Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

MARCEPAN 30

Użytkownicy
  • Postów

    403
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez MARCEPAN 30

  1. Właściwie Don już wszystko zauważył. Tekst przyjemny, miła atmosfera, jednak trochę brak jakiejś akcji, "dzianiny". Np. Jakiś facet w błękitnym Mondeo, w korku, mógłby dostać trzęsiawki na wiosenny widok rozanielonej Anny O. I niechby była to niezła jazda ze stłuczką z tramwajem włącznie. :)
  2. Zamiast wracać do starego Worda, poprostu wolniej w klawisze będę stukał i uważniej tekst przeglądał, powinno wystarczyć. Pozdrowienia z gór. Prześlij trochę jodu, bo tu smutek ludzi ogarnął z powodu bylejakiej wiosny...
  3. Aniu, Twój bohater przechodzi wczesnomłodzieńcze zauroczenie pisaniem. To bardzo przyjemny, ale i mało konstruktywny dla niego okres. Wpada w szał tzw. natchnienia, łapie co mu pod rękę wpadnie i w amoku przerzuca wszystko na papier. Dopiero kiedy dojrzeje i nauczy się nie folgować swoim "napadom" i zrozumie, że pisanie to nie samo natchnienie, ale myśl, którą rozwinąć należy powoli, w przemyślany sposób, ociosać ją w sobie, w umyśle, przerzucić ją na papier, a następnie ociosać powtórnie na papierze. Ciosać, ciosać i jeszcze raz ciosać. Jak rzeźbiarz kawał drewna. I jeśli przebrnie przez to i zrozumie, dopiero pozna czym w ogóle jest pisanie. I albo się zrazi, albo będzie pisał o konkretnych sprawach, o czymś czego doświadczył i będzie wiedział o czym pisze, a to chyba najważniejsze. Wiedzieć, mieć pojęcie o czym się pisze. A czy ma talent - zadecydują o tym inni.
  4. Dzięki za przychylne komentarze. Don - wersja poprawiona na doku. Dopisałem też zakończenie i jestem wdzięczny, że nie pojechałeś mnie za rozrzucony tekst, za ten niewybaczalny brak formy. Ale cóż się stało? Wymieniłem program na Firefox - a i ciągle jeszcze dochodzę o co chodzi. A że komputery nie kochają mnie tak bardzo jak stare, dobre i nieśmiertelne bruliony poplamione tuszem z tanich długopisów, więc mi czasem takie psoty robią jak ten tutaj powyżej. Pozdrawiam i planuję powrócić na stronkę po przerwie. Ania - teraz muszę pędzić do pracy, ale obiecuję, że w chwili wolnej poszukam Twoich tekstów i poczytam. p.s. wiele się zmieniło od mojego ostatniego tutaj pobytu.
  5. Strasznie mi tekst rozrzuciło po wklejeniu. Nie wiem dlaczego, kompletny bałagan.
  6. Kto zna gniew katolika, zna też i ból własnego ciała. Kto złość katolika w jego oczach zobaczył i nie uciekł w porę, zapłaci za każde słowo rzucone w jego kierunku, za każdy czyn i każdy gest grzeszną, brudną ręką wykonany. Matka uwija się od samego rana, biega po kuchni, pokoju, stuka, z hukiem coś przestawia. Parska pod nosem, coś tam gada, szepce złowowrogo Pan jeden jedyny na niebiesiach raczy wiedzieć do kogo. Nie da się wyspać! Nie da zapomnieć o całym tygodniu ciężkiej, szlag wie dla kogo, pracy. Pierwsza wolna sobota od niepamiętnych czasów. Pierwsza! Od poniedziałku marzyłem - o niej, wybrażałem sobie, że spał będę do południa, że w głębokim poważaniu cały świat miał będę i odcięty tak od całości niczym okruch od wiejskiego bochna chleba, leżał będę w kącie chlebaka. Bezpieczny jakiś czas, bo bochen jedzony będzie bez zagrożenia dla mnie. Że zapomnę się, że odpłynę, że odlecę, że wyleżę się aż mi plecy spuchną, że powieki od spania zaropieją, że zastygnę w tym moim spaniu jak w malignie. Ale gdzie tam! Nie da się! Od rana burza z piorunami na zmianę z trzęsieniem ziemi przetacza się po pokojach. Ulewne, rzęziste deszcze toczą się pianą z ust wściekłej matki. Stukot jej drobnych przecież stóp rozrywa przestrzeń hałasem tabunu tysięcy koni. Szklanki w kredensie, talerze na zmywaku, wazony, dzbanki, wszystko co szklane drży, dudni niczym dzwony anielskie w dniu apokalipsy. Słowa, wyrazy, półzdania rozbijają się o ściany i rozrywają uśpiony jeszcze pod czaszką mózg mój. Obrywa się wszystkiemu i wszystkim. Kwiatkom, bo suche. Stołom, bo poplamione. Podłodze, bo zadeptana. Oknom, bo nieprzezroczyste. Psu, bo nagle sierść zaczął gubić. Słyszę jak przerażone ściery błagjaą o chwilę wytchnienia, o przerwę na poleżenie, choćby pięciominutowe. Tyrania matki jest jednak głucha na ich prośby, jest bezwzględna i ściery bliskie omdlenia latają po wszystkim i budują ład w mieszkaniu, niczym afrykańscy niewolnicy przed wiekami. Ale nade wszystko obrywa się mnie! - Kiego diabła jeszcze śpi ten leń śmierdzący? - Wielka Sobota, a ten gnije w wyrze! - Tyle do zrobienia, a on jak zwykle wszystko ma w dupie! Sznureczek słów i zdań powoli sączy się przez szczeliny sypialni, sączy się do ucha, rozpala mózg do czerwoności i gdy ten już kipi, nagromadzona para wystrzeliwuje przeciągłym gwizdem przez otwory uszne i wyrywa ciało z boskiego letargu. Jestem ugotowany! - Kurwa! - wysączam pierwszą oznakę wściekłości wprost na pościel – No to pospałem! Nie poddaje się od razu! W życiu! Nie mogę. Próbuję zmienić bok, nakryć się kołdrą, poduszką, ale niewiele to daje. Już jestem zgubiony. Potępiony. Zdeptany. Nieważne, że wróciłem z pracy po północy, nieważne, że cały tydzień zapieprzałem jak taczka na budowie, ważne jest, że Wielka Sobota, siódma rano, a ja śpię jak jakiś pijak dziadowski. Matka zna setki sposobów na rozbicie świętego spokoju. Zamiata zawsze najbliżej sypialni, tłucze głośno i bezprzerwy w drzwi końcem miotły, że niby w ferworze pracy. A gdzie tam! W innych miejscach jakoś kij w nic nie uderza. I zupełnie przypadkowo pod moimi drzwiami ględzi najgłośniej: - Czegóż ten telewizor znowu nie działa?!? - nawet gdyby żyłą dwieście lat,w życiu nie pojęłaby skomplikowanych zasad działania pilota od telewizora. - Ojciec Święty już pewnie mszę zaczyna. - A ten śpi! Po chwili (wciąż jeszcze daję radę, ale stożek wulkaniczny drży już niebezpiecznie) wjeżdża ciężka artyleria. Odkurzacz! A jakże! I najwięcej odkurzania jest gdzie? Najbrudniej jest gdzie? Najwięcej syfu jest gdzie? Oczywiście! Pod moimi drzwiami... Huk starego , komunistycznego odkurzacza przekracza trzykrotnie siłe mojej wytrzymałości. Daję za wygraną, zrywam się na równe nogi i oślim pędem gnam do łazienki. Jeszcze tam spróbuję nie wybuchnąć, jeszcze się powstrzymać. Siadam pośpiesznie na sedes i całą energię kinetyczną gniewu wystrzeliwuję w kibel. Ulga! Może przetrwam. Może... Zjeść śniadanie i znaleźć w sobie moc na przetrwanie kolejnych świąt. Masło, chleb, szyneczka... Matka naelektryzowana wielkanocnymi wszechładunkamielektrycznymi przelatuje z kuchni do łazienki, po chwili wylatuje z nienaturalnie wykrzywioną twarzą i strzela: - Ty jak się zesrasz, to godzinę do łazienki wejść nie można! To nie jest normalne, badania sobie porób! Dostałem! Pod żebro! Krwawię, lewą dłonią przyciskam ranę, prawą unoszę kanapkę do ust i wtedy pada drugi strzał. Śmiertelny! - Gdzie szynkę żresz idioto w Wielką Sobotę! Boga w sercu już całkiem nie masz! I wyrywa mi chleb z ręki, i rzuca na talerz, i sru to wszystko do lodówki, i trzask! Z hukiem, z furią, tymi drzwiami do lodówki, i sru drzwiami od kuchni, i tfu trzy razy za lewe ramię. - Bezbożnik dardanelski! Taki sam jak jego ojciec, toczka w toczkę! Pieprzony filozof! Padam zakrwawiony w okopy, wokół trupy mojego wojska, wroga armia otoczyła mnie dokładnie i szczelnie, wytacza najcięższe działa, pociski, napalm, a nade wszystko chemię. Broń chemiczną w najbardziej chemicznej postaci. Broń biologiczną, w najbardziej biologicznej postaci. A z generalicji mojego mózgu płyną rozkazy: - Wytrzymać! - Nie pękać! - Nie oddawać! - Przetrwać atak i nie strzelać! Nie strzelać, bo przyjdzie najgorsze, bo kara będzie straszniejsza po tysiąckroć, niźli te razy, niźli te bomby, które teraz rozrywają moją wewnętrzną Ojczyznę. Mój Motherland i mój Fatherland w jednym zussamen do kupy zbiorowisku wstrząśniętych, zbesztanych zbitków molekuł nazwanych człowiekiem. Bo przyjdzie wyrzut matki, że się krzyknęło, że się nie wytrzymało, że się darło na nią w niebogłosy, że się tego niewyparzonego ryja nie powstrzymało i się na nią huknęło z całych sił. Jak trąby Jerycha się wydarło, a matka przecież nie mur, nie skała, a umęczona życiem kobieta i niewiadomo kiedy Pan Niebieski ją wezwie do siebie. A przecież jeszcze tyle do zrobienia, tyle do ugotowania, tyle do umycia i upieczenia i kto u czorta święta przygotuje jak matka trupem padnie w progu kuchni z tą ścierą w dłoni, z tym wszystkim, co to przecież ciągle jeszcze w połowie zrobione... I czuć się człowiek będzie odpadem. I z kubła na śmieci widzieć się będzie triumfalne cierpienie matki. I zostanie się na dzień cały z potwornym wyrzutem sumienia, i będzie się musiało widzieć skurczoną, zbitą postać matczyną, i będzie się pamiętać ojca co w pijackiej furii tłukł to udręczone ciało, i będzie czuć się potworem , bydklakiem i idiotą skończonym zarazem. Bo gniew na bliźniego swego, w gniew na samego siebie obrócić się musi. Jajka byś pomalował – głos jakby zelżał, jakby coś spokojniejszego w nim zabrzmiało. - Zaraz mamo, zjem coś tylko - Zaraz! U Ciebie tylko zaraz! Wieczne zaraz! Jutro, zaraz, poczekaj! A do kościoła to oczywiście nie pójdziesz? Za daleko. Płonne nadzieje, chwilowy spokój, oko cyklonu i powrót bestii. I jakaś mała iskra, jakiś ułamek sekundy braku samokontroli, jakiś diabeł, jakaś poczwara sprawia, że pękam. A jak pękam, zatrzymać się już nie mogę: - Chodzisz do tych szarlatanów, do tych księżulków swoich! Kasę tylko im płacisz, bo ich tylko kasa interesuje. A jak nie zapłacisz, won do piekła! Naiwna jesteś i tyle. Nie pójdę tam, bo nie mogę ich słuchać. W żywe oczy kłamią! Co mi tam będzie ględził o czystości jak sam do burdelu jeździ, albo skromności! Widziałaś jakimi samochodami oni jeźdżą? Drę się. Krzyczę w niebogłosy. Wygłaszam swoje własne, wielkosobotnie kazanie z ambony – kuchni wymachując czerwoanym od ketchupu nożem. I tego było potrzeba. Tego trzeba było piekłu i apokalipsie, która właśnie miała nadejśc. - Jezu Chrystusowy, co ten dzieciak bredzi? Ty się teraz kładź na ziemię i błagaj o przebaczenie. W taki dzień, takie słowa? - Mamo – już podświadomie próbuję odpędzić nawał wyrzutów sumienia – zrozum, ja nie bluźnię na Boga, ja na tych księży zakłamanych bluzgam. - Co ty mi tu skrzeczysz? - Uważam, że Bóg nie potrzebuje takich kłamstw, że to ludzie wymyślili te wszystkie ceregiele, a ja jak będę chciał się pomodlić, to pójdę do lasu i tam lepiej będzie mnie słyszał, niż w kościele. - Milcz! - bo nie wiem co się zaraz stanie! - widzę jej wzrok, jej szał, jaj gniew. Jej głośny wyrzut pod tytułem: „Nie takiego cię chowałam” i milknę. - Może jeszcze powiesz, że Jezusa też ludzie wymyślili? Wychodzę na podwórko, szukam ratunku w promieniach wiosennego słońca i ciszy sadu. Widzę jak matka wybiega skulona, śpiesznym krokiem w stronę kościoła. Nie patrzy na nic, nie rozgląda się, pędzi naprzód jak gradowa chmura. Dla mnie jest już za późno, nie wytrzymałem, pękłem i wściekłośc narasta teraz we mnie. Rzucam wzrokiem po podwórku w poszukiwaniu czegoś na czym mógłbym się wyładować. Pod ścianą stoją dwa wielkie kosze pełne þustych butelek i słoików. Wszystko do wyrzucenia. Otwieram pośpiesznie samochód, tylną klapę i chwytam pierwszy z brzegu kosz. Już jest w środku. Podbiegam do drugiego, szarpię i nic. Nie rusza się. Zbieram się mocniej, szarpię go poraz drugi i trzeci, i nagle wykrzywiam twarz w grymasie bólu. Przez plecy, przez ich środek przestrzeliwuje mnie niemal na wylot nieludzki ból, w oczach mi ciemnieje, robi mi się słabo, bogi uginają się jak z waty i padam na pierwszą, wiosenną trawę. Leżę tak nie mogąc się ruszyć nie wiem nawet jak długo, patrzę w słońce i próbuję nie stracić przytomności, ból jest piekielny, wszechobecny i wszechogarniający. Dopiero teraz zauważam wrośnięty w kosz korzeń, to on tak przytrzymał ten głupi kubeł i dlatego nie mogłem go podnieść. I oto słyszę głos wyroczni, oto rozchodzi się dudnienie trąb niebieskich, a ogromne słońce na moich oczach zamienia się w twarz matki: - Co tak leżysz? Co się stało? - Nic – sącze boleśnie przez zęby. Matka rozgląda się, widzi otwarty samochód, w samochodzie kubeł ze szkłem, drugi kubeł obok, przewrócony i w mig pojmuje co się stało. - Dzwignąłeś się diable jeden! A widzisz? Widzisz? Było mówić, że Pana Jezusa nie ma? Było bluzgać tyle? To cię pokarało wreszcie! Odwraca się i widzę jej drobne, skurczone plecy znikające w czeluści korytarza. Wróci. Wiem, że zaraz wróci, z garścią tabletek, z termometrem, z maściami, z plastrami rozgrzewającymi, z całą tą plejadą lekarstw i środków wszelkiej maści i pokroju trzymanych w lodówce na wszelki wypadek. Z głową pełną diagnoz i przypadków z życia, których zna tysiące. Przecież doskonale wie kto, kiedy i na co umarł. Ile było wylewów we wsi, ile zawałów, ile wypadków i ile ( O zgrozo! ) niewinnych zwichnięć kręgosłupa, które zakończyły się wózkiem inwalidzkim. Wróci. Lecz teraz muszę pozostać na piekielnie pięć minut sam, żebym sobie wszystko przemyślał, żebym w tej swojej durnej głowie dostrzegł wreszcie, że ona zawsze, ale to zawsze ma rację! Amen.
  7. Kurcze... No i o co tu chodzi?
  8. Smyrek wsadził se palec do dupy i zaczęło strasznie zapodawać kałem! I co wygrałem?
  9. Kiepsko coś z komentarzami na tej stronie :(
  10. Cóż. Czasem trzeba zdobyć się na odrobinę szczerości wobec siebie. Dzięki za te brawa! :)
  11. Wiem, wiem czasem mnie ponosi z "odartymi z wiatru włosami" i "oskarżającą urodą" przecholowałem i to moja wina jeśli zalatuje banałem, ale dzięki za wpłynięcie na moje wody. pozdrawiam Jimmy Ależ ja miałem dobre skojarzenia na myśli. Podobało mi się. Jaki tam znowu banał?
  12. Fantazji ci nie brakuje, można pobawić się czytając Twój tekst. W zamieszchłych czasach Technikum Rolniczego, do którego dreptałem codzień z teczką pełną mądrych książek (jeszcze wtedy Gombrowicz był doceniany i obowiąkowy w szkole :) ), też lubiłem takie wygłupy.
  13. Wyłażę przez okno, rozleniwioną łapą przyciągam do siebie góry i łapczywie pożeram jagody. Zrzucam z siebie noc, pogardziła mną i utaplała w koszmarnych wizjach. Upadlała mnie przez całe godziny, wycisnęła pot i nadzieję na dobry humor. Muszę uciec, ukryć się. Znikam za krwiobiegiem liścia, za korą z drzew, za rzędem igliwia. Nie chcę wracać. O piątej rano nawet grzybom nie chce się gadać. I dobrze. Nie muszę się z niczego tłumaczyć, przemywam oczy poranną rosą i czuję ulgę. Tlen już zrobił swoje. Kiedy wrócę do domu zgaszę ten pejzaż i ucieknę w noc. Chowam się za drewnianym biurkiem, uciekam przed twoim wzrokiem, jest mi wstyd. Zbierałem słowa i obrazy, zbierałem myśli i nie potrafię ich złożyć. Nie jestem dumny z pokrywania papieru zdaniami, nie jestem dumny z prób opisu rzeczywistości na mój sposób. Nie jestem dumny. Nie potrafię. Nie dołączę do rzesz Mickiewiczów, Grass`ów, Tołstojów, Gombrowiczów. Nie chcę chwalić się szarymi brulionami. Wiem, kiedy miałem pięć lat obiecałem ci, że będę pisarzem. Wybacz lustro. Kumple obiecali, że będą strażakami, a handlują rozbitymi gratami z zachodu. Zakrywam twarz udami wyuzdanych kobiet na telefon. Beznamiętnie oglądam ich udawane orgazmy, nienaturalne krzyki i miny jak z kabaretu. Dławią się męskością wąsatych kafarów rodem z wiejskich dyskotek. Dotykam monitor w miejscu gdzie powinna być miłość. Znajduję szklany lód i numer telefonu pod którym kupię bliskość. Za dziesięć złotych, z drugiego krańca Polski krzyknie mi do ucha jaki ze mnie kowboj. Pieprzyć to! Zalewam organizm piwem i próbuję oddać się nocy. Znów mnie upokorzy. Nie pomaga zmiana pokoju, zmiana pościeli, zmiana pozycji, nie pomaga jedno piwo więcej, tylko na siku raz częściej wstanę. Wybacz lustro. Słowa, których szukam przed zaśnięciem nie odpowiadają kryteriom błysku. Nie chcę być jak Doda, pieprzyć głupoty i kłamać, że to Rock`n`roll. Mick Jagger z pewnością nie lubi sztucznych cycków. Świat wokół staje dęba, wiruje, połykam czerwony pasek "pilne" z TVN24, mielę go w mózgoczaszce i wypluwam na klawiaturę komputera. Nie słyszę braw. To świat znów mnie zmielił i porzucił u wrót raju. Zawsze "tuż", zawsze "prawie", zawsze "blisko". Jak polska piłka nożna - prawie wygrali. Prawie napisałem opowiadanie. W pobliżu świata z marzeń samotność ma największą siłę, jest bezwzględna, wszechobecna i silna. Znam ją tak dobrze. Sciereczką do naczyń zmywam jelita z podłogi, muszę je połknąć i wcisnąć na powrót we właściwe miejsce. Dziecko, które płodziłem w nocy urodziło się martwe. Wkładam je do małej trumienki i ustawiam obok setki innych, takich samych małych, czarnych trumienek. Nie będzie pytań, fanów, nagród. Za oknem bez zmian, rządzi Xsionc, w sejmie chołota, jest o czym pisać. Zamiotę myśli pod dywan i pójdę do pracy. Nikt nie znajdzie żalu w moich oczach.
  14. Przypomina mi się "Rejs" i wywód w wodzie : " Nie mogę być równocześnie twórcą i tworzywem..." Uwielbiam błyskotliwe zdania typu "oskarżająca uroda modelek", albo "całkowicie odarte z wiatru włosy". , albo cały ostatni akapit z tym jej topieneim się. Niby proza, a z poetyckim zabarwieniem, dobrze się płynie przez ten tekst. Fantastycznie oderwałeś się od rzeczywistości i porwałeś mnie w swój świat. I choć świat jakby ze snu, jednak z odnośnikami do rzeczywistości. Jest ok.
  15. A jak dla mnie, dość poprawne, dość schematyczne i mało fantazyjne. Brak błyskotliwych zdań, postaci raczej szare, sceny jak w prostym komiksie.
  16. he he, zabawne.
  17. No i świetny punkowy styl tu czuć.
  18. Świetny pomysł, temat również. Tylko zdania zbyt szybko pisane. Musisz nad tym popracować, bo są niedopracowane, niektóre ciężko się czyta, nie ma tej płynności z jaką powinno "łykać się" tekst. np. "Matka patrzy się w telewizor" - wywal to "się". Te kawały mięsa leżą pod telewizorem i śmierdzą w domu każdego myślącego i czującego człowieka. I niezgoda na to głównego bohatera jest tu świetnie oddana. Strona mentalna - 5 Strona techniczna - 4 minus
  19. Black - jak zwykle w dobrej kondycji. :) To cieszy.
  20. Świetny tekst! Dawno już czegoś tak dobrego nie widziałem na tej stronie....
  21. Powiem, że to najciekawszy Twój tekst i są już zalążki prawdziwej historii. Ciekawie opisałeś miejsca i związek bohatera z nimi. Oby tak dalej.
  22. Podpisuję się pod Natalią. Fatalny tekst, fatalne błędy i fatalny brak interpunkcji.
  23. Wiesz co? Kolorowe kartki imieninowe i okazyjne to wymyślać możesz...
  24. Takie trochę dziecinne poszukiwanie samego siebie, trud dorastania i myśl, że jest nieludzko oryginalnym. Wyrasta się z tego. Tekst na pewno nie na dział dla Z. Dużo błędów. Cytat z Dżemu Riedla mogłaś sobie darować, nie lubię takich wstawek. Ale spoko, poszukuj dalej swojej drogi... Nie przeszkadzam.
  25. No cóż. Podpisuję się pod Ignacym. Kary są zbyt słabe, właściwie nie ma żadnych kar! Pracuję w sklepie i wieczorami ciężko sobie poradzić z rozwydrzoną młodzieżą. kiedy próbuję ich uspokoić i po kilku próbach zaczynam straszyć policją, w odpowiedzi słyszę "spadaj fagasie, gówno mi zrobią". I faktycznie, kiedy przyjeżdża policja, sprawdza im dokumenty i odwozi do domów. A ja później boję się wyjść ze sklepu sam w nocy. Ostatnio tłukli człowieka, dwóch małolatów, on czterdziestokilkuletni, niepełnosprawny umysłowo. Tłukli, ot tak! Dla zabawy. "Gównojadzie", "debilu", "gnojopijco", to tylko niektóre epitety jakie szły pod jego adresem. Oczywiście nikt nie reagował. Szarpałem się z nimi półtorej godziny !! Na komisariacie telefon milczał !! I Ty chcesz rozmawiać z takimi ludźmi? Wybacz, ale zgnoiliby Cię po pierwszych słowach. Wyśmialiby. To właśnie zbyt szeroko rozumiana tolerancja, brak dyscypliny i bezstresowe wychowanie tworzy tych potworów. Nie wierzę w to. Zbyt wiele już widziałem. Problem leży w zbyt słabych, a właściwie żadnych karach. W USA powstał specjalny ośrodek dla szczególnie agresywnych młodzieńców. Panuje tam rygor wojskowy, nie ma żadnej fizycznej przemocy, wychowanka nie można uderzyć, za to bez przerwy wrzeszczy im się do uszu. Apel, śniadanie, kolacja, zajęcia, wszystko w wojskowym krzyku, dyscyplinie i ułożone co do sekundy. I wierz mi, najgorsi wychodzą stamdąt pokorni, grzeczni i przydatni społecznie. Zachód już dawno przejechał się na beztresowym wychowaniu i teraz próbują to naprawić. Polska jak wiesz we wszystkim jest sporo opóźniona. No dobra, rozpisałem się. Pozdrawiam.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...