Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Niesamowity żar ze słońca wycieka, na wszystko, co promieniami swymi spryskać zdoła. Spocone ptaszki, szczelnie jeszcze w dziuplach schowane, o wstawaniu za bardzo nie ćwierkają, chociaż poranek figlarnie w dzioby zagląda, łaskocząc włochaty wzgórek na podniebieniu, jeżeli takowy posiadają. Tu i ówdzie, na leżakach, tłuszcz spływa z bywalców tych ciepłych okolic, kapiąc jednostajnie na suchą, sztywną trawę wyczekującą. Niektórym wszystko jeszcze zwisa, innym już nie. Błękitne niebo z podwieszonymi barankami, dla wszystkich jednakowy baldachim stanowi. Właśnie jeden z leżących, oczy swe otwiera, by na słoneczko spojrzeniem rzucić. Oślepia go za bardzo i nagle nie dostrzega, co się wokół na świecie dzieje. Człek to jednak pozytywny, do załamań nie skory i w te pędy, rzeźbiarzem postanawia zostać. Ma już nawet plan, jak to czynić będzie. Ludzie mu za pewne pomogą. Mało to ich w potrzebie wspomagał, dla obopólnych korzyści? No niemało. Dużo. (Pierwsza próba) Gruba, ociosana kłoda, na sztorc przed jego chałupą stoi. Tak przynajmniej rękami wyczuł. Obok, by za daleko chadzać nie musiał, krasnal gipsowy na trawie spoczywa. Zawzięty w swym postanowieniu Rzeźbiarz, co chwila do jegomościa podchodzi, dłońmi go obmacując, wszędzie. Kształty w myślach zachowuje i takie same w kłodzie, wydłubać się stara. Narzędzi ludzie tyle nazwozili, że pod nogami złowieszczo zgrzytają, więc uważać musi, by się nie przewrócić i swego członka jakiegoś, nie nadziać na ostry szpikulec. Po kilku już stuknięciach, małego palca brakuje, lecz nie przejmuje się tym za bardzo, bo wierzy, że trening mistrza z niego uczyni, tym bardziej, że ma jeszcze dziewięć na zbyciu. Stuk puk twardo w drewno, stuk puk miękko w palec i coś się z kłody wyłaniać zaczyna. Jeno krasnal coraz bardziej mizerny, gdyż prawie całą farbę Rzeźbiarz z niego wytarł, obmacując go doszczętnie, ze wszystkich możliwych stron i w dostępnych zakamarkach, a nawet poziomo do ziemi, krótko lecz dokładnie, ruchem posuwisto zwrotnym, spoconą dłonią przesuwając. Zapracowany taki, że nie wyczuwa, iż tłum się wokół zebrał, z zaciekawieniem jego poczynania obserwując. Słowa z tętnicy dobrego serca dla niego płyną, krwawymi radami: – Trochę na lewo. To usta, a nie nos. – Broda się rozwidla za bardzo. Mordę węża rzeźbisz? – Ciutkę w prawo, bo trzecie oko pan wydłubiesz. – Panie... nie znowu w tą stronę. Już i tak nie ma trzech palców, a pan nie przykleisz. – No coś pan.To ma być kapelusz, a nie durszlak! – A gdzie ubranie. Gołego pan robisz. Tu dzieci biegają. A i starszy oczka spuści. – Uważaj pan! Palec! – Uważam... – Na swój, ale nie na mój. Paznokieć mi czarny ucieka. – To przywiąż! Rasisto jeden! – Matkości świata. Urżnij pan natychmiast to małe stojące. Nieznośny deprawator. – To jeno gałązka. – Ja ci dam gałązkę, zboczeńcu! – Cichaj babo. Jak na niewidomego, to i tak dobrze mu idzie. Nie poddał się chłop. – Właśnie widzę. Za dużo. To ma być krasnal? – A on krasnala rzeźbi? – Spójrz pan na bok. Zobaczysz co rzeźbi. Stoi i pozuje. – Jakiś nieruchawy. – Bo z gipsu. – Mimo wszystko... leń. Nagle słychać donośny głos: – Coś ty narobił nicponiu. Takiego mam brata, co to drzewa przed chałupą niszczy. Jak ono będzie rosnąć, takie powycinane. – Niech pani na niego nie krzyczy. Nie dosyć, że się nie poddał, to jeszcze go pyskata siostra tłamsi, kłody pod talent rzucając. – Cieszy mnie to, ale po co przyrodę niszczy. Kornik jakiś czy co? Odzywa się rzeźbiarz: – Spoko. Jak widzę... – Panie! To ty widzisz? Ja nie mogę. – Głupiś. Tak tylko się mówi. Musicie przyznać, że ładnego wyrzeźbiłem. Mnie się podoba. – Podoba? To? – Ojejku. Dajcie panu rzeźbiarzowi spokój. – Ale to nie jest krasnal. – Ale coś jest. – Drzawe pugryziuna przaz wściakła, pijena bubry. Tek tu wyględe. – A pani od czego na mowę padło? – Tu z narwów jązyk mi sią plęcza. Na chwilę. – Nic dziwnego! Pani się na sztuce nie znasz. A brat taki zdolny. Jeszcze słynny będzie. – Do domu. Ale mi zaraz. Oddawaj dłuto i młotek. Długo mam czekać? – Siostrzyczko. Tylko bez nerwów. Zobacz ilu ludziom się podoba. – Głupiś jak pień przydrożny z prostymi słojami. – Proszę nie obrażać brata. To wrażliwy artysta. Jeszcze ze zgryzoty, nic więcej nie wyrzeźbi. Nie dosyć, że nie widzi, to jeszcze mu los zieloną siostrę napatoczył. – Ale to było jedyne drzewo w naszym ogródku. Resztę bobry zagryzły. – A widzi pani! Zostawiły dla brata. Przeczuły, że ma artyzm w rękach. – Przesadza pan. Jakby nie było, siostra głupsza od bobra nie jest. Moja krew. (Próba druga) – Proszę mi dłoni między uda nie kłaść, bo moich kłaczków i tak pan nie wyrzeźbisz. – Kto wie, panienko, kto wie. Mam bardzo delikatne dłutko. – Och, doprawdy. No cóż. To proszę macać, skoro pan musisz. Jam nie taka znów płocha. – To dla rozwoju sztuki, rozumie panienka. – Och, och, dla sztuki. A może by jeszcze do czego? – O cholera! – Nie zwykłam słuchać takich słów, w czasie poznawania rozwoju. Niewinnam jeszcze. Przeprosin się domagam natychmiast, bo inaczej, gołą stópką będę zmuszona w nerwach o klepisko stuknąć lub w jajka pana kopnąć. – Przeprosin, panienko? A co ja mam mówić, skoro dłoni wyplątać z tego gąszczu nie sposób. Takie twarde, że ręce mi ponacinały. A jajka siatką uzbrojoną mam otulone. – Ja winy za to nie ponoszę. – To prawda panienko. Przyznać muszę. Sam na drutach dłubałem. – Nie narzekaj panie rzeźbiarzu. Matula i ojciec taką gęstą mnie zrodzili. A cóż to widzę. Spodnie w jednym miejscu przesadnie wykrochmalone. Sztywne, uniesione takie. Jam stuknę, to płasko będzie. Ojejciu! Przeciwnie! Aż mi dłoń podniosło. – Waćpanna pyskata, a mnie po ręce krew cieknie, chociaż jakoś wyplątać zdołałem. A pracy mam jeszcze dużo. Kształty namacane w drewno przelać muszę. – To ze mnie cieknie, głuptasku. – Chyba, że tak. (Smutna rozmowa z Rzeźbiarzem) – Coś pan ostatnio nie rzeźbi za dużo. – Jestem trochę nie dysponowany. Ale na dniach mi przyjdzie. – A co się stało. – No wie pan... mąż jednej z pozujących, w mojego Wacusia przywalił. – To pan masz czeladnika? Nie wiedziałem. Taki sam zdolny jak pan? – Czeladnika? E tam... no tak, jest cały czas ze mną. Wszędzie go zabieram. – Coś mało dla ludu widoczny. – Nieduży jest. Wstydliwy. Rozumie pan? – Owszem. Nie nalegam na dalsze wyjaśnienia. Ochrona danych osobowych. Przestrzegać należy. Ojciec ''Rodo'' czuwa! Po odpowiedniej kuracji, kariera Niewidomego Rzeźbiarza na sile przybiera. Wielu chętnych ludzi pozować pragnie, by swoją podobiznę w ogródku postawić. Rzeźby niecodzienny powab mają, że aż trzeba tabliczki fikuśne przyklejać z wyjaśnieniem, kto to lub co to. Sława na świat świat się rozchodzi. I to jest niestety - by się wydawało - wspaniałej kariery artystycznej początek końca. (Niedokończona rzeźba) Do Afryki go zaproszono, by wśród plemienia wyrzeźbił wodza, gdyż na rynku wioski, chcieli rzeźbę postawić. Wódz jednak poszedł nad rzekę, bo tam do macania zapragnął stanąć. Reszta wioski w to samo miejsce artystę zaprowadziła. Ustawiono kłodę i narzędzia podano. Pan Rzeźbiarz co chwila spocony podchodził i zawzięcie w kółko, co popadnie macając. Ludność się rozeszła do zajęć swoich, bo za czorta w tym, co wyłaniać się w drewnie zaczęło, wodza dostrzec nie mogli. Pomyśleli, że jak wrócą, to rozpoznają. Pech chciał, że wodzowi siku się zachciało. Oddalił się w ustronne miejsc, bo wstydliwy był trochę i przy obcym, nie chciał moczem paprotki zmaczać. Pan Rzeźbiarz, nie świadom tego, znów się nawrócił, by pomacać ponownie. W tym jednak czasie, krokodyl z rzeki wyszedł i na miejscu wodza, ustawił swoje ciało, by odpocząć. Nagle ktoś spokój mu zakłócił, macając podłużną, ząbkowaną twarz. Po chwili przestał.
  2. ostrze zwątpienia w mózgu szeleści myśli swym tańcem uniki czynią w rytmie serca nadzieja przygrywa cienie śmierci czy wreszcie miną sen na kawałki tnie stal srebrzysta w umyśle rzeźbi rany głębokie na parkiecie swe ślady zostawia lecz sztylet myli krok za krokiem podświadomość już pobudzona wzmacnia ego co zła się pozbywa taniec trwa nadal lecz nie dla niego szelestu nie słychać w krwi dogorywa
  3. gaszę słońce każdego dnia czy zgaśnie dla mnie gdy zgasnę ja?
  4. @kb. Dzięki:)→To raczej metafora. Z ''białą patelnią''→też. Ale wolałem nie próbować dosłownie:)) Pozdrawiam:)
  5. @huncwot Tekst sam raz na czołówkę filmu. By w kosmos odpływał... ale później zakręcił i wylądował na planecie do spaceru itd~~~*....i zaczyna się projekcja sennego zauroczenia... Pozdrawiam:))
  6. Wysłuchanie testamentu, którego nieboszczyk Wujek D napisał jeszcze ciepłą ręką, było dla nas nie lada przeżyciem. Nie chodziło rzecz jasna o sam fakt odczytania, tylko o treść. Wiedzieliśmy, że usilnie nad czymś pracował, gdyż długo przesiadywał w swojej pracowni. Gdy pytaliśmy, co tam znowu wymyśla, tylko się dziwnie uśmiechał. Aż do czasu, kiedy umarł. Wtedy uśmiech zastygł mu na twarzy. Może sobie wyobraził nasze zaskoczenie. I słusznie. Byliśmy zdziwieni. Spadek dotyczył: mnie, mojego męża, dwójki dzieci i babci czyli mojej matki. – Jak sądzisz Agnieszko. To będzie dobre miejsce? – Ależ Stanisławie. Absolutnie tak. Spójrz wokół. Ile przyrody widać. – Nie bardzo... przez okoliczne krzaki. – No cóż. Wytniesz. – Jasne Jestem ich babcią Jagienką. To znaczy nie wszystkich. Tylko kochanych wnuczków: Zosi i Tosia. Co za dziwne imię: Tosiu. No cóż. Nie moja sprawa. Miał też mój brat co wymyślić. Dziwakiem był i dziwakiem umarł. Chyba grób jakoś go przeżyje. A zresztą... co mi tam. Ale smutno w cholerę. Fakt. {Treść testamentu} Ja niżej podpisany zwany potocznie "Wujkiem D'', z całą świadomością mojego genialnego umysłu, zostawiam w spadku dla wiecznego posiadania - mojej siostrzenicy: Hani, jej mężowi: Stanisławowi, ich dzieciom: Zosi i Tosiowi, oraz mojej pyskatej siostrze Jagience - sadzonkę Domu. Spoczywa w pracowni w pojemniku z wodą. Jest jeszcze malutka. Gdy się zakorzeni i będzie miała rozmiar co najmniej sześcianu o boku: pół metra, włóżcie ją do ziemi i uważajcie na pieski, żeby na Domek nie sikały. Podlewajcie sumiennie, co najmniej raz w tygodniu. Nie częściej. Pilnujcie jak w oka w głowie. Rosnąć będzie bardzo szybko, z całym wyposażeniem, łącznie z wod-kan-ele. Ogrzewać nie musicie. Ciało roślinno - zwierzęce, będzie ciepłe lub zimne, w miarę potrzeb. Gdy przestanie rosnąć, mając odpowiedni rozmiar, możecie zamieszkać. Nie wcześniej, gdyż może się wnerwić. Żartowałem oczywiście. Życzę miłego pobytu z pożytkiem dla wszystkich. Wujek. D P.S. Jeszcze jedno. Jak już będzie całkiem gotowy, to pojawi się napis nad dodatkowymi drzwiami, które wyrosną jak spod ziemi. Treści napisu nie znam. To się okaże. Coś za coś. Sama woda powinna wystarczyć do prawidłowego funkcjonowania. A nawet w czasie suszy, będzie czerpał pokarm z zewsząd wokół. Otoczenie nie powinno ucierpieć, gdyż mam nadzieję, że wszystko zaplanowałem w genach jak trzeba. To znowu ja. Wujek.D Zgodnie z radą wujka dbaliśmy o sadzonkę jak tylko się dało. Prawie codziennie siąpał deszcz a zatem z podlewaniem nie mieliśmy specjalnego kłopotu. W pierwszej fazie wzrastania, dużo ludzi stawało wokół, by popatrzeć, co to za dziwo rośnie. Fakt, niby roślina, ale pewne cechy zwierzęce też miała. Chociażby pomruki, co jakiś czas. No i sam wygląd. Jakby domek jednorodzinny pomniejszyć do rozmiarów walizki. Aczkolwiek w kształcie sześcianu. Kolor trudno było określić. Szaro żółty lub coś w ten deseń. Po jakimś czasie, jak to zwykle bywa, zainteresowanie diametralnie się zmniejszyło. W pewnym sensie było to odludzie. Może dlatego lub też z innych powodów, których się można było z łatwością domyślić. Nie minął miesiąc, a Dom miał rozmiary takie jak trzeba. Normalny budynek jednorodzinny, tyle że parterowy. Wielu ludzi go oglądało z niemałym zaskoczeniem. Takiej budowli jeszcze w swoim życiu nie widzieli. Miał wszystko co trzeba. Drzwi wejściowe, okna a nawet rynny a wszystko zachowane w idealnym sześcianie. Natomiast trudno było określić barwę ścian. Przypominała ludzką skórę, ale nie zupełnie. W dotyku była twarda, z lekka chropowata i dziwnie miękka jednocześnie. Wewnątrz wyglądała podobnie. Podłoga przypominała zwykłe sosnowe deski. Gdy się robiło ciemno, to ściany świeciły przyjemnym blaskiem, ale dało to się wyłączyć, przesuwając delikatnie po ścianie w określonym miejscu. Natomiast naciskając futrynę okna, można je było zamknąć jak kwadratowe oko. Gdy się przez nie patrzyło, to świat na zewnątrz nie był dla nas rozpoznawalny. Tak jakby dom, tylko wtedy patrzył i rozumiał, co widzi. Nie stanowiło to jednak problemu, bo inne, zwykłe okna, też zakwitły i po jakimś czasie, były zupełnie normalnymi. Przynajmniej z wyglądu. Nie sposób opisać wszystkich szczegółów, gdyż za długo by to trwało. Meble mieliśmy normalne. Tak samo kuchenkę elektryczną. Wystarczyło podłączyć do włącznika w ścianie, który wyglądał jak ciemna narośl. Woda z kranów leciała jak trzeba. Miała trochę dziwny smak, ale cóż. Nie aż taki zły. Czyli Wujek dotrzymał słowa. W genach nie namieszał. Żyło się całkiem ładnie i przyjemnie. Jedno nam trochę przeszkadzało. Dom oddychał... jakby czegoś chciał. Co kilka minut to słyszeliśmy. Nie było głośnie, ale trochę niepokojące. Chociaż nie wiedzieliśmy, dlaczego. Pewnej nocy obudziła nas babcia Jagienka. Przyszła do naszego pokoju. Stanęła w progu i powiedziała, że nie może spać, bo ma kłopoty z trawieniem. – Ależ mamo. Na pewno zjadłaś coś nieodpowiedniego. Pójdę do kuchni po tabletkę. Łykniesz i ci przejdzie. – Co mi tu gadasz. Nie ze swoim trawieniem. – Nie ze swoim? A z czyim? – Dom głośno trawi. Słyszę w ścianach. Te szmery nie dają mi spać. A raz nawet pierdnął! Wyobrażacie to sobie? Aż podskoczyłam w łóżku! – Ależ mamo. Wujek napisał, że domek będzie się odżywiał a zatem może puszczać gazy. – Tak mamo. Przypomnij sobie. – Ty mi zięciu filozofi nie wciskaj, boś za młody na swój wiek. No już dobrze. Zatkam uszy czymś. – Świetny pomysł. – Chociaż kochanie... może Dom jest chory... pierwszy raz tak się zachowuje. – Zobaczymy co będzie dalej... mamo, idź się połóż. Przy zatkanych uszach, na pewno zaśniesz. Niestety. Z domem było coś nie tak. Jak się okazało, głośne trawienie to mały problem. Pierwszy raz coś nam podpadło, gdy Zosia i Tosiu przybiegli zdyszani, nie mogąc słów na spokojnie wymówić. – Mamo, tato, jakiś... nie może odkleić ręki od ściany... ale on coś pomalował... tak brzydko... no wiesz... może zazdrościł nam domu... a teraz jęczy i śmiesznie macha drugą. – Uspokójcie się! Kto jęczy? Kto pomalował? – No ten pan... co bazgrał po ścianie... przecież mówimy. Dzieci miały racje. Zobaczyliśmy niecodzienny widok. Facet trzymał dłoń w ścianie nie mogąc jej wyjąć. Jęczał przeraźliwie. Rzeczywiście, pobazgrał ją niemiłosiernie a ona go... złapała? Trudno było w to uwierzyć. Babcia dotknęła tego dziwnego ciała. Dłoń została uwolniona. Może dom rozpoznał swojego mieszkańca. Tylko na moment ujrzeliśmy białe kości. Reszta ciała została w ścianie, która po chwili się zasklepiła i nie został ani ślad. Mimo wszystko chcieliśmy mu pomóc, ale facet po prostu uciekł, krzycząc głośno. Chyba jednak nikomu nic nie powiedział, bo nikt do nas nie przyszedł w tej sprawie. Pewnej nocy słyszeliśmy świszczący oddech i dziwne pojękiwanie. Jednak po jakimś czasie Dom przyszedł do siebie. Byliśmy przekonani, że wszystko wraca do normy. Rzeczywiście tak było. Nie mogliśmy narzekać. Wszystko toczyło się swoim trybem. Praca, dzieci, szkoła, babcia, która przestała narzekać na trawienie. Aż pewnego razu doszliśmy do przekonania, że dom jest po prostu smutny i marnieje w oczach. Dziwne były nasze myśli, ale cóż... tak żeśmy to odczuwali. – Wiesz co kochanie... czas zaprosić okolicznych sąsiadów. – Okolicznych? – No tych najbliższych. Wyprawimy przyjęcie na cześć Domu. Od razu poczuje się lepiej. Taki bardziej wzmocniony. – Wzmocniony psychicznie, chcesz powiedzieć? – Właśnie. – Dom? – Przestań. Wiem jak to brzmi, ale... w nim żyjemy. Coś mu się od nas należy. – W porządku, skarbie. Urządzimy. ```````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````` Słońce chyli się ku zachodowi. Ciepły, przyjemny dzień. Słychać zewsząd wesoły gwar. Nikt nie może narzekać, że przyjęcie jest nieudane. Nie przyszło za dużo sąsiadów z tych samych powodów, co reszta przyszła. Sentymentalno-skoczna muzyka płynie z głośników stojących w kwadratowych oczach. Dom wszystkich obserwuje. Dla niego biesiadnicy wyglądają inaczej. Przywykli do jego wyglądu i do tego kim jest. To dobrze. O to mu właśnie chodziło. Zaraz poczuł się lepiej. A poczuje jeszcze lepiej. To prawda, zaniemógł, lecz radził sobie jakoś. Kiedyś blisko był cmentarz. Wciągnął wszystko co się dało. Woda im trochę nie smakowała. No cóż. Pili swoich. Nie mieli prawa narzekać. Nawet mieszkańców polubił. I polubi jeszcze bardziej. Nagle małe zamieszanie. To znowu dzieci biegną, wrzeszcząc wniebogłosy. – Tam... no... wielka dziura się zrobiła... – Tosiu, jak dziura. – No przecież mówimy – wtrąciła Zosia. – Przy ścianie domu... i tam... – ... ukazało się wejście – dodał Tosiu. – A Zosia jest dziwką? – Dziecko! Co ty gadasz? – Nie jestem żadną dziwką! – Jesteś, bo się dziwiłaś, że widzisz drzwi. – No niech ci będzie... napis też jakby jest... tylko słabo widać jakoś. Wszyscy biegną w tamtym kierunku. Dzieci powiedziały prawdę. Jakby ziemi przy ścianie zabrakło. Nora spadzista potężna, a na końcu drzwi. A nad nimi napis. Tylko nikt nie może go odczytać. Nie wiadomo dlaczego. Ktoś wpada na pomysł. – Wejdźmy do środka. Zobaczymy co tam jest. – Głupiś. To może być niebezpieczne. – Dobra. Ja wejdę pierwszy – odzywa się gospodarz. – Mnie chyba pozna. – Mogłeś się chociaż ogolić. Bo kto wie. – Ha ha. Ale śmieszne. Wnętrze wygląda mało ciekawie, ale znacznych rozmiarów. Z tej strony też jest napis, lecz także nie do odczytania. Charakterystyczną cechą pomieszczenia są małe otworki w suficie. Ściany lekko świecą, tworząc przyjemną, kameralną atmosferę. – Zapraszam serdecznie. Bez obaw możecie wchodzić. Całkiem tu uroczo. Zabierzcie kilka stolików i krzesła i to co zostało do zjedzenia... i picia. – Dlaczego tak dziwnie mówisz? – Jak to dziwnie? Z całego serca zapraszam. Tylko wszystkich chce widzieć... bo jak co, to się pogniewam. – No już dobrze, kochanie. Wchodzimy wszyscy. Kwadratowe oko nadal obserwuje. Dom jest zadowolony. Będzie jak dawniej. Powróci do sił. Znowu wszyscy razem tworzyć będą rodzinną atmosferę. A nawet lepiej. Bo w przyjaźni ze sąsiadami. Na pana Domu udało mu się wpłynąć, by mówił co trzeba. – Mamo! Jak tu fajowo. Prawie jak w bajce. – Oj sąsiedzi. Tylko wam dziękować za takie przyjęcie. – No cóż. Podziękujcie domowi. – Hop, hop, Domku! Dziękujemy pięknie! – Zaśpiewajmy coś. No dalej. – Mały biały domek... – O kurdę... bo przestraszysz nie tylko dom. – Wiecie co. Zróbmy pociąg... i w kółeczko... dylu dylu – Jedzie pociąg z daleka, ani chwili nie czeka... ej Tosiu, co tam grzebiesz? – Bo tu coś po ścianie ścieka. A łaj...ale boli... rączka mi się marszczy. Wysłuchanie testamentu, którego nieboszczyk Wujek D napisał jeszcze ciepłą ręką, było dla nas nie lada przeżyciem. Nie chodziło rzecz jasna o sam fakt odczytania, tylko o treść. Wiedzieliśmy, że usilnie nad czymś pracował, gdyż długo przesiadywał w swojej pracowni. Gdy pytaliśmy, co tam znowu wymyśla, tylko się dziwnie uśmiechał. Aż do czasu, kiedy umarł. Wtedy uśmiech zastygł mu na twarzy. Może sobie wyobraził nasze zaskoczenie. I słusznie. Byliśmy zdziwieni. Spadek dotyczył: mnie, mojego męża, dwójki dzieci i babci czyli mojej matki. – Jak sądzisz Agnieszko. To będzie dobre miejsce? – Ależ Stanisławie. Absolutnie tak. Spójrz wokół. Ile przyrody widać. – Nie bardzo... przez okoliczne krzaki. – No cóż. Wytniesz. – Jasne Jestem ich babcią Jagienką. To znaczy nie wszystkich. Tylko kochanych wnuczków: Zosi i Tosia. Co za dziwne imię: Tosiu. No cóż. Nie moja sprawa. Miał też mój brat co wymyślić. Dziwakiem był i dziwakiem umarł. Chyba grób jakoś go przeżyje. A zresztą... co mi tam. Ale smutno w cholerę. Fakt. {Treść testamentu} Ja niżej podpisany zwany potocznie "Wujkiem D'', z całą świadomością mojego genialnego umysłu, zostawiam w spadku dla wiecznego posiadania - mojej siostrzenicy: Hani, jej mężowi: Stanisławowi, ich dzieciom: Zosi i Tosiowi, oraz mojej pyskatej siostrze Jagience - sadzonkę Domu. Spoczywa w pracowni w pojemniku z wodą. Jest jeszcze malutka. Gdy się zakorzeni i będzie miała rozmiar co najmniej sześcianu o boku: pół metra, włóżcie ją do ziemi i uważajcie na pieski, żeby na Domek nie sikały. Podlewajcie sumiennie, co najmniej raz w tygodniu. Nie częściej. Pilnujcie jak w oka w głowie. Rosnąć będzie bardzo szybko, z całym wyposażeniem, łącznie z wod-kan-ele. Ogrzewać nie musicie. Ciało roślinno - zwierzęce, będzie ciepłe lub zimne, w miarę potrzeb. Gdy przestanie rosnąć, mając odpowiedni rozmiar, możecie zamieszkać. Nie wcześniej, gdyż może się wnerwić. Żartowałem oczywiście. Życzę miłego pobytu z pożytkiem dla wszystkich. Wujek. D P.S. Jeszcze jedno. Jak już będzie całkiem gotowy, to pojawi się napis nad dodatkowymi drzwiami, które wyrosną jak spod ziemi. Treści napisu nie znam. To się okaże. Coś za coś. Sama woda powinna wystarczyć do prawidłowego funkcjonowania. A nawet w czasie suszy, będzie czerpał pokarm z zewsząd wokół. Otoczenie nie powinno ucierpieć, gdyż mam nadzieję, że wszystko zaplanowałem w genach jak trzeba. To znowu ja. Wujek.D Zgodnie z radą wujka dbaliśmy o sadzonkę jak tylko się dało. Prawie codziennie siąpał deszcz a zatem z podlewaniem nie mieliśmy specjalnego kłopotu. W pierwszej fazie wzrastania, dużo ludzi stawało wokół, by popatrzeć, co to za dziwo rośnie. Fakt, niby roślina, ale pewne cechy zwierzęce też miała. Chociażby pomruki, co jakiś czas. No i sam wygląd. Jakby domek jednorodzinny pomniejszyć do rozmiarów walizki. Aczkolwiek w kształcie sześcianu. Kolor trudno było określić. Szaro żółty lub coś w ten deseń. Po jakimś czasie, jak to zwykle bywa, zainteresowanie diametralnie się zmniejszyło. W pewnym sensie było to odludzie. Może dlatego lub też z innych powodów, których się można było z łatwością domyślić. Nie minął miesiąc, a Dom miał rozmiary takie jak trzeba. Normalny budynek jednorodzinny, tyle że parterowy. Wielu ludzi go oglądało z niemałym zaskoczeniem. Takiej budowli jeszcze w swoim życiu nie widzieli. Miał wszystko co trzeba. Drzwi wejściowe, okna a nawet rynny a wszystko zachowane w idealnym sześcianie. Natomiast trudno było określić barwę ścian. Przypominała ludzką skórę, ale nie zupełnie. W dotyku była twarda, z lekka chropowata i dziwnie miękka jednocześnie. Wewnątrz wyglądała podobnie. Podłoga przypominała zwykłe sosnowe deski. Gdy się robiło ciemno, to ściany świeciły przyjemnym blaskiem, ale dało to się wyłączyć, przesuwając delikatnie po ścianie w określonym miejscu. Natomiast naciskając futrynę okna, można je było zamknąć jak kwadratowe oko. Gdy się przez nie patrzyło, to świat na zewnątrz nie był dla nas rozpoznawalny. Tak jakby dom, tylko wtedy patrzył i rozumiał, co widzi. Nie stanowiło to jednak problemu, bo inne, zwykłe okna, też zakwitły i po jakimś czasie, były zupełnie normalnymi. Przynajmniej z wyglądu. Nie sposób opisać wszystkich szczegółów, gdyż za długo by to trwało. Meble mieliśmy normalne. Tak samo kuchenkę elektryczną. Wystarczyło podłączyć do włącznika w ścianie, który wyglądał jak ciemna narośl. Woda z kranów leciała jak trzeba. Miała trochę dziwny smak, ale cóż. Nie aż taki zły. Czyli Wujek dotrzymał słowa. W genach nie namieszał. Żyło się całkiem ładnie i przyjemnie. Jedno nam trochę przeszkadzało. Dom oddychał... jakby czegoś chciał. Co kilka minut to słyszeliśmy. Nie było głośnie, ale trochę niepokojące. Chociaż nie wiedzieliśmy, dlaczego. Pewnej nocy obudziła nas babcia Jagienka. Przyszła do naszego pokoju. Stanęła w progu i powiedziała, że nie może spać, bo ma kłopoty z trawieniem. – Ależ mamo. Na pewno zjadłaś coś nieodpowiedniego. Pójdę do kuchni po tabletkę. Łykniesz i ci przejdzie. – Co mi tu gadasz. Nie ze swoim trawieniem. – Nie ze swoim? A z czyim? – Dom głośno trawi. Słyszę w ścianach. Te szmery nie dają mi spać. A raz nawet pierdnął! Wyobrażacie to sobie? Aż podskoczyłam w łóżku! – Ależ mamo. Wujek napisał, że domek będzie się odżywiał a zatem może puszczać gazy. – Tak mamo. Przypomnij sobie. – Ty mi zięciu filozofi nie wciskaj, boś za młody na swój wiek. No już dobrze. Zatkam uszy czymś. – Świetny pomysł. – Chociaż kochanie... może Dom jest chory... pierwszy raz tak się zachowuje. – Zobaczymy co będzie dalej... mamo, idź się połóż. Przy zatkanych uszach, na pewno zaśniesz. Niestety. Z domem było coś nie tak. Jak się okazało, głośne trawienie to mały problem. Pierwszy raz coś nam podpadło, gdy Zosia i Tosiu przybiegli zdyszani, nie mogąc słów na spokojnie wymówić. – Mamo, tato, jakiś... nie może odkleić ręki od ściany... ale on coś pomalował... tak brzydko... no wiesz... może zazdrościł nam domu... a teraz jęczy i śmiesznie macha drugą. – Uspokójcie się! Kto jęczy? Kto pomalował? – No ten pan... co bazgrał po ścianie... przecież mówimy. Dzieci miały racje. Zobaczyliśmy niecodzienny widok. Facet trzymał dłoń w ścianie nie mogąc jej wyjąć. Jęczał przeraźliwie. Rzeczywiście, pobazgrał ją niemiłosiernie a ona go... złapała? Trudno było w to uwierzyć. Babcia dotknęła tego dziwnego ciała. Dłoń została uwolniona. Może dom rozpoznał swojego mieszkańca. Tylko na moment ujrzeliśmy białe kości. Reszta ciała została w ścianie, która po chwili się zasklepiła i nie został ani ślad. Mimo wszystko chcieliśmy mu pomóc, ale facet po prostu uciekł, krzycząc głośno. Chyba jednak nikomu nic nie powiedział, bo nikt do nas nie przyszedł w tej sprawie. Pewnej nocy słyszeliśmy świszczący oddech i dziwne pojękiwanie. Jednak po jakimś czasie Dom przyszedł do siebie. Byliśmy przekonani, że wszystko wraca do normy. Rzeczywiście tak było. Nie mogliśmy narzekać. Wszystko toczyło się swoim trybem. Praca, dzieci, szkoła, babcia, która przestała narzekać na trawienie. Aż pewnego razu doszliśmy do przekonania, że dom jest po prostu smutny i marnieje w oczach. Dziwne były nasze myśli, ale cóż... tak żeśmy to odczuwali. – Wiesz co kochanie... czas zaprosić okolicznych sąsiadów. – Okolicznych? – No tych najbliższych. Wyprawimy przyjęcie na cześć Domu. Od razu poczuje się lepiej. Taki bardziej wzmocniony. – Wzmocniony psychicznie, chcesz powiedzieć? – Właśnie. – Dom? – Przestań. Wiem jak to brzmi, ale... w nim żyjemy. Coś mu się od nas należy. – W porządku, skarbie. Urządzimy. ```````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````` Słońce chyli się ku zachodowi. Ciepły, przyjemny dzień. Słychać zewsząd wesoły gwar. Nikt nie może narzekać, że przyjęcie jest nieudane. Nie przyszło za dużo sąsiadów z tych samych powodów, co reszta przyszła. Sentymentalno-skoczna muzyka płynie z głośników stojących w kwadratowych oczach. Dom wszystkich obserwuje. Dla niego biesiadnicy wyglądają inaczej. Przywykli do jego wyglądu i do tego kim jest. To dobrze. O to mu właśnie chodziło. Zaraz poczuł się lepiej. A poczuje jeszcze lepiej. To prawda, zaniemógł, lecz radził sobie jakoś. Kiedyś blisko był cmentarz. Wciągnął wszystko co się dało. Woda im trochę nie smakowała. No cóż. Pili swoich. Nie mieli prawa narzekać. Nawet mieszkańców polubił. I polubi jeszcze bardziej. Nagle małe zamieszanie. To znowu dzieci biegną, wrzeszcząc wniebogłosy. – Tam... no... wielka dziura się zrobiła... – Tosiu, jak dziura. – No przecież mówimy – wtrąciła Zosia. – Przy ścianie domu... i tam... – ... ukazało się wejście – dodał Tosiu. – A Zosia jest dziwką? – Dziecko! Co ty gadasz? – Nie jestem żadną dziwką! – Jesteś, bo się dziwiłaś, że widzisz drzwi. – No niech ci będzie... napis też jakby jest... tylko słabo widać jakoś. Wszyscy biegną w tamtym kierunku. Dzieci powiedziały prawdę. Jakby ziemi przy ścianie zabrakło. Nora spadzista potężna, a na końcu drzwi. A nad nimi napis. Tylko nikt nie może go odczytać. Nie wiadomo dlaczego. Ktoś wpada na pomysł. – Wejdźmy do środka. Zobaczymy co tam jest. – Głupiś. To może być niebezpieczne. – Dobra. Ja wejdę pierwszy – odzywa się gospodarz. – Mnie chyba pozna. – Mogłeś się chociaż ogolić. Bo kto wie. – Ha ha. Ale śmieszne. Wnętrze wygląda mało ciekawie, ale znacznych rozmiarów. Z tej strony też jest napis, lecz także nie do odczytania. Charakterystyczną cechą pomieszczenia są małe otworki w suficie. Ściany lekko świecą, tworząc przyjemną, kameralną atmosferę. – Zapraszam serdecznie. Bez obaw możecie wchodzić. Całkiem tu uroczo. Zabierzcie kilka stolików i krzesła i to co zostało do zjedzenia... i picia. – Dlaczego tak dziwnie mówisz? – Jak to dziwnie? Z całego serca zapraszam. Tylko wszystkich chce widzieć... bo jak co, to się pogniewam. – No już dobrze, kochanie. Wchodzimy wszyscy. Kwadratowe oko nadal obserwuje. Dom jest zadowolony. Będzie jak dawniej. Powróci do sił. Znowu wszyscy razem tworzyć będą rodzinną atmosferę. A nawet lepiej. Bo w przyjaźni ze sąsiadami. Na pana Domu udało mu się wpłynąć, by mówił co trzeba. – Mamo! Jak tu fajowo. Prawie jak w bajce. – Oj sąsiedzi. Tylko wam dziękować za takie przyjęcie. – No cóż. Podziękujcie domowi. – Hop, hop, Domku! Dziękujemy pięknie! – Zaśpiewajmy coś. No dalej. – Mały biały domek... – O kurdę... bo przestraszysz nie tylko dom. – Wiecie co. Zróbmy pociąg... i w kółeczko... dylu dylu – Jedzie pociąg z daleka, ani chwili nie czeka... ej Tosiu, co tam grzebiesz? – Bo tu coś po ścianie ścieka. A łaj...ale boli... rączka mi się marszczy. – Cholera! Co się dzieje! – Drzwi się zamknęły. – Z otworów coś leci... to chyba kwas jakiś... albo co gorszego... Słychać już tylko jęki i wrzaski. Ludzie pomału topnieją jak lody na wiosnę. Wchłaniani do ścian i podłogi, krótko wiedzą, że znikają. Wielu jeszcze żyje, widząc krwawe kawałki odpadające od kości, które za chwile robią się miękkie. Powstaje krwawa, gęsta miazga. Słychać mlaskanie i wrzaski. Mała Zosia stoi w kącie. Z przerażenia i bólu nie może ruszyć się z miejsca. Jakimś cudem jeszcze żywa. Jednak za chwilę otwory nad nią się otwierają. W tej samej chwili kwas dotyka jej białych bucików ze śmiesznymi motylkami. Rozpuszcza je w mgnieniu oka. To co wewnątrz, także. Zosia upada na podłogę. W ostatniej chwili życia, dostrzega napis. Może go teraz odczytać: żołądek. * – Słyszałeś ? – Co? – Głośne beknięcie. – Cholera! Co się dzieje! – Drzwi się zamknęły. – Z otworów coś leci... to chyba kwas jakiś... albo co gorszego... Słychać już tylko jęki i wrzaski. Ludzie pomału topnieją jak lody na wiosnę. Wchłaniani do ścian i podłogi, krótko wiedzą, że znikają. Wielu jeszcze żyje, widząc krwawe kawałki odpadające od kości, które za chwile robią się miękkie. Powstaje krwawa, gęsta miazga. Słychać mlaskanie i wrzaski. Mała Zosia stoi w kącie. Z przerażenia i bólu nie może ruszyć się z miejsca. Jakimś cudem jeszcze żywa. Jednak za chwilę otwory nad nią się otwierają. W tej samej chwili kwas dotyka białych bucików ze śmiesznymi motylkami. Rozpuszcza je w mgnieniu oka. To co wewnątrz, także. Zosia upada na podłogę. W ostatniej chwili życia, dostrzega napis. Może go teraz odczytać: żołądek. * – Słyszałeś ? – Co? – Głośne beknięcie.
  7. @Nata_Kruk Dzięki:)→Wszystko zależy od spojrzenia na sytuacje. Przecięcie gałęzi od strony pnia, na której ludź siedzi→jest dla człeka→minusem. Taka sama czynność... z drugiej strony→plusem ( bo nie spadnie ) A dla drzewa? No cóż→2 minusy:)→bo mu ''łapkę'' odcięto. Pozdrawiam:)
  8. @Nata_Kruk Dzięki:)→Co racja to racja:) Za duża słodycz, może się przeistoczyć w fałszywą nutę, kwaśno – gorzkiego dźwięku:) Pozdrawiam:)
  9. na patelni białej swoje myśli smażę gdy się zarumienią co zrobić rozważę choć nie każda tutaj z przekonaniem skwierczy wiele z nich niestety we mnie wciąż się męczy te co wyskoczyły na smażalni łono żarem oczyszczone jest ich całkiem sporo lecz patelnia duża w obszar swój zaprasza ogniem wyzwolone czystą wodą zrasza
  10. pomaluj słodkim sokiem stare drzewo ukoisz na wycięciu drogi jabłoń samotna stoi z zapachu uplecie owoce wspomni że była matką dla kwiatów przeistoczenia życia oddała aż nadto dzisiaj gałęzie strudzone zakwitły chwilą ostatnią
  11. @Gosława Dzięki:)→Miło mi zaiste:)→Pozdrawiam:)
  12. Cisza i spokój. Spokój i nadzieja. Niebawem ujrzę coś wspaniałego. Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. A skąd u mnie taka pewność? Bo słyszę dwa serca: moje cichutkie i to drugie głośniejsze. Zapewne jest większe od mojego. A skoro takie ogromne, to zapewne wielką miłość w sobie posiada. Otoczy nią moje mniejsze. Ochroni mnie. Już nie mogę się doczekać, kiedy ujrzę to wszystko, chociaż nie wiem, z czym będę miał do czynienia. Ale cóż to? Spojrzałem na moje stopy. Na każdej widnieje sześć palców. A dłonie mają po cztery. Skąd wiem, że tak nie powinno być? Dlaczego tyle mam świadomości. Przecież nie powinienem cokolwiek wiedzieć. Daleko mi jeszcze do prawdziwego człowieka. A może nie? Zaczynam mieć kołomyjkę w głowie. Wiem na pewno, że ilość palców, to pięć. Na stopach i dłoniach. Zaczynam się bać. Czy to wszystko, co mnie tam czeka, takiego mnie zechce? A może lepiej by było, żebym tutaj pozostał. Bezpieczny. A jeżeli się okaże, że mam więcej defektów, z którymi będę musiał żyć i strasznie się męczyć. A razem ze mną inni. Będę zawadą. Nieprzydatnym chwastem. Ale z drugiej strony, ciągle słyszę to wielkie opiekuńcze serce. Mam wrażenie, że ta miłość jest ogromna. Przezwycięży moją niewłaściwą ilość palców. Pomoże mi znieść wszelkie przeciwności. A nawet potrafi poświęcić coś więcej. A jeżeli nie? Czy mam prawo, zakłócać jej życie, myśląc egoistycznie. A jeżeli umrze przeze mnie? Chociaż gdybym ja był to istotą… no właśnie, co bym uczynił? Co bym wybrał? Które życie? Ale z drugiej strony, czy prawdziwa miłość, która kocha bardziej innych niż siebie, powinna zadawać takie pytania? Jestem coraz bardziej skołowaciały. Nie wiem co myśleć. Niech ma być co będzie. * Widzę słabe światło. Za chwilę ujrzę nowy wspaniały świat. Ale cóż to... Moje maleńkie ciało jest rozrywane. Czuję potworny ból. Jestem w czerwonej gęstej mgle. Części mnie są odgłosem w metalowym kuble na śmieci. Mimo wszystko nie narzekam na swój los. Nie chcę być utrapieniem dla… wielkiego serca. Za bardzo to serce pokochałem.
  13. w zaułku listowia wiatr wyje z cicha koralik wspomnień w żelaznym łańcuchu zardzewiałymi płatkami do snu tulony w okowach kolczastych gałęzi kołysany delikatną dłonią drapieżnej tęsknoty z podciętego pnia wypływa żywica ostatniej chwili kapiące życie do czystego strumyczka zmienia czas nadziei nieuniknionym pytaniem co można było lepiej więcej inaczej kolor mieni się barwami w szarości pustych miejsc łódka sensu cumuje przy brzegu na przegniłym sznurku
  14. @Konrad Koper Dzięki Wielkie:)) docelowy smutek myśli mych nie zatrwoży z czterech minusów dwa plusy można ułożyć:)) Pozdrawiam.
  15. stoisz na progu futryna tak piękna że już czymkolwiek nie zdołasz ozdobić tylko drzwi brakuje wejść możesz lecz nie możesz otworzyć
  16. @Nata_Kruk Dzięki→To też tekst o odejściu, przemijaniu (stąd o kwiatku), sensie istnienia itp:) Oraz wiary, że może kiedyś człek jako wciąż żyw, zgłębi tajemnicę ''koloru wiatru'' Pozdrawiam:) @Frohnixe Dzięki→Za ''nieśmiałą synestezję''→też →Ładne sformułowanie, lecz złożone raczej :) Pozdrawiam:)
  17. {Prolog} Nagły ruch sprawił, że odrobina białego puchu, poturlała się po metalowym zboczu. >|< W jednej chwili uświadamia sobie, że wybiegnięcie z lasu na pole było najgorszym wyborem, jakiego mógł dokonać. Na co liczy? Że pobiegnie szybciej, zdoła uciec. Przecież wie, że nie ma najmniejszych szans. A jednak nadzieja pcha go do przodu. Byle dalej od przeciwnika. Z tym tylko, że przeciwnik jest coraz bliżej. Na dodatek ma skrzydła. Nadleciał znad drzew, jak tylko go zauważył. Bawi się z nim w kotka i myszkę. A on jest myszką. Szarą i malutką. Miał złudną nadzieję, że na polu będzie łatwiej, bo wiatr dopomógł. Jak bardzo się pomylił. Mógł zostać w lesie. Między drzewami, by go nie dopadł. Nie pomyślał racjonalnie. Pragnie uciekać szybciej, lecz śniegu po kolana. Nie może przyspieszyć a nawet spowalnia bieg. Ma wrażenie zewnętrznej klaustrofobii. Najgorszy jest ten metaliczny szum z tyłu i skrzypiące odgłosy. Zdaje sobie sprawę, że przeciwnik szybuje prawie przy ziemi. Słyszy złowieszcze ocieranie śniegu o metal, kiedy zesuwa się ze skrzydeł. Przecież mógł go dawno dorwać. Widocznie nie chce. Podnieca się uciekającą ofiarą. W głowie układa obraz bestii, którą słyszy za plecami. Rozpiętość skrzydeł około trzech metrów. Składają się z połączonych równoległych sztabek. Sposób zabijania: nadlecieć nad ofiarę, owinąć skrzydłami i przeciąć na pół ostrymi jak brzytwa, szerokimi końcami. Górną połowę jakiś czas dźwigać, nacieszyć się ofiarą, by po chwili wyrzucić jak zwykłego śmiecia. Żadnego szarpania, szatkowania i obdzierania ze skóry. Chodzi tylko o jedno: żeby zabić i mieć z tego satysfakcje. Biegnie coraz wolniej. Czuje zimny pot pod ubraniem. Uciekając, a właściwie idąc, zbliża się do śmierci. Księżyc świeci jasno z tyłu. Widzi cień wielkich skrzydeł. Są bliżej i bliżej. Metaliczny dźwięk jest wprost nie do zniesienia i coraz głośniejszy. Wciąż nie może biec szybciej. A bardzo by chciał. Chociaż wie, że to daremny wysiłek. Sytuacja przypomina: gęsty, lepki sen, przez który stara się przedostać. Śnieg już sięga do połowy ciała. Macha nerwowo rękami. Odpycha się od zimnych kryształków, chce jeszcze przyspieszyć, lecz sił zaczyna brakować. Ciemna, śnieżna mucha na białej muchołapce. Koniec gry. Żelazny motyl wreszcie go dopada. Przepoławia ciało. Echo rozcinanych kości, błąka się wśród drzew. Śnieg nasącza czerwony znak śmierci. W świetle księżyca jest czarna. >|< – Mamo! Spójrz! Jakiego ładnego motylka zrobiłam. Z kolorowej bibułki. Bardzo się starałam. – Właśnie widzę. Śliczny. – Przyduszę go szpilką do poduszki. – Tylko uważaj na rączkę. >|< Ludność wioski budzą o świcie niepokojące dźwięki. Dochodzą z góry. Jakby metaliczny szum. Prawie wszyscy mieszkańcy wkładają ciepłe ubrania i wybiegają na zewnątrz. Inni patrzą przez okna. Jest słoneczna, piękna pogoda. Na tle błękitu nieba dostrzegają lecące obiekty. Przypominają swoim wyglądem wielkie, ciemne motyle. Tyle tylko, że są z żelaza. Zbliżają się bardzo szybko. Metaliczny odgłos jest coraz wyraźniejszy. Obniżają po skosie lot i niespodziewanie atakują. Wielu ludzi nie dobiega do swoich domów. Napastnicy nadlatują nad ofiary i robią to co zwykle. Przecinają skrzydłami na pół. Po krótkim czasie ulica jest pełna parujących szczątków, strzępków ubrań i niespełnionych marzeń. Na białym śniegu przypominają czerwone, rozłożyste maki. W innym miejscu, na zamarzniętym jeziorze, trzy motyle okrążyły ofiarę. Warują przy ziemi jak krwiożercze drapieżniki. Przesuwają się wzdłuż okręgu, raz na lewo, raz na prawo, uderzając skrzydłami o lód. Człowiek nie ma szans na przeżycie. Kobieta biegnie z dziewczynką na rękach. Czują z tyłu podmuch o intensywnym zapachu żelaza oraz metaliczne brzęczenie. Za chwilę bestia jest nad nimi. Przepoławia ciało szybko i sprawnie. Słychać dźwięk przecinanych kości. Dziewczynka zostaje wewnątrz podwiniętych skrzydeł z górna połową matki. Motyl szybuje z wyciekającym strumyczkiem. Po kilkunastu sekundach zawartość zostaje wyrzucona. Dziecko spadając nadziewa się na szpikulec płotu. Krew ścieka po sopelkach lodu. Wiele ludzi wsiada do samochodów. Nie myślą racjonalnie. Są miażdżeni i przecinani wewnątrz. Odgłosy ocierania metalu o metal nie należą do przyjemnych. Tym bardziej, że są to ostatnie, jakie w życiu słyszą. Niektórzy biegną na dach. Nie wiadomo dlaczego. Panika robi swoje. W takich sytuacjach rzadko kto myśli racjonalnie. Motyle spychają ludzi z oblodzonych powierzchni. Inne ich łapią skrzydłami. Wiele części zlatuje na ziemię niczym szkarłatne truskawki do bitej śmietany. Dla atakujących jest to po prostu mordercza zabawa, kryjąca w sobie znamiona zemsty. Ktoś wisi na rękach trzymając się rynny. Podfruwa jeden z motyli i je odcina. Spadającego, gonią cienkie stróżki własnej krwi, cieknące z kikutów. Motyle szybują bardzo nisko. Rozbryzgują krwisty śnieg, odrzucając ludzkie szczątki na boki. Są też inne, dużo mniejsze. W przeciwieństwie do wielkich, te, oprócz ostrych krawędzi skrzydeł, mają dodatkowo sześć cienkich nóg ostro zakończonych. Do patroszenia ofiar i przemiany ich w durszlaki. Wlatują przez okna do mieszkań, rozbijając szyby i niszcząc futryny. Sieją spustoszenie wewnątrz. Wszystkie są niesamowicie szybkie, silne i bardzo wytrzymałe. Potrafią odciąć bokiem skrzydeł ludzkie głowy. Zewsząd słychać przerażone wrzaski. Mieszają się ze wszechobecnym metalicznym zgrzytem. Ludzie mają wrażenie, że znaleźli się pod atakującą, metalową wiatą. Wiele motyli obija się o inne. Potworny hałas jest nie do zniesienia. To coś więcej niż żelazo, gdyż kryje w sobie cząsteczki nienawiści i czystego zła. Wtem atak się urywa. Odlatują tak samo szybko i niespodziewanie, jak przyleciały. >|< Ludzie zaczynają debatować: w jaki sposób pokonać takiego wroga. Nic na nich nie działa. To jeszcze nie te czasy wymyślnych śmiercionośnych broni. Tym bardziej wszystkich dziwi, skąd się nagle te stworzenia wzięły. Nagle pewien starzec przypomina sobie, że właśnie w tym miejscu dawno temu wymordowano wiele niewinnych istnień i zostawiono zwłoki na wierzchu na pożarcie dzikim bestiom. Zgromadzeni przypuszczają, że być może są to dusze tych nieszczęsnych ofiar. Słowa: przepraszam, nie zostały nigdy wypowiedziane po tych, co przyszli po nich. – Posłuchajcie! Należy ułożyć na śniegu napis: przepraszamy za to, że nasi was wtedy zabili. – To banał w najczystszej postaci. Wierzycie, że zadziała? – A cóż nam pozostało. Układajmy. Na pustym polu ułożono napis, z czego się tylko dało. Zakończono wieczorem. Wzmocniono okna i drzwi. Mało kto spał tej nocy. O świcie nadlatują. Lecz o dziwo prawie od razu zauważają wiadomość. Krążą nad nią, jakby czytały. Temperatura powietrza diametralnie wzrasta. Po chwili zaczyna padać deszcz. Śnieg im nie szkodził, ale woda z nieba, jak najbardziej. Zaczynają rdzewieć w zastraszającym tempie. Na ziemię leci rdzawy gęsty pył. Zakrywa topniejący śnieg. Jest tego bardzo dużo. Nagle z rdzy wyłaniają się białe, zwykłe motyle i szybują w kierunku nieba. Nie wiadomo tylko, co z tym atakującym w nocy. I czy było ich więcej?
  18. biała kartko twe literki sens tworzyły wciąż kochane już ich nie ma niewidoczne w tajemnicę są wpisane polny kwiatku co tu gnijesz ziemia chłonie twoje ciało nagle stracisz z oczu łąkę wiosną wróci co zabrano patrzysz w lustro obraz inny z tyłu pustka też nic nie ma spójrz uważniej widzisz siebie na krawędzi twego cienia słyszysz głosy gdzie brak echa tu słów szukaj i wypatruj tam je znajdziesz gdy poczujesz nawet dotkniesz kolor wiatru
  19. W szpitalu jest cicho i spokojnie. Jak to często bywa w nocy. Pusty korytarz zdaje się spać razem z pacjentami. Praktycznie nie słychać żadnych odgłosów. Jedynie raz po raz dobiega z oddali, otwarcie i zamknięcie drzwi. Tak jak teraz. Pielęgniarka idzie korytarzem. Odgłos jej kroków omiata boczne ściany. Gdzieś w kącie przy podłodze, odpada trochę tynku. Nie zauważa tego szczegółu. Po chwili otwiera drzwi i wchodzi do dyżurki. Lecz odgłos kroków na korytarzu słychać nadal. – Widzę, że książeczkę czytasz. Ciekawa? – Taka sobie… spokój dzisiaj. Wyjątkowo. – Nawet Pani Mówiąca Wciąż, nie dzwoni. – Dostała trochę na spanie. – Hej ty, nie mów. Jak się wyśpi, to dopiero będzie. – No co… fajna jest. Nie taka, jak ta druga… niedopieszczona. – Tak jak ty? – Zamknij się. – Ojeju. Zara obraza. – Cicho! Coś słyszę. – Niby co? Wychodzą obydwie. Nikogo nie ma. – Słyszysz… cichy śpiew? – Co? – No mówię ci. – Faktycznie. – To w pokoju: 22. Chyba. Otwierają drzwi. Rzeczywiście. Słychać wyraźniej… i nagle się urywa, – Na pewno ta po lewej śpiewała przez sen… chociaż dziwne, bo przeważnie mówi. – Kwiaty. – Co znowu? – Mają różową wstążeczkę. – No i co z tego. Któraś zawiesiła. – Jest zakrwawiona. – Idźmy stąd. – Z czego się śmiejesz. Chcesz ich pobudzić? – Wcale się nie śmieję. Nie ma z czego. – Muszą mieć wesołe sny. Nie ma co. Rano w szpitalu przeważnie gwarno i szumno. Nie jest to oddział ludzi obłożnie chorych. Wszyscy są przeważnie przytomni i wyspani. Można by rzec, iż panuje radosna atmosfera, jak na taką typu instytucje. Rodziny i znajomi zaczynają przychodzić. Dzisiaj odwiedziny. Gwar przy łóżkach, że aż… duszno. Do pielęgniarki podbiega mały chłopiec. Jest cały zdyszany i nerwowo dyszy. – Proszę pani. Mama mnie przysłała. Babcia dzisiaj spała… – To dobrze, że babcia spała. Nie przejmuj się. – Ale ona ma przy sobie… – No co ma? – Niech pani idzie ze mną i zobaczy. – Ale teraz nie mogę... Wielu odwiedzających i pacjentów stoi na korytarzu lub siedzą na krzesłach. Przeróżne rozmowy umilają czas. Dzieci biegają na wszystkie strony, nie zważając na to co mówią starsi. Oddział jest usytuowany na drugim piętrze. Co jakiś czas słychać otwieranie i zamykanie windy. W pewnym momencie nie można zamknąć drzwi. Jakby coś je blokowało. Po chwili wszystko powraca do normalności. Mała dziewczynka podchodzi do matki. Ledwo może mówić z wrażenia. – Jak ci powiem kogo widziałam, to nie uwierzysz. – No to powiedz. Nagle słuchać przeraźliwy dziecięcy wrzask, dobiegający z parteru. Wielu zbiega po schodach, by zobaczyć co się stało. W mało widocznym kącie przy drzwiach do piwnicy, wszyscy zauważają… może nie straszny, lecz nieprzyjemny widok. – No chodź pani. Babcia wystraszona, jakby ducha dziadka zobaczyła.. – No dobra. Idziemy. Starsza kobieta leży na łóżku i rzeczywiście jest lekko skołowana. Tak bardzo, że nie chce oddać swojej córce przedmiotu, który trzyma. Faktycznie, owa rzecz nie wygląda zachęcająco. Jest to mała szubienica, z małym dyndającym wisielcem. Córka kobiety zadaje słuszne pytanie: – Skąd to paskudztwo w łóżku mojej matki? Czyżby pielęgniarki miały dziwaczne poczucie humoru? A może któraś z pacjentek. – Ależ proszę pani. Wypraszam sobie takie insynuacje pod moim adresem. Żadnej szubienicy nikt nie włożył. Wykluczone! – Ciekawe! To skąd się wzięła? – Sama chciałabym wiedzieć. W kącie przed drzwiami do piwnicy siedzi niewielki misiu. Ma okrwawiony nóż w gardle. Z rozciętego brzuszka, wystają trociny. Jedno oko wisi na misiowym policzku. Wszyscy patrzą i nie wiedzą co powiedzieć. Takie widoki nie zdarzają się na co dzień w szpitalu. A na pewno trudno zauważyć misia w takim stanie. Kolejna noc. Znowu cisza i spokój. W dyżurce też cicho, bo obydwie pielęgniarki czytają książkę. Nagle dzwonek. – No mówię pani. Pod moim łóżkiem słyszałam szmery. Może myszy? – Nie ma tu myszy. – To może szczury? – Pani Andzio. Co pani wygaduje. Coś się pani śniło. – A ta czaszka z plasteliny. Co ona tam robiła? – Robiła? To pani wyszła z łóżka i spojrzała, żeby wziąć? – Właśnie. Cały czas słyszałam kulanie po podłodze. To wyszłam. Ale już więcej nie wyjdę. O proszę. To ona. Pani Andzia powiedziała prawdę. Trzyma w ręce małą kolorową czaszkę. Niewątpliwie z plasteliny lub czegoś podobnego. – Ktoś pani zrobił psikusa. Pani często wyzywa innych. – Skoro zasłużyli. – Nie można tak. Nie wiadomo co znowu pani podrzucą. Może co gorszego. – E tam… to się zaczęło nagle w nocy… nie, to nie one. Aż tak nie wyzywam. – To kto? – Może doktór. Bo mu ostatnio powiedziałam… zresztą nie ważne. – To co zwykle, tak? – No tak. Tym razem ze sufitu zlatuje trochę… sufitu. Cichy odgłos odbija się echem od ścian i zamiera. – Doktorze! W naszym szpitalu dzieją się niestworzone historie. – Przecież nikomu włos z głowy nie spadł. – Owszem. To prawda. Ale nie wiadomo, co będzie dalej. – A co ma być? Ktoś robi głupie kawały i tyle. – Niby kto? Nikogo żeśmy nie widziały. Proszę pomyśleć rozsądnie. Takich dziwnych przypadków jest coraz więcej. – Czyli jakich? – Ktoś zamienił kaczkę blaszaną, na kaczkę żywą. Goniliśmy ją po całym pokoju. To chociaż było śmieszne. Ale misiu z nożem w szyi, to już mniej. – To tylko misiu. – Oczywiście. Póki co misiu. A jak znajdziemy nóż… gdzie indziej… na przykład w pana gardle? – Nie chciałbym mieć. – A kto by chciał? – No dobra. Podobna największa zagadka, to z tym łóżkiem. Ciągle słyszy jakieś szmery? – Tak. Teraz nawet nocną lampkę świecimy. – A reszta co... leży i nic nie widzi. – Reszta śpi. Może wolą spać niż się bać. – To dlaczego ona nie śpi. – Bo ma najbliżej do tych… odgłosów. Zresztą jest… no wie pan sam jaka jest, gdy ktoś jej spokój zakłóca. – Wiem cały czas. A nie spojrzała pod siebie… gdy było słychać? – Aż taka odważna już teraz nie jest. – No cóż. Instalujemy dwie kamery. Jedna obok łóżka… a druga będzie filmować z góry część pokoju… gdzie stoi łóżko…. i kamerę, co stoi pod łóżkiem... – Mamy tylko jedno łóżko w tym kącie. – No właśnie mówię! – Aha. – To nie będzie takie proste z tymi kamerami. – Trzeba to wyjaśnić. Jak będziemy czuwać osobiście, to może się nie ujawnić. – Co? Bo mnie zimno po plecach przemknęło. Zamieszanie jak diabli z tym całym monitoringiem. Pacjenci w pokoju, tym razem okazali niestety ciekawość. Nikt im nic dokładanie nie mówi, żeby nie zakłócili transmisji na żywo. Póki co instalowana jest kamera pod łóżkiem, oświetlenie tudzież, oraz druga w kącie pod sufitem. Jedna pacjentka ma twarz zakrytą gazetą, bo mówi, że ma prawo do tego, żeby ją nie filmować. Tłumaczą wszyscy, że nie będzie na wizji i że ma zdjąć gazetę, bo wynikną trudności z oddychaniem, ale jest uparta. W końcu nadeszła wiekopomna chwila. Zainteresowane gremium siedzi po nocy w dyżurce i patrzy się w ekran. A właściwie: w dwa ekrany. Długi czas nic ciekawego nie widać. Jedynie nogę od łóżka, skrawek ściany oraz idącego pająka. Natomiast z drugiej kamery, obraz jest ciekawszy. Babcia leży w łóżku z papciem w ręce, gdyby nagle co wyszło. Zgromadzeni zaczynają odczuwać zniecierpliwienie. W końcu nawet chcą iść precz do swoich domów. Nagle ktoś wrzasnął z cicha, jak na szpital przystało: – Spójrzcie. Obraz pod łóżkiem się przesuwa. Rzeczywiście. Od lewej do prawej. Jak wskazówki zegara. Wolne, płynne ujęcie, jakby filmowano krajobraz. Zniknął nawet papeć z pola widzenia. – Coś jest nie tak? – Niby co? – Jak to co? Spójrzcie na drugi ekran. – No patrzymy. – Widzicie, kamerę przy łóżku? – No tak. – Rusza się? – No nie. – A obraz tak. Ktoś mi powie, jak to możliwe? – Na pewno krasnoludek robi nam psikusa. Puszcza obraz ze swojej kamery na nasz ekran. Może mają technikę rozwiniętą… że hej ho, hej ho. – Bardzo śmieszne. – Idźmy tam. Musi istnieć jakieś wytłumaczenie. – Myślisz, że to coś będzie na nas czekać? – Coś? Aż mnie ciarki przeszły. Faktycznie. Nie czekało. * – No i znowu nabroiłaś. – Ależ mamo. Lubię… przenikanie.To były zwykłe psikusy. – Szczególnie z tym misiem zakrwawionym. – No już dobrze… przegięłam. – Albo z tymi odgłosami kroków i spadającym sufitem. Co ci przyszło do głowy? Nawet nikt nie zauważył. – Pani Sprzątaczka zauważyła. – Z tą szubienicą, to też przesada. Mogła się przestraszyć na śmierć. A gdyby ciebie złapano. Wiesz jakie byś zamieszanie wprowadziła? – Przecież jestem niewidoczna w takich sytuacjach. – A z tym łóżkiem, to jak zrobiłaś? – Swoją kamerą się wpięłam na odległość. Spod innego łóżka. – Nic im nie podpadło? – Widoki są podobne. Tylko raz miałam stracha. – Kiedy zobaczył cię twój odpowiednik. Bo tylko ona jedna jedyna mogła cię dostrzec. – Zgadza się. Ale szybko znikłam. – Od dzisiaj przez tydzień masz szlaban. Żadnych Światów Równoległych. Tak żeśmy oba z ojcem postanowili. Idź do swojego pokoju i przemyśl na spokojne powstałą sytuacje. * – Mamo!! – Co tam znowu? – Skąd się wzięła na moim łóżku gilotyna z modeliny?
  20. @Konrad Koper 3– to taki ptaszek szczęścia szybujący po niebie? bo zaiste sam nie wiem lecz wzruszyło to mnie a zatem pospiesznie dzięki ślę:)) Pozdrawiam:)
  21. ––?/–– po płycie nagrobnej ty chodzisz wiecznie proszę zejdź chyba nie chcesz by tatuś pomyślał mam lumpa córeczkę wiesz mamo uchylę ździebełko choć z płytą ciężko jak nie wiem może tatuś wyjdzie chociaż pewnie hmm... lepiej mu w niebie Zuzia dziękuję no nie doprawdy ale ty silna jesteś taki ciężki kamień uważaj tylko bo jak spadnie to ci paluszki nawet rączki złamie proszę uchyl bardziej tatuś wyjdzie będzie fajnie kochany przecież jak żaden na świecie * jestem tu często przecież żyję płaczę później smutno bardzo przez najdłuższą chwilę kiedyś były inne te nasze zabawy no nic wracam lecz zostawię na kamieniu bucików ślady
  22. Pro⌛log Nad cmentarzem w poświacie kolorowych świateł, wisi ogromny zegar. Obraca się miarowo wokół pionowej osi, lecz nie za szybko, aby każdy mógł dojrzeć dokładną godzinę. >< Ciepła wiosenna noc. Księżyc świeci jasno, niczym wielka okrągła latarnia, zawieszona na nieboskłonie, pośród złotych gwiazd. Idę polną ścieżką, wolniutko i spokojnie. Można powiedzieć, że podążam w tunelu własnej wyobraźni, chociaż dostrzegam świat zewnętrzny. Cisza tego rodzaju, że aż ją słychać. Nagle, kawałek chwili przede mną, widzę ścianę migotliwego światła. Coś w rodzaju: tęczy. W nocy? A niby skąd? - zadaje pytanie samemu sobie. Wisi bardzo nisko, kilkanaście metrów nad ziemią. Przez jej powierzchnię, prześwituje powierzchnia księżyca. Niesamowity widok. Z rozpędu i roztargnienia, przechodzę pod nią. Stoję na cmentarzu. Taki jestem zaskoczony, że nawet rozglądam się racjonalnie wokół. Nie jest ciemno, ale też nie zupełnie jasno. Ludzie chodzą pogrążeni w myślach, pełnych radości i smutku równocześnie. Atmosfera oczekiwania: wyczuwalna i gęsta. Prawie przytłacza. Otoczenie wokół wygląda jakoś inaczej. Rozmieszczone są w równych rzędach, prawie identyczne. Na każdej pionowej tablicy, widnieje biała lampka. Dwie prostokątne płyty spoczywają na każdym grobie. Wokół barwne znicze. Najbardziej widoczny jest zegar. Stoi nad imieniem i nazwiskiem. Spoglądam do góry. Na wielkim zegarze dochodzi dwunasta. Nie mam pojęcia, czy w południe, czy w nocy. Światło o dziwnej barwie, z lekka przytłumione, nie pomaga w rozeznaniu. Myślę sobie, że brakuje jedynie lampionów i wesołych śpiewów. Atmosfera przedziwna. Widać to po zachowaniu ludzi. Zmierzają w kierunku grobów, jakby niepewni swego. Patrzę w górę. Pozostali też. Zaczyna wolno wybijać pełną godzinę. Zewsząd dobiega dźwięk: otwieranych, kamiennych drzwi, jakby wewnątrz był jakiś: mechanizm. Ludzie stoją w milczeniu. Nagle robi się niepokojąco cicho. Górna część wielkiego sekundnika, zakrywa cyfrę: dwanaście i nieruchomieje. Mam wrażenie, że czas stanął w miejscu. W tym momencie zaczynają wychodzić zmarli. Jestem taki skołowany sytuacją, że tylko stoję i patrzę. Nie są to żadne szkarady. Wyglądają tak samo jak wtedy, kiedy ich chowano. A przynajmniej tak wnioskuję z ich wyglądu. Jak się wydostali z trumien lub ukształtowali z prochu? Po krótkim powitaniu, główny sekundnik rusza. Pozostałe, mniejsze też. Przypuszczam, że zegary zadziałały równocześnie. Zaczynają się ożywione rozmowy. Przy niektórych grobach, są tylko dwie osoby: żyjąca i zmarła. Albo tylko zmarła, stojąca samotnie. Jedno mnie zastanawia. Odwiedzający, nerwowo spoglądają na zegar, stojący na tablicy. Niby rozmawiają, ale coś jest nie tak. Niecodzienność sytuacji w jakiej się znalazłem, sprawia, że zapominam obserwować zegary, ze zrozumieniem upływającego czasu. Nagle jeden z odwiedzających odchodzi od grobu, w kierunku wyjścia. Wielu czyni podobnie. Nie bardzo rozumiem, tego typu zachowania. Dlaczego tak uciekają, skoro mają okazję porozmawiać z osobą, która najwyraźniej była im bliska. >< Stoję na zewnątrz cmentarza. Ludzie wchodzą i wychodzą, ale nikt nie chce zaspokoić mojej ciekawości. Wiem, że to wszystko nierealne, ale skoro już tu jestem, to chciałbym wiedzieć, co jest grane. Czuję czyjąś dłoń na ramieniu. Aż się wzdrygam. Wiadomo czemu. Spoglądam do tyłu. Widzę człowieka przed sobą. Odzywa się do mnie: – Pan chyba nie stąd? – No nie. – Ciekawi pana zapewne, co tu się dzieje? – Tak. – To jest dziwna kraina. Coś jak świat równoległy. – Do czego? – Tego nie wiemy. A propos. Skąd pan się tu wziął? – Prosto z pola. – Rozumiem. Jakby to panu wytłumaczyć najprościej. Tu jest tak samo jak u was, ale z małym wyjątkiem. – Z jakim? – Mówiąc krótko – raz na rok, dla wszystkich w tym samym dniu, jest Możliwość Rozmowy. – Domyślam się, że z umarłym? – Tak. – To wspaniałe. U nas tak niestety nie jest. – Żeby nie przedłużać… mówiąc trochę żartem: za darmo umarło. Rozumie pan? – Nie bardzo. – Mówiąc prosto z mostu: godzina rozmowy, odbiera osobie odwiedzającej rok życia. – Rok? To dużo. – Tak. Jeszcze jedno. Liczy się zaczęta godzina. Wszystko jasne? – Czyli jeżeli ktoś pogada powiedzmy jedną minutę, to i tak rok do tyłu? – Dokładnie. – Czyli lepiej wykorzystać do maksimum? – W zasadzie, tak. – Dlaczego w zasadzie? – Maksimum ma ryzyko w sobie. Można się zagadać, minuta wejdzie następnej i rozumie pan... dwa lata do tyłu. Zawsze w takiej sytuacji radzę wykorzystać następną godzinę, ale bardzo uważać. – A jeżeli komuś na latach nie zależy. Chce być z bliską osobą bardzo długo. – Jest limit do czterech lat. – Dlaczego akurat tyle? – Nie wiadomo. – A jak ktoś będzie gadać pięć godzin? – Nic z tego. Po czterech wchodzą z powrotem. Nie mogą inaczej. Siła wyższa. – A niby skąd osoba odwiedzająca będzie wiedziała, że umiera za wcześnie? – Nie będzie wiedziała. Rodzina też. Tu chodzi o psychologię. Rozumie pan. Świadomość, że godzina rozmowy, skraca o rok moje życie. – Czy rzeczywiście skraca? – Tak. Niestety zdarzają się… dowody. I to przeważnie przez nieuwagę rodziców. Albo raczej rodzica. Zdarza się to niezmiernie rzadko – chociażby dzięki zegarom - ale jednak. Jeszcze jedno. Swoje zegarki są nieprzydatne. Trzeba patrzeć, na te przy grobie, lub na ten wielki ogólny. To szczegół, ale bardzo istotny. – Mówił pan o jakimś dowodzie. – To znaczy… w pewnym sensie. – Nie rozumiem. – Chodzi szczególnie o dzieci. – O dzieci? – Małe dzieci. Kilkuletnie. Czy muszę tłumaczyć dalej? – Proszę. – Dawno temu mieliśmy taki przypadek, że ojciec przyprowadził swoją trzyletnią córeczkę, żeby sobie z mamą pogadała. Niestety, przegapił czas. Gdy minęły trzy godziny a zaczęła czwarta, dziewczynka momentalnie umarła. To było straszne. Mówię panu. – Chwileczkę. Przecież może być tak, że danemu dziecku - wliczając te trzy lata - przeznaczone jest powiedzmy sto lat życia. Przekracza limit trzech godzin umiera mając dziewięćdziesiąt sześć. Kto by się zorientował? – Zgadza się. To żaden dowód. Tylko, że to o czym wspomniałem, wydarzyło się tutaj. Ludzie od razu pomyśleli, że to dziecko miało żyć siedem lat… – Ale to mógł być zbieg okoliczności. – Owszem. Mógł. Ale tutaj to wyglądało inaczej. – Ojciec był nieroztropny, można by rzec. Po co dziecko w takie miejsce przyprowadzał. Gdyby nie przegapił, to jeszcze by żyło jeden rok. Ale z drugiej strony, skąd miał wiedzieć, że jego córka, ma tylko cztery lata przed sobą. – No wie pan. W takich okolicznościach zdarza się, że ludzie postępują nieracjonalnie. – Czyli jednak to prawda. Coś za coś? – Tak. To znaczy nie istnieje dowód, że tak jest. Ale też nie ma dowodu, że tak nie jest. – A co z dorosłymi. Załóżmy, że mąż w wieku powiedzmy czterdziestu lat, ma jeszcze przed sobą – trzy lata życia – ale o tym nie wie. Przekracza limit trzech godzin i po rozmowie z żoną, nagle umiera. Takie przypadki też się zdarzają? – Nie chciałem o tym mówić, ale też. Człowiek nie wie, ile mu czasu zostało. A zatem, każde odwiedziny to ryzyko, że po wizycie – lub w trakcie – odwiedzający umrze. – Rozumiem. A proszę mi powiedzieć, czy dużo jest odwiedzających? – Mniej, niż by się mogło spodziewać. Ludzie różnie do tego podchodzą. Przed śmiercią dziewczynki, przychodziło więcej. Śmierć dorosłych, robi trochę mniejsze wrażenie, szczególnie dla postronnych osób. Ale mimo wszystko, przychodzą. Chęć pogadania z bliską osobą jest czasami bardzo silna. Różni ludzie, różnie się na to zapatrują. – A proszę mi powiedzieć, czy istnieje sposób, żeby na przykład, rozmawiać cztery godziny, a być tylko – powiedzmy – dwa lata do tyłu? – Owszem jest. – To znaczy? – Najlepiej pan to zrozumie na prostym przykładzie. Istnieje możliwość, przerzucenia swoich godzin, na drugą osobę. Wtedy ta druga rozmawia – powiedzmy – cztery godziny – a traci – dwa lata życia. – No to super… – To zależy dla kogo. Wtedy ta pierwsza, rozmawiając z umarłym – dwie godziny, jest cztery lata do tyłu. Trzeba kogoś naprawdę kochać, żeby być zdolnym do takiego gestu. – Niewątpliwie. A jak to jest z tymi umarłymi, którzy muszą stać samotnie przy grobie. Podejdzie ktoś do takiego, żeby z nim pogadać? – Bardzo rzadko. Wolą wykorzystać czas do rozmowy z bliską osobą, niż gadać z obcą. Zresztą trudno się dziwić. Aha, jeszcze o jednym zapomniałem. Można oczywiście chodzić do kilku grobów i rozmawiać po trochu. Liczy się łączny czas. – Czyli mówiąc trochę żartem, z wujkiem, który nam chałupę zapisał, gadamy dłużej, a z ciotką, z którą żeśmy ostatnie koty darli, tylko chwilę albo wcale? – Różnie to bywa. Nie mnie sądzić. To też kwestia wybaczenia lub nie. Dziwnie się układają relacje międzyludzkie. – A co by się stało, gdyby osoba zmarła wyszła poza granice cmentarza? – Raczej by trzeba powiedzieć - poza obszar zewnętrzny należący do cmentarza. – Duży to obszar? – Dokładnie nie wiadomo. – No to co by się stało? – To by było straszne… że tak powiem. Zarówno dla żyjących jak i umarłych. – Czy to się kiedyś zdarzyło? – Gdyby się zdarzyło, to by nie było naszej rozmowy. – Czyli nie mam drążyć tematu? – Nie. – A proszę mi powiedzieć, czy ci umarli… mówią jak Tam jest? – Ani słowa. Po wyjściu, pamiętają tylko to, co było do czasu ich śmierci. A poza tym, nie mówią o wielu sprawach, co by mogły zaszkodzić lub być przydatne osobom żyjącym. Rozumie pan? – Chyba. Jeszcze jedno pytanie mnie nurtuje. Po co ten wielki zegar nad cmentarzem, skoro każdy grób ma swój? – Nie domyśla się pan? – Żeby było widać z daleka. – Też dlatego. – Też? – Uzyskał pan ode mnie wiele cennych i ciekawych informacji, lecz nie wszystkie kwestie dokładnie wyjaśniłem. To by zajęło za dużo czasu. Aczkolwiek sprawia pan wrażenie inteligentnego człowieka, a zatem – jak rozumiem – nie ma problemu. – Oczywiście, że nie ma. Jestem wielce zobowiązany. A nawet wdzięczny. Bardzo dziękuję. – Miło mi, że pan dziękuję, ale… zresztą nie ważne. Życzę miłego powrotu. >< Oddalam się od cmentarza, w poświacie światła bijącego od Wielkiego Zegara. Widzę przed sobą migotliwą ścianę. Przechodzę pod nią. Jestem na polu. >< Zamglony sierp księżyca oświetla niecałą drogę.
  23. orkiestra zagrała zaczęto tańczyć wnet połamano członki i palce ktoś posmarował parkiet smalcem a przed imprezą pies się objawił nie uwierzono w dziwadło wcale kopnięto w dupę wygnano marę a on tylko dla nich chciał zlizać smalec
  24. jam staruszka na sto trzy w głowie tańce i swawole ktoś na odcisk wejdzie mi wnet solniczką mu przysolę moja laska jest stalowa a trzewiczki są czubate niejednego boli głowa dostał z buta we facjatę każda zebra czarno biała musi liczyć się z mym krokiem tylko jedna się nie bała szachownicy jest widokiem dziś jechałam autobusem siadaj pani miejsce zrobię rzekłam jemu ty luntrusie młoda jestem postać mogę dzisiaj byłam na zakupach bo staremu pękła fajka ktoś śmiał wrzasnąć stara dupa ja mu za to z czuba w jajka z wytłaczanki poleciały białka żółtka i skorupki a on stał jak ocipiały później leżał dostał z główki luby biega dziś z kagankiem bo ja korki mam przy butach ptaszek drażnił mnie co ranka śpi bestyjka lekko struta znowu coś tam w kącie wierci gdyż żaglówkę robi z kory stoję nad nim jak pół śmierci bo mnie naszło na amory mężuś płacze nieszczęśliwy maszt mu znowu ledwo stoi ale idzie ledwo żywy jednak mnie się trochę boi zdziera kapę jak w udręce krochmalone też piernaty trzyma jeszcze jaśka w ręce aż mu skrzypią luźne gnaty już ja zdjęłam suknię własną jak parowóz dyszę sapie on szlafmycę ma za ciasną bo nerwowo jakoś chrapie tego masztu on nie wsadzi załatwiłam mu vigory może swą żaglówkę zdradzi do ciamciania będzie skory niewyspany rano wstaje aż mi żal tak ciutkę jego bo codziennie jemu staje obraz wdzięków ciała mego dziś famułę zaprosiłam piekę dla nich smaczne dania choć na dziadku nie gościłam nie daruję mu kochania przyszły wuje ciotki wnuki nieznajomi jacyś krewni oraz dwa rodzinne tłuki niezupełnie jednak wredni stoły pełne smakołyków placków tortów i golonek widzę małych cwanych smyków pochowały do kieszonek teraz w nogę gramy sobie tylko dziadki palą lulki żadnych goli nie strzelają nie trafiają już do dziurki kiedyś głupek mnie zapytał ile wiosen ja już żyję jego nosek pięść przywitał lecz do lata on dożyję kiedyś na drzewostan wlazłam ale spadłam wnet z gałęzi dupkę w troki i polazłam nie zerwałam z życiem więzi rezolutna ja staruszka z charakterem kryształowym idę z dziadkiem dziś do łóżka by w miłości wejść okowy *~~~~~~~~~~~~~~~~~* ================== na cmentarzu grobek ładny on przykryty ciężką płytą na nim napis wszak banalny fajnie było z tą kobitą ================== *~~~~~~~~~~~~~~~~~* lecz nie koniec to wierszyka bo testament jest czytany chociaż dziadka w krzyżu strzyka musi siedzieć zasłuchany tu się wcale nie zmieniłam chociaż jestem kupą prochu ja wam w spadku zapisałam mych wybryków tak po trochu
  25. @Deonix_ Dzięki:)→No faktycznie. Jest jak jest. Mogło być lepiej :( Ciągnę wiele ''srok za ogon'' jeżeli chodzi o rozdaje tekstów. Może dlatego. W ''ramce'' nie lubię siedzieć:) Wiele Dobrego w Nowym Roku i dalej.... życzę. Pozdrawiam:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...