszej zagrody, z żalu, z żalu zapewne, wszedł wprost na przyczepę z napisem „Bakutil” i odjechał w nieznane, hen, aż do Prusic. Wspomnienie tej woni nie pozwala mi dalej pisać. VI Była jesień. Dzień coraz krótszy; w nocy coraz dłuższe deszcze wygrywały o ziemię smutniejący nokturn. Przegrywały. Strugi wody lejące się z nieba oczyszczały powietrze ze swądu plastikowych butelek używanych na rozpałkę, dezynfekowały wdychany przez nas tlen, pozbawiały świat tak kojarzącej mi się z dzieciństwem woni – zapachu węgla drzewnego, który znów okryje cały powiat dopiero, gdy tylko spadną pierwsze śniegi. Nie sposób było wyczuć na którym podwórku swoje zasoby powiększył gnojownik, a gdzie zrezygnowano z mniej pilnych obowiązków; ta muzyka jesienna rozmywała polne drogi, trudno było przedostać się do stodoły, a co dopiero wywieźć gnój. Każdy numer był zachlapany, jakby to nie deszcz padał, jakby to sam bóg błota wyfrunął przez okno w niebie – zamknięty w fortepianie Chopina. Uśmiechnięci chodzili jedynie ci gospodarze, u których gnojowniki niemiecką modą stały tuż pod oknami, co wynikało z zachodniej praktyczności i wieku tych domów. W jeden z takich dni w sklepie pojawiło się ogłoszenie: „Dnia tego i tego burzenie górki-smródki. Czasowe wyłączenie prądu dla bezpieczeństwa pracowników – niewykluczone.” Ta informacja, zważywszy na stagnację nastrojów i myśli coraz mocniej przytłaczającą wieś, była darem niebios. Tak samo jak grom – upadła i trafiła we właściwe miejsce, i tak samo jak grzmot objawia się po błyskawicy, tak największy hałas powstał dopiero później. Ale o tym jeszcze usłyszycie. Górka miała zostać zniszczona, bo cała ziemia na której stał zburzony dom była tak prześmierdnięta ekskrementami i innymi niewiadomego pochodzenia wydzielinami, że zakłócało to funkcjonowanie komunikacji – PKS zawracał skrzyżowanie wcześniej, i normalne życie mieszkańców. Czułem się strasznie. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić – nasza wioska bez górki? To niemożliwe! W dzień X o godzinie „zero” przybyli wszyscy. Cała asfaltowa droga przebiegająca obok ruin i okoliczne krzaki były wypchane zniecierpliwioną ludnością; dzieciarnia, chcąc mieć jak najlepszy obraz sytuacji, pozajmowała co wyższe drzewa. Wreszcie, z pół godzinnym opóźnieniem, pojawił się dyrektor spółki, a za nim przybył radiowóz z dwoma policjantami i psem oraz pracownicy PGR-u idący krokiem wolnym, jakby za pogrzebowym konduktem. Gro żałobników stanowili mieszkańcy Małpiego Gaju – nowo wybudowanego osiedla zwanego tak z racji dzieci zjadających czereśnie jeszcze przed pełnym wykształceniem owoców - i to oni przez parę chwil tupaniem i pomrukami nadawali werbalny ton przedsięwzięciu. Zagłuszyły ich trzy dety nadjeżdżające z placu ze sprzętem rolniczym, które powoli kołując zajmowały stanowiska bojowe. Z lewej flanki oskrzydlały je dwie przygotowane wcześniej koparki – najcięższe okazy jakimi dysponowała gmina. Gdy policjanci wysiedli z samochodu, pierwszy z nich natychmiast padł ofiarą Kowala: - Pies nie uchla? - zagaił z wiejska - Nie – odpowiedział pan władza, popełniając błąd, który spłacał później przez kwadrans nieudanej dyskusji – tresowany – dodał dumnie. - A jak bym go kopnął? - drążył filozof. Dyrektor wygłosił do zgromadzonych płomienną przemowę, wychwalał w niej nasze wspólne osiągnięcia w walce o dostosowanie zapachu wsi do wymogów reszty Polski, a i reszty Europy także – jak dobrze pójdzie. Teraz gdy to piszę nie przeszkadza mi żadne zatrute powietrze, okazało się, że jednak można było, że dokonał się cud. Ale wtedy! - to była naprawdę walka, i choć nic z niej nie rozumiałem to czułem, że o jakiś bój w istocie tu idzie. W pewnej chwili przestały do mnie docierać poszczególne słowa, koparki i dety nadciągnęły tuż-tuż i zaczęły pracę. Rozległ się plusk łychy opadającej w błoto, zgrzyt rozrywanej ziemi i huk gruzu wysypywanego na przyczepę, powietrze napełnił swąd spalin. Ale to było dopiero preludium. Zanim wkroczyły do boju spychacze, dotarły do mózgu mojego powtórzone przez ludzi słowa dyrektora – powstanie tutaj płaski, wybetonowany plac, a na nim staną nowe maszyny do suszenia zboża. Nim dety zdążyły uformować szyk, stało się coś, co zakłóciło całą batalię. Oto podniosła się pokrywa zamykająca wejście do piwnicy. Spod zwałów gruzu niczym Terminator podniosła się jakaś postać. Maszyny stanęły. Płuca wstrzymały oddech. Na ułamek sekundy zamarły wszystkie serca. Nagle olbrzymia fala uderzeniowa odoru po prostu zmiotła bliżej ustawionych, na szczęście stojący dalej – wytrzymali. Dyrektor i policjanci założyli przeciwgazowe maski; wszyscy podziwiali to ich przygotowanie na każdą ewentualność. Ale mnie bardziej od zaradności dorosłych i odpychającego zapachu pochłaniała inna sprawa: kim jest ten człowiek? Czyżby... po chwili moje wątpliwości się rozwiały: - Nie pozwalam! - ryknęła postać. Zrozumiałem, że to Gunyra. Konsternacja trwała tylko chwilkę. Do akcji wkroczył policjant, ten bez psa. Wgramolił się do połowy górki i zatykając nos, głosem kaczora Donalda, powiedział: - Na boczek! Proszę się odsunąć! Już, już! - i choć brzmiało to śmiesznie i być może miało rozładować napiętą sytuację, Gunyra chyba dowcipu nie pojął. - Nie pozwalam! - powtórzył. Ruszyła nagonka. Z każdej strony otoczonej teraz górki rozlegały się dzikie okrzyki, rozbrzmiewał łomot, huk i brzdęk, jakiego nie słyszeli zwykli, czyli nie należący do koła łowieckiego, śmiertelnicy. Samotny człowiek stojący ponad wszystkimi zareagował instynktownie, jak zwierzę na grzmot – w jego oczach pojawił się lęk. Zaczął rozglądać się nieporadnie, jakby szukał pomocy. Burza, która rozpętała się wokół niego, nie słabła ani na chwilę, krąg zdawał się zaciskać. I wtedy nastąpiła przemiana – w oczach Gunyry strach zastąpiła rozpacz i coś jeszcze, coś, czego do dzisiaj nie potrafię nazwać: - To dziecko!!! - ryknął, potężny jak Zeus – Moje dziecko!!! Głos zamarł nagle, a Gunyra zniknął. Wskoczył do piwnicy. W tym momencie nagonka rozbiegła się i znów benzyna i olej napędowy uruchomiły silniki. Ruszyły spychacze, dety orały ziemię swymi gąsienicami niczym najlepsze czołgi. Koparka znów zaczęła czynić swoją powinność. Oczy niektórych kobiet łzawiły, moje – nie. Odwróciłem się i pobiegłem otworzyć drzwi ciągle pustego domu po drugiej stronie szosy. Do wieczora wzniesienie zostało wstępnie rozjeźdźone, a za dwa dni tylko rozbebeszona ziemia pokrywała miejsce naszych dawnych zabaw. Nim w pełni nadeszła zima, plac zalano betonem. Nikt wtedy nie mówił o Gunyrze; stało się to, co miało się stać. Dla dobra ogółu, dla dobra nas wszystkich, dla przyszłości. Godziłem się z tym, szczególnie, że wiedziałem coś jeszcze. VII Pewnego dnia, rano, zastałem na pijackiej ławeczce chyba pół wioski. Mimo zimna mężczyźni, zarówno rolnicy jak i pegeerowcy, siedzieli na ziemi rześcy, rumiani i uśmiechnięci – pokrzykiwali do siebie i, raz za razem, wychylali kolejne szklaneczki. Sprawcą tego zamieszania był Jan Ceber, to on dokonał odkrycia, a znalezisko było naprawdę niczego sobie: 50 litrów osiemdziesięciodwuprocentówki! Konkwistator machnął pięćdziesiątkę i oznajmił: - Niezły bimber robił, Arcychryst jeden. Tak oto Gunyra zintegrował wieś. Nie było mi przykro. Zmazałem największy grzech swojego dotychczasowego życia. W ową noc, gdy śniąc o koniach dojrzewałem do działania, obudziłem się kimś innym. Wszedłem wtedy do tamtej piwnicy. Opróżniłem tajemne przejście z całego syfu, śmieci, reklamówek – i poszedłem prawie na czworaka; wystarczyło kilka ruchów łopaty i światełko na końcu tunelu okazało się być wyjściem do innego świata, a tym światem była piwnica sąsiedniego domu - leżącego po przeciwnej stronie drogi domu mojego wujka. Jak dobrze, że zapomniał zgasić światło – dziękowałem wtedy Bogu. Temu szaleństwu Gunyra zawdzięczał życie. I choć wszyscy pili zdrowie zmarłego, ja wiedziałem. Mimo to sądzę, że to właśnie była największa strata, jaką poniosła nasza społeczność. Bo Gunyra – bimber-filtr nigdy już nie pokazał się w naszej wiosce. Uciekł pewnie przez okienko z wujkowej piwnicy i pognał do jakiegoś lasu. A lasów wtedy było jeszcze dużo. Epilog Myślę teraz o tych wszystkich dziwnych dniach. Przemiany, jakie zaszły od opisywanych przeze mnie czasów, zmieniły świat nie do poznania. Wspaniale działa mieszalnia pasz prężąca swoją pierś ponad ciągle utrzymywanym w czystości, betonowym placem, obecny system kanalizacji zabił smród przelewających się szamb, zarżnięto świnie – leżą teraz na półkach pobliskiego marketu i pachną polędwicą; zrzucono kufajki starych przyzwyczajeń, nikt już nie nawozi setek hektarów pól obornikiem. Żaden nokturn nie niszczy też dróg. Myślę o tym i wiem, że warto było ponieść ofiary, pocierpieć trochę; czyż nie ucina się ręki będącej sprawcą grzechu? Czyż nie dobija się koni? Czasem, gdy nad ranem wracam z miasta, czuję dziwny zapach. To Stefan Koza vel ”Kowal” - pijak, który wychodzi co miesiąc na przepustkę z zakładu dla obłąkanych w Lubiążu – piecze chleb. Trudno mi wtedy nie wspominać tamtych czasów, gdy wszyscy chleb piekli – wybaczcie. Daliśmy przykład. Teraz czekam, aż wy – miastowi – zmienicie powietrze miast i przestanę się u was dusić. Tymczasem – bywajcie! Niech Bóg was prowadzi. Ament.
  8. na WF-ie niosłem go jak św. Krzysztof dziecko potem ścigaliśmy się na kilometr i byłem drugi biegał tak lekko miał delikatny samochód subtelnie przyciągał przeciwieństwa ja jego dziewczynę zanim on potem jeszcze raz tuż przed końcem gościł mnie w domu matka wybierała ziemniaki brat był niepełnosprawny ojciec rąbał na zimę cieśla się postarał i jest ciężko pod dębowym pokojem uginamy plecy w pięciu czterech chłopa
  9. No właśnie. A ja dodam jeszcze, że zakaz ocen kładzie na łopatki całą (albo pół) ideę org. : piszemy i komentujemy!! - a nie: piszemy i nie komentujemy. Dominikdano zasugerował mi (subiektywnie piszę), że ideał byłby osiągnięty, gdyby każdy miał taką samą liczbę komentarzy = zero.
  10. proszą - przeczytaj zasady. zapraszam na forum - podyskutujmy o sztuce.
  11. napisalem, ze dialogi niedobre. Dominikdano napisal: "Ocena w kategoriach dobre/złe jest zawsze subiektywna. W ocenie sztuki jest wręcz bezwartościowa. " co sądzicie na temat oceny sztuki? ma jakąś wartość?
  12. dzieki poprzednie dzielilem.
  13. Lepsze. Ale bez wielkich liter
  14. To z Rychem – osłabia mnie. Niewiarygodne. Mamy tutaj przykład 2 postaw. Z jednej pani czarna podająca się za lucyfera i broniąca wszelkich dewiacji, stawiająca znak równości między zimą a latem (patrz piosenka Arki Noego); z drugiej Autor, stawiający znak równości między pedałami i pedofilami – i to pytanie: „macie dzieci?”. A co, jak ktoś ma dzieci, to wsio radnoj i „=” stawiać należy? ps. uznaję po części argumenty każdej ze stron, bo niecała prawda jest całkowitym kłamstwem.
  15. Niewiarygodny jest temat – nic nie wskazuje na to, że autor wie o czym pisze. (co nie znaczy, że nie wie – po prostu sam tekst na to nie wskazuje). Dialogi nie dobre. „ Moje teksty są „warstwowe” i lubię wiedzieć jak głęboko czytający je przenikają. „ - gratuluję dobrego samopoczucia. Tekst nie zachęcił mnie do sięgnięcia głębiej. Pisałem o zakupach, bo chcę sieę przekonać czy Autor potrafi napisać coś normalnego, zwykłego codziennego – jeśli nie, niech nie bierze się za rzeczy ostateczne.
  16. Chyba cię to nie cieszy? A potrafisz opisać jak robisz zakupy? Bo po prostu nie ma we mnie wiary w ten tekst.
  17. spoko spoko. Popracuj po prostu nad tym, wyrzuć wielkie litery – zalatują... wiesz czym. Chociaż z drugiej strony, jeśli to ma być komiczna jazda na maksa, to mogą zostać. Podoba mi się pomysł na patetyczne potraktowanie pieńka, szczególnie 2 pierwsze wersy, potem za dużo enterów. Powodzenia.
  18. Nic a nic nie rozumiem (znaczy, co to za er...), więc podejrzewam, że nie mogę sobie ufać i powiedzieć publicznie, że mi się podoba nie narażając się na śmieszność.
  19. znaczy, sztuka we mnie tkwi? dzięki.
  20. czy to celowo, czy grafomania? celowo, nikt nie pisze az tak zle...
  21. I Na pierwszej stronie leżał trup. Wulgarnie rozrzucone nogi, rozszarpane podbrzusze, zakrzepła na szyi krew i pornograficznie wykrzywione usta mówiły jasno – śmierć była straszna. Rozszczepione powieki napuchły, co sprawiało, że białka oczu błyskały nieznacznie, jakby ciągle grożąc i ostrzegając zarazem; robaki wijące się pod wargami ukierunkowały myśli na odór, jaki musiał się roztaczać przy tej zwykłej, polnej drodze na której znaleziono bestię martwą. Joasia z niesmakiem wykrzywiła nosek: - A fee! - powiedziała, ze wstrętem odsuwając gazetę. II PRAWIE ROK WCZEŚNIEJ Wiosna uderzyła niespodziewanie. Ciepło lobem przelaciało nad Niemcami i wpadło w samo okienko pokoju Pawła. Ale on sam treningi zaczął znacznie wcześniej. Pragnąc za wszelką cenę załapać się do pierwszego składu juniorów Burzy Godzieszowa już w styczniu biegał trzy razy w tygodniu. Startował od swojego domu w Skarszynie, mijał ogród, potem przekraczał drogę na Głuchów, zostawiał z tyłu Małpi Gaj, który swą nazwę wziął od siedzących na drzewach czereśni dzieci, i truchtał po nieodśnieżonej szosie 3 km do Godzieszowy. Wracając starał się stopniowo przyśpieszać tak, aby zbiegając z górki koło bloków osiągnąć maksymalną, popisową szybkość. Dzisiaj z radością ubierał dres, obserwując przez okno otwarte okno pierwsze zakwitające pędy forsycji, którą tutaj zwano „złotym deszczem”. Przywdział tenisówki, poprawił pół kilowe obciążniki umocowane przy kostkach, poruszał kilkakrotnie prawym kolanem, aż poczuł delikatny trzask – znak, że jest gotowe do trudów biegu po asfalcie, i wybiegł na podwórko. Z uwagi na potencjalnie zwiększony ruch samochodowy postanowił zmienić trasę. Przebiegł między polami Chmielewskiego, skręcił w lewo w stronę Głuchowskiego lasu, potem na wysokości łąki Latańskich wbiegł na pełnym gazie pod ostrą górkę starając się maksymalnie wyczerpać organizm. Udało się, na szczycie ziajał ze zmęczenia jak pies; zatrzymał się, oparł ręce o kolana, spuścił głowę, by zlikwidować mroczki pojawiające się przed oczami. Gdy po chwili doszedł do siebie, ujrzał ją – Joannę, idącą ku niemu z trzymanym na smyczy Mustaffą. Speszył się, choć to ona od pół roku unikała go jak mogła szła teraz krokiem pewnym , radosnym. - Cześć – powiedziała, a pies warknął. Piotrek przypomniał sobie, co pisał do niej w liście sprzed 2 miesięcy i nic nie wydobyło się z jego ust. - Dobrze, że go zapięłam – powiedziała – bo nieźle byś się wystraszył, co? Ale nie bój się, nie gryzie. Asia nie chodziła z piłkarzami. Wprowadziła się do Skarszyna przed 5 laty jako grubiutki blond-aniołeczek i do tej pory nie w pełni zintegrowała z tutejszym środowiskiem. Może dlatego, że pozostała w szkole we Wrocławiu wolała ludzi z miasta niż czereśniaków. Niemniej jakimś cudem Piotrek się w niej zakochał. Dla żartu powiedziała, że nic w życiu nie osiągnie, a on w swoim prostym umyśle wziął to za zachętę do wzmożonych starań o rozwój swojej nadwątlonej przez miłość kariery piłkarskiej. - Cześć – wykrztusił wreszcie z siebie – czym ty go karmisz? - spytał. - Surowym mięsem – odpowiedziała poważnie – jest najlepsze na sierść. - pies potwierdził oczywistość jej słów ziewnięciem. - Jeszcze urósł od jesieni – powiedział Piotrek - A spadaj, daj se spokój, dobra? - zdenerwowała się nagle blondynka nieprzypominająca już w niczym aniołka, mająca super linię i extra zderzaki oraz wykrzywioną furią twarz – Zajmij się masturbacją! - odwróciła się na pięcie – choć Mustafa! – krzyknęła ciągnąc warczącego psa. Pani Beata Sidor kupiła Mustafę dla nich. Chociaż wszyscy chcieli bawić się ze śmiesznym, nieporadnym stworzonkiem uczącym się dopiero biegać – to należało ono do matki i córki. Nie był to tak do końca pies rasowy, który miałby tatuaż na uchu, ale dbano o niego jak o najlepszego championa; specjalna karma dla szczeniaków, potem dla ras szybko rosnących, duży wybieg, wolność w wyborze kanapy, nocą swobodne eskapady po terenie posesji – miał wszystko. Tryskał radością i wigorem. Potem stawał się coraz większy i większy... nie przeszkadzało to jednak pani Beacie sypiać z nim w jednym łóżku. Kryzys nastąpił dopiero, gdy Joasia wyjechała na święta do babci, a ona zamiast dojechać jak obiecała – rozchorowała się. Rozwiedziona przed 5 laty i samotna od tego czasu kobieta podczas wizyty u laryngologa poznała Marka – wysokiego, atrakcyjnego 40 latka o błękitnych oczach wypełnionych namiętnością. Gdy córka wróciła, nie była w stanie zaakceptować wyboru matki. Marek mieszkał we Wrocławiu i tam pracował, ale uczucie było silniejsze od odległości - często zostawał po kilka dni. Gdy po 3 miesiącach wprowadził się, najważniejsze miejsce w domu zajął telewizor i na próżno córka przypominała, że przyrzekły sobie nigdy, przenigdy nie kupić czegoś, co rozbija więzy rodzinne. Marek był alkoholikiem niepijącym, też rozwiedzionym, żyjącym ostatnie lata sam na sam z 32 calowym Grundigiem. Postpijaczynkiem biednym i wymagającym opieki – w przeciwieństwie do zdradzającego Beatę prawie od dnia ślubu, rozhukanego, pędzącego za karierą i przyjemnościami ex męża. Joasia chciała się wyprowadzić. Mieli mieszkanie na Krzykach, wynajmowali je jakiejś studentce z brzuchem, ale matka miała w głowie zbyt dobrze poukładane, aby zgodzić się na takie fanaberie rozhisteryzowanej nastolatki. Beata pieląc grządki w ogródku myślała o tym wszystkim zbyt głęboko, by usłyszeć jak nadchodzi Asia z psem. - Sprzedaj to mieszkanie – usłyszała znienacka i aż podskoczyła. - Jezu, aleś mnie przestraszyła. - Nie wzywaj imienia Boga nadaremno. – poważnie powiedziała dziewczynka – Znowu te ploty ci w głowie, chcesz pomóc całej wiosce? Kobieta dumnie odrzuciła z twarzy sięgający jej do piersi warkocz, wytarła brudne ręce w fartuch i wyjaśniła: - Nie, nie chcę pomóc wiosce, tylko niektórym jej mieszkańcom. - To pomóż mi i sprzedaj. - Dziecko drogie – powiedziała wolno – Co mam sprzedawać? - W sądzie było powiedziane, że tato daje mieszkanie nam. Nam, a nie Tobie. To sprzedaj i daj mi moją część. - No, i co zrobisz z pieniędzmi? - Nie twoja sprawa. Dobrze wydam. - Jesteś niepełnoletnia – twardo powiedziała Beata – i póki co, to ja tu rządzę, więc wracaj do domu i bierz się do lekcji. - A może Marek tu rządzi?! - krzyknęła córka. Przekręciła głowę naśladując sposób mówienia nowego tatusia – ze swoim telewizorkiem. Konkubina! - rzuciła, uciekając z płaczem. Pies biegł za nią. Usiadła w swoim pokoju na kanapie i łkała skrywając twarz w dłoniach po których lizał ją Mustaffa. Przytuliła się do jego pyska i objęła szyję. - Piesku, piesku, tylko ty mnie rozumiesz, tak? Widzisz jak mnie traktują? Widzisz? - pies nadstawił uszu, sierść na jego karku zaczynała się lekko unosić. Po chwili i Joasia usłyszała nadjeżdżający samochód Marka. - Bierz ich, bierz tą burą sukę! - rozkazała. Amstaff wybiegł powoli, jak zwykle, gdy chciał się przywitać. Asia sięgnęła po pilota i włączyła na cały regulator świeżo otrzymaną od kolegów płytę Napalm Death. III - Więc panie Marku, co pan właściwie widział? Marek był już ostro tryknięty, więc nie od razu odpowiedział. Zapalił papierosa, zakrztusił się, podniósł swoje przekrwione od alkoholu i łez oczy: - Podjechałem pod bramę, wysiadłem. Wszędzie dudniła ta... muzyka. Byłem zdenerwowany, bo złapałem gumę na wjeździe do Skarszyna i na samej rawce prawie dojechałem. – mówił przerywanymi słowami – Patrzę, a tam ta.. ta... bestia ciągnie Beatę za włosy - przetarł pot z czoła i utkwił wzrok w blacie stołu pokrytego odciśniętymi kółkami znaczącymi miejsca, które stanowiły ostoję dla kubków z ciemną kawą przesłuchiwanych. - Jak to, za włosy? - spytał policjant. - No... chyba skoczyła, złapała za włosy. Beata się przewróciła. - Widział pan jak upada? - No... nie. Widziałem jak leży. A pies ciągnie ją przez grzadki. - Jak długo ją ciągnął – spytał śledczy po zapisaniu poprzedniej wypowiedzi w służbowym notesie, po czym spojrzał z wyrzutem na stojącą przy ścianie maszynę do pisanie na której, w XXI wieku, będzie musiał to wszystko przepisać. - Metr, pół może. Chyba krzyczała, bo słyszałem: Mustaffa! Puść! To boli! - Więc krzyczała? - No chyba tak, bo słyszałem przez ten hałas, to musiała... - Jak długo stał pan przy furtce? - Wcale nie stałem. - Jak to? Powiedział pan, że przy furtce. - Nie wiem. Może wbiegałem przez furtkę. Pamiętam, że nogi miałem takie ciężkie i strasznie powoli mi się biegło. - Jak we śnie? - Tak. - Ile to było metrów? - 20, 30. Zanim dobiegłem, to bydlę – głos mu się załamał – złapało... złapało ją za gardło. Jak kurczaka... - Co pan wtedy zrobił? - Dobiegłem i kopnąłem w brzuch. A on puścił i odwrócił się powoli, jakby zdziwiony. - Zaatakował pana? - Nie. Odszedł po prostu, jakby nigdy nic. - A pan? - Chciałem tamować... krew.. tyle krwi... - A ręka? Joasia wstała wśród drgającego rytmu. Podeszła do drzwi i zamknęła je przekręcając także klucz. Usiadła na fotelu; przymknęła oczy i zjeżdżając plecami na siedzenie wsunęła rękę do spodni. Po kilku minutach, gdy była już tuż tuż wrzasnęła i spojrzała przerażona na zakrwawioną rękę, która wybiwszy szybę w jej drzwiach szukała po omacku zamka. Podkuliła pod siebie nogi, i w tym momencie przyszedł orgazm. Zagryzła wargi, a do pokoju jak smok wpadł Marek. - Wyłącz to kurwa! - ryknął strącając wieżę z półki. Muzyka ucichła, a on wybiegł. Usłyszała jak wykręca numer i mówi: - Halo! Pogotowie? Gdy przyjechało pogotowie Beata była nieprzytomna, Leżała z szyją zawiniętą koszulą w kratkę, ubrana w fartuch przypominający bardziej rzeźnicki niż ogrodniczy. W drzwiach domu stała nieruchomo drobna blondynka z wielkimi wytrzeszczonymi oczami; wysoki mężczyzna, cały umazany krwią, nie wiedząc co ze sobą zrobić biegał w kółko i krzyczał: - Szybko! Szybko! Sanitariusz Grzesiek spieszył się jak mógł. Gdy odjeżdżali, patrzył przez tylną szybę w drzwiach karetki na tą malutką, ładną blondyneczkę, a ona, zdało mu się, patrzyła na niego. Do szpitala dojechała jedna dusza mniej. IV - Hej Burza gol! - lalalalalalalala – na melodię „speedy gonzales” wył pęłny piłkarzy i kibiców autokar przygotowujący się do ruszenia ku Wiszni Małej. Paweł czuł się nieswojo - dojechał do Godzieszowy rowerem, zostawił go u sołtysa i pieszo doszedł na boisko otoczone wkopanymi oponami służącymi jako siedzenia, które było miejscem zbiórki – i teraz nie wiedział, co ze sobą zrobić. Większość juniorów siedziała już w autokarze, seniorzy stali koło swoich biało-czerwonych toreb z napisem „Polska” i palili ostatnie przed meczem papierosy, żartując: - Ty pedale! - Weź złap się za jaja geju. - Ha ha ha! Podszedł niepewnie. Najpierw przywitał się z kibicem Luckiem, który przełożywszy piwo do lewej ręki uraczył go uściskiem tak silnym, jak strzał Carlosa; jak nakazywał obyczaj, musiał witać się ze wszystkimi po kolei, razem 56 rąk, a nie wszystkie umyte, nie wszystkie pozbawione kurzajek. Rytuał miał swój dalszy ciąg w autobusie, ale juniorów i co bardziej ubzdryngolonych kibiców, którzy woleli siedzieć rozlewając wódkę, już znał. - Uuu! - przywitali go koledzy – getrów nie zapomniałeś? He he! - A ty majtki masz? - odpowiedział. - Ty, ty! Nie podskakuj. Bo na kopach wyjedziesz. W tym czasie do środka wsypali się seniorzy. Miejsc siedzących nie starczyło dla wszystkich, więc kilku młodszych musiało wstać, za to pijący kibice ani myśleli: Kurwa! Ale jak dzisiaj nie wygracie – powiedział Lucek – to macie przejebane. Ty – zwrócił się do Pawła – jak spierdolisz taką sytuację jak ostatnio, to na piechotę będziesz popierdalał, a nie dupę woził. - Wygramy, wygramy, wygramy! - zaśpiewali juniorzy, reszta się nie dołączyła. Autobus ruszył. Ale nie jechał przez Trzebnicę, tylko w stronę odwrotną – do Siedlec, tam koło tartaku, przed torami, skręcił w prawo i wjechał na polną drogę. - Po tych wertepetach będą jechać? - zdziwił się ktoś. Usłyszał to prezes: - A co? Paliwo trzeba oszczędzać. To przynajmniej 15 km mniej, przynajmniej. No, dawać po 5 zeta na autobus. - Co jest? - powiedział bramkarz, prawie 40 letni facet, który już nie jedną kość miał podczas meczu złamaną – za takie warunki mam jeszcze płacić? - Jak byśmy jechali asfaltem to było by po 10. No, dawać, dawać. - Masz, ale od tych ochlejmordów też weź, nieroby jedne. - Dy, dy, dy! - zaśmiał się gruby kibic – od tych wstrząsów to piana mu się w żołądku z piwa zrobiła. My kibicujemy, to za darmo nam się należy. - Za darmo to możesz wiesz co. Po piątaku – powiedział prezes. Poparł go bramkarz: - Dupy dać za darmo możesz. Wśród takich utarczek udało się zebrać pieniądze od wszystkich kibiców i ponad połowy piłkarzy – reszta miała donieść na trening. Ktoś otworzył torbę ze strojami seniorów: - 10! Kto gra w dziesiątce?! - Dawaj to geju! - Spierdalaj, dzisiaj ja gram. - Ty to ławę dzisiaj grzejesz. - Masz kurwo, masz. Ja szukam 11. - Dawaj spodenki, dawaj spodenki. - Sam sobie szukaj. - He he he, to chyba Bernarda, takie rozciągnięte, że na kolana mi zjadą. Teraz kilka osób rzuciło się na torbę. - Getry znowu dziurawe trafiłem. Fuj, jak śmierdzą. Nad zgiełkiem nagle zatriumfował bas: - Kto ma siódemkę, kto ma siódemkę?! - Ja. - Ściągaj, masz tu swoją trzynastkę. Ponad głową opartego o brzeg siedzenia Pawła toczyła się rozmowa między Luckiem, a jednym z piłkarzy, który zapinając ochraniacze mówił: ...podobno w szpitalu umarła. Może pawulon jej dali. Lucek spytał: - Ale która to była? - No ta, z takim warkoczem... oni dopiero się tam wprowadzili. - Nie wiem. Ale psa tego pamiętam. Chcesz łyka piwka? - A daj, tylko żeby trener nie widział. - Leży facet na babce – zmienił temat kibic – a ona krzyczy. To on jeszcze ostrzej posuwa, a ona drze się: warkocz, warkocz! A on wrrrrrr! - Dobre – zaśmiał się piłkarz. - A kiedy to było? - Co kiedy? - Pies. - A, już ponad tydzień będzie. Mi najbardziej szkoda córki, bo sama została, bez ojca żyli. - Top trzeba ją pocieszyć – zarechotał Lucek – niejeden pewnie się znajdzie amator. A ładna chociaż? - Młoda siksa, ale pod paragraf już nie podchodzi. Polna droga się skończyła i zaczęła się rzepakowe pole Agro-Bety. Po nim jechało się znacznie równiej i chociaż obok, między miedzami, prowadziła stara ścieżka, to wszyscy woleli jeździć tędy. - Jakby było mokro, to byśmy pchać musieli – powiedział Lucek wyglądając przez okno. - Nie mów hop. - Ty, ty! Patrz! - zawołał, pokazując na coś palcem. Paweł wyciągnął szuję w kierunku szyby. Łagodny jak Barbi – powiedział młody, obły i w świecie obyty weterynarz, wielbiciel szybkich samochodów, na którego z racji pochodzenia przyjaciele mówili „Leszno”. Studia skończył niedawno, a zajęło mu to bite 7 lat, przez które, zapewne za sprawą wyjadanych kolegom domowych wałówek, brzuch mu urósł do niebotycznych rozmiarów. Liczył, że pracę znajdzie bez problemu, ale rzeczywistość okazała się czarnym żartem, rynek pracy był wyiskany z wolnych posad jak głowa jedynej samicy szympansa w stadzie samców, i nic nie dały, wydające się niegdyś wielkimi, znajomości. Skorzystał z ogłoszenia: wynajmę gabinet z pracą – i wynajął, oczywiście zakładając własną działalność gospodarczą. W zamian otrzymywał zlecenia na brudną robotę – podpisywał się za powiatowego weterynarza w rzeźni Tarczyńskiego, usypiał koty, które chciały przezimować w piwnicach, i miał stałą umowę o dzieło z jednym hyclem, panem Pazdrom; no i tu, w chorobach zakaźnych też nie był na własny rachunek. Starał się jednak pracować jak się da i uczyć nowych rzeczy, w końcu zawód wybrał nie przez przypadek, a za sprawą miłości. Przyjechał po raz kolejny zobaczyć psa, który, trzeba przyznać, jeszcze bardziej mu się podobał, i teraz rozpływał się w zachwytach: - Lśniąca sierść, piękny kościec. Jak się zachowywał? - Jak Barbii. Albo Ken – powiedziała Krysia. - Wyniki badań będą... jest sobota, pobieraliśmy próbki w piątek tydzień temu... no, to jeszcze tak tydzień niecały i okaże się, czy bobasek wściekły jest. Ale nie jest. Psycha mu sfiksowała. - A potem co? - Premedykacja głupim jasiem, a potem Morbital w łapę, dożylnie. - Biedny morderca – powiedziała kobieta, która oprócz sprzątania i nadzoru weekendowego w punkcie kwarantanny i chorób zakaźnych, dawała mu jeść przez otwór w klatce – Mustaffa, jesteś głodny? - Mustaffa pisnął żałośnie – już nigdy nie zobaczysz słoneczka! - Bez przesady – powiedział Leszno – możemy go na chwile wypuścić. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę. - A dzień dobry, dzień dobry – przywitała się wysoka, krótko obcięta, ubrana w bojówki i ciężkie buty nauczycielka języka polskiego z gimnazjum w Siedlcu. - Przyjechałam do Trzebnicy, do mamy do szpitala – wyjaśniła – to pomyślałam, że wpadnę, starą koleżankę odwiedzę. - No cześć! Zuśka! Jaką starą? Jaką starą? Ale coś niewyraźnie wyglądasz, z mamą lepiej? - Lepiej. Miała ukryty zawał, okazało się. I to już kilka miesięcy temu, tak po świętach niedługo gdzieś. Ale dobrze się czuje, robią jej badania, bo muszą. Wyjdzie niedługo, leki trzeba jej zmienić, znam taką jedną lekarkę od serca, pójdzie się prywatnie, zapłaci... - To co się martwisz? - spytała Krysia. - No martwię się, martwię. Kto by się nie martwił. - A w szkole jak? - Daj spokój! - spojrzała na mężczyznę - Same problemy. - Dobrze – powiedział weterynarz – Biorę pieska na spacer, a panie sobie porozmawiajcie. - Gdzie pan z nim pójdzie? - zaniepokoiła się karmicielka. - A zrobię dwa kółka po podwórku i tyle. Poza teren zakładu nie wyjdę, niech się pani nie boi. - A pan się nie boi? - Dam mu coś na uspokojenie – uśmiechnął się i otworzył swoją lekarską torbę. Kobiety patrzyły ciekawie. Gdy skończył, nauczycielka nie czekając aż wyjdzie, powiedziała: - Z dyrektorką znowu. I z dziećmi. - No co, opowiadaj. - Czekaj... dobra, zamknij tylko za nim drzwi. - No, mów. Weterynarz szedł z psem wzdłuż ściany budynku. Trzymał zwierzę na smyczy, razem z którą Mustaffa przyjechał po popełnieniu przestępstwa. - I No, psinka. Twój ostatni spacer, zielona mila - spojrzał na zasłaniającą bramę podwórka ciężką, okrytą brudną plandeką ciężarówkę – odlej się na trawce, zrób kupkę. Zasłużyłeś sobie. W tym czasie nauczycielka kontynuowała: - No i wtedy ja mówię do dyrektorki, że Aga dostała ataku szału, wrzeszczała, chwyciła mnie za ręce i nie chciała puścić. Prosiła: „błagam, błagam panią, niech pani tego nie robi”. A ja nie wiedziałam czego mam nie robić, ale ona dalej: „oni mnie zabiją, oni mnie tam zabiją, błagam, niech pani nie jedzie ze mną do domu”. Bo ja kazałam jej wyjść z klasy, zabrać tornister i kurtkę. Napisała na komputerze, że Y to suka i dziwka, i przyszedł Daniel do mnie, żeby coś z tym zrobić, to poprosiłam ją na korytarz, a ona tam w szał wpadła. Mówię: „ Agnieszka, od kogo ty takie słowa słyszałaś?” A ona: „w domu”. Kiedy w domu? - pytam. „Jak w sobotę wróciłam od ciotki to mama powiedziała: gdzie byłaś suko. Przepraszam, przepraszam, niech pani mnie do domu nie odwozi”. Tak krzyczała i ja mówię o tym dyrektorce, a ona nic. To pedagog jej opowiada, że przecież wie jaki jest ojciec Agi. A wie, bo mieszka dwie wioski dalej i Aga jest kolejnym dzieckiem tego kloszarda, żula, które chodzi do jaj szkoły. I mówi jej, że napisałyśmy list do komisji antyalkoholowej w gminie, żeby przyjrzała się tej rodzinie. Bo on po rowach leży, dzieci bije, matka bezradna, cztery osoby w jednej izbie, a jeszcze na niedzielę przyjeżdża ze szkoły specjalnej upośledzony pierworodny. A on ich leje jak leci. Matka podobno zresztą też pije, a na wywiadówkach płacze. Ale przychodzi, co ma robić - nie pracuje. A dyrektorka na to, że ona czegoś takiego w życiu nie podpisze, bo on się dowie, to szalony człowiek, może pozabijać nas wszystkich. I nie podpisała, tylko walnęła nam mowę, że z tą Agą to trzeba coś zrobić, ona włosy farbuje, a teraz za gimnazja wszyscy się biorą, porządek ma być, porządek i kultura. My na to, że facet katuje rodzinę. A ona, że nie mamy na to żadnych dowodów i nie można tak szufladkować, bo można człowieka skrzywdzić. A jak ktoś krzywdzi dzieci, a ona się o tym dowie, to pierwsza, pierwsza stanie w ich obronie i nie pozwoli, żeby dziecku coś się stało. To wyszłyśmy. Spytałam na drugi dzień Agi, co by zrobiła na moim miejscu. A jej łzy do oczu znowu napłynęły, spuściła głowę i mówi: „powiedziała mamie”. To wytłumaczyłam jej, że nie powiem, ale musi zostawać w czwartki po lekcjach i przychodzić na moją, siadać z tyłu i odrabiać zadania domowe. Bo przecież w domu to dziecko nic nie może zrobić, nic. I nie robi. A ona, że kurtki i butów nie musi rano u mnie zostawiać, bo nie będzie już uciekała z lekcji, a ja jej – zobaczymy. - I co, dzisiaj uciekła? - Nie uciekła, tylko ryczał od rana. To wzięłam ją i pytam, co się stało. A ona, że mama o wszystkim wie, a miałam nikomu nie mówić. Rozumiesz> Matka skądś się dzisiaj dowiedziała i ganiała za nią krzycząc, że zabije. I to dzisiaj, bo wczoraj jeszcze nie zabijała. Co tego lekarza tak długo nie ma? - Spaceruje. - Weź no wyjrzyj na niego. - Coś ty taka spięta. Zrobię ci kawy, może się uspokoisz – powiedziała Krysia idąc do drzwi. Pchnęła je, ale się o coś zablokowały. - Heep! - jęknęła z wysiłku – co jest? - spytała retorycznie. Wysuwając się przez szparę stanęła na coś nogą. Zerknęła i z większą siłą przepchnęła się na zewnątrz. Ciągle niedowierzając spojrzała na ludzką rękę wystającą jej spod buta. W Pierwoszowie dostali się na asfalt. Przed wyjazdem na Trasę Wrocław-Poznań skręcili znów w polną w lewo, potem przed Wisznią w prawo – i to był właściwy dojazd na boisko. Było 15 minut przed meczem, dlatego już ubrani i gotowi piłkarze wybiegli podnieceni i od razu zaczęli kopać piłkę. Jeden wrzucał, a reszta próbowała wbić gola do pustej bramki, co nie zawsze się udawało. Ktoś sikał przy linii bocznej, obok piłkarz z nr 13 rozgrzewał bramkarza - kopiąc do niego po bokach zmuszał do łapania i rzucania się. Sędziego jeszcze nie było. Przyjechał 5 minut przed meczem, spytał czy protokoły wypisane. Piłkarze rozpoczęli właściwą rozgrzewkę; biegali pomiędzy liniami bocznymi: piętki... kolanka... wyżej... grzejemy pachwinę, bo kontuzje będą... skaczemy do główki, raz! raz! na klaśnięcie 70 procent... dobra, i stówa z powrotem... już! - komenderował kapitan. - Porozciągajcie się trochę – powiedział na koniec. Sędzia gwizdnął. Zawodnicy obu drużyn podeszli do linii środkowej, ustawili się w rzędach. - Buty – powiedział arbiter i każdy pokazywał podeszwy – Panowie! - dodał – koszulki do środka. I gramy fair, kartek mam dużo. Proszę na środek. Na środku kapitan Burzy powiedział: - Burza! - i piłkarze pozdrowili kibiców z obu stron boiska rachitycznymi machnięciami rąk. - Płomień! - gospodarze z większą werwą machnęli zgromadzonym fanom. Potem Burza zbiła się w krąg. Ręce oparły się o rękawicę bramkarza: - I kurwa z jajem gramy – powiedział kapitan – Burza!? - Hej!!! - wrzasnęli. W kole Wiszni kapitan pytał: - Co nas czeka? - Wojna! - ryknęli piłkarze. - Kto ją wygra? - My! Paweł zamiast uczyć się oglądając mecz starszych kolegów, w niezbyt męski sposób przysłuchiwał się rozmową kilku kobiet. Bo i one przyszły, może nie pokibicować, ale na pewno spotkać się. - Co ty mówisz? I ten, jak mu było, zabity? - spytała jedna. - Tak, w „Nowej” pisali. Jest nawet nagroda za złapanie tego psa. - Ty patrz, Twój syn przy piłce. - Strzelaj! Strzelaj! Faul! Robert walnij mu!Oddaj mu! - krzyknęła matka przerywając na chwilę rozmowę. - Kartka! Kartka! - wtórowała jej inna – Nie żółtą! Gdy emocje opadły, mama Bobika zrobiła minę, która miała sugerować lęk: - Strach się spotkać z takim. - A dzieci? One są takie nieodpowiedzialne, mogą podejść do obcego psa. - Trzeba ich pilnować – zawyrokowała. - Ale jak on uciekł? Nikt nie widział? - Może i widział, ale mało to psów po Trzebnicy lata? W sadach takich pełno, pilnują drzewek. A ten pies to drugą osobę już zagryzł, to wiesz? Kobietę jakąś, gdzieś jak na Długołękę się jedzie, najpierw zagryzł. Właścicielkę swoją. - Właścicielkę! - krzyknęła z empatią trzecia kobieta włączając się do rozmowy – Mój Boże. - Pochowali już ją. Podobno mało kto przyszedł na pogrzeb. Może i z ludźmi żyła jak z tym psem. - Mój Boże, z ludźmi tak żyła. - A pies podobno bawić się chciał. Ona paradowała ze swoim warkoczem jak pannica jaka, a rozwódka z niej była. - Rozwódka! - zgorszyła się pani od „Mój Boże”. - No jak coś tak lata, to pies skacze i bawić się chce. Rozrywki spragniony. To i skoczył na warkocz, ona upadła i zaczęło się. Nagle ktoś puknął Pawła w ramię. Był to Lucek. - Ty młody. Weż skocz do sklepu. - Nigdzie nie idę. - Młody – błagał Lucek – Idź, dam ci pieniądze, kupisz dwa pasteryzowane, i wrócisz na jednej nodze. - Idź sobie sam – asertywnie odpowiedział chłopak – mecz oglądam – to był dobry argument - i nie wiem gdzie jest sklep – to był błąd, gdyż skłonił pijaczka do wyjaśnień. - Na około to przez wioskę, ale można przez pole przejść, pójdziesz i wrócisz raz-dwa. - Na mecz swój czekam. - Masz jeszcze czas – zaszeleścił kibic. - Idź sam. - Ach! - machnął ręką Lucek – wszyscy tacy sami, jak człowiek rentę dostanie i stawia to jest dobrze, a jak przyjdzie co do czego, to prosić musi jak żebrak jakiś. Co to ja swoich pieniędzy nie mam? - mruczał odchodząc od boiska – Mam. I wykorzystam. Się dostarcza, to płacą. Parę stów za głowę i ho ho! Podziękują jeszcze ładnie, potem dupki się kleją, bo jak człowiek pieniądze ma... - z trudem przeskoczył przez rów, przedarł się przez rosnące na jego skraju trzciny i obrał azymut na stację benzynową. - Hoop – śpiewał – marzy mi się miłość, miłość, miłość. Jakiej jeszcze nie było. Bo wszyscy chcą kochać – trzymając ręce w kieszeniach tańczył, skacząc przez skiby wczesnych ziemniaków. Mniej więcej w połowie drogi coś ze straszną siłą uderzyło go między łopatki. Upadł, ryjąc twarzą w ziemię; poczuł, że zatykają mu się płuca i smak ziemi napełnił mu usta. Przypomniał sobie piosenkę: „ ...i ziemia, we mnie się zapada”. To była jego ostatnia, ludzka myśl. Rano Paweł nie mógł wstać. Bolało go wszystko - nogi, ręce, policzek od uderzenia łokciem, a najbardziej urażona ambicja. Seniorzy dostali baty, i dobrze, ale juniorzy – istny pogrom: 4:0 przegrali. On wszedł dopiero w drugiej połowie; wbiegł na boisko przed rzutem wolnym, nikt go nie pokrył, dostał idealną piłkę prosto na główkę, z odległości 9 metrów uderzył w ziemię, aby piłka kozłem zmyliła bramkarza. I rzeczywiście zmyliła, po odbiciu od murawy przeleciała nad nim i, niestety, także nad poprzeczką. Drugiej takiej sytuacji nie miał, a gdyby strzelił, to z 2:0 zrobiłoby się 2:1, a tak to oni mieli chwilę potem karnego i było po meczu. „Jak dobrze, że na 9 dzisiaj”- pomyślał, powoli się ubierając. Gdy wreszcie wyszedł z domu, na ulicy podjechało do niego zielone Tico. Uchyliła się szyba i jakiś strasznie przypakowany facet spytał: - Gdzie mieszka pan Janosz? - A kto pyta? - Inspekcja ochrony roślin - Pan Janosz to nigdzie, nie ma takiego. - Ja mam w wykazie, że jest płatnikiem podatku rolnego. Z gminy dostałem. - Pani Janosz tu mieszkała. To który dom? Ten, z tż gruszką. - Gruszą – poprawił inspektor – dziękuję. Paweł widział, jak podjeżdża pod bramę, dzwoni. Wypatrywał Joasi, ale zamiast niej drzwi otworzył jakiś odziany w skórę nabitą ćwiekami potwór. Inspektor wszedł do środka. - Dzień dobry, gospodarz jest?! - Jest – huknął basem metal – Laska, do ciebie – wybełkotał. Na korytarz wyszła ubrana w sukienkę z falbankami Joasia. Blond loczki zalotnie opadały jej na policzek. - Są rodzice? - spytał siłacz od roślin. - Nie ma. O co chodzi? - Proszę się nie bać, to nie będzie bolało. Panienka uśmiechnęła się z wysiłkiem: - Obiecanki macanki. - Inspekcja Ochrony Roślin i Nasiennictwa – wręczył legitymację. Dziewczynka popatrzyła z pogardą, metal gdzieś wsiąkł – czy prowadzą państwo ewidencję zabiegów ochrony roślin? - Nie. - Będę musiał spisać protokół... opryskiwacz jest przebadany? - Nie ma opryskiwacza. - A kto wykonuje zabiegi ochrony? - Chłop jakiś. Ale nie u nas, my pestycydów nie stosujemy. - Ekologiczna produkcja? - Gówno – produkcja. Pola wcale nie mamy. - Ale pani ojciec podatek rolny płaci, wiem z gminy. - To niech pan jego zapyta. W tym momencie z pod podłogi rozległo się pukanie. - Jest w piwnicy? - Nie, w piwnicy jest Marek. - A mogę z nim rozmawiać? - Nie, został żywcem pogrzebany – śmiertelnie poważnie rzekła Joasia. - Matko Bosko-Częstochowsko – zaśmiał się inspektor – za co, co zrobił? - Powiedział, że nie będzie bolało. - No... dobrze... a ojciec gdzie? - Bo ja wiem? Nie mieszka z nami. Pole dzierżawi ksiądz z Boleścina. - A zna pani jego adres? Chociaż to już nie nasz teren. Nie, zaraz, nasz. - Nie znajdzie go pan dzisiaj, wyjechał gdzieś. Mieszka przy kościele. - Dobrze. Serdecznie dziękuję. Opiszę to wszystko. Podpisze mi pani? O tu, ja potem wypełnię... - Proszę. I do widzenia. Gdy zamknęły się drzwi, pojawił się metal: - Malutka, skrzywdził cię ten pan? Pochowamy go? Joasia podniosła wzrok, jej oczki rozbłysły - A pozwolisz mi wejść w jego głowę? - spytała. V - Allah ma kota. - Co? - Elementarne prawdy. Wszystko należy do Boga, więc kot też, nie? - wyjaśniał Zdzisław, mąż Justyny, obutej w glany nauczycielki języka polskiego. Sam nosił się znacznie bardziej elegancko: płaszczyk, szaliczek, do tego sztruksy, ale takie pucio-pucio, buty od Gino Rossi oczywiście wypastowane, świecące i znacznie lżejsze niż żony. Zawsze podczas spotkań z Patrykiem wchodzili na tematy związane z prawdami ostatecznymi, co denerwowało zarówno Justynę jak i Alicję – wybrankę Patryka. Wracali z kart u księdza Jonasza, samochód mieli zaparkowany przy wjeździe do boleścińskiej podstawówki. - 100 metrów do przejścia, a wy już zaczynacie – zdenerwowała się Alicja – z księdzem trzeba było o tym porozmawiać, a tutaj jest noc, a w nocy powinno się myśleć o łóżku. Zachichotały. - Oni o łóżku! - parsknęła Justyna – no, porozmawiajcie sobie o samochodach, znacie się na nich podobnie. Wiecie, że Marzena kupiła sobie forda? - Tak? - zainteresował się Patryk – a jakiego? Nowego? - Czerwonego. Nie, nie nowy, pięcioletni. - To prawie jak nowy. - Ciekawe ile dała – włączył się Zdzisiek. - Ze dwa razy. No właśnie, a co u niej – spytała nauczycielkę koleżanka. - Jest na zwolnieniu – odpowiedziała. - Pewnie z 20 tysięcy – zamyślił się Patryk. - A co jej się stało, chora? - To zależy, czy z tymi światłami podłużnymi – dodał Patryk. - Ja nawet nie wiem jakie światła! Nawet nie wiem jak taki samochód wygląda – zwierzył się w przypływie pijackiej szczerości Zdzisław. - Wyrostek? - spytała Alicja. - Wycieli jej macicę. - Karoseria to w takich długo wytrzyma, w końcu to marka. - Pewnie, jeszcze sporo pojeździ – z ociąganiem przytaknął Zdzisław. Patryk rzekł: - Pokarzę ci kiedyś taki na parkingu. Justyna wyjęła kluczyki i otworzyła drzwi od strony pasażera. - Panowie do tyłu, bo się nie znają na motoryzacji. - Przekręciła kluczyki i spytała: - Jak wam się podoba nowy chłopak księdza? - Stary – stwierdziła Alicja – chyba ze dwóch dachówek to mu jednak brakuje. Opieki wymaga. - Stary ale jary. Ty, jak ty usiadłeś, pogniesz sobie cały płaszcz. Po co go w ogóle wziąłeś, zimno jest, czy co? Czerwiec mamy! - To płaszcz obronny – wyjaśnił jej mąż. - Do obrony przed zimnem> - Przed psem. Jak pies-morderca kiedyś w nocy mnie zaatakuje, to wczepi się zębami w płaszcz, a ja go ściągnę i ucieknę. Tak jak jaszczurka schwytana przez ucznia odrzuca swój ogon, tak ja odrzucę część garderoby, aby ratować życie. - Bardzo śmieszne. Naprawdę – szydziła Justyna – A ty Patryku jak się obronisz? - dodała wjeżdżając do Skarszyna. - On pewnie już dawno zdechł gdzieś pod płotem, albo w sidło się złapał. Gdzie taki pies mógłby przeżyć? - W sidło się nie złapał – wtrąciła się Alicja – bo kłusownik przyszedłby po nagrodę. - Ta! Policja? Zamiast sarny złapał mi się Amstaff – zaśmiał się Patryk. - O! - pokazała Justyna – tu, po prawej mieszka jej córka. - Ale nie świeci się – zaniepokoiła się Alicja. - Bo późno jest. - Tam późno, jedenasta. Telewizor by grał. Patryk odpowiedział: - Słyszałem, że wyjechała do ojca, czy gdzieś. - A ja słyszałem, że została satanistką i odleciała na sabat – zachichotał Zdzisław. - Przestań – Justyna sprowadziła go do parteru – jak tak możesz! VI Wakacje minęły bezpowrotnie. Był 1 września, rocznica wybuchu wojny. Aga, wbrew temu, co mówiła koleżanką, cieszyła się. Wyszła z pokoju, będącym sypialnią dla wszystkich, starając się nie budzić matki. Sprawdziła kłódkę zamykającą pokój dla gości. Trzymała, znaczy ojciec w nocy nie szalał tak bardzo, jak myślała. Weszła do kuchni, odkręciła butlę z gazem, potem zapaliła fajerkę i nastawiła na herbatę. Posłyszała, że wraca ojciec. - Co tak późno, tato – spytała. - Co późno? Sklep o siódmej otwierają, nie? - Tak. Przebierz się, masz brudne spodnie. - Ale kochasz mnie? - spytał. - Tak. - No powiedz, jestem dobrym ojcem? No powiedz. - Tak tato, jesteś dobrym ojcem – przyznała, nasypując po łyżeczce granulowanej herbaty do szklanek. Do kuchni weszła matka. Jeszcze zaspana zaczęła kroić chleb na śniadanie. - Kupiłeś pasztet? - spytała. - Ni chuja! Asia wzięła z krzesła plecak. - Idę. - A co tak wcześnie? - spytała matka – szlajać się tam będziesz! - Zostaw ją! - krzyknął ojciec – chce, niech idzie. - Ty weź spójrz na siebie! - Sama na siebie! - Już się uchlałeś! Boże! Ósma rano, a on wino już wy... - Wyjebać ci? - spytał ojciec wstając z kanapy. Aga zaczęła krzyczeć. Dla mediów sprawa psa-zabójcy była zakończona. Przez całe wakacje nie odnotowano żadnego przypadku pogryzień, nawet niegroźnych, ale mogących potęgować atmosferę lęku i zagrożenia. Owszem, w Polsce takie przypadki ciągle się zdarzały, ale nie w obrębie Wrocławia i nie tak spektakularne, jak zagryzienie dwóch osób połączone z ucieczką na wolność. Był to stały punkt odniesienia – doszło do tragedii, lecz nie tak strasznej, jak wiosną w Skaszynie, gdzie... i tu przypominano coraz bardziej zniekształconą wersję wydarzeń. Mówiono przy tym w stylu wspominania II wojny światowej, opisywano jako historię bardziej dla historyków niż społeczeństwa. Tymczasem z początkiem września Joasia wróciła do swojego domu. Sama, zmieniona i doroślejsza, ze śladami po nakłuciach na przedramieniu i ciemnymi plamami na zębach. Jak grzeczna dziewczynka zjawiła się, by kontynuować naukę. Na uroczystość rozpoczęcia roku jednak jeszcze nie pojechała. Siedziała na balkonie wystawiając twarz do promieni słońca. Właśnie stamtąd zobaczyła, że przez furtkę wchodzi Adolf, ojciec Agnieszki, tej zahukanej brzyduli z końca wioski, której matka przychodziła kiedyś do ich kuchni, by wyspowiadać wszystkie swoje żale. Adolf z lekka się zataczając oddał mocz pod gruszą i zaczął otwierać drzwi od garażu. Joasia zbiegła na dół: - Co pan tu robi?! Wzywam policję! - Eee – zakłopotał się degenerat – coś tu zostawiłem... - W moim domu?! - No... do kropienia... - Do czego? - No... ja nic nie wynoszę. Odwrotnie, schowałem sobie tu coś. Jak w dziupli. - Odejdź – powiedziała ze wstrętem. Otworzyła drzwi i weszła; w środku stały tekturowe pudełka – Co to jest?! - krzyknęła. - Spokojnie, spokojnie. Na chwasty, na owady, na grzyby – wyliczał. - Zabieraj to pan stąd. - No i po to przyszedłem, po to przyszedłem. W pole muszę jechać, popryskać. Potrzebuję to na chwasty, i to na robaki – wziął dwa pudełka – Do widzenia. - Zaraz! Wszystko zabieraj! - Eee... nie mogę panienko. Rąk nie starczy. - To przyjedź czymś. - To dla Józika. Wieczorem jadę mu oprysk zrobić, bo obiecałem. - Co mnie to! - Panience też się przyda jakiś środek. Proszę brać, ja to za darmo tu nazwoziłem. Porzeczki tam za domem rosną, a tu, proszę, Tiodan – dobry na porzeczki, tylko śmiertelnie trujący – ostrzegł – niech panienka lepiej uważa! - Dobra, wypad już. Pogadamy kiedy indziej. - A do widzenia szanownej pani, do widzenia. Gdy wyszedł, z drżeniem rąk zaczęła czytać informacje umieszczone na opakowaniu: „środek bardzo toksyczny dla ludzi...” To było coś, na co czekała. Po sierpniowych sparingach Paweł osiągnął swój cel - był środkowym napastnikiem Burzy. Na razie w juniorach. W pierwszym meczu nowej kolejki dostał prostopadłą piłkę w uliczkę, obrócił się gubiąc równocześnie obrońcę i strzelił po długim rogu. Gol! To była jego firmowa akcja. Siedział teraz u Daniela, kolegi z podwórka, którego mieszkanie pełniło rolę centrum kulturowego, i pił piwo. Spotykali się tu wszyscy zawodnicy, poza oczywiście tymi wykluczonymi z towarzystwa. Kiedyś i on nie mógł przychodzić, ale teraz, gdy miał zamiar zostać królem strzelców rundy jesiennej, coś mu mówiło, że może sobie na wszystko pozwolić. I myślał tak, myślał, aż rzekł: - Idę do domu. Nie wynikało to z bycia nietowarzyskim, o nie! Chciał napisać list do cudnej, jedynej, straconej Joasi. Niech wie. Po cichu otworzył drzwi od domu. Nie zapalając światła wszedł do kuchni, i... - Uuu! - zawył mu nad uchem wilkołak. Rzucił się do ucieczki, potknął o próg i legł jak długi. Zapaliło się światło. - Dziadek! - wstał rozmasowując kolano – kiedy przyjechałeś? - A dzisiaj, dzisiaj. Ale ciebie w domu nie ma, to nie wiesz, że rodzina was odwiedza. Chyba zresztą ich pobudziłem. Dobra, dobra! - krzyknął – to ja wyłem! Nie bójcie się jak wasz synek! - A strzelbę masz? - Ba! Polowanie dewizowe czas zacząć. A u was – zniżył głos – jest do czego strzelać. - Jest rezerwat bukowy, do buków można. Dziadek rozczochrał Pawłowi włosy. - Piłeś coś? - spytał szeptem. - Jedno piwo – przyznał się niepewnie. - To w piłkę już nie grasz? - Jak to? Dziadku! Wiesz, że... - Czekaj, wiem. Rodzice mówili, ale albo piwo, albo granie. Papierosy już palisz? - Nie. - To dobrze. Św. Pamięci Tomek palił i umarł na raka. Siadaj, napijemy się herbaty. Nie mogę coś u was spać – zdziwił się – zawsze mogłem. - A wędki przywiozłeś? - Mam, dla ciebie też. Łowiłeś coś ostatnio? - Nie... nie kupiłem w końcu kija. - Beze mnie to nie to samo? - Nie to samo – przyznał chłopak. - Dziewczynę masz? - Mam jedną na oku. - Porządna? - Czy ja wiem, dziadku, czy porządna? Starsza o rok. - O, niedobrze. Ty młodszej sobie lepiej poszukaj. Takiej. Co by ci dużo dzieci urodzić mogła, żebyś sukces genetyczny osiągnął, jak ja. - Na razie to chcę sportowy odnieść. - I piwo pijesz? - No dobra już... - zniecierpliwił się Paweł – no... idę spać, muszę jeszcze list napisać. Dziadek miał zostać dwa dni, potem pojechać na miesiąc do sanatorium i wrócić, tym razem na tydzień. Paweł wiedział, że nie będzie się mógł doczekać tego tygodnia - chciał wybrać się na polowanie, spróbować ustrzelić dzika, albo sarnę, popykać z wiatrówki do wróbli, złowić karpia. Czekając na dziadka nadal intensywnie trenował. Zmienił tylko trasę i biegał przez rezerwat bukowy w górę, potem robił olbrzymie koło biegnąc wzdłuż ściany lasu, przy myśliwskiej ambonie odbijał na aleję czereśniową, następnie polną drogą dobiegał do szosy Boleścin-Krakowiany, z niej znowu skręcał w pola i wybiegał pomiędzy wioskami. Tam zawracał i biegł przez jakiś czas tą samą trasą, odbijając w kierunku chaty Kosmitki. Sam przed sobą przyznawał, że nikt nie trenuje tak ciężko – dwa treningi w tygodniu w Burzy plus mecz, dwa razy biegi – razem pięć dni w tygodniu. A dwa na regenerację. No i wieczorami kopał jeszcze piłkę w garażu, doskonaląc technikę. Nic dziwnego, że zaczynał być gwiazdą. Miał na swoim koncie 12 goli, czyli średnio ponad jeden gol w meczu. Jego bramkostrzelność obniżył jednak list, który dostał w niedzielę, w połowie października. Pawełku! Bardzo mnie cieszy Twój sukces. Chętnie bym się dowiedziała, jak strzeliłeś te wszystkie bramki. Moglibyśmy się spotkać, czemu nie. Ale pod jednym warunkiem. Albo dwoma. 1)Powiesz mi, co rzecze Zaratustra. 2)Przyniesiesz coś zielonego, bo mi się kończy towar z wakacji. Proponuję: zabaczmy się za boiskiem przy tamie. Kiedy? Jak będziesz miał, co mnie interesuje, wrzuć karteczkę do skrzynki przy bramie i podaj godzinę. Najlepiej wieczorem, jak wrócę ze szkoły Twoja (?) Joasia Uf, dobrze, że to była końcówka sezonu. Rozkojarzył się do tego stopnia, że w przerwie trener zdjął go z boiska. - Paweł – powiedział – sodówa ci uderzyła do głowy? Piłeś coś wczoraj, czy co? - Przepraszam, trenerze – zwiesił głowę. - Takie sytuacje! Takie sytuacje! No, a tam z lewej to podawać trzeba było. A ty zwiesisz łeb jak baran i się kiwasz. Patrzyć trzeba. - Przepraszam. - Co ty! Przepraszasz, że żyjesz? Graj, a nie przepraszaj. Ale Paweł myślał już, że Joasia ma 1 listopada urodziny; i co rzecze Zaratustra? Z Polonią Trzebnica przegrali 0:3 – był to ich najgorszy wynik w sezonie. Po meczu Paweł chciał zostać w mieście, okrzyki „wracaj na piechotę” nie zrobiły na nim wrażenia. Przez następny tydzień szukał w książkach, ale nie znalazł. Jak zwykle ocalił go, przyjeżdżając z wizytą, dziadek. - Ha ha – śmiał się – cały ekwipunek mam, zapolujemy, oj zapolujemy! - obiecywał, siedząc z wnukiem w kuchni i pijąc herbatę, którą przyrządzał na sposób, który zwał tybetańskim – z masłem, czosnkiem i solą. Nikt, oprócz niego, nie mógł tego wypić. - Dziadku? - No? - spytał siorbiąc. - A kto to jest Zaratustra? - Prorok, bożek, taka wiara była. - A co on rzecze? - Aaa... jako tako rzecze Zaratustra. - No właśnie! O co w tym chodzi? - Sekta pewnie jakaś. Nie podchodź do kobiety bez bicza – to też tego autora. Pamiętam jeszcze: „walcząc z demonami uważaj, byś sam nie stał się demonem” i „pustynia rośnie, biada, w kim się skryje”. - Dziadku! Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś! - To mi powiedz jak. Do czego ci to potrzebne? - Koleżanka mnie pytała... -Ta koleżanka – stwierdził dziadek. - Tak, ta koleżanka. - Spotykasz się z nią? - spytał dziadek. - Nie, ale pewnie za parę dni już będę. Adolf był nawalony niewspółmiernie, niewymiernie, niewymownie. Bełkotał, robił kroki o różnej długości i układ współrzędnych mieszał mu się bardziej, niżby wynikało z deklaracji, które składał. - Ppp – oświadczył żonie – pppięć ino. Żona załamała ręce: - Wszystkie pieniądze! Kłódka rozbita! Boże ty mój Boże! Czekaj, niech no Aga wróci, zobaczy jakiego ma ojca, cały olany. Słuchaj! - zawołała – Adolf nie słuchał. Wtoczył się do przedsionka, wykorzystując jako punkt podparcia klamkę z piruetem pokonał próg kuchni, zrobił trzy szybkie kroki i legł jak długi na kanapie. - E! - stęknął, próbując przywołać żonę. - Aga idzie! Zaraz znowu zacznie krzyczeć – matka wybiegła przed dom - Uchlał się! - zawołała do córki – Nie możemy nigdzie iść, trzeba go pilnować - córka stanęła nieruchomo i tylko patrzyła – no, może za tydzień pójdziemy. - Mia-ły-śmy dzisiaj. Pani w szkole pytała. Przyjedzie wziąść nas samochodem. Kobieta zakręciła się machając rękoma: - No dobre sobie, co robić? Co robić? - Zaraz tu będzie, miała jedną lekcję więcej niż my. - A niech dziad zdechnie! Pić to miał siłę! To ona jedzie? - Ona - I zawiezie nas do Łoziny? O, dzień dobry pani! - Dzień dobry – powiedziała Justyna – gotowi wszyscy? - Stary gdzieś przepadł. - Jak to, przecież się umawialiśmy, miał wytrzymać jeden dzień bez picia, przecież jemu potrzebny jest psycholog. Pani i córce, jako współuzależnionym wizyta na pewno pomoże, ale z panem Adolfem też by trzeba coś zrobić. - Próbował wytrzymać, ale nie dał rady. Koledzy namówili. - Dobrze, niech pani też wsiada. Pani psycholog jest raz w tygodniu, musimy jechać. Ważne, żeby zacząć, zresztą tam większość kobiet sama chodzi, mówiła mi przez telefon. - No, to nic się nie stało, dobrze – uśmiechnęła się matka – Aga, wsiadaj pierwsza, do tyłu, już! Gdy odjechali, ze ścieżki od lasu wyszła Joasia. Machała wesoło siatką z zakupami, jej rozpuszczone blond włosy mocno kontrastowały z długim, czarnym płaszczem. Zapukała: - Jest tu kto? Zakupy dla państwa przyniosłam. Zajrzała do pokoi, także tego z rozbitą kłódką. -Halo! Weszła do kuchni. Adolf spał. Wycofała się ostrożnie i od środka zamknęła drzwi wejściowe na suwak. Zajrzała jeszcze raz do śpiącego mężczyzny. - I flaszkę dla pana mam... Na to słowo Adolf zabełkotał i odwrócił się na znak. Joasia odkręciła korek, używając podniesionego z podłogi widelca wbiła do środka kółko zabezpieczające butelkę przed rozlaniem i przytknęła szyjkę do ust pijaka. - To siup w ten głupi dziób – powiedziała, przechylając gwałtownie. Adolf się zakrztusił, ale ona całym swym ciężarem klęczała już na jego piersiach. - Pij, pij – śmiała się histerycznie. Wreszcie pijaczkowi udało się ją zrzucić. - Co? – zapytał nieprzytomnie – co jest? – usiadł. Uśmiechnęła się zalotnie. - Nie napije się pan ze mną? Alkoholik uśmiechnął się obleśnie, szeroko i wyciągając ręce próbował wstać. Niestety zachwiał się i upadł na stół tuż przy odsuwającej się w ostatniej chwili dziewczynie. Gdy zsunął się na podłogę zapominając, co było przed chwilą Joasia ściągnęła płaszcz, mówiąc: - Ale śmierdzi. Zatykając nos zbliżyła zęby do ucha leżącego. - Cóż, trzeba się przełamać – dodała i wbiła z całej siły zęby w jego pulsującą alkoholem tętnice szyjną. Pod wpływem bólu Adolf próbował wstać, ale wtedy inne, większe szczęki, które miała przygotowane, chwyciły go za gardło. Po wszystkim umyła twarz i ręce. Na zakrwawione ubranie narzuciła swój długi płaszcz. - Cholera – zaklęła, widząc czerwień na swoich butach i ślady, które zostawiła w całej kuchni. Podniosła nogę do zlewu, obmyła wodą i wytarła but szmatą spod zlewu. Potem drugą. Wetknęła korek i odkręciła kran na full. Była końcówka października. Robiło się coraz zimniej. Z kasztanów zupełnie opadły zaminowane przez szrotówka liście, dęby osłabione mączniakiem rozbierały się powoli – aż do kory, aż do śmierci. Deszcz dzwonił o rynny, deszcz dzwonił niewinny... Paweł szedł w kapturze przez dworzec PKS w Trzebnicy. Buty miał zupełnie przemoczone, nogawki spodni brudne od rozchlapywanych kałuż. Było mu zimno, ale wiedział, że musi to znieść, aby móc spotkać się z Joasią. Kichnął, i w tym momencie zobaczył Beretkę. Miała 14 lat i starszego od siebie chłopaka – dilera, który zaopatrywał pobliskie LO i zawodówki w lekkie, prawie legalne narkotyki. Stała pod daszkiem, jakby czekając na autobus. - Cześć! – pomachała mu z daleka. Paweł podszedł niepewnie. Objęła go za szyję i ucałowała w policzek, zginając równocześnie w kolanie lewą nogę zakończoną wdzięcznym dzwonem. - Nie mogłam się doczekać – powiedziała – choć, idziemy stąd. Paweł westchnął. Beretka poprowadziła go chodnikiem wzdłuż ulicy Księdza Dziekana Wawrzyńca Bochenka, później skręcili w lew ku Bazylice Św. Jadwigi, minęli dom Braci Salwatorianów, i dotarli do ołtarza polowego, na którym oprócz mszy organizowano koncerty, min. Golców, Ich Troje, czy ostatnio Raz, Dwa, Trzy – na który zresztą prawie nikt nie przyszedł. Podczas tej wędrówki Paweł rozglądał się nerwowo, jego oczy szukały policyjnych patroli, a serce tłukło niespokojnie, jakby miał właśnie strzelać karnego w 90 minucie spotkania. Natomiast jego towarzyska miała wysoko uniesioną głowę, jej oczy przysłaniał lekko, założony dla fantazji, zupełnie przemoknięty, moherowy beret; długo ćwiczonym, zamaszystym krokiem wprawiała w falowanie nogawki spodni, zdawało się, że cała jest w dźwięku dzwonów, które właśnie wybijały godzinę piątą. - Coś ty taki spięty? – powiedziała, siadając na krawędzi ołtarza. Opuściła nogi swobodnie w dół i pozwoliła wodzie kapać na wydeptaną, cherlawą trawę – Wyluzuj – dodała. - Masz trawkę? – słowo „trawkę” zabrzmiało nienaturalnie, jakby wymawiał je pierwszy raz w życiu – było to tak widoczne, jak wtedy, gdy trzymał w ręku papierosa i twierdził, że zaciąga się od dawna. Sięgnęła do plecaka i wyjęła piórnik. - Masz trafkę, masz trafkę – przedrzeźniła – mam. Odpięła zamek i otworzyła – w miejscach, które powinny zajmować flamastry znajdowały się nabite lufki z zabezpieczonymi złotkiem końcami. Widząc zdziwione spojrzenie Pawła, wyjaśniła: - To ochrona przed wilgocią. Ile chcesz? - No... z trzy... Beretka się zaśmiała: - Trzy? No dobrze, ale na ile ci to starczy? - To nie dla mnie. - Jasne. Ale wiesz, to mocny towar, nie jakieś placu-placu. Różowy balonik w płucach po jednym machu. - Placebo – poprawił Paweł. - Co? - Mówi się placebo. - Właśnie, nie jakieś placebo. A ty co taki szkolony? - Robili na mnie kiedyś testy w szpitalu. - Co ty? Z czym? - Jakiś środek przeciwbólowy testowali. Miałem dostać albo normalny, albo ten testowany, niemiecki, albo placebo. To wiem. - I co dostałeś? - Chyba to placebo, bo strasznie mnie bolało. Podłączyli mnie potem do jakiejś maszynki z morfiną – miałem naciskać guzik jak mocno boli, i maszynka sama wstrzykiwała. - Zajebiście! – zachwyciła się dziewczyna – I co? - Wypstrykałem wszystko do północy. - He he he – też bym tak zrobiła. W tym samym czasie w Skarszynie Joasia wróciła do domu. Po drodze kupiła gazetę, która przeraziła ją zza szyby kiosku. Siedziała teraz nad nią w swoim pokoju, a jej oczy stawały się coraz większe: Na pierwszej stronie leżał trup. Wulgarnie rozrzucone nogi, rozszarpane podbrzusze, zakrzepła na szyi krew i pornograficznie wykrzywione usta mówiły jasno – śmierć była straszna. Rozszczepione powieki napuchły, co sprawiało, że białka oczu błyskały nieznacznie, jakby ciągle grożąc i ostrzegając zarazem; robaki wijące się pod wargami ukierunkowały myśli na odór, jaki musiał się roztaczać przy tej zwykłej, polnej drodze na której znaleziono bestię martwą. Joasia z niesmakiem wykrzywiła nosek: - A fee! - powiedziała, ze wstrętem odsuwając gazetę. Więc ktoś zabił psa. Jej psa. „Tak, powinnam być z prasą na bieżąco – pomyślała – A teraz... Taka wtopa. Taka wtopa”. Zgodnie z wiadomością podaną przez „Nową”, pies został znaleziony dwa dni temu pomiędzy Skarszynem, a Bierzycami na polnej drodze, będącej odgałęzieniem szosy Krakowiany-Boleścin.. „Prawdopodobnie jakiś nieznany bohater zatłukł go na śmierć, niestety wszystkie ślady zostały zasypane przez śnieg. Nie mniej mieszkańcy okolicznych wiosek mogą odetchnąć z ulgą – pies-morderca już nigdy nie zaatakuje” – mówił artykuł. Żeby się uspokoić, łyknęła trzy ziołowe tabletki popijając je niegazowaną wodą. Włączyła telewizor. Poleżała trochę. Nastawiła Anatheme, ale nie nową, tylko tą płytę po 666 i zaczęła wspominać koncert, na którym była we Wrocławiu. Potem wstała. Ciągle w pokrwawionym ubraniu, bo nie chciała pozbawiać się bez potrzeby tego smaku, kręciła się po domu. Ubrała płaszcz, z rezygnacją wyszła na podwórko sprawdzić skrzynkę na listy, a tam... A tam! Koperta! Wracając do domu rozerwała ją zębami. - Kurcze – powiedziała, gdy zobaczyła, że na białej, kredowej kopercie pachnącej cynamonem zostały czerwone plamy. List był krótki: „Czekam o 17.30 przy tamie. Paweł.” Szybko wbiegła do łazienki. Rozebrała się i wskoczyła pod prysznic. - Cholera – zaklęła przez zalewającą jej usta wodę – nie zdążę. Wytarła się niedokładnie i pobiegła do pokoju po świeże ubranie. Była 17.30 – zauważyła w przelocie. Z domu wyszła szybkim krokiem licząc, że Paweł będzie czekał. Gdy przechodziła koło klubu w Pegeerze, uspokoiła się zupełnie. Pewnie, że będzie czekał. Ciekawe, czy wie jako rzecze Zaratustra? Głąb. Ale był jej potrzebny. Sprawdziła wszystkie ujęcia wody – ze względu na liczbę ludności najbardziej spodobało jej się przeznaczone dla Trzebnicy, w końcu to kilkanaście tysięcy dusz. Koło śmietników zajrzała do niesionej reklamówki. „Niestety – pomyślała – to na razie nierealne. Trzeba zaczynać od rzeczy mniejszych”. Zbiegła z górki na łąkę i zobaczyła puste boisko. Gdy otarła do ławek, usiadła w przeznaczonej dla gości i spojrzała w kierunku lasu. Ktoś tam był. „Paweł” - pomyślała. Udała, że nie patrzy. Będzie czekał, widzi ją na pewno. Wyjęła z kieszeni pustą lufkę i próbowała opalać ją zapalniczką, żeby wydobyć zaklęte w szkle resztki fazy. Rozmarzyła się nad swoim planem. Podroczy się z chłopakiem, potem zapalą. Jak zbaka się zupełnie, będzie posłuszny jak dziecko. Pójdą w kierunku piaskowni – to właśnie tam policja zawsze znajduje ciała. Ale po drodze jest jeszcze ujęcie. Ujęcie wody dla całego Skarszyna, ogrodzone małym, dziurawym płotkiem, idealne miejsce na wypróbowanie swojej potęgi. Zrobiło jej się zimno. Pewnie przez deszcz, który zaczął mżyć, powoli usuwając z murawy resztki śniegu. Zrobią to razem – pomyślała – jak średniowieczni mistycy podrzucali przeżarte chorobą ciała, tak oni wsypią Tiodan do studni. Nie można zamykać się na nowoczesność. Ciągle jeszcze wahała się, czy Paweł powinien zatruć przy tym na ament swoje bramkostrzelne ciało. Ale raczej tak, wtedy to on będzie winnym ostatniej ofiary psa. Tylko musi paść gdzieś z dala od wsi tak, aby nie zrodziło się podejrzenie, że zatruł się dopiero wodą z kranu. Tak. Musi zginąć na miejscu – postanowiła. Wstała i poszła wzdłuż wyimaginowanej linii bocznej z trudem znajdując miejsca nie zakałużone, bo o suchych nie mogło być mowy. Skręciła w lewo. Ostrożnie przeszła przez wąską deskę umieszczoną nad okalającym boisko rowem mającym za cel zmniejszyć wilgotność murawy. Przedostała się przez mało uczęszczaną ścieżkę zarośniętą trzciną i doszła do strumyka, który zasilał pobliski staw rybny. Tama była na wpół rozwalona. Jakiś niesiony przez wodę korzeń uderzył w nią wybijając w poziomych, drewnianych przegrodach sporą dziurę, przez którą z hukiem przelewała się woda. - Halo! – zawołała – jest tu ktoś?! Cisza. Nie odkładając reklamówki ukucnęła, starając się sięgnąć ręka do korzenia. Nagle usłyszała gwałtowny szelest w trzcinach. - Paweł? – zapytała, próbując się obrócić. Nie zdążyła. Poczuła wodę, wszędzie wodę, w sobie wodę. „Spławili mnie” – błysnęła jej myśl, ostatnia myśl poprzedzająca nadzianie się na zaostrzony, wystający z korzenia pal. Rano dwóch wędkarzy zmierzało przez teren spółki nad staw. - Mówię ci – rzekł stary, siwy, odziany w myśliwski strój – nie ma jak robaki spod kamienia. - Eee – nie zgodził się młodszy, wyglądający jak jego wnuk – mama mi te kulki robi z ciasta, na nie najlepiej biorą. - Nie pouczaj, nie pouczaj – zaoponował dziadek – wy, młodzi zawsze wszystko chcecie wiedzieć lepiej, a doświadczenia wam brakuje. Tymczasem prawda jest taka, że nie ma prawdy i wszystko zależy od sytuacji. Raz lepszą przynętą jest robak, raz ciasto, czy błyszczek, a czasem i sam haczyk wystarczy. Jak w ruskim filmie – wszystko zależy co, gdzie i jak chcesz złowić. Gdy doszli nad staw, zamarli. Tafle wody równo pokrywały małe i duże, poodwracane, błyskające białymi brzuchami ryby. Jedna z nich była blondynką.
  22. skąd wy bierzecie tą kasę?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...