-
Postów
2 688 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
@Lach Pustelnik Dzięki:)→No faktycznie. Muszę stosownie doradzić. W końcu jestem odpowiedzialnym, rozsądnym autorem:) Może chociaż mnie posłucha:))→Pozdrawiam:)
-
Obdarzyłam ciebie prawdziwą miłością. Byś lepiej zrozumiał sens współistnienia. Często otwierałam się przed tobą zupełnie. Lecz ty splugawiłeś nasze uczucie w kloace zła. Za moim pośrednictwem zraniłeś wielu ludzi. Bez możliwości naprawienia czegokolwiek. Przyznaję. W znaczącym stopniu, jestem za to wszystko odpowiedzialna. Tak bardzo kochałam. W końcu przyszło mi dokonać wyboru. Wyostrzyłam zmysły. To nie mogło tak dłużej trwać. Za dużo wyrządzonych krzywd bez możliwości naprawienia czegokolwiek. Przejrzałam przez mgłę zauroczenia, w którą mnie spowiłeś. Zaproponowałam popłynięcie łódką. Nic nie podejrzewałeś. Pogoda się radykalnie pogorszyła. Niebo zasłoniły ciemne chmury. Rozszalała się burza. A zatem zgodnie z tym, co przewidziałam. Fale targały nami jak łupinką orzecha. Strach w twoich oczach. był jaśniejszy od światła błyskawic. Wypadłeś z łódki, lecz ostatkiem sił, tuliłeś mnie mocno, już tylko jedną dłonią. Czerwoną smugę ciebie, zmyła woda. Byłam twoją brzytwą.
-
w szponach galarety przesiąknięty żarem ostudzony słońcem chociaż leżąc stałem kwadratowe koło brak kropek w dominie królem marionetek bez sznureczków słynę w labiryncie błądzę teraz już go nie ma czas przepływa czasem nicość wszystko zmienia wiatr zwiewa horyzont diament pognieciony kwiaty cuchną słodko ciszą biją dzwony
-
@Konrad Koper Dzięki:)→Hmm... chyba za bardzo wczułeś się w treść:)...xd→Pozdrawiam:)
-
Sekundnik
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Pia Dzięki:)→No Wiesz... czasami dziwnie piszę. Cały jestem pogmatwany, życie bywa pogmatwane a zatem ów test... za bardzo nie odbiega...:))→Pozdrawiam:) -
Liściak jak tylko pamięcią zdoła ogarnąć, nigdy nie miał łatwego życia. Najpierw wisiał na drzewie, wśród pyskatych żołędzi w pomarszczonych czapkach. Wiecznie miały do niego o coś pretensje. Nie czapki, one były cicho, ale to co pod spodem nieustannie marudziło. Cztery wokół niego dyndały. Gdy wiatr zawiewał, to musiał je trącać. Wtedy krzyczały na cały las, że za bardzo nimi chybocze na wszystkie strony, przez co one, czcigodne żołędzie, mają porysowaną gładź. Tłumaczył cierpliwie, że to wiatr wiewa jego ciałem na wszystkie strony. Po jakimś czasie, zaprzestały narzekania. Jednak pech chciał, że pewnego razu, jedną czapeczkę nieumyślnie za bardzo przekrzywił. Tak zaczęły złośliwie dogadywać, że w końcu szypułka z tej zgryzoty pękła i poszybował ku ziemi. Spadał smutny i rozżalony. Dlaczego to zrobiły. Przecież to nie była jego wina, tylko wiatru. Do niego powinny mieć pretensję. Po dłuższej chwili wylądował miękko na ściółce leśnej. Zbieg okoliczności sprawił, że kawałek od miejsca upadku, ujrzał żołędziową czapeczkę i zatęsknił za tym, co już nigdy nie powróci. To prawda. Były dla niego porządnie wredne, wyzywały z byle powodu, ale przynajmniej nie odczuwał samotności. Nagle usłyszał delikatny szum skrzydeł i ktoś z tyłu wylądował. Spojrzał za siebie i ujrzał Błękitkę, wróżkę leśną. Opowiedział jej o wszystkim. Ona widząc taki smutek, wyposażyła go w głowę, nogi i ręce, by mógł chodzić gdzie będzie chciał i by wiedział, gdzie idzie. Usypała też kopczyk leśnej ziemi i powiedziała, że ma ulepić towarzyszkę życia. Najpierw pomyślał, że żartuje. Ostrzegła też przed niebezpieczeństwem, które w lesie mieszka, ale na niego wpływu nie ma. W razie czego, będą zdani na siebie. Podziękował pięknie, grzebiąc przy kopczyku. Dłubał i dłubał, wygładzał i muskał, tam odejmował a gdzie indziej dodawał, igliwiem zdobiąc oraz różnymi kwiatkami. Z mchu leśnego zrobił figlarną czuprynę koloru: zielonego pomidorka. Następnie nadał imię: Grudka, bo z grudek ziemi została ulepiona. Natychmiast usłyszał wkurzone słowa: – Jak ja wyglądam… jak ostatnie byle co. Nie mogłeś lepiej, niezdaro? – To nie zerkaj na siebie, tylko na mnie. Jestem Liściak. – A ja: Grudka. Tak mnie nazwałeś. O ile dobrze pamiętam... bez mojej zgody. – Nie jesteś zadowolona? Myślałem, że tak. Mogę zmienić. – Przestań. Niech już będzie. – No to fajnie. – A mnie nie bardzo. Zgroza! Z takim imieniem całe życie. – Ale przecież rzekłaś... – Żartowałam. Nie marudź. No to co robimy? – Idziemy w stronę słońca. – Świetnie. Spocę się jak mysz! W ten oto sposób rozpoczęli w miarę szczęśliwą wędrówkę. Łatwo nie było. Wiele leśnych zwierzątek, chciało podgryzać człapiące dziwa. Wtedy on trzeszczał suchym liściem, a ona szumiała głośno, przesypując wewnętrzne ciało. Wszelkie pająki, żuki a nawet muchy, omijały idących z daleka, słysząc złowieszcze odgłosy ostrzegawcze. Kilka razy musiał poprawiać jej rozczochraną czuprynę. Stała później jakiś czas, oglądając odbicie w kropli rosy, poprawiając po swojemu, to co on zrobił nie tak. Wiele razy nici pajęczyny spadały na głowy. To bardzo Grudkę wściekało, bo musiała znowu poprawiać fryzurę. Jemu kilka razy ręka odpadła i coś jeszcze. Wtedy ona przykładała tam gdzie trzeba, przywiązując źdźbłem trawy. Niestety. Sielanka nie trwała długo. Wtem poczuli za sobą jakiś złowieszczy odgłos. Liściak wiedział od razu, kto po ich śladach depcze, lecz był cicho, nie chcąc denerwować Grudki. Odgłosy coraz bardziej słyszalne wróżyły jedno: bestia jest blisko. Nie mógł już udawać, że wszystko w porządku. Zaczęli uciekać co sił w nogach. Nic to nie dało. Po chwili zobaczyli stwora przed sobą. Widocznie był szybszy, wyprzedził ich, by zagrodzić drogę. Widok który ujrzeli, był tak samo straszny jak i dziwny. Ogromna tubka kleju wystawała zza drzewa. Obrośnięta zbutwiałymi roślinami oraz śluzowatym świństwem, niczym śliski wąż, falowała na wszystkie strony. Ziała okrągłą dziurą z której zwisała kropla kleju, gotowa do wystrzelenia. Drogę ucieczki mieli zablokowaną. Gęste krzaki na bokach i z tyłu, wielkie jak drzewa, uniemożliwiały ucieczkę. Mieli nadzieję, że ich nie dostrzega. Niestety, źle pomyśleli. Atak nastąpił niespodziewanie. Klejuch na chwilę zgniótł swoje ciało. Podłużna kropla wyleciała jak z procy, trafiając Liściaka. Chociaż oklejony ze wszystkich stron, nie stracił tak zupełnie zdolności poruszania. Tuba szurając podłużnym, kleistym brzuchem, była coraz bliżej niego. Grudka przeraźliwie wrzasnęła, odwracając jego uwagę. Następna kropla, poleciała w jej stronę, lecz ona była bardziej cwana. Zrobiła zwinny unik, jednocześnie rzucając swe ciało na kleisty otwór. Zatkała doszczętnie. To go bardzo wnerwiło. Stanął pionowo, kołysząc ciało na wszystkie strony, by ziemię z siebie zrzucić. Liściak, chociaż było to trudne, skoczył na niego, przewracając w kałużę wody. Napastnik prychał i chrząkał, ale wstać nie mógł. Na dnie leżały ostre kawałki igliwia. Przebiły oślizgłą skórę, która zaczęła przeciekać. Woda wlatywała do środka. Był coraz bardziej ociężały i wściekły. Grudka, namoknięta wodą, na szczęście jakoś przeżyła. Wyszli z kałuży i zaczęli uciekać ostatkiem sił, dopóki Klejuch był unieruchomiony. * – No i po ptokach – powiedziała Grudka, kształtując na nowo ręce i nogi. – Co teraz? – dodała, spoglądając w kropelkę rosy, by poprawić fryzurę. – Masz jakieś plany? – Przede wszystkim chciałbym Tobie podziękować za uratowanie życia. – No wiesz... przestań. Tak samo ty mnie, jak ja Tobie. Śmieszny jesteś z tym gadaniem. – Mam ci rozczochrać fryzur? – Chcesz dostać po łapach, to spróbuj. – To gdzie idziemy? – zapytał delikatnie Liściak. – Chwilę… muszę tobie coś powiedzieć. – Chyba nic złego? – Hmm... wtedy nie słyszałeś, ale Błękitka po cichu powiedziała, że musimy dojść na skraj lasu... – Na skraj lasu? Po co? Liściak posmutniał bardzo. Przeczuwał, że usłyszy to, czego nie chciał usłyszeć. Miał prawie pewność, patrząc na Grudkę. Też była nie taka jak zawsze. Nawet trochę ziemi od niej odpadło na jego stopy a strzępek mchu, zwisnął na czoło. – Wiesz co Liściak. Idźmy już. Miejmy to już za sobą. Mam nadzieję, że zrozumiesz. – Gdzie? – Tam, gdzie się kończy las a zaczyna zaorane pole. – Co to jest: pole? – Taki las bez drzew. – Aha. Rozpoczęli najważniejszy etap wędrówki. O dziwo, rozmawiali ze sobą wesoło, jakby nigdy nic. Pragnęli wykorzystać ostatnie chwile. Cel podróży prześwitywał jasnym błękitem przez rozłożyste konary. Jeszcze kilka kroków i stanęli w pełnym słońcu, mając drzewa za sobą. Ujrzeli – jak to Grudka powiedziała – las bez drzew. Zaorane pole. – Posłuchaj Liściak… nadszedł czas pożegnania. – Chyba nie mówisz poważnie? – Wiesz, że tak. Nie wnerwiaj mnie! – Ale dlaczego? Co ja złego zrobiłem? – Nie gadaj głupot. Tak po prostu musi być. Myślisz, że mnie jest łatwo? – To wytłumacz, o co chodzi. – Posłuchaj uważnie. Wróżka dała wyraźnie do zrozumienia, że jeżeli tutaj nie nastąpi nasze rozstanie, to znikniemy zupełnie. – A jeżeli... – A jeżeli ja będę w swoim, a ty w swoim, to nie umrzemy... i być może... kiedyś będziemy znowu razem. Wtedy pole nie będzie polem, a las lasem… to znaczy niby tak… ale… no... inaczej… rozumiesz? – Nie. – Ja też nie. Powtórzyłam tylko to, co powiedziała Błękitka. Ona jeszcze nikogo nie okłamała. Można takiej ufać. Też wszystkiego nie rozumiem. Ale pomyśl. Gdy stamtąd spojrzę w kierunku lasu, to będę mogła pomyśleć, że gdzieś tam jesteś... – A gdy ja spojrzę na pole, to też będę mógł pomyśleć, że gdzieś tam, w tych zwałach ziemi jesteś... lub cię wiatr rozwiał. – Bez obaw. Jestem cwaną bestią. – A jak coś na tobie wyrośnie? – Nie mam dużych rozmiarów. Prawdopodobieństwo, że coś na mnie... – Powiedz mi... czy tak musi być? – Musi. Chyba, że... – Co? – Nic. – Mam nadzieję, że pole jakoś z Tobą wytrzyma. W tym momencie Liściak dostał dobrotliwego kopniaka w szypułkę. # o # o Po dość długim pożegnaniu, zaczęła odchodzić w kierunku przeznaczenia. Wiedziała, że gdy tam wejdzie, już nie będzie odwrotu. Wierzyła, że Błękitka ją nie okłamała. Nie spoglądała za siebie. Sił zabrakło. Liściak poczuł ruch za plecami. Nie zdążył zareagować. Klejuch wypełznął z lasu. Wystrzelił kroplę błyskawicznie. Tym razem większą. Klej prawie zakrył całego Liściaka. Tuba ziejąc kleistym otworem, sunęła po trawie w jego kierunku. Grudka była już tylko kawałek, od początku pola. Klejuch zaczął go wsysać do cuchnącego wnętrza. Liściak, nie mógł na to nic poradzić. Wiedział, że już za chwilę, nigdy o niej nie pomyśli. To koniec. A jednak Błękitka ją okłamała. Jak mogła. Tylko jedno mu pozostało. Ostatni raz wykrzyczeć jej imię i słowa, które nie powiedział.
-
kwiaty na łące płatkami wspomnień zapachem pamięci minionych dni tulą do wiatru by zaniósł nad rzekę siłę co jeszcze ostatnim tchnieniem pozwala nie tonąć lecz płynąć mi nie to co piękne lecz to co trudne w tym zaplątaniu zrodzony jest ład chaos uśpiony w ożywczym źródle lecz wodę brudzi cuchnący ściek fałszywą maskę nosi wciąż świat czas się rozwija ze szpuli życia aż kiedyś zostanie pusta i czysta sekundnik odsłania beznamiętnie horyzont co słońca blask nie skusi mgłą jest spowita końcowa przystań
-
pętla wspomnień życie ściska do cienkiej kartki która pamięta płomień zapomni co za chwilę spali chcę być nim on mnie ocali
-
? ? ? – Mamo czy mogę na sanki wyjść. Smutno mi. Nie każ w domu tak wiecznie tkwić. Śnieg napadał na bliską górkę. Pójdę, pozjeżdżam, może wystraszę myśli smutne. – No dobrze dziecko. Pozwalam tobie. Może faktycznie się wszystko odmieni i twą twarzyczkę rozweselisz. A nawet znajdziesz piękny prezent, o którym jeszcze nawet nie wiesz. Ja w tym czasie zrobię pyszny obiad i na deser coś tam dodam, ale się będę… – … wiem mamo, denerwować. – Masz racje, lecz mogę zerknąć przez okienko. Pomyśleć sobie, tam jesteś córeczko. Dziewczynka podchodzi na białym dywanie, lecz smutne myśli, nie chcą opuścić dziecka wcale. Choć siedzi na sankach i w dole widzi obraz przedziwny: w śnieżnej kołderce dom rodzinny. Zjeżdża dość szybko, aż biel się kurzy. Czy jakaś śnieżynka radość wywróży? Aż nagle raptownie robi fikołka, wpada w zaspę, aż cała przemokła. Gramoli się spiesznie i oczom nie wierzy… na śniegu zgubiony, samotny leży. Trzęsie się bardzo, bo jest mu zimno. – Pomóż proszę, kochana dziewczynko. – To fajnie że jesteś, dziękuję tobie. Założę na buzię, sobie pomogę. Lecz najpierw ogrzeję w kieszonce kurtki. Nie chcę byś zachorował, uśmiechu malutki. Z utkaniem do wnętrza nieco się trudzi, wtem widzi chłopczyka, co bardzo płacze, chyba coś zgubił. – Co tak rozpaczasz, powiedz miły. Jakoś tej biedzie zaradzimy. A on markotny milczy przez chwilę, by wreszcie powiedzieć: – Uśmiech zgubiłem. Dziewczynka wie, co ma w kieszeni... i teraz ma oddać i nic nie zmienić. A jeśli to wcale nie jest jego? Zakłada zgubę… by od razu twarz rozchmurzyć. – Ładny mój uśmiech na twojej buzi – słyszy słowa, ni to smutne ni radosne, jakby ktoś nucił, decyzji piosnkę. I nagle już wie, co cały smutek z niej wywlecze. – Proszę, załóż. Tak bardzo się cieszę twoim uśmiechem! (: ? ? ?:)
-
1
-
namaluj proszę na płótnie myśli spojrzenie pragnienia ściana zostanie dziś pusta mój obraz w ciszy zatrzymaj nie zakryj nocy strumieniem ni echem tęsknoty mrocznej zasnę u progu wystawy nasiąknę farbą odpocznę motyle na białych skrzydłach uniosą światło i barwy lecz tak się może przydarzyć błękit zawiedzie i zadrwi
-
@Konrad Koper Dzięki:)→To jest okrojony dłuższy wiersz:)→Pozdrawiam:)
-
Drabble→Żebracze Szczęście i inne...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Żebracze Szczęście Żebrak wierzy w Boga, lecz cóż z tego. Siedzi oparty o ścianę kamienicy, mając nadzieję, że ktoś go poratuje paroma groszami, bo mu się życie w taką sytuację poukładało. Gdyby zapytać o przyczynę, to jakby rozmawiać z płytą nagrobną. Ten sam efekt. Nagle widzi przed sobą rodzinę. Matkę, ojca i dziecko. Wrzucają sporą sumkę. Zdziwiony dziękuje. Odchodzą. Patrzą na niego kiwając serdecznie. A zatem ładują się nierozważnie na jezdnie. Tir przerabia idących na tercet trupów. Tłum gapiów spoziera ciekawie. Tylko żebrak klęczy i wznosząc oczy do nieba, cicho szepce: Dzięki Panie Boże, że nie wezwałeś ich do siebie trochę wcześniej. Poezjocjanka Poezjocjanka pragnie zakosztować literackich frykatesów, gdyż na parterze… ni cholery. Odwiedza firmę o wdzięcznej nazwie: „Poetyckie Doznania”. –A zatem chce pani doświadczyć: mocnej pięknej metafory? – Natychmiast! – Płatne z góry. Po chwilowym ogłuszeniu, stęskniona słyszy kojące słowa: – Proszę spojrzeć… dokąd sięga czubek szubienicy. – Doskonale wiem dokąd... sięggachr – To metafora łabędziego śpiewu. Doznania zapierające dech w piersi. – Pierchchchsiach. – Przepraszam… piersiach… wolniutko dociskająca się pętla. Jesteśmy firmą z wiekową tradycją. Dbamy o renomę. – Nie pierdochrry. – Też tak sądzę... grafomania... zwykły sznurek, nie wytrzymałby ciężaru poetyckiej wiedzy. – Dupekchryyy – Miło słyszeć pochwałę. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby sprostać wymaganiom przemiłej klientki. Fakturkę przykleję do sinego języczka. Kupy Piachu Naprzeciwko siebie, mieszkały dwie Kupy Piachu z mniejszymi kupkami. Żółtawa nieustanie chwaliła swoje dzieci. Wprost nie dawała spokoju Szarej. – Kiedy patrzę na twoje maluchy, to myślę sobie, że na pewno trudno jest tobie udźwignąć ciężar ich głupoty. Spójrz na moje. To bezkresny iloraz inteligencji, wykształcił im tak piękne kształty. W porównaniu z twoimi... Minęło trochę czasu, lecz sąsiadka nadal wygłaszała wiadome kwestie, nie bacząc na zachodzące zmiany. Aż zaiste ziarenka iskrzyły. Lecz pewnego dnia, coś jej podpadło i chociaż nie była wcale ciekawa, to musiała zagadnąć: – Jakoś ostatnio twoich uroczych pociech nie widuję. – Bo są rozgarnięte, w przeciwieństwie do twoich. Milcząca Owca – Cały czas żre w milczeniu – rzecze stado. – Że też takie dziwadło musimy tolerować. Niby swoja a nie nasza. – Nie dosyć, że z boku, to spójrzcie na jej kolor. Jak obesrana sobą. – Ohyda. Z lasu skrada się wilk. Wybiera stojącą na uboczu. Ona tylko chwilę beczy. Rozszarpane gardło usprawiedliwia nagłe zamilknięcie. Stado bezpiecznie ucieka w dalsze życie. – Kurde, tak sobie myślę… że odezwała się raz, ale we właściwym momencie. – Uratowała naszą egzystencję. – Przestań pierdzielić. Gdybyś spostrzegła za dupą wilka, też byś zabeczała. Wielkie mi co! – Przynajmniej nie musimy oglądać tej, co miała nierówno pod wełną. – Śmierdziała inaczej niż my. – Zaraz zwymiotuję. Przerwa w Życiorysie Potwór wyszedł z jaskini. Obejrzał siebie i stwierdził słowami, które nagle potrafił wymówić, że musiał mieć długą przerwę w życiorysie. Powłóczystym spojrzeniem omiótł okolicę. Jeszcze przed chwilą zabijał swoje ofiary tylko wtedy, gdy głód mu dokuczał. Miejsca wokół miał dosyć. Nie pragnął więcej. Gdy spoglądał na świat, nie zawiścił czegokolwiek. Kiedy był syty, nie krzywdził żadnego stworzenia. Radował się otoczeniem, tak jak umiał najlepiej. Na ile mu pozwalał jego niewielki rozum. Teraz wszystko się zmieniło. Zyskał pełną świadomość swojego istnienia i podejmowania decyzji. W oddali ujrzał sobie podobnych. Patrzyli na niego wrogo, a on na nich. Stał się pełnowartościowym człowiekiem. -
Ballada o Pomocnej Śmierci
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
gdziekolwiek idę lub ciało swe błąkam ciemna postać wciąż przy mnie stąpa ciągle słowami me uszy zrasza no powiedz wreszcie ja cię przepraszam nie będziesz ty musiał listu pisać zresztą nie zdąży i tak przeczytać gdy twoje ciało z padołu zmiecie nie będzie lubej już na tym świecie jestem wnerwiony tą sytuacją chcę ją spłoszyć grzecznie i z gracją lecz ona rzecze to samo znowu powiedz jej za nim pójdzie do grobu dodaje także szatą szeleszcąc słowa prawdy co brzmią złowieszczo różnie w życiu może się zmienić nie ją lecz ciebie włożą do ziemi wiem rozumiem lecz droga daleka na pewno tam wcale za mną nie czeka będę się męczyć jak czubek głupi a luba me słowa na łożu odrzuci nie błaznuj mi tutaj bo kosę wyciągnę raz jeno ciachnę do dołka cię wciągnę trudy wędrówki męczące są wiem lecz gdy przeprosisz będzie ci lżej jeszcze z jej śmiercią trochę poczekam lecz na piszczela jak długo mam zwlekać ubieraj się prędko ruszajmy w drogę kapturem cię popchnę to ci pomogę towarzyszka zaczyna narzekać ta sprawa nie może dłużej już czekać chociaż wielce strudzony byłem kosę kamieniem jej wyostrzyłem w samą porę gdyż bestia zajadła z krzaków gęstych by zgwałcić napadła miała potworną na ciała chrapkę lecz śmierć zrobiła z niej tanią jatkę oj to nas ciutkę przystopowało bo resztki potwora przyjęło me ciało kapturek siadła by sobie folgować gdy ja musiałem flaki zdejmować szliśmy przez lasy i różne bory to nauczyło nas wszystkich pokory żadna bestia nie chciała się wtrącać lub chociaż dla draki deczko pokąsać lecz złośliwe trzy krasnoludki bezczelnie mi chciały skraść tenisówki lecz gdy spostrzegły szczerniałą postać na boso wolały w grzybie pozostać wnet ujrzeliśmy śliczną chałupę tam dziewczę leżało lecz nie nadpsute jak żeśmy stali weszliśmy do środka by nadal żywą miło napotkać stoimy przy łóżku gdzie ona leży znowu ją kocham choć w to nie wierzy jest taka ładna i taka młoda nie mogę wydusić ze siebie słowa śmierć stoi przy mnie łzy w oczodole to racja urocza psia mać kurde molek ale cóż począć szef rzekł na stronie nie będzie dla niej jej życia koniec nagle z łóżka słyszy pytanie czy też kiedyś umrzesz czy tak się stanie no oczywiście że tak ci powiem gdy znajdziesz się w niebie nie będzie mnie w tobie nadal nie mogę słowa powiedzieć a chciałbym przeprosić musicie wiedzieć ciemna postać trąca mnie w nogę rzeknijmy razem ja ci pomogę i tak ze śmiercią chociaż na zmiany mówimy głośno my przepraszamy ja za krzywdę co tobie zrobiłem a ona za to że pójdziesz w mogiłę lecz miej nadzieję moje kochanie każdy stąd zejdzie tak wszak pisane naprawdę wierzę że znów się spotkamy bez grozy śmierci gdy zaufamy białe lilie złożę na grobie na znak pamięci mej tutaj o tobie nawet gdy spali na popiół słońce tam je odnajdziesz świeżo pachnące ta z białą czaszką tak się wzruszyła że pieszą wędrówkę na kosie odbyła a w owej wiosce każdy to słyszał przez wiele wiosen nekrolog nie wisiał -
samotna przytulona do rzeki spogląda do snu ostatniej fali tam ślady rysunków malowanych piaskiem szybującym między palcami dłoni której nigdy nie było by echo wchłonęło skałę
-
Duszenie i Ścinanie
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Nata_Kruk Dzięki:)→Lubię dziwności, aczkolwiek nie wszystko wrzucam:) Gdy uwolnić uduszoną sprężynę, to wraca do punktu wyjścia. Człowiek nie zawsze:) Pozdrawiam:) -
Rozkład naszego niewielkiego miasteczka, zaistniał na pustym okrągłym polu. Otoczone górami, w golfa raczej grze nie sprzyja, gdyż żwawo wystrzelone, szybko wracają. Są bardzo wredne i pamiętliwe. Niektórzy zatem trzymają na meblościankach, te pocieszne białe kulki, by od czasu do czasu pomyśleć, jacy naprawdę są lub częściej… jacy są sąsiedzi. Na środku, w centralnym miejscu naszej ukochanej tarczy, spoczywa cmentarz. Też okrągły. Zamiast ratusza, który okrągły nie jest, bo go nie ma. A niby po co? Wszystkie sprawy załatwiamy między sobą. Polubownie, mniej polubownie lub ostatecznie. Stąd potrzeba grzebania zmarłych. Przy stawianiu ogrodzenia powstał konflikt, z której strony ma być wejście, żeby wszystkim wypadała ta sama długość, pod idące nogi. W końcu wybudowano jedną okrągłą bramę, czyli zburzono ogrodzenie. Wytyczono jedynie pas okalający, by było wiadomo, od którego miejsca odczuwać niepokój. Wtedy jeszcze nie wiedziano jakie zjawiska zaistnieją, lecz przeczuwano i stąd taka a nie inna prorocza decyzja. Nikt jednak nie zgadł, że sytuacje zakończy jakaś osoba i to jeszcze taka, której między nami nie będzie. Rada Miasteczka – czyli wszyscy mieszkańcy – jednomyślnie zdecydowała, iż cmentarz jest godny opieki, bez względu na to jak to rozumieć. No bo jakże to. Trzeba przecież pilnować, by jakieś obce siły nie wtargnęły na posesje, czyniąc zamieszanie wśród grobów. Przybyło ich trochę, jednak większość z przyczyn naturalnych. Na przykład ktoś komuś głowę kilofem rozwalił a przecież chciał trafić w naturalną skałę, gdyż akurat rzeźbiarz dłubał, a uderzył przypadkowo też naturalnego modela. * – Mam propozycje. Wybierzmy zgodne małżeństwo, jako cieciów. Zrobimy domek za granicą pasa. Tam zamieszkają, mając dozgonne spojrzenie na sprawę. – Tak, tak. My możemy być. Lubimy takie sytuacje. Żyjemy w zgodzie już od dłuższego czasu i żaden to dla nas problem. – Trzeba was jakoś nazwać, żeby odróżnić od normalnych mieszkańców. – Co ty pierdzielisz. Przecież będą się odróżniać miejscem pobytu. – Kto zbuduje Domek Cieciowy ? – My!! – Tak też myślałem. – My wszyscy. – A oni nie pomogą? – Nie. Od dzisiaj śpią na cmentarzu. Przywyknąć muszą. – Przecież plac budowy zbudujemy... to nie mogą kawałek dojść, by wspomóc rzeszę pracującą? – Nie. Siły będą im potrzebne do czegoś innego. – Co racja... to zjeść. – Właśnie. Na wewnętrznym obrzeżu cmentarza stoją dwa domki. Deklarowana zgoda okazała się nie zgodna z ich tradycją małżeńską. Problem polegał też na tym, że trzeba było wybudować ogrodzenie, żeby domki mogły spoczywać, po obu stronach bramy a oni żeby wiedzieli, gdzie koniec cmentarza a początek miasteczka. Jednym słowem: konkretny obszar do zerkania, otoczony półtorametrowym murem. * – Proszę księdza! Ruszajmy wreszcie. Wiadomo przecież jacy oni niecierpliwy i co może z tego wyniknąć. Nawet już tam nikt nie chodzi. Chyba że poziomo do ziemi. Ciągłe kłótnie słychać. Jak walną powtórkę… a jest na to duża szansa, to znowu beðzie problem – Wiem córko, wiem. Ale cóż. Nie zbadane są ścieżki Pana. – Ale ich na pewno. Nie mieszkają daleko od siebie. Po obu stronach ganku i tui. – Jak nie chce im się wychodzić, to wychylają głowy z okien, drąc się wniebogłosy. – Takich głosów niebo nie potrzebuje. – Fakt. Zagłuszają chóry anielskie. – Trąby jerychońskie przy okazji. – Nawet kiedyś marmurowy aniołek odleciał wnerwiony z pomnika, zatykając sobie uszy. – A znicz był dziwnie przygaszony. – Zakłócają spokój świętych pamięci zmarłych. – Nie wszystkich. – Co nie wszystkich? – Świętych. – Bez przesady. U nas sami spokojni. – Tak. Głuchoniemi, martwi lub co akurat śpią. * Kondukt zbliża się do cmentarza. Brama otwarta. Tego jak zwykle dopilnowali. Trzeba im to przyznać. Mieszkańcy idą z lekka spłoszeni. Ciekawie, co dzisiaj za hece wynikną. Różnie to z nimi bywa. Chociaż przeważnie rytuał jest zachowany. Okazuje się, że chyba dzisiaj też. Póki co nowości nie wprowadzają. Trumna przekracza granice cmentarza. Z obu stron wyskakują dziwne stwory, przypominające ludzi. Od czasu angażu i otrzymania umowy na czas nieograniczony, są znacząco podobni do podopiecznych, leżących dłużej od innych. Nie śmierdzą jednak. Mają na sobie czyste i schludne pośmiertne plamy. Niektórzy by nawet woleli, żeby śmierdzieli a zachowywali się w miarę normalnie. Nic z tego. To co zawsze. Walka o trumnę i jej wkładkę. Każda ze stron ma wykopany grób i nie chce, żeby pozostał pusty. Tu chodzi o prestiż. W końcu są nie tylko cieciami, ale czymś więcej. Kopią doły i nie chcą żeby zostały samotne. Takie coś ich cholernie dołuje. A że nieurodzaj i trumna zawsze jedna, to walczyć trzeba. Tak zwani żałobnicy – gdyż nieboszczyk był jaki był – odbiegają na wszystkie strony, robiąc kółeczko i scenę do zdrowej rywalizacji. Trumna spoczywa na ziemi. Po obu stronach dyszy i podskakuje: groźnie małżeństwo cieciowe. Jak zwykle w takiej sytuacji, zabiegają o wsparcie zgromadzonego tłumu. Przecież sami by trumny na miejsce nie zanieśli. I jak zwykle ktoś podaje urnę. Inni wyciągają kartki i coś do pisania. Początek wyborów. Kto pomoże żonie a kto mężowi. Wspomniani robią wszystko, żeby się przypodobać. Całun agitacji przykrywa wszystkich. Jedna ze stron tańczy na trumnie a druga czyni salta przez groby. Zapobieganie o głosy wyborców przybiera na sile. Kto dostanie więcej, temu pomogą w zaniesieniu pakunku i włożenia go do grobu. A poza tym, zwycięzca otrzyma niezwłocznie kasę, a drugiej stronie pozostanie ręce w geście rozpaczy rozkładać. Nagle nastaje cisza jeszcze bardziej cicha niż w grobach. Prawie ciemność napływa zewsząd. Nad drzewami pojawia się ciemna, pulsująca plama. Coś zaczyna z niej kapać. Tyle, że krótko. Jedna z kropli trafia tańczącą na trumnie. Zgromadzeni uciekają w popłochu. Doszło do tego, co dziadowie z fajek dziejów wydmuchali. Żona grabarza, przeistoczyła się w straszną Grabrzycę. Pożoga i zniszczenie nawiedza cmentarz. Wspomniana w powyższym akapicie, szaleje na cmentarzu. Jedyne pocieszenie jest takie, że nie może wyjść poza mury obronne. Wyglądem swoim nikogo nie dziwi. Zwyczajowe czarne okrycie z jeszcze bardziej czarnym kapturem, pod którym można dostrzec, trzy żółte oczka z niebieskimi rzęsami i barwnymi powiekami. Ludzie stoją bezpiecznie na zewnątrz, patrząc jak groby fruwają, kawałki drzew tudzież zwłoki. Nic jednak nie wylatuje poza ogrodzenie. Dobre chociaż to. Będzie więcej miejsca dla żywych. Ciemność się wzmaga, lecz niektóre znicze jeszcze świecą. Nad okalającym ogrodzeniem, tłum widzi mniej więcej połowę Grabarzycy. Jest wysoka. Płachty odzienia fruwają jak skrzydła ogromnego kruka, na tle gwiazd i księżyca. Sukienka płonie, zapalona od świeczki. Postrzępiona, żółta poświata, okala zgromadzonych. To fajnie. Ciekawiej, chociaż straszniej. Właśnie Grabarzyca pochyla się nad czymś. Odwraca głowę w kierunku zerkających. Mogą dostrzec dwa żółte oczka, zakrywane na ułamki sekund, trzepoczącą mroczną szatą. Dwa, gdyż jedno omyłkowo wydłubała kamiennym sisiolkiem aniołka. Obserwujący rodzą niecierpliwość. Obowiązki czekają a tu trzeba stać i patrzeć. Jak długo to jeszcze potrwa. Nawet męża Grabarzycy nie widać… a jednak widać. Biegnie do nich od strony miasteczka z uśmiechem dziwnym na twarzy. Obok podskakuje jego małoletni krewny… gdzieś z głębi kraju. Przyjechał specjalnie. Też radośnie zadumany we wszystkim. Grabarz krzyczy do nich z daleka: – Pamiętacie? – Pamiętamy, ale co? – Przepowiednie. – Że gdy się pojawi… – … to trzeba ją wystraszyć… – ….i wtedy powróci do zwykłych kłótni… – … o kłótniach tam nie ma. – Ciekawe kto ją wystraszy i czym? – Ja! Tłum patrzy na dzieciaka głupkowato. On? To małe żabstwo? Nagle milkną w uwagach swoich, bo muszą krzyczeć. Chłopiec biegnie w kierunku zdarzeń, niecierpiących zwłoki. Przekracza jego granicę. A tam nadal szaleje Grabarzyca w odmętach cmentarza. Właśnie otwiera kolejną urnę. Wsypuje zawartość do ust. Przełyka i piekielnie głośno beka, szaro dymiąc z ust. Aniołek spada, znicz gaśnie, kwiaty więdną, robak zaprzestaje wcinać młodego trupka a w pozostałych grobach od tego wszystkiego szczęki opadają. – Siostrzeńcu – krzyczą wszyscy – wracaj. Ona cię rozszarpie. Nie widać, żeby miała poczucie humoru. No chyba, że specyficzne. – Spoko! Nie martwcie się – drze się jeszcze donośniej. – Długo oglądałem i doszedłem... – W takiej chwili? – ... do wniosku, że jednak od niej brzydsza. Zdecydowanie nawet, chociaż do rany przyłóż. – Kto? – Cicho być!! Zaraz jej pokażę. Powróci do swoich z przerażenia. – Co ty bredzisz – szumi tłum w połaciach zgrozy. – Wracaj. Młodyś jeszcze. Życie przed tobą. – Kurdę… jest problem. Wujek jednak nie padł… no nie. Spoko. Nie dowidział od dłuższego czasu… a rodzina się przyzwyczaiła… bo co miała zrobić. – Co ty tam brzęczysz? – Zaraz jej pokażę. Ona zobaczy po raz pierwszy. To będzie dla nie prawdziwy szok. Panika się nasila. Zgromadzeni widzą ponad murem Grabarzycę. Trzyma wybawiciela w sinych rękach na wysokości twarzy. Chucha na niego powiewami rozłożonej zgnilizny. Zaraz mu głowę urwie lub co tam natrafi. Kamienny aniołek wylatuje poza cmentarz i szybuje gdzie pieprz rośnie, kamiennie mlaskając. Nie chce na to patrzeć. Reszta też nie nie chce, ale cóż poradzić. Skoro już tu są. Nagle uwięziony zaczyna wyjmować coś ze spodni. Niektórzy odwracają głowy zniesmaczeni dedukując, że raczej tym jej nie wystraszy. A on trzyma w rękach jakiś mały prostokącik. Na wprost oczu Grabarzycy. Ta zastyga w przerażeniu, niczym spanikowany słup soli… by po chwili zrobić się mniejszą, ubraną jak kiedyś i marudzącą na męża swego, chociaż nie wie, gdzie on jest. Wszystko wraca do normy. Tylko cmentarz trzeba odbudować, aniołki wyłapać oraz urny uzupełnić. * Kondukt pogrzebowy zbliża się do cmentarza. Nad bramą, na pamiątkę wydarzeń, w ozdobnej obudowie spoczywa Fotografia Ciotki. Jak ktoś koniecznie chce, może przystawić drabinę, uchylić drzwiczki i sobie przypomnieć widok. Na własną odpowiedzialność. Ostatnio jeden spadł. Właśnie go niosą.
-
Jestem Wielki – Niby z ciebie taki wielki a o półpauzie przed J zapomniałeś Po diabła pauza. Wygląda jak ogon z przodu. Zresztą mnie wygadujesz a sam kropki na końcu nie masz. – Nie jestem pieprzonym leżącym i - Spójrzcie. Mam półpauzę z lewej. Można się przełamać. – To ma być półpauza Jakby mucha nasrała. – Cicho wy! A temu co się stało. Musiałeś wykrzyknąć takim wielkim wykrzyknikiem. Tu dzieci Interpunkcji śpią. Nie winne za wyczyny rodziców. – Przepraszam… jam tu obcy. Czy to u mnie na początku… to półpauza. – Nie. Jedna druga. – To w końcu jedna czy druga? - Oczywiście… musiał się pochwalić pytajnikiem. – No co ty. Zapytałem więc pytajnik. A u ciebie dywiz na początku, patałachu. • Dywizja To już wojna wśród nas Mogłeś zadać pytanie retoryczne. ~ Co tu się wyprawia. Się wnerwiam i się denerwuje. – My też. Trzy razy się. Się dobrze czujesz. I jeszcze się kropa na początku przypałętała. Dobrze, że chociaż przecinki poszły w cholerę. Upierdliwe paskudy. Nigdy nie wiadomo… – A temu co. Znowu kropki. Na dodatek trzy sztuki. Tu portal literacki a nie części zapasowe do biedronek. • Kropki nas nie opuściły. Zarazy jedne. Tylko jemu poskapiły obecności. Gdzie sprawiedliwość. – Skoro to portal literacki to dlaczego tyle głupot napisaliśmy. Nie my autor dziwak. – Dawać go tu A gdzie pytajnik - No tu ? Wrzuć go do góry palancie. Za napisaliśmy. – Autora tego bez kropki – Autora to w ogóle poza stronę. Niech sobie wsadzi interpunkcję. • W to miejsce którym zazwyczaj myśli gdy pisze ?¿ – Taa tylko nam wstyd przynosi a po ciula dałeś dwa pytajniki a ten drugi dziwny jakiś. Głupiś On jest pytajnikiem innym inaczej. – Taa Ciekawe do jakich końcówek będzie przydatny. • Do końcówek pytań rzecz jasna. – Skąd mam wiedzieć? Trza zapytać szamana Myślnika. On dużo wie. - O ile mi wiadomo w tej chwili jest na pauzie ,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, – Cholera zwiewajmy! Przecinki przed tobą z prawej. Atakują kolektyw i pasują jak wykrzyknik do zwłok. • Zawołajmy entery. Rozdzielą nas i będzie przecinasom trudniej trafić. Nie mamy tyle kasy a entery zachłanne. Każą sobie płacić powabnym ortami. ~ Chybu nie mumy zbut wieli. • Nie. To jeno literówki. ~ Ile procent % – Twardą spacją im przywalić! Zrobić z nich kropki i wykulać poza stronę! – Nie pytaj, tylko działaj? Daj przykład? Jestem autor. Coście porobili z moim tekstem, łobuzy zatracone. Toż to gorsze od chaosu! Ja tak nie napisałem. Jeżeli to próba buntu, to chyba wiecie co trzymam w ręce? –– –– Chyba nie – A właśnie że tak. Rózgę czarodziejską Delete. • O kużwa!!!!????……….,,,,,,,,– –– -%%%%
-
szubienica z patosu zrobiona pętla grafomańska kark zgniecie skonam nie bardzo stłamsi i zasmuci kiedy postara się dno zadusić lub gilotynę zamówię mejlem srebrnym ostrzem posłuży wiernie zetnie zaimki dopełniacze wyrówna rytm rymy zmieni z wiersza co złe zdoła wyplenić a kaci znawcy sprawnie utną co psuje całość ostrą przerzutnią biedny poeto tak się nie spinaj :( jeszcze ci pęknie weny sprężyna
-
? Ɲɑsíօղƙօ ?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota Dzięki:)→Masz całkowitą racje. Jak to w życiu. Nie zawsze rytmicznie i bez chaosu:) Pozdrawiam:) @Koziorowska Dzięki→Też→ Pozdrawiam ciepło:) -
__//-- Jego wyliniały płaszcz wygląda tak samo, jak pies idący przy nim. No… może zwierzę bardziej ekskluzywnie, bo mniejsze. Mniej się rzuca w oczy. Czyje? Chyba tylko jego pana? Nikogo więcej na ulicy nie ma. Owszem. Są. Zaropiałe od rdzy samochody, wybite szyby w oknach, wszechobecna roślinność i ledwo stojące domy. Kamienne, popękane figury, świecące pustymi oczodołami okien. Najgorsze jest to, że nie wiedzą skąd się tu pojawili. Pies nie wie, bo taka psia natura. Człowiek nie wie, bo nie ma czego wiedzieć. Całkowity brak wspomnień. Jakichkolwiek. Nawet odrobiny. Wędrują już od dłuższego czasu. Słońce właśnie zachodzi. Promienie prześwitują przez sczerniałe i suche gałęzie drzew. Nawet ptaków nie ma. I ta wszechobecna cisza, przerywana od czasu do czasu, szczekaniem psa. Chyba jedynego na świecie. Tego co kroczy wiernie u boku swego pana. Człowieka przestało cokolwiek dziwić. Może poza jednym. Nie odczuwa głodu. Tak samo pies. No i dobrze. Tu nie ma nic do jedzenia. Wszystko zostało strawione dawno temu. Gdy jeszcze jeździły samochody, a ludzie uśmiechali się do siebie nawzajem lub zabijali czym popadnie. Te dwie istoty tego nie wiedzą. Pojawiły się nagle. Nie wiadomo skąd. Dla nich świat prawdziwy to ten, co widzą i odczuwają teraz. Nie było żadnego przedtem. Kolejna rzecz go zastanawia. Że się może zastanawiać. Myśleć w określonym języku. Gdzieś na skraju świadomości zostało coś, co zostało mu kiedyś wrzucone. Odrobinki tego co nie pamięta. Nie kombinuje w ten sposób, że o czymś zapomniał. Raczej dziwnie czuje, że nie jest umysłową całością. Że kiedyś było w nim coś, co mu odebrano lub nie miano co odebrać. To by było jeszcze gorsze. Robi się ciemno. Pies co jakiś czas szczeka, jakby bez przekonania. Nie wie, że głos słyszy tylko jedna osoba. Nawet nie wypłoszy szczura tym szczekaniem. Chyba jedynie uśpione echa. Nie wie czegokolwiek. Tak samo jak jego pan. Pod tym względem są sobie równi. Wiedzą, że nie wiedzą tyle samo. A może nawet tego nie wiedzą. Nie rozpoznają deszczu, który zaczyna padać. Pierwszy raz go widzą. Coś im kapie na głowy. Nie chcą tego. Jakieś małe potwory, rozbryzgują się na ich ciałach. Co to w ogóle jest? Nie mogą się tego pozbyć. Pies biega w kółko, lecz to nic nie daje. Człowiek nie biega. Stoi zrezygnowany. Co go jeszcze czeka w tym nieznanym świecie? * Po jakimś czasie. * – Wiesz co – powiedział Pies do swego Pana. – Nie miej mi tego za złe, ale zagryzę tego narratora. W takim świecie w którym nas wymyślił, raczej nie wyżyjemy. – Skąd o nim wiesz skoro nic nie wiemy? – Nie wiem. Ale mam zęby. – Hmm… może i racja. – Wiem co szczekam. Spoko. – No nie wiem… – Tak czy siak, będziemy mieć chociaż nadzieję, że narratorem zostanie ktoś inny. Wymyśli lepszy świat, zapełni nasze umysły wspomnieniami… o czym to ja szczekałem? – A w ogóle szczekałeś?
-
(część instrumentalna) następny dzień a ty jak wariat śnisz na nowo kiedy się zbudzisz stwierdzisz odejść trzeba już gardło podcina przyszłość swoim bezsensem chwile nie wrócą choć byś tu klęczał cały wiek tyle prawd nazwałeś kłamstwem chociaż umysł płynął w dal zgasło światło ślad pozostał szary pusty już nie ten wtedy słowa twoje czy na zawsze pochłonęła kartki biel może ciemność w tobie bezsilność mordercy dnia (część instrumentalna!) dostrzegasz kwiat ukochany diament tej łąki gdy go rozgnieciesz zabijesz jego delikatny blask nigdy nie wróci żeby rosnąć tutaj jak kiedyś lecz być może jakaś inna gdzieś w dali jest * tyle kłamstw nazwałeś prawdą chociaż umysł płynął w dal zgasło światło ślad pozostał szary pusty już nie ten wtedy słowa twoje czy na zawsze pochłonęła kartki biel może zmieni zwątpienie w mrok co nie pokona dnia * spójrz w złote lustro obraz za mgłą widzi ciebie a może dotknij by nie zwątpić to chociaż ramki znajdziesz cień i lśnienie * czy zawładnie całym tobą przeistoczy w inny sens poszybujesz nie przy ziemi lecz wysoko gdzie echo twoje jest
-
Karawan klekoce na martwych kocich łbach. Są z kamienia. Tak samo jak serce nieboszczyka, którego ów pojazd musi transportować. Odgłosy kół współgrają z tupotem końskich kopyt, o twardą śliską powierzchnię. Dwie srebrne szarfy wiewają po bokach czarnego transportera. Upodobniają go do wielkiego ptaka, który chciałby wzlecieć, lecz nie może. A już na pewno nie w kierunku zachmurzonego nieba. Woźnica na koźle podskakuje to w jedną, to w drugą stronę. Śmierć na drągu patrząca w końskie ogony, miałaby podobny wygląd. Gęste krople deszczu bębnią o dach, jakby kosa na werblach grała. Przez brudne szyby widać zarysy trumny. Bez żadnych kwiatów. Nawet takich, co już dawno zwiędły. Karawan trzeszczy i podskakuje. Gdyby drewniana skrzynia zawierała śmietanę zamiast zwłok, to zapewne na cmentarz dowieziono by zjełczałe masło, gdyby przeniknąć w głąb myśli żałobników. Nad głowami szeleszczą zmoknięte transparenty o dość niecodziennej treści, jak na taką okazję: „ostatnie pożegnanie wreszcie” lub „w szczęściu pogrążona rodzina”. Twarze są uśmiechnięte a niektóre płaczą. Nie z tęsknoty za zmarłą osobą, tylko z radości, że wreszcie na cmentarz go odprowadzą i zostanie zakopany. Może aż tylu by nie szło, ale każdy chce zobaczyć na żywe oczy, że to zakopią napewno. Buty taplają w brudnych kałużach, raz po raz zakłócając spokój odbitemu Słońcu. Uchyla ono zza chmur rąbek tajemnicy, o której jeszcze żaden dreptający w niecierpliwości, nie wie. Orszak zaczyna iść pod górkę, lecz wytrwale kroczy do przodu. Krople deszczu coraz większe, a zachmurzenie coraz czarniejsze. Końskie kopyta co jakiś czas, wpadają w poślizg, na zboczach mokrych kamieni. Z krawędzi nielicznych parasoli płyną strumyczki wody. Wlatują innym za kołnierz, szukając tam cieplejszego kąta. Niektóre napisy spływają z transparentów. Trudno cokolwiek odczytać. Płacz ze szczęścia, wymieszany z deszczem z ciemnych chmur, wiatr rozwiewa na wszystkie strony. Nie wiadomo już gdzie pochowano prawdę. Stromizna coraz większa. Konie ledwo ciągną co mają z tyłu. Droga coraz bardziej wyboista. Karawan klekoce jak stado czarnych bocianów, podskakując na wybojach. Nagle trumna uderza w drzwi. Po chwili jest w połowie na zewnątrz. Przerażeni ludzie zaczynają ją wpychać do środka. Dłonie suną po mokrych bokach. Widać podeszwy podniesionych butów oraz słychać podniesione głosy. Słychać dopingujące nawoływania: do środka z nim. Jednemu rękę zakleszcza uchwyt. Nie może jej wyciągnąć. Wrzeszczy, że mu trumna dłoń urwie, gdy spadnie na bruk. A ona jakby na zawołanie, jeszcze bardziej wyłazi do tyłu . Niebezpiecznie opada w kierunku drogi. Żałobnicy na końcu pchają tych z przodu, by mieli więcej sił do pchania trupiej chatki. Deszcz jeszcze bardziej jest naglący. Słychać: sapania i bębnienie kropli o trumnę. Dłoń ciągle tkwi w potrzasku. Jakby ją ręka trupa od środka złapała. Na szczęście teren powraca do poziomu, a zawartość do środka. Słychać oddechy ulgi. Są blisko cmentarza. Nagła zmiana pogody. Białe pierzaste chmurki płyną wesoło po bezkresie nieba. Nastaje czas schowania trumny. Wokół słychać doping: szybko schować! szybko schować! Tyle tylko, że skrzynia tego nie chce. Co ją wpuszczą do grobu, to na nowo na wierzch wzlatuje. Goście zaczynają dreptać z niecierpliwością. No jak tak można ludzi w jajo robić i to jeszcze na pogrzebie. Co na to zakład pogrzebowy. Patałachy jakieś. Jak długo mamy czekać do pewności. Trumna w dalszym ciągu wisi z pół metra na dołem i ani myśli być w nim. Niby złowieszczy uparty zeppelin na sprężynującej poduszce. Czterech facetów na niej siada. Nie wiele to pomaga. Na jednym z uchwytów widnieje czerwona plama i strzępek skóry. Ludzie nie odchodzą. Zaczynają szemrać między sobą. Z boku stoi mała dziewczynka. Nikt nawet nie zauważył, że za nimi tutaj przyszła. Nic nie wiedziała o tym człowieku, co tam sobie leży. Czy był dobry, czy zły. Komu zrobił krzywdę a komu nie. Wie natomiast, że kiedy ona strasznie nabroiła, naprawdę paskudnie i wszyscy na nią wrzeszczeli, nie słuchając jej tłumaczeń… to tylko nieboszczyk obdarzył ją szczerym uśmiechem. Tylko tyle zapamiętała i tylko dlatego tutaj jest. Przy grobie coraz większe zamieszanie. Trumna nadal szybuje nad grobem. No chyba, że ją popchnąć, to wtedy płynie jak żaglówka obijając nagrobki. Wtem ktoś wpada na pomysł, żeby ją otworzyć. Może to jakaś maskarada obcych. Licho wie, co tam w środku siedzi. Niektórzy są przez to przeciwni. Żywią obawy, że coś na nich wyskoczy i rozszarpie nieskazitelne ciała. Aż w końcu przeważają głosy tych, którzy są za otwarciem. Aczkolwiek półgębkiem. Dziewczynka wpada w irytacje. Co oni od niego chcą? Dlaczego nie dają mu spokoju? Może gdyby dali, to sam by nakierował swój drewniany kubraczek do grobu. Miałby wreszcie święty spokój. Wyskakuje z krzaków na środek, wrzeszcząc: – Przestańcie pierdolce jedne!!! On nie był taki zły. Poczęstował mnie uśmiechem. Łapy precz od jego domku… a zresztą otwórzcie! Zobaczycie, że wcale nie taki łobuz. A nawet jeśli, to teraz na pewno jest inny. Może żałował za wszystko… pogięło was czy co!? Szukajcie kamieni. Ciekawam który rzuci. Nienawidzę was. Żeby tak nad grobem cyrk odstawiać! Dziewczynka oparta rękami o kolana, sapie w absolutnej ciszy, gdyż zgromadzonych nieco zatkał ten wywód. Nagle ktoś nieśmiało pyta: – No i… otwieramy? Nie słyszę sprzeciwu. Podniesiono wieko. Zawartość wszystkich zatyka. Nawet bardziej, niż przemówienie dziewczynki. Stoją tylko i nic poza tym. Trumna jest pełna masła. Niezjełczałego. Pachnącego i świeżego. Pod spodem nie ma nieboszczyka. Sprawdzono sztachetą od transparentu. Jak sprawdza się ciasto, czy już można z pieca wyjąć.
-
@Bożena Tatara - Paszko Dzięki:)→W sensie logicznym, niewątpliwie Masz racje. Tylko nie wiadomo, kim jest Głos? A odgłos ''buma''→nie zlależy od tego, czy ktoś go słyszy. I tak by był:)) Co do ''rozpizdrzone''→to chciałem tak→kontrastowo→dosadniej. Ale może faktyczne zmienię→gdy mnie napadnie→synonim:) Też Pozdrawiam:)
-
małe nasionko wspomnienia z liści wchłonęło oślepione dobrocią drzewa nie wiedziało czy tylko być czy ciemność zapraszać dla równowagi by nie szybować do lepkich cząstek czasu i tak jak one wolno śnić wiedziało dużo lecz za mało by myśli uchronić do jasnego świtu przez cienkie drgania przyszłości cały las ogarnąć a przez przeszłość pokochać go jeszcze bardziej długimi chwilami tęsknoty i lęku kropelkami rosy namalować deszcz ? spójrz czy widzisz te rajskie ogrody ozdobione cierniową wstążeczką gdzie w przezroczystym rdzawym krysztale mały kwiatek śni snem ostatnim a poziomki czarną porzeczką w strumieniu nadziei zmąconym mrokiem w czasie płyną chwile skalane małe nasionko leży samotne myśli sobie czy będę wkopane zgasło światło w pestce owocu zasiane w ziemi zakwitnie w ciemności lecz może z porzeczki źródło popłynie płatki kwiatów oczyści z podłości spójrz czy widzisz te rajskie ogrody w całunie ciszy chusteczki białej niebo jest nisko prawie przy ziemi wyrastasz dotykasz lecz znowu więdniesz gdyż chęć wzrastania zabrała ci wszystko co posiadałeś tam woda płynie zmieni nie zmieni no co nasionko zaryzykuj przestań płakać wkop się do ziemi ? w maleńkim nasionku więziona nadzieja wyjść biedna nie może na zewnątrz spoziera w miejscu tym szumi drzewo potężne pełne empatii jego gałęzie gdzie jesteś nadziejo? we wszystkich konarach nie dała mi zginąć we wzrost drzewa wiara z podciętego pnia wypływa gęsta żywica światłem jutrzenki spowita