
MARCEPAN 30
Użytkownicy-
Postów
403 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez MARCEPAN 30
-
Z brudem mu do twarzy/ miniaturka
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Raczej trening... :) -
Z brudem mu do twarzy/ miniaturka
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Widzę jak codziennie przemierza ulice miasta. Węszy, garbi się, przewraca sterty gazet w śmietnikach. Wyciąga butelki, sprzedaje je w pobliskich sklepach, kupuje chleb i mleko, jego jedyne pożywienie. Nie lubi ludzi, warczy na nich, krzywi się na ich widok, przeklina. Kiedyś było mi go żal. Zaprosiłem go na działkę, dałem szpadel, taczkę, grabki. Powiedziałem, że zapłacę, że jak będzie chciał, to częściej dam mu pracę. Może starczy na schabowego, albo pierogi z jagodami polane śmietaną. Kiedy wróciłem po kilku godzinach, na działce nie było radia, srebrnego krzyża po dziadku i starej skarbonki - świnki do której wrzucałem jednogroszówki. Zniknął zabierając wszystko bez pytania. Nie pomogłem mu już więcej. Widzę go teraz przez szybę samochodu. Drepcze skulony, przysiada przy śmietniku, grzebie. Wyciągam dłoń, rozprostowuję wskazujący palec, "nakrywam" go opuszkiem. Zgniatam na przedniej szybie jak robaka, strzępuję resztki za okno i odjeżdżam ochlapując chodnik błotem. -
Na moskiewskiej ulicy...
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na Monoke Takahashi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dobrze zbudowany klimat. Nigdy nie byłem w Moskwie, nie wiem czy jest tam aż tak brutalnie, ale scena jest bardzo wiarygodna. Szczególnie motyw dźwięku z komórki. Amerykańska melodia w rosyjskiej stolicy. Te kontrasty widać często, wyobraziłem sobie Mac Donalda na tle rosyjskich zabytków. Tak właśnie wygląda tutaj ta melodia. Jest kilka powtórzeń, kilka zgrzytów, które przydałoby się oszlifować. Ale ogólnie bardzo udana miniaturka. "Patrzyłem na to niewidzącymi oczyma. Przed oczami miałem..." - tu niepotrzebnie powtarzasz "oczyma", "oczami" "filmowali tę „egzekucję”. - niepotrzebny cudzysłów. To naprawdę była egzekucja. No i wywalił bym 'tę". Psuje zdanie. -
Mój anioł stróż
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na Komandor Tarkin utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jak dla mnie, gość tego pokroju powinien palić Marlboro, a nie Męskie. Stąd brak wiarygodności co do tekstu tego. -
Konkurs - Uwaga albo nie.
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na Marcin_Erlin utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Widzę pewną nieścisłość w regulaminie dotyczącą głosowania. Moim zdaniem jeśli ktoś głosuje, powinien dać punkty każdemu tekstowi, a nie tylko wyrywkowo co akurat przeczyta. Dlaczego? Na koniec okaże się, ze sytuacja wygląda tak: Ktoś będzie miał dwa komentarze po 4.75, To bardzo dobre noty, razem daje to wynik 9,5. Ok. Ale ktoś inny dostanie osiem komentarzy i każdy z notą 1,25. Słaby wynik, bo słaby tekst. Po zsumowaniu wyjdzie, że dostał 10 pkt !!! Czyli co? Słaby tekst wygrywa w ten sposób z dobrym tekstem. Czy ktoś zwrócił na to uwagę? Może czegoś nie doczytałem? -
finał zostanie - tak będzie lepiej dla autora:) najlepszego Dobrze, ześta podyskutowali, bo i ja, człowiek prosty, zrozumiałem zakończenie. Nijak nie wiedziałem o co chodzi w ostatnim zdaniu. Wiecie, jak poeta coś napiszę, to go mało kto z prozy zrozumie.
-
Oj, Magda, Ty mnie tego "zresztą" w końcu nauczysz :) Jak się chłopu coś ubzdura i młotkiem ze łba nie wybijesz. Jeszcze trochę i sam napiszę "zresztą" jak należy. Senk ju ;)
-
Paweł Stawicki napisał już wszystko. Jeśli komentarz jest dłuższy, niż sam tekst to już znaczy, że wart jest poprawek. Od siebie dodam jeszcze trochę. Bardzo dobry początek, rysuje się w nim ciekawa historia, czuć zapach opowieści, w umyśle zaczynają się tworzyć obrazy, które chcesz nam przekazać. Szkoda, że później odbiegłeś nieco od wątku. Może tak miało być, nie wiem, ale ja spodziewałem się kontynuacji. Może nadal się spodziewm. Chcę zobaczyć jak ten chłopiec dorasta, jak dostaje pierwszą oranżadę w woreczku i przekłuwa ją rurką tak, że cały się oblewa, jak marzy o swych pierwszych "Relaksach" i magnetofonie "Kasprzak". Jak zazdrości koledze, bo ojcec przywiózł mu z NRD czekoladę z orzechami w pudełku z takim fajnym okienkiem. Z resztą i tak jest zbyt chory i lekarz zabronił mu jeść czekoladę z orzechami, a ona staje się kolejnym owocem zakazanym. Zamyka się więc na strychu i zaczyna tworzyć swój prywatny świat... Dobra, popłynąłem, ale sam widzisz jaki potencjał ma Twój tekst. Niewykorzystany potencjał. Do dzieła więc!
-
Będzie ciąg dalszy? Zapowiada się dobrze.
-
Dzieciństwo...?
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na Monoke Takahashi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
"Jak zwykle zaczytany byłem w jakiś kryminał." - nie podoba mi się to zdanie. "słone łzy" - wiadomo, że słone. Same "łzy" wystarczy. "pisze" - piszę "Rano, ojciec przywitał mnie uśmiechem. Boże! Nie mogłem uwierzyć, jak on tak może. Czy w ogóle nie ma sumienia?! Wczoraj mnie zgwałcił, a dziś jest dobrym tatusiem. Nie, to nie mogło być prawdą. Zapytał mnie, jak mi się spało, jak się czuję. Nie odpowiedziałem, nie mogłem wydusić z siebie słowa. Ojciec poszedł do pracy, ja zostałem w domu. Tego dnia, po raz pierwszy, się ciąłem. Czytałem kiedyś, że wytwarza się wtedy serotonina, hormon szczęścia. Poczułem się lepiej. Przyniosło mi to ulgę jakiej potrzebowałem…" - z całym szacunkiem, bo bardzo trudny temat poruszyłeś, ale ten fragment mógłbyś bardziej uwiarygodnić. Wydaje mi się, że myśli tego chłopca byłyby bardziej wyraziste, byłby bardziej przerażony i czułby większą ohydę wobec ojca. To: "nie mogłem uwierzyć, jak on tak może" jest trochę za słabe. Jakby odnosiło się do zakazu oglądania telewizji przez tydzień za jakąś psotę. Powinieneś bardziej wgłębić się w mroczny klimat tej sceny. "Siniaki i rany na moim ciele" - wystarczy "siniaki i rany", z kontekstu zdania wiemy, że chodzi o Twoje ciało. Takich zdań budujesz więcej, a to sprawia, że tekst robi się przydługawy. Czasem lepsze są krótkie, dobitne zdania. Szczególnie w tekstach o przemocy. Trudny temat, trudno oceniać. Moim zdaniem czasem tekst zbyt "mdławy", przez co traci na wiarygodności. Nie wiem czy dobrze się wyrażam. Zamykanie się molestowanego dziecka w świecie książek jest jak najbardziej wiarygodne, ale musi być przekazane dobitniej. Tu wydaje się czasem, że dziecko po prostu dostało klapsa i jest mu przykro. Mimo tych uwag, szczerze gratuluję - ja wciąż nie czuję się na siłach do podejmowania tak trudnych tematów. -
Polecam czteropak Lecha, w nim okulary trójwymiarowe i już mozna leźć do kina :) Chyba się wybiorę na to, widziałem kilka trailerów, animacja boska! Dlaczego nie było takich filmów kiedy miałem 12 lat!
-
Kilka słów o ludzkim okrucieństwie
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Kiedy zupełnie niedawno, przypadkowo utknąłem na parkingu jakiegoś wielkiego Hipermarketu, naszła mnie dziwna myśl. Spojrzałem na zabetonowaną przestrzeń, rzędy wózków na zakupy, dziesiątki przeróżnych samochodów i ludzi upychających bagażniki, zastanowiłem się, jak wyglądało to miejsce dawniej. I nie chodzi mi o czasy PRL – u, czy nawet międzywojenny okres młodego państwa polskiego. Nie. Zastanowiłem się jak wyglądało to miejsce tysiąc lat temu. Przede mną młoda kobieta, szarpiąc rozkrzyczane dziecko, nerwowo szukała zagubionego samochodu. Z wnętrza samochodu, w poczuciu bezpieczeństwa (z zaparowanych szyb, o zmroku, z pewnością nie było mnie widać) oglądałem tę scenę z niemałą satysfakcją. Dziecko, wrzeszcząc w niebogłosy, wymawiało tylko jedno słowo: „dlaczego?”, matka natomiast, wyrzucała z siebie dziesiątki przekleństw, nie panowała ani nad sobą, ani nad maluchem. I kiedy po kilku minutach szamotaniny, walki z wielkim, ciemnym parkingiem, przy kompletnym braku orientacji, na jej twarzy pojawił się strach, uderzyła mnie w oczy histeryczna scena. Oto podłoże parkingu pękło z hukiem, światła latarnii roztrzaskała wichura, zgasły jasności, Hipermarket zdmuchnęła burza, a spomiędzy szczelin rozerwanego betonu, wyskoczyły, jak fontanny wody z karku wieloryba, potężne, prastare drzewa. W jednej chwili znalazłem się w kniei, już nie w samochodzie, ale gdzieś pod mchem, pod korzeniem przewróconego drzewa i w bladej poświacie księżyca ujrzałem przerażoną, ubraną w skóry kobietę, pędzącą przez ten straszny bór, ciągnącą za sobą dziecko i w przerażeniu szukającą zagubionej wioski. W głębi słychać było wycie wilków, trzaski łamanych gałązek i pomruki czegoś, nie wiem, może żubra, może niedźwiedzia. Kobieta przebiegła koło mnie, zakręciła się wkoło, pobiegła w prawo, potem w lewo i , kompletnie zdezorientowana pognała przed siebie. Bała się. Wiedziała, że w środku nocy, w tym wielkim lesie nie ma szans. Przeszłość w ułamku sekundy zmaterializowała się przed moim oczami. Przed tysiącem lat musiała tu być knieja, taka historia mogła mieć miejsce i dzisiaj nikt nie ma o tym bladego pojęcia. Być może kobieta przeżyła, być może odnalazła wioskę i uratowała dziecko, być może ta kobieta, tu na parkingu była jej pra, prawnuczką i odegrała podobną scenę, do tej, która przytrafiła się jej prababce, a mój praprzodek siedział w tych krzakach. Tropił niedźwiedzia, żubra, cokolwiek. Tak, mój praprzodek na pewno był mysliwym, żadnym tam urabura paniczem w aksamitnych rękawiniach, w aksamitnych gaciach i aksamitnych koszulach. Żadnym tam zniwieściałym chłopcem z pańskiego dworu, który od rana jęczał, kwęczał i szukał zajęcia, udając ni to poetę, ni to muzyka i trzesąc aksamitnym tyłkiem przed ciemnym borem, nie ruszał się z pałacu na krok. Rycerzem mój przodek też nie był. Nie lubię jeździć konno, nie ściemniam, że odwaga i smierć w imię wyższych celów jest mi szlachetniejsza, niźli własne członki, nie wywołuję do pojedynku każdego, kto mnie wnerwi. Uwielbiam mięso w każdej postaci, podnieca mnie do granic obłędu smak surowego tatara, uciekające zwierzątka zachęcają mnie do tego, by je gonić, gdy byłem mały, uwielbiałem bawić się w berka, męczyłem muchy, znęcałem się nad żabami. Mam grupę krwi 0 (wg. najnowszych badań naukowych jest to najstarsza grupa krwi, wywodząca się jeszcze z czasów, gdy mięsożerny człowiek nie jadł nic innego, prócz zwierząt. Ludzie z grupą krwi 0 nie mogą zostać wegetarianami, w krótkim czasie popadliby w ciężką anemię i kolejne choroby). I lubię być blisko ziemi, czuć ją pod paznokciami, w cieniutkich porach skóry, w nozdrzach. Lubię ubrania w jej kolorze, ozdoby w jej stylu. Żadnych plastikowych podróbek, żadnej zbrodni na rzeczywistości Made in China. To wystarczająca ilość dowodów na to, że mój przodek był myśliwym. Kobieta mojego przodka, była kobietą myśliwego. Żadną tam urabura, damą w aksamitnych rękawiniach, w aksamitnych gaciach i aksamitnych koszulach. Żadną tam bladolilicą złotowłosą z wiecznym globusem i omdleniami przy wzruszeniach. Kobieta mojego przodka od rana żuła skóry zwierząt na twarde rzemienie, szyła ubrania i ciepłe koce z niedźwiedzi, a serenady wyśpiewywane przez rycerzy doprowadziłyby ja, co najwyżej do gromkiego śmiechu. Kim więc ja powinienem być? W świecie, gdzie mięso produkuje się w fabrykach, wstrzykuje się w nie sól, pierwiastki chemiczne, tnie na cieniutkie plasterki, farbuje, okleja folią i wysyła do takich właśnie jak ten przede mną Marketów? W świecie, gdzie łuk i strzałę zamieniono na banknot i monetę, wycięto bór, a pozostały po nim lasek zagrodzono, nazwano i zabroniono weń wchodzić? W takim świecie, gdzie zwierzęta usystematyzowano i zadecydowano kto może je zabijać, a kto nie, nie mogę przecież uganiać się za posiłkiem po krzakach. Z resztą, komu by się chciało? Kondycja kiepska, grypę łatwiej złapać, niż zająca, węch przytępiony, oko śladów nie widzi, a w Tesco karkóweczka za 9,99 za kilogram, bo taka promocja. W takim świecie potomek myśliwego powinien zostać dziennikarzem. Czuję, że gdybym dopadł takie skorumpowane bydlę, małego, zapyziałego gryzipiórka co wziął w łapę, żeby czyimś kosztem napełnić kieszeń, gdybym go tak wytropił, wywęszył, poczuł jego pot, wciągnął w nozdrza jego strach, przydusił do ściany, włączył kamerę i zobaczył przerażenie w jego malutkich oczach, moja ekstycacja sięgnęłaby zenitu. Ścięgna, mięśnie, a przede wszystkim mózg, doznałyby euforii i spałbym spokojnie. Pozbyłbym się lęków, nocnych przebudzeń z niewiadomego powodu i tęsknoty. Tak! Tęsknoty. I to tęsknoty, Bóg wie za czym. Bo tęsknię. Kiedy jadę do pracy, tęsknię. Kiedy pracuję, tęsknię. Kiedy piję piwo po pracy, tesknię. Gapie się tępo w telewizor i tęsknię. Za powietrzem, za piękącymi policzkami w mróz, za szumem wiatru w uszach, za błotem, za gliną, za gaszeniem pragnienia w strumieniu, i za tym wszystkim, czego nazwać nie potrafię. I wiem, że gdybym zobaczył te przerażone najpierw, a zdziwione mocno i powoli już pogodzone ze swoim losem oczy tego skorumpowanego ścierwa, i zobaczyłbym je tak samo wybałuszone, a po chwili blade, jak oczy gazeli przyduszonej wielkim cielskiem lwicy, dokonałbym wielkiego spełnienia, czystego katarzis, euforycznego skowytu natury. I zasnąłbym, zaspokojony. Tymczasem siedzę w samochodzie, na parkingu i czekam. Czekam, aż ciotki skończą zakupy, podjadą wózkiem i zaczną pakować torby, torebki i torebeczki do bagażnika. Aż zaczną rozwodzić się na tematy promocji, przecen, podwyżek, zniżek i chęci posiadania artykułów ostatniej potrzeby. Aż wkroczą na scenę i zaczną swój koncert, kakofonię dźwięków, histeryczną operetkę o zakupach. I co ja, kurwa mógłbym mu pokazać? Zakładając, że dałoby się zmaterlializować mojego praprzodka, wykopać kawałek kości, skamieniały włos, paznokieć, kawałek skóry rozciągnięty i zatopiony na wieczność w bursztynie. Wydłubać z niego kawałek DNA, polać wodą, dodać tajemny składnik, zamknąć w szklanym inkubatorze i wyhodować, odtworzyć człowieka z kniei, pierwszego Słowianina z włócznią. Nakarmić go, ubrać, odtworzyć mu pamięć i podsunąć mi pod nos. Taka mała ekstrawagancja, najnowszy hit w internecie. Z okazji świąt 30% zniżki, przesyłasz nam skamielinę, a my odtwarzamy dla ciebie żywą istotę. Zabrałbym go na wycieczkę. Pieszą. Samochód zbyt by go przeraził, nie wsiadłby do tak głośno ryczącej bestii. Ziemek (tak bym go nazwał, od słowiańskiego imienia Ziemowit), węszyłby, rozglądałby się bacznie i zadawał pytania. W okolicy lasu zadałby pierwsze: Możeby my na co zapolowali? E! Ziemek, dzisiaj się nie poluje. To jak się dzisiaj je? I wtedy zabrałbym go tutaj właśnie, na ten parking, do tego hipermarketu i pokazałbym jak się dzisiaj zdobywa jedzenie. Podprowadziłbym go do mięsnego, pokazał te kostki, prostokąty, prostopadłościany, plastikowe pudełeczka, te wszystkie mięsopodobne kształty o mięsopodobnym zapachu. I zobaczyłby Ziemek rzędy ludzi sunących ponuro, jeden za drugim, jeden za drugim, zgodnie, krok w krok, wpatrzonych w lodówki, zamrażalki i zrywających z półek te poprzerabiane zwierzęta, jak jabłka z drzew. To jest drogi kolego przetworzony las – powiedziałbym mu pokazując kolorowy banknot – i ten przerobiony las zamieniamy na przerobione zwierzęta. A przerobiony las dostajemy za to, że przerabiamy i przenosimy z miejsca na miejce wszystko co sie tylko da. Ogólnie więc, zamiast polować, mielimy ziemię i wymieniamy się produktami. Praprzodek nic by nie zrozumiał. Chyba niewiele by go tu zachwyciło, a już na pewno nie smakowałoby mu mięso. I gdy tak zastanawiałem się nad tym, co mógłbym mu jeszcze pokazać, przypomniał mi się ostatni urlop. Z żoną zwiedzaliśmy kręte uliczki holenderskich miast. Zachwycały nas kanały, stada rowerzystów, ogromne wiatraki i ludzie w drewnianych butach. Pewnego razu trafiliśmy pod wielką bramę, a na niej napis: „Zoo”. Naradziliśmy się, że warto wejść i dzionek minął jak ta lala! „Gdybym tak” - myślę sobie - „zaprowadził Ziomala do takiego zoo. Co by sobie myślał?” Już widzę jak by się naprężył, jakby węszył, jakby go te wszystkie zapachy kręciły, podniecały. Jak by odruchowo szukał łuku, włóczni, czegokolwiek. Kucałby przy każdym wybiegu, skradałby się, cofał i znów wracał. Podniecony jak osiemnastolatek przed „pierwszym razem”, rzuciłby się jeszcze nie daj Boże na jakiegoś zwierzaka. Oczywiście wszystkie byłyby mu obce. Słonie, żyrafy, nosorożce, to istoty nie z jego świata. Ale zapach odchodów i skór doskonale by go nastroił. Pamiętam taką scenę, gdy z żoną doszliśmy do wybiegu z małpami. Duża przestrzeń, mnóstwo skał i gałęzi, a pośród tego wszystkiego małpy. Żywe, hałaśliwe, wszędobylskie, niewiarygodnie sprawne. Ganiały się, przewracały, skakały, wrzasku co nie miara. Cudownie było patrzeć. Usiedliśmy więc pod parasolem, przy stoliku (obok była budka z jakimś holenderskim bradwurstem z majonezem) i zaczęli podziwać te kaskaderskie popisy. W pewnym momencie pod wybieg doszła kilkuosobowa, holenderska rodzina. Na czele, na wózku siedział niepełnosprawny, młody mężczyzna, wózek pchała kobieta,a obok maszerowali dwaj mężczyźni i dwójka dzieciaków. Zatrzymali się przed małpim gajem, wózek ustawili przodem, tak, że chory mężczyzna mógł wszystko zobaczyć, z ciepłym, rodzinnym uśmiechem coś mu tam szepnęli i, zadowoleni z siebie zaczęli rozmawiać, zapominając całkowicie o wózku. Nie macie pojęcia co się stało. Rodzina, przedumna z siebie, że zabrała to wątłe, unieruchomione ciało z ciasnego, dusznego pokoju, do świata, gdzie ruch jest największym pięknem, gdzie jest muzyką, krwią i życiem (bo harce tych ssaków, były kwintesencją ruchu), nie pomyślała o tym. Zajęci pożeraniem majonezu i dyskusją w niezrozumiałym dla mnie języku, odłączyli się od najpodlejszego czynu jaki udało im się zrobić. Na wybiegu małpy krążyły jak krew w żyłach sportowca. Oczy sparaliżowanego mężczyzny, najpierw niespiesznie, a w końcu coraz żywiej zaczynały śledzić ten ruch. Wyglądało to pięknie, małpi taniec i odbite pląsy w oczach człowieka. Krótkie dźwięki wyplute z gardła oznajmiające radość, drgawki na wózku przypominające ruch i ukazujące szczery, choć wyjątkowo nieporadny zachwyt na pięknem świata. Uśmiechnąłem się do siebie, zrobiło się przecież tak miło, tak rodzinnie. Patrzyłem więc jak nieproszony gap, wkradłem się w ten malutki swiat, wlepiłem wzrok i ssałem co się da. Czułem, że ładuję akumulatory, że świat jest tak cudownie skonstruowany, że pragnę już, właśnie teraz, przedłużyć gatunek i nie pozwolić, by ten świat się skończył! Jakież jednak nieprzewidzine są przyszłe wydarzenia. Kolejne sekundy sprawiły, że pożałowałem tego, że tutaj przyszedłem. Twarz człowieka na wózku zmieniła dygot, dźwięk głosu z radosnego, zamienił się w histeryczny, choć wciąż na tyle cichy, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Ale najgorsze było to, co stało się z oczami. W ciągu sekundy podwoiły objętość, niemalże wyszły z orbit, zrobiły się wściekłe, nienawistne, boleśnie ogromne. Człowiek stękał, a rodzina trawiła wieprzowinę i majonez. Oto niesprawne mięśnie, nakarmione obrazami przekazanymi przez oczy, zapragnęły wygiąć się i stworzyć ruch, oto spruchniałe ścięgna, na rozkaz zrozpaczonego mózgu, podjęły bezskuteczne próby dźwignięcia rąk i nóg, oto kości, słabe i kruche uzewnętrzniły najgłębiej ukryte sny o bieganiu. Charkot dobywający się z gardła świadczył o największym dramacie jaki ten człowiek przeżywa w swoim półmartwym ciele. Zazdrość i nienawiść do lekkości z jaką małpy rządziły swymi ciałami, wprawiły tego człowieka w niemą histerię. Chciał stąd uciec? Może chciał umrzeć? A może rzucał zrozpaczone rozkazy obumarłej armii, armii nieskutecznej, rozbitej w pył, zgładzonej przez wroga? Jak stojący na wzgórzu, osamotniony, ociemniały przywódca, nie dopuszczający do siebie myśli, że ma pod sobą już tylko trupy, że jego wojsko przegrało najważniejszą bitwę i jego dni są już policzone. Nie chciał w to wierzyć. Chciał ich wskrzesić, ryknąć na nich, by wstali, by nie byli takimi mięczkami, by ruszyli i dźwignęli tę wielką machinę, jaką jest jego ciało. Ciało podbite. Ciało zniszczone. Ciało pod rozbiorami obcych mocarstw. „Nie będzie stwardnienie rozsiane pluło nam w twarz!”. I kiedy pojął różnicę między zwinnością małp, a swoim zamknięciem w niemym bezruchu, kiedy poddał się po nierównej walce z własną niemocą, oklapł i stał się jeszcze bardziej nieruchomy, niż kiedykolwiek. Stopił się z tym smutkiem, zastygł, zsiniał, upodobnił się do skały i patrzył już zupełnie donikąd. Zwiesił głowę w poddańczej pozie, zamarł. Jego umysł wybrał stan sprzed Wielkiego Wybuchu. Tymczasem jego rodzina dyskutowała o cenie Coca – Coli, i o tym jak to dobrze, że zabrała Harolda do Ogrodu Zoologicznego. W końcu chłopak coś zobaczy, odpręży się i zazna troszkę szczęścia. Nie, nie znam holenderskiego, ale dosoknale wiem o czym mówili. Co by powiedział Ziemek? Zapytałby, dlaczego ten człowiek jest taki dziwny. Jest chory, niesprawny – odpowiedziałbym mu – nie potrafi się sam poruszyć, trzeba mu pomagać, w twoim świecie na pewno by zginął. Później wszystko bym mu opowiedział. Dlaczego go tu przyprowadzili i jak się na początku cieszył. Ludzie z czasów Ziemowita na pewno byli inni, nie mieli tyle spraw na głowie, nie zajmowało ich tyle głupot. Wszystko było jasne i wyraźnie, poglądy klarowne i sprecyzowane. Pojęciownik podzielony na dwie części: po jednej stronie rzeczy właściwe, po drugiej niewłaściwe. I nic pośrodku. Ziemek (myśliwy, a więc nazwany by dzisiaj przez niejednego bezwzględnym mordercą zwierząt) patrzyłby chwilę na tę scenę, zastanowił się i zapytał: - Marcel, dlaczego ludzie w twoim świecie są tak bardzo okrutni? -
Proszę przenieść utwór do działu : POEZJA.
-
Po pierwsze: Dlaczego piszesz On, Jego, Jemu, Niej, a nie: on, jego, jemu, niej. Pisanie z dużych liter wygląda brzydko. Po drugie: Dlaczego dialogi piszesz w cydzysłowiu i w jednym ciągu? Jeśli chcesz pisać prozę, to ze zwykłego szacunku do czytelnika musisz zachować pewne zasady. I nie tylko ze zwykłego szacunku, ale i po to, by być zrozumianą. U Ciebie ciężko wyczuć czy autor akurat coś mówi, czy akurat coś sobie myśli. Po trzecie: Po kropce i przed rozpoczęciem nowego zdania robimy spację. Tak jest dbalej i przejrzyściej. Po czwarte: Dlaczego John? Czy historia dzieje się w Anglii (wtedy jest o.k), czy należysz nie daj Boże do osób, które wstydzą się polskich imion? Nie cierpię tego, właściwie dostaję wysypki jak słyszę matkę krzyczącą na ulicy do dziecka: "Dejwidek, nie rozrabiaj!", i gdy czytam opowiadanie osadzone w polskich realiach, z obcojęzycznymi imionami. KASIU! Polacy nie gęsi.... Pamiętasz? Po piąte: Historia. Jest dobrze napisana, płynnie się czyta, jest zwięzła i choć nieco banalna, to jednak nie odrzuca po drugim zdaniu. Chętnie dowiem się co będzie dalej ;) Chociaż mogłabyś wprowadzić nieco tajemnicy.
-
Trutnie polskie - felieton
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
A tośmy się nie zrozumieli :) Poprawiłem, a jakże! -
Trutnie polskie - felieton
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Marcinie, nie widziałeś nigdy zmarszczonego gardła? he, he. Wiem, wiem, ale poprostu lubię takie sformuowania i czasem nie potrafię się oprzeć. Jeśli wytężysz wyobraźnię zobaczysz o co mi chodziło. -
Trutnie polskie - felieton
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
"Truteń - samiec pszczoły miodnej. Zwykle trutnie rozwijają się z jaj niezapłodnionych i są haploidalne. Trutnie mogą się jednak również rozwijać z jaj zapłodnionych, z zygot homozygotycznych pod względem alleli płciowych i są wówczas diploidalne. Ich rozwój zarodkowy przebiega normalnie, larwy nie są mniej żywotne od larw trutni haploidalnych, ale wkrótce (ok. 6 godzin) po wykluciu się z jaj zjadane są przez pszczoły robotnice. Masa ciała trutnia wynosi ok. 260 mg, długość 15-17 mm. Trutnie pojawiają się w ulu na wiosnę i są usuwane przez robotnice na jesieni; średnio w ulu jest ich ok. 2,5 tys. Do czasu lotu godowego pozostają zupełnie bezczynne, nie pełnią żadnych funkcji społecznych. Ich jedyną funkcją jest dostarczenie królowej nasienia. Odbywa się to w czasie lotu godowego, 6-20 metrów nad ziemią (czasami podawana jest wysokość do 50 m), zwykle w pogodny wiosenny dzień. Trutnie żyją w lecie 2-3 miesiące, gdy zaczynają się chłody, są przepędzane i w krótkim czasie giną z głodu i zimna. W normalnej rodzinie pszczelej trutnie nie zimują" Cytat z wikipedii. synonimy: darmozjad, pasożyt, truteń, pieczeniarz. Wieś Rakówek, malowniczo położona w Karkonoszach, nie jest już dzisiaj tą samą wioską, która przywitała mnie, gdy przyszedłem na świat jesienią 1975r. Dom położony w pobliżu małej, górskiej rzeczki skurczył się, skurczyły się lasy i ogrody, skurczyły się łąki, góry zmalały i zmalały odległości. Aż trudno uwierzyć, bo ja powiększyłem sie tylko nieznacznie, wprost nieproporcjonalnie do zmalenia całej reszty. W 1979 r. na przykład do Jeleniej Góry było mi tak samo daleko jak do Stegny Gdańskiej, do której zabrali mnie rodzice na swoje pierwsze, podarowane przez komunistów wczasy zakładowe. Dzisiaj do Jeleniej Góry jadę 35 minut zdezelowanym Peugoetem. Do Stegny zaś dwanaście godzin jeszcze bardziej zdezelowanym pociągiem PKP relacji Szklarska Poręba -Gdynia Główna. Ale nie tylko odległości i wielkości otoczenia postrzegam inaczej, to jeszcze nie byłaby tragedia, to nie byłby jeszcze wewnętrzny dramat godny opisania na papierze, w ogóle nie byłoby potrzeby wyrzucenia tego z siebie, wylania, wytoczenia na świat, na rzeczywistość z najgłębszych zakamarków ukłutej duszy. Mogłoby to być przytaczane jedyne z ckliwości, z sentymentalnej zadumy, słowiańskiej troski o głębokie życie wewnętrzne i rozczulanie się nad historią. Tylko tyle i aż tyle, ale nic więcej i nic mniej. Tymczasem świat kurcząc się, bił coraz mocniej. Z bezlitosną zażyłością wytykał błędy i słabostki których ani winien nie byłem, ani naprawić ich do dziś nie potrafię. W 1981r., w grudniu ojca zabrało Zomo. Nic nie rozumiałem, ale wtedy poraz pierwszy do moich uszu dotarł zwrot, który miałem słyszeć jeszcze kilkadziesiąt razy dziennie w szkole, w telewizji, w domu, na ulicy, w kinie, wszędzie! "Uciskany Naród Polski!" W 1985 r. w Szkole Podstawowej zaczęły się lekcje historii z panem Mikutą. To on z wyrazem największego zmęczenia na twarzy, z bólem jaki sprawiało mu każde słowo przeciskające się przez zmarszczone gardło, opowiadał o Wielkim Bracie, Wielkim Przyjacielu, Wielkim Związku Radzieckim, który ocalił nasz biedny, malutki kraik przed zagładą. To on opowiadał nam jak przez tysiąclecia napadały nas zbójnickie narody (dziś wydaje mi się, że miał poprostu ochotę powiedzieć, że tysiąc lat bez przerwy kopano nas w dupę, a ostatnie pięćdziesiąt nieźle nas ruchają!), a myśmy dzielnie się bronili, dzielnieśmy stawiali opór i przeganiali to Germana, to Turka, to Szweda. Żeśmy głośno zakrzyknęli, że Niemiec w twarz pluł nam nie będzie, że Jeszcze Polska nie zginęła... Słuchałem z otwartą gębą jego opowieści. Jego znudzenie nadawało im ton jeszcze bardziej wzniosły, jeszcze bardziej wymowny. Czułem się jakbym wysłuchiwał niekończących się opowieści z ust tysiącletniego starca, który widział i słyszał juz wszystko. Tylko, że ten "starzec" miał ledwie 45 lat i od dawna już nie wierzył w to, co robi. Nie doczekał dnia, w którym jawnie mógł wykrzyczeć swój żal! W maju 1989r. na miesiąc przed pierwszymi, demokratycznymi wyborami, przed upadkiem cenzury, pan Mikuta zmarł nagle powalony ciężkim zawałem. Po latach mogę stwierdzić, że zabił go jego własny nihilizm. Jednak wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych, w Szkole Podstawowej nr 34 (bez imienia), słuchałem go jak zahipnotyzowany. Z każdą opowieścią rosłem w siłę, obrastałem w dumę i radość z przynależności do tak dzielnego narodu. Podskakiwałem ze szczęścia, gdy Piotr Fijas wygrywał konkursy Pucharu Świata w skokach narciarskich, podziwiałem wiejskie chatki przyozdobione w biało - czerwone flagi w majowe święto i obiecałem sobie, że dla Polski zrobię wszystko! Odwilż polityczna przyszła nagle, równie nagle i w tym samym miesiącu skończyła się dla mnie "podstawówka" i spadły pierwsze ciosy w wyidealizowany model świata. Lato było upalne, czereśnie smakowały jak nigdy, rzeka dawała ukojenie rozgrzanym plecom, dziewczyny przestawały przeszkadzać w zabawie, a zaczynały być nawet interesujące. Świat nadal powoli zmierzał w dawno już przez siebie obranym kierunku, w kierunku mojego swiata z astronomiczną prędkością zmierzała wielka asteroida, której nie byłem i nie mogłem być świadomy. Uderzyła jesienią 1989r. na pierwszej lekcji historii w Technikum Drzewnym zasłaniając dymem niebo i dusząc złote promienie słońca. Asteroida miała trzydzieści kilka lat i była nową historycą, w nowej szkole, której mury i bez niej wystarczająco mnie przygnębiały. - Witajcie szanowna młodzieży, nazywam się Halina Malicka i będę uczyć was historii, jeśli oczywiście starczy nam cierpliwości. Po pierwsze, zapomnijcie o wszystkim co wam wpoili w podstawówce, te wszystkie kłamstwa są już niepotrzebne! Potężna ekspolzja rozerwała powietrze, wody ocenu z prędkością dźwięku uderzyły w kontynenty, tsunami zmiotła wszystko na swej drodze, witatr i ogień dokończyły dzieła. Pięć lat! Pięć lat słuchania przecudnych opowieści, pięć lat obrastania w dumę, pięć lat nauki o sarmackiej potędze, ułańskiej fantazji, zdmuchnięte w ułamku sekundy! Pozostały zgliszcza, martwe pustynie i szkielety dinozaurów. Później nastąpiła epoka lodowcowa, zamrożenie ideałów, Rock & Roll, długie włosy, podarte jeansy, piwsko i zabawa. Otwierałem butelki zębami, połykałem palące się papierosy, wykrzykiwałem o skrępowanej wolności na koncertach Kobranocki. Dusza, zasypana śniegiem, skuta lodem, milczała. Milczała, aż do matury, aż do końca Technikum, aż do porażki na studiach i wezwania do wojska, aż do wybuchu polskich genów i całej gamy ich możliwości, do wybuchu talentu kombinatorstwa, załatwiania spraw, krwiogennej walki z instytucją pod wszystko mówiącą nazwą: "Wojsko Polskie"! Zestaw słowiańskich genów kazał stoczyć mi trzyletnią wojnę z okupantem mojej niezależności, pomógł mi wygrać batalię o wolność i nie dopuścił do zamknięcia w koszarach, ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Bezrobocie. Bezczynność. Koniec dwudziestego wieku i brak osobistych sukcesów na koncie. Polska weszła do NATO, mówiło się dużo o Unii Europejskiej, Jerzy Wójcik powiedział, że polscy piłkarze mogą wygrać z każdym i obiecał awans do Mistrzostw Świata w 2002 roku. Duma narodowa znów rozpęczniała jak bułka drożdżowa. W czerwcu `99 roku zadzwonił telefon i świat zaczął kurczyć się jeszcze szybciej. Ojciec, ofiara historii i "Żytniej 40%", między jedną, a drugą flaszką, załatwił mi pracę na Zachodzie. I zaczęło się! Nie wiem nawet kiedy znalazłem się wśród utaplanych we własnej nędzy, niemej rozpaczy i wódy, rozpaczliwie odkładających kolejne Szylingi, Marki i Guldeny, rodaków. Rodaków pijanych, skacowanych, styranych i sponiewieranych przez własną udrękę, przez tęsknotę za żonami, które puszczały się z kim popadnie, tęsknotę za wyimaginowanymi interesami, których nie rozkręcą po powrocie do kraju, za domami, których nigdy nie postawią, za samochodami, których nigdy nie kupią i za dziećmi, które nigdy nie będą bogate, ni mądre... I chciałem stanąć pośród nich, i krzyknąć, i stać się jak Papież ich drogowskazem, chciałem szarpnąć nimi i z całych sił pragnąłem zatrzymać ich w tym samobójczym pędzie, chciałem być ich dwudziestokiluletnim prorokiem, pokazać, że trzeba, że można, że należy inaczej, lecz nie wiedziałem jak to zrobić, jak sprawić, by po robocie nie jechali na Tanktsztele po flaszkę, by nie rzygali następnego dnia w rajki rzodkiewek, marchewek, róż, poziomek, truskawek i wszelkiego dobra zachodnich pól uprawnych. Nie potrafiłem. Nie mogłem. Nie miałem takiej mocy. Dla odmiamy, powoli zaczynałem przyglądać się Austriakom, Niemcom i Holendrom. Powoli zaczynałem rozumieć ich mowę, poznawać sposób myślenia i nagle zrozumiałem, że ich zdanie o Polsce jest zupełnie inne, niż to sobie wyobrażałem. Nie słyszeli o Monte Casino! Nie wiedzą nic o Grunwaldzie i Wembley z 1973r. Nie znają i nie rozumieją historii, za to w prosty sposób potrafią przedstawić, to czego chcą i co należy zrobić w najbliższych minutach. Nagle zrozumiałem, że świat jest prosty, że "tak" znaczy "tak, a "nie, znaczy "nie", że to, że białe jest białe, jest tak oczywiste, że nie trzeba o tym mówić, że do wkręcenia żarówki wystarczy jeden człowiek, a nie dziesięciu himerycznych filozofów - samozwańców, skrzynka piwa i opowieści o tym co się już w życiu nie naprawiło. Zrozumiałem, że być, to znaczy działać, a nie opowiadać o działaniu, że iść, to znaczy iść, a nie opowiadać o chodzeniu, że słowa ułatwiają komunikację, zamiast ją komplikować. Zrozumiałem też rzeczy smutne, rzeczy wstrząsające, rzeczy, które do reszty zabiły, skurczyły mój świat, które zasmuciły, bo nie mogłem okłamać siebie i powiedzieć, że są bzdurą. Ktoś kiedyś powiedział, że najtrudniejszą rzeczą jest oszukiwać samego siebie i miał rację. Stanąłem w szranki z holenderskich bossem, który głośno wykrzykiwał, że Polacy są biedni, bo od rana pija wódkę i grubo smarują chleb masłem, że kiedyś w pegieerze widział jak zepsuł się traktor i pięciu Polaków z łapami w kieszeniach debatowało przez trzy dni co się mogło stać, a żaden nie pomyślał, by zajrzeć do środka. I pękał ze śmiechu , a ja ze złości. Przegraliśmy tę wojnę oboje, on śmiał się zbyt głośno, ja zbyt głośno trzasnąłem drzwiami, odchodząc. Stoczyłem więc ostatni bój o Polskę i wróciłem do kraju lizać rany. Rzeczka w Rakówku płynęła jak dawniej, dom stał jak kiedyś. Drzewa jednak już szumiały inaczej i inaczej patrzyło się na te góry i lasy wokół. Inne myśli, inne spojrzenie. Wróciłem do kraju uszytego z emocji, z łat, które do siebie nie pasują, połączonych nicią o niepasującym do reszty kolorze. Wróciłem do kraju, w którym "nie" znaczy "być może", "nie wiem", "nie rozumiem", w którym "tak", nie oznacza wcale "tak", bo może oznaczać cokolwiek, może oznaczać wszystko i może oznaczać nic. Wróciłem do kraju, w którym człowiek umawia się na 17.00 w piątek, a przyjeżdża o 9.00 w poniedziałek, w którym przez telefon zapewnia, że wszystko jest załatwione, po czym zapomina co powiedział i nie oddzwania, mimo, że obiecał. Wróciłem do kraju podszytego tęsknotą, do kraju, w którym się żąda nie wstając z kanapy, w którym wymaga się autostrad, lotnisk, zadbanych ulic, a nie sprząta się własnego podwórka. Do kraju, którym żądzą prawnuki pijanej szlachty, zapewniające o kompetencji i dbaniu o narodowe dobra, a gdy gasną kamery, tnące szabelkami obrazy przodków, przewracające stoły pełne jadła i miodu, tarzające się we własnym hedoniźmie i kupujące folwarki za publiczne pieniądze. Do kraju, w którym kupuje się samochody nie po to, aby się nimi przemieszczać, ale po to, by toczyć nieustające walki na drogach, pojedynki na skrzyżowaniach, by wyrzucać, wypluwać z siebie kilogramy frustracji, jadu, by wymierzać sprawiedliwość na przejściach dla pieszych i "durnym krowom" uświadamiać, że są "durnymi krowami" i łażą jak te łajzy. Do kraju, w którym się żąda czystości na ulicach, a śmieci wywozi się do lasu. Do kraju, w którym się wymaga. Wymaga uprzejmości w sklepie i tysiąca towarów, wymaga się nadskakiwania, samemu nie zauważając, że się ma gębę naburmuszoną, czerwoną od chamstwa i od samego rana wkurwioną. Od jesieni 1975 roku minęły trzydzieści cztery lata. Dom się skurczył, góry zmalały, odległości skróciły. Siedzę na ławeczce w sadzie, marznę i ogarniam wzrokiem podwórko. Ogarniam coś więcej jeszcze, werbalnie i niewerbalnie skanuję rzeczywistość i rzucam ją na papier: Truteń Michał. Wstaje o dziesiątej, gdy jest zimno nie wyłazi spod pierzyny do jedenastej. Po co? Drżą mu ręcę, mierzy ciśnienie, łyka tabletkę. Jest lepiej. Po chwili słabnie, spocony siada na krześle w kuchni. Mierzy cukier, wstrzykuję insulinę, wyłazi na podwórko. Pot z czoła znika, ciśnienie się stabilizuje, cukier spada. Ręcę drżą nadal. Truteń wypowiada zmęczonym głosem słowa. Te same każdego dnia: - Nie wiem co się ze mną dzieje. Ta pogoda mnie wykończy. Zaciskam zęby i czekam na kolejne zdanie, doskonale wiem jak zabrzmi: - Marcelku, słuchaj. Masz może jakieś niepotrzebne dwa złote? Tak mi się jakoś piwa chce. - Nie mam wujek. Wczoraj dałem ci piatkę. Truteń Michał dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał. Powrócił do rodzinnej "posiadłości" i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia. - Przydałoby się dach naprawić, ale teraz wujek nie da rady. W przyszłym roku, trzeba tylko wyjść na prostą. Idę teraz na zakupy, popatrz ma psiaka, jak wrócę dam mu jeść. Truteń Michał wraca po czterech godzinach i pięciu piwach. Jest dobrze. "Co tu zrobić z resztą dnia?", wypowiada półgłosem, tęskno patrząc w niebo. Truteń Waldek. Wstaje o piątej do roboty, przewraca się o talerze, szklanki z miesięczną pleśnią, strąca popielniczkę pełną petów na trzydziestokilkuletni, nieziemsko śmierdzący dywan. Łyka pośpiesznie wodę po ogórkach, by zgasić palące gardło, przeciera wąsy i wsiada do Stara, by rozwozić kamienie. Truteń Waldek, na czterech odnóżach wraca z roboty o siedemnastej. Przeczesuje żółtymi od smoły tytoniowej łapskami tłuste włosy, poprawia tłuste wąsy, odpala "Męskiego" i wypowiada kwestię: - Marcel, gdyby wtedy nie padało, gdyby boisko było lepsze to byśmy tych Niemców pokonali. Ty wiesz, jak ten Gadocha grał? Jak on kiwał tych Szwabów? Truteń Waldek zamyśla się głęboko, zapada się w sobie. Płacze. Płacze wnętrzem i płacze łzami. Milczy i w tym mistycznym milczeniu dokańcza papierosa. Później rozgląda się wokół i z głębokim westchnieniem, z wiarą we własne słowa, mówi: - Przydałoby się dach naprawić, ale teraz wujek nie da rady. W przyszłym roku, trzeba tylko wyjść na prostą. Truteń Waldek dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał. Powrócił do rodzinnej "posiadłości" i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia. Truteń Rafał przemierza ścieżki i wszystkie zakamarki wioski w poszukiwaniu żelastwa. Truteń Rafał nie jest czyścicielem, straciłby wówczas miano trutnia, na które ciężko całe lata pracował. Truteń Rafał podcina czynne tory kolejowe, wykrada siatkę z ogrodzeń, przepiłowuje ciężkie, metalowe sztaby podtrzymujące stary dworzec kolejowy. Jest głównym likwidatorem starego, upadłego zakładu produkujące niegdyś podsufitki do "Maluchów". Truteń Rafał szczyci się tym, że przepił juz każdą wymyśloną przez lekarzy wszywkę i żadne leczenie nie pozbawiło go możliwości radowania się winkiem. Staje czasem na drodze, patrzy na mnie i wypowiada magiczne słowa: - Przydałoby się dach naprawić, ale teraz nie dam rady. Jak tylko wyjdę na prostą, przyjdę i ci pomogę Marcel. Truteń Rafał dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia. "Jutro będzie lepiej. Jutro się wezmę. Jutro wszystko zrobię. Jutro będziemy mieli piękny kraj. Jutro zbudujemy autostrady. Jutro przestanę pić. Jutro pójdę do lekarza..." Zaklęcia polskie, magiczne hokus - pokus, wciskają mi się w uszy i już nawet nie śmieszą. Siedzę na ławce w sadzie i nawet nie zdaję sobie sprawy z tego jak tęsknię za normalnością. Polska przegrała z RPA w piłkę, sportowcy ze spuszczonymi głowami wracają z kolejnego zgrupowania, wypowiadają magiczne zaklęcia: "Trzeba wyciągnąć wnioski i przemyśleć kilka spraw. Jutro zagramy lepiej. Dobrze, że mamy świetnych bramkarzy." Jasne, że mamy, bronimy się od tysiąca lat, od zarania państwa. Józef Młynarczyk, Jerzy Dudek, Artur Boruc, Łukasz Fabiański. Wszyscy oni przed każdym meczem czytają o obronie Częstochowy, obronie Westerplatte, obronie Poczty Gdańskiej... I potrafią bronić polskiej bramki. Truteń Zdzichu monotonnie stuka w gwóźdź. Prostuje go już trzecią godzinę. Truteń Zdzichu trzeci już rok naprawia płot. Podchodzi do mnie i z bolącym wyrazem twarzy wypowiada słowa: - Przydałoby ci się dach naprawić, ale teraz nie dam rady. Jak tylko wyjdę na prostą, przyjdę i ci pomogę Marcel. Truteń Zdzichu dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia. Na ławce w sadzie przesiąkam niemocą. Składam sobie własny poradnik, na własną wersję szczęścia. Wyklinam zimny czerwiec, inflację, bandy złodziei i tęsknię za światem. Jestem Polakiem. Trudno. Na szczęście na to się nie umiera. wyjątkowo zimny czerwiec 2009r. -
"Nogi miała kobieta krótkie i w spodniach" - koszmarne zdanie! Musisz popracować nad płynnością i układem zdań, a Twoje teksty złapią płynność, która poniesie czytelnika. Sam pomysł na historię to jeszcze mało, a tutaj pomysł jest ciekawy.
-
‘’To co pozostało’’
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na Mateusz Haczek utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nawet na krytykę trzeba sobie zasłużyć. -
Plagiat pierwszego zdarzenia
MARCEPAN 30 odpowiedział(a) na Anna D utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tak, do radykalnej poprawki, bo właściwie nie wiemy co to jest. Wiersz? Proza? I brak polskich liter. Czyżbyś pisała z zagranicy? -
Tylko pozazdrościć wypadu w ciepłe kraje :) Tekst bardzo opisowy, z dbałością o szczegóły, momentami trochę zbyt monotonny, ale ta dbałość o szczegóły właśnie sprawia, że brnie się do przodu i wyobraża te cudne krajobrazy i ciepły ocean.
-
Co to? Hip-hop?
-
Po co te spacje po wykrzyknikach i znakach zapytania? Czarna Duszo, bądźmy szczerzy, strasznie naiwny jest ten tekst.
-
Brawo Marek!
-
Czas opuścić tę stronę :(