Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @CafeLatte CafeLatte→No fakt. Trochę biedny. Ale z drugiej strony, licho wie, skąd się wziął? A zatem, gdyby tubylcy machnęli lekceważąco ramionami, co by znaczyło→czort z nim, to nie wiadomo, co za heca by wynikła:)) Pozdrawiam:)
  2. księżycowe miasteczko błękit ziemi urzeka gdzie jesteś córeczko twoja mama czeka jestem tu na chwilę księżyc to wesoły czarno biały kucyk wrócę z nim do szkoły są tutaj wiewiórki mają skafanderki śpią misie puchate w gwiazdki ich kołderki wyglądam tu dziwnie w księżycowym domku przez szybkę ja patrzę łapką kiwam słonku jest mi tu wesoło mamusiu kochana lecz o tobie myślę od samego rana ja i inne dzieci tak sobie śmigamy lunka słabo trzyma wysoko latamy są małe kangurki z nimi też skaczemy lecimy wysoko nawet gdy nie chcemy kochana mamusiu słonie się przywlekły małe i zielone ale już uciekły śmieszny tu ślimaczek w skorupce kolega tutaj się nie wlecze tylko łatwiej biega dziś nam obiecano zobaczycie jego co was ma w opiece pana Twardowskiego domek jest błękitny my tam spoglądamy stamtąd nas kochacie my was stąd kochamy
  3. ––?/–– W naszej wiosce wyhodowaliśmy sąsiadkę, którą nic nie interesuje. Nic a nic. Chociaż uciążliwa nieco, to okazała się pomocną. Kiedyś w nocy dostrzegła coś ciemnego. Szybko capnęła przydatne narzędzia, wybiegła z chałupy i pierwszym pociągnięciem, zaczęła nas bronić przed zgubą. Nie zdążył zwiać, a teraz już nie może, jeno potulnie stoi. Ewentualnie chichocze, bo ma łaskotki. Problem taki, że nie możemy przestać. Gdy jeden kończy, drugi zaczyna. * – Kochanie, spójrz. Za każdym razem gdy tu jedziemy, to zawsze któryś farbą go pędzluje. Doprawdy sadyści. Jeszcze biedaczek dostanie zapalenia płuc. – Nie dziw się im. Nie taki diabeł straszny jak go malują.
  4. # = o Drzewiak mości się w łóżku z liścia, odganiając co chwila natrętną biedronkę. – Przestań mi tutaj chodzić – marudzi swoimi ustami z kawałka trawy. - Znowu przez ciebie nie mogłem się wyspać. – Ja już wiem, co ciebie we mnie denerwuję – mówi rezolutna biedronka, machając znacząco lewym skrzydełkiem, gubiąc prawie jedną kropkę. – Moja śliczna czerwień. Drzewiak ma już dość słuchania pyskatej biedronki. Jest kilka razy większy od niej, zrobiony z kawałka brzozowej kory. Z portek zwisają białe łaty a na twarzy widnieje blizna po ukłuciu igłą igliwia. To okrutny Iglajus Jodłor tak go urządził. – Halo, tu ziemia! – wraca do rozmowy, szumiąc tym razem prawym skrzydełkiem. – Przestań się użalać nad swoim losem. Pamiętasz? – Co tam znowu mam pamiętać, Kropeczko ty? – No, no. Powiedział co wiedział... i żadnego: ciećkania, bo mi od tego kropki kwadratowieją. O czym miałam mówić, bo przez ciebie zapomniałam? – O czym mam pamiętać. – No właśnie. O czym masz pamiętać? Dobre sobie. A kto ci kłębkiem pajęczych nici, ranę przemywał. No kto? – No ty. I co z tego? Wnerwiłaś pająka. Most spod nóg mu ukradłaś, przez to biedak piątą nogę złamał, uderzając przy spadaniu o kant starego grzyba. – Ale miękkiego. I tylko w kolanie. Przeżyje jak nic. Już dawno się zrosła. A zresztą poszedł sobie, bo u nas muchami nie obrodziło... a fuj, głupie muszyska. Dobrze, że ich tutaj jak na lekarstwo. – Ble – powiedział Drzewiak. – Nie mam zamiaru połykać takich leków. Mimo tego jakoś dziwnie złagodniał i zgłodniał od tej rozmowy. Lubi pyskatą Kropę ale co za dużo to niezdrowo – myśli sobie, marząc o smacznej potrawce z trawy, przyprawionej szczyptą tartego orzecha laskowego, polanego sokiem wyciśniętym z soczystej jagody z domieszką kropelki rosy. – Drzewiak – zakrzyknęła nagle spanikowana Kropa, leżąc ze strachu na plecach, robiąc piruety sześcioma nóżkami. –– Coś się do nas zbliża. Grzyby znosi na wszystkie strony, a robaki wyskakują z dziur, nie wiedząc gdzie uciekać. Przyjaciel na ten widok wyskakuje ze swoich marzeń, plątając swoje myśli. – No powiedz, czy to tym razem koniec lasu. Koniec nas? Tylko mi nie mów jak ostatnio – spojrzała przez zaciśnięte zęby, mówiąc dalej – że to nic. Spoko. A pamiętasz co było poprzednio. Szyszka na ciebie spadła... – Uspokój się i nie wspominaj o szyszce. Już dosyć żywicy drzewom napsuł. – Masz na myśli... – Oczywiście, że Iglajusa. To on mnie rzucił szyszką, aż igłę spłoszył prosto na mnie... szkoda gadać. Drzewiak chociaż zgrywa opanowanego, wcale taki odważny nie jest. Nie tyle chodzi mu o siebie. Jakby co, to się zrobi na nowo. Mało to różnych liści, kory i orzechów w lesie. Martwi się o Kropę. Jej życia nie wróci. Nie będzie mógł jej poskładać na nowo. – No postaw mnie wreszcie na nogi. Długo mam jeszcze czekać na zmiłowanie jakiegoś: Drewienka. – Tylko nie: Drewienka. Znowu zaczynasz mnie wnerwiać, chociaż życie jest nam coraz bardziej miłe – mówiąc to, znacząco rusza powieką zrobioną z zielonej koniczynki, przyozdobionej koronką z babiego lata. – No pomyśl, nie chcę ciebie utracić. Z kim się będę kłócić? Biedronce łezki wzruszenia z oczu zwisają. Przecież to mówi najlepszy przyjaciel. Muszą uciekać. Ale przed czym. Tego nie wie. – Zwiewajmy – wrzeszczy przerażony Drzewiak. – Wsiadaj na mnie. – Głupiś! Przecież mogę pofrunąć. – Chcesz mnie zostawić samego? – No nie... przepraszam. Ale będzie ci ciężko. Już same kropki swoje ważą. – Przyjaźń nic nie waży, nawet gdy ciężka. Widzisz te ślepia w listowiu? – Ojej! Co za potwór. A skąd wiesz, czy chce nas zjeść? – Nie ważne. Uciekajmy. Stary Iglajus słyszy jakieś wrzaski. Właśnie wrócił ze spaceru. Jest bardzo zmęczony, lecz ciekawość zwycięża. Mimo słusznego wieku i zgrzytających korzeni, szybko biegnie w kierunku przerażonych odgłosów. Zielone włosy o kształcie podłużnych szyszek, strącają poziomki, a te kulając się na leśnym runie, spać nie dają maleńkim stworzeniom. Korniki popatrują ciekawie z dziurek, nie myśląc w tej chwili o chrupaniu. Już wie, co za chwilę zobaczy. To co zwykle: Drzewiaka i Kropę. To te dwie pierdoły, wiecznie się kłócące, co go mają za strasznego potwora, bo szyszkę z drzewa niechcący upuścił, prosto na marudną głowę zrobioną z żołędzia. – Szybciej, szybciej, biegnij – ponagla struchlała Kropa. – Zjawa leśna od siedmiu boleści nas goni a ty się wleczesz, jakbyś chciał i zrezygnował. – Czy wiesz co będzie, gdy znajdziemy się w strasznej paszczy? – Przestań zrzędzić, bo ledwo zipię – złości się, biegnąc z gadającym ciężarem na plecach. – Lepiej zerknij za siebie. Dogania nas? – Taa... ale o zgrozo... to gorsze do potwora... to wstrętny Iglajus, co mojego przyjaciela szyszką przywalił. – Masz na myśli mnie? – Przecież nie mam innego, głupolu. Bestia przebiega obok nich spłoszona bardzo, huczącym Jodłorem. Nie wiadomo czy chciała ich zjeść. Gdyby nawet, to zostawiła apetyt za sobą. Wybawiciel wreszcie ich dogania, sapiąc i gderając na cały las, aż niektóre ptaszki milkną zniesmaczone. – Co wy wyprawiacie – rzecze donośnie, ruszając groźnie wąsem z miękkiego mchu. – To tylko zwykła mysz. Ona nie je takich pomyleńców. – Ty Iglajusie się nie znasz – krzyczy wnerwiona, aż jej kropki z tej emocji purpurowieją. – Mogliśmy zginąć na śmierć. – Co ja bym bez niej zrobił – dodaje Drzewiak. – A beze mnie? – pyta Jodłor, dziwnie się uśmiechając ustami z krzywych gałązek. – Tyś mu szyszką przywalił – dodaje Kropa z wyrzutem. – Niechcący. To ja już sobie pójdę. – No... tego... dzięki za wszystko. # = Drzewiak mości się w łóżku z liścia odganiając co chwila natrętną biedronkę. – Przestań mi tutaj chodzić – marudzi swoimi ustami z kawałka trawy - Znowu przez ciebie nie mogłem się wyspać. A właściwie... możesz mnie denerwować. Najważniejsze, że jesteś. Drzewiak nie wie, że wyjątkowo tym razem, jeszcze się nie obudził. To tylko sen, że Kropa jest przy nim. Tak naprawdę jej nie ma. Budzi się i po raz pierwszy, jest mu bardzo smutno. Najgorsza ta cisza wokół. Coś się musiało stać. Ona by sobie nie odpuściła, przyjemności denerwowania jego osoby. Szuka ją wszędzie, ale bezskutecznie. Wtem dostrzega coś dziwnego. Nawet nie wiedział, że jest to możliwe. Poznaje je natychmiast. Są mu doskonale znane. Co ją skłoniło lub zmusiło do tego, żeby je tutaj zostawić? Chciała mu coś przekazać? A jeżeli już nie żyje? Odgania takie myśli od siebie, najdalej jak może w głąb lasu. Może je napotka i będzie wiedziała, że się o nią martwi. Siada na kawałku gałązki, bierze czapeczkę od żołędzia i na jej dno kładzie: sześć kropek. Są tak samo czarne jak jego myśli. Jeszcze jedno go zastanawia. Gdzie jest: siódma? Gdzieś tutaj, czy ma ją na sobie? A jeżeli tak, to dlaczego nie zostawiła wszystkich? Postanawia udać się do Iglajusa Jodłora. Stary zrzęda na pewno coś poradzi. Będzie wiedział, co się mogło stać. A może nawet wyruszy z nim na poszukiwania.
  5. @Waldemar_Talar_Talar Waldemar_Talar_Talar→Dzięki:)→Komet dość tajemniczy trochę:)↔Pozdrawiam:)
  6. Plecionka gdy czas zmieni oblicze ile go już nie ma życie wciąż garbate mały skrawek nieba na bruku skrzypi trumna w zaprzęgu co być musi odrywa to wspomnienie co nigdy nie powróci niewinny nóż na stole cichutko sobie leży ktoś go włoży w serce musi w to uwierzyć figurka zamrożona na progu tkwi samotnie żyje w niej nadzieja że ujrzy piękną wiosnę skowronek chociaż niemy frunie jednak w niebo mimo wszystko nucić przeistoczyć w drzewo korzenie w sercu ziemi wiatrem gnane słowa przeszłość tu zbłąkana nad nią lśni korona zmącenie wody falą zatrucie swoim jadem na hologram mostu ego znów się kładzie kolizja miodu z pszczołą śniegu z mroźnym wiatrem mroku z cieniem nocy oczu z własnym blaskiem trudno coś czasami w życiu całkiem zmienić próżne twe zmagania wiatru nie zastrzelisz jakby tak uśmiechu dodać cierniom cząstkę pryzmat ścian kryształu zrodzi dróg plecionkę wtedy łzy symetrii nie są takie same los w srebrzystej tafli chaosem śni nirwanę Sens Muzyki wiolinowym kluczem otwierasz drzwi symfonii w ciszy widzisz muzykę z rozpuszczonymi dźwiękami opadają bezgłośnie na ramiona coś tu nie tak kombinujesz zauważasz martwy akord oparty o ścianę z której odpadło trochę tynku na cień wspomnienia orkiestry spoglądasz w lustrzaną partyturę tam każda nuta jest łzą na pięciolinii przemijania cierpień i radości w różnych tonacjach przed ostatnią chwilą * nagle słyszysz szept muzyki niepojęty niezrozumiały wypełnia ciebie słyszysz pęknięcie finalnej struny już nigdy nie będzie tutaj całością jesteś
  7. @lich_o lich_o→Dzięki:)→No w sumie mogło by być, lub w innej rybie:)) Ale napisany przed koroną:)→No chyba, że jestem wróżką:)→Pozdrawiam:)
  8. @CafeLatte CafelLatte →No w pewnym sensie zamordowali.Czasami sam nie wiem , jak rozumieć, to co piszę. Chyba nigdy nie będę całością. Jak zresztą wielu z nas. Bo życie jest jak durszlak:)→Pozdrawiam:)
  9. Cisza, spokój, ulica słabo oświetlona. Czasami tylko jakiś zabłąkany kot lub pies, potrąci pustą puszkę w poszukiwaniu pokarmu. Wtedy metalowy łoskot maluje echem przestrzeń między ścianami domów. Po chwili wszystko wraca do ciszy i tylko wiatr lekko szumi gałęziami drzew. Nie ma ich dużo, lecz są symbolem drewna z którego można wystrugać, to czy tamto lub zupełnie co innego. Mieszkańcy odcięci są skalpelem głębokiego snu od otaczającej rzeczywistości. ~ W oknie wystawowym oświetlonym mdłym żółtawym światłem, na brudnym szarym krześle siedzi samotny manekin. Czarna pobrudzona marynarka i czerwony, wypłowiały krawat, pasują jak ulał do samotnego otoczenia. Twarde bezkrwiste stopy, dźwigają na sobie porozrywane kapcie z dziurami w podeszwach. Na martwych bez życia oczach śpią zlepione taśmą okulary z niebieskimi szkłami, obsranymi przez muchy. ~~ Idzie wolno, niespieszno, bez określonego celu. Zimno szybuje w lichym ubraniu, szukając cieplejszego zakątka, którego i tak nie znajdzie. Spod postrzępionej czapki wystają włosy, niczym drogowskazy wskazujące drogę. Jemu to obojętne. Kroczy przed siebie. Stopy naprzemiennie doganiają tą z przodu, wyprzedzając brukową kostkę. Nie zostawia żadnych śladów. Brak mu wspomnień na podeszwach. Nie miał nigdy okazji wdepnąć w jakąś ciekawą sytuacje. Jego życie jest puste jak ulica po której podąża. Jedynym wyjątkiem jest wielki tłusty szczur. Właśnie przebiegł drogę. Na domiar złego, zaczyna padać gęsty deszcz. Każda kropla pieczętuje jego przygnębienie, chichotem rozbryzgu. Spiętrzone na dole nogawki, z lekka usztywnione, zgarniają brud z nawierzchni nieustannym szuraniem. Mały papierek, w którym był owinięty słodki skrawek świata, nie może uciec z potrzasku. Tańczy między butem a nogawką w więziennej ciemności. Pociechą dla niego jest to, że przynajmniej nie moknie. Wypełniacz ubrania nadal stąpa w monotonii mijanych kamieni, mając w sobie tyle emocji, co one. Jest nowym nabytkiem ulicy. Rodzinny piekarnik wypluł ciasto z zakalcem prosto na ulicę. – Spójrz kochana. Co za piękna ulica. A te krople deszczu, jak małe diamenty, przezroczyste gwiazdki spadające... – Mój drogi. Co z tobą? Aleś sentymentalny. – Tyś przy mnie, dlatego wszystko urocze. – No pewnie. Dla mnie też. Deszcz się wzmaga. On kroczy nadal. Zaczyna być niebezpiecznie ślisko. Buty tracą stabilność. Łapie słup starej latarni, by zachować równowagę. Przez chwilę jest ukośną podpórką. Metalowy drąg skrzypi przeraźliwie. Nienaoliwiony kościotrup wydaje podobne dźwięki. Słabe światło żarówki, omiata wszystko wokół, chwiejącymi promieniami. Wędrowiec zostawia słup i człapie dalej. Krople deszczu tworzą bąbelki na kałużach, w nieustającym chaosie. Towarzyszy im dźwięk, różnorodnego mlaskania. Woda wlatuje do butów, zwiększając impulsy mokrego chłodu. Odczuwa zimną lepkość, podartych skarpetek. Z wielkiej dziury w kieszeni, poprzeplatanej podszewką, wyciąga otłuszczoną pogniecioną folię. Kładzie ją na głowę. Zwisa z niej jak parasol z którego uleciało powietrze. Poprzez strużki wody na szarej powierzchni, widzi zarysy ulicy. Spogląda w górę. Na ułamek sekundy oślepia go z lekka migotliwy rozbłysk na roztańczonej mokrzyźnie. Kątem zaropiałego oka, dostrzega słabo oświetlone okno wystawowe. Żółta poświata doczepiona do prostokąta, oświetla chodnik bladym światłem. Ma wrażenie, że wewnątrz siedzi jakaś postać. Nękany pozytywnie resztkami ciekawości, podąża w tamtym kierunku, by spojrzeć co zobaczy. Stoi i nagle zdaje sobie sprawę, że to co widzi, to tylko manekin. Podziwia jego odzienie i elegancki krawat. Myśli sobie, że tamten sobie w cieple siedzi a on tu musi na zimnie sterczeć. W rzadko odwiedzanych komnatach jego ludzkich emocji, kiełkuje pragnienie, by mieć tak samo dobrze jak on. A na dodatek posiadać bratnią duszę, chociażby taką. Wtem jest świadkiem niecodziennego widoku. Okulary manekina samoczynnie zesuwają się z twarzy. Dostrzega drewniane oczy. Wyraźnie na niego patrzą, gdyż mrugają co jakiś czas. Człowiek na zewnątrz jest przerażony a jednocześnie urzeczony takim widokiem. Nawet nie wie dokładnie, dlaczego. Może ma podświadomą nadzieję, jakiejś zamiany w swoim pokręconym życiu. Radykalnej i raz na zawsze. Ma wrażenie, że postać z wystawy jest coraz bliżej. Wchłania jego ciało. Trwa to jakiś czas. Po chwili wszystko wraca do normalności. Po prostu patrzy na manekina, siedzącego na wystawie. Na parę sekund był komuś potrzebny. Człapie dalej tak jak człapał. Teraz więcej rozmyśla. Jest psychicznie podbudowany. Nawet deszcz przestał być dla niego, czymś uciążliwym. Zimna za bardzo nie odczuwa, gdyż jest mu cieplej wewnątrz. Tak jakoś inaczej widzi otoczenie. W pewnym sensie, wszystko go cieszy. Nie dużo, ale zawsze więcej niż jeszcze nie dawno. Lecz coś mu te doznania zakłóca. Nie potrafi określić: co. Idzie już dość długo i nadal nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Nie rozmyśla o tym za bardzo. Żadnego bólu nie odczuwa, aczkolwiek jego doznania nie są takie, jakie być powinny w normalnej sytuacji. Buty robią się za ciasne. Zdejmuje je i człapie boso. Nie czuje chłodu ani wilgoci. Spod jego nóg słychać drewniane odgłosy, gdy stopy stukają o kamienie. Nagle spostrzega, że stoi ponownie przed tą samą wystawą. Podejmuje szybką decyzje. Rozbija rękami szybę. Głośny łoskot zakłóca ciszę. Powstaje wejście o ostrych brzegach. Nie czuje bólu, gdy ranią gładkie dłonie, jego ciało. Siada na pustym krześle, którego przedtem nie zauważył, lub którego nie było. Jest wewnętrznie szczęśliwy. Jak nigdy dotąd. Obok siedzi nieruchoma postać. Ciepło mu tutaj, mimo że wiatr wlatuje przez powstałą wyrwę. Ciało pod ubraniem jest jakby inne. Czuje wewnątrz miarowe stukanie. Zapomniał prawie co to jest. Ma wrażenie, że odebrano mu człowieczeństwo, lecz jednocześnie coś zostawiono i coś dodano. A może mógł wybrać inną drogę. Bliższą jemu. * – Spójrz tam. Znowu cholerni wandale rozbili szybę. Tym dwóm w środku na pewno zimno. Nie sądzisz? – Skąd się wziął ten drugi. Jakoś go tutaj nie kojarzę. – O cholera! – Co się stało? – Miałam wrażenie, że jeden z nich się uśmiechnął. – Uśmiechnął? Rozumiem. – Nie wierzysz mi? – Ja tam wolę twój uśmiech. [ Złomowisko manekinów ] – Kurdę! Ten jest jakiś dziwny. – A skąd on? – No z tego okna, gdzie kiedyś wybito szybę. – A… z tego. Ludzie gadali, że czasami, jak była absolutna cisza, to można było słyszeć: bicie serca. Jakby się spoza szyby wydobywało. – Mam wrażenie, że też coś słyszę. – O w mordę. Bo uwierzę. Zaznacz gdzie słychać i dawaj go na krajzegę. – Nadal coś słyszysz? – Teraz nie.
  10. @MIROSŁAW C. MIROSŁAWIE C.↔Dzięki:)→Tak to różnie bywa:)↔Pozdrawiam:)
  11. Rozdroże nad cmentarzem szybują cienie pośród gałęzi szepcą zaklęcia w zniczu uśmiech przypala smutek płomień zgaśnie czy zapamięta setki pożegnań spoczywa w ziemi a w każdej pełno skrytych tajemnic słońce zajdzie i po raz kolejny odpowiedź mrokiem znowu zaciemni gorące łzy wtopione w kamień pod literkami ciszą zastygłą ziemia przytula jasną nadzieją prawdą czy bajką jest przedziwną Chatka owinąć wspomnieniem chatkę rodzinną jak wstążką prezent którego już nie ma aż by się chciało wrócić w to miejsce i tak po prostu piosnkę zaśpiewać o tym że chociaż ściany i okna nie zawsze się dało sercem podpierać kwiaty kwitły rosły i więdły radości wielkie średnie malutkie a szczęście jak zwykle było figlarne przekomarzając się często ze smutkiem bo czasem człowiek nostalgią nasiąknie a wtedy znowu w życiu jest pusto nawet gdy sterczy w promieniach słońca to jednak osuszyć jakoś się trudno
  12. Dziewięcioletnia dziewczynka, leży sama w łóżeczku. Środek nocy. Pokój rozświetla słaba poświata księżyca. Nie wszystko jest tak samo widoczne. Niektóre przedmioty, jakby się ruszały w jej wyobraźni. Okno jest lekko uchylone. Czerwona wstążka zdaje się być czarną. Lekko faluje w muśnięciach wiatru. Widocznie gdzieś jest przeciąg, chociaż drzwi są zamknięte. Ma oczy otwarte. Jest cała spocona ze strachu. Słyszy ciche mlaskanie. Nie leży na wznak, tylko na boku. Boi się, że zobaczy na suficie, ciemno - krwiste usta, ociekające tynkiem. Najbardziej przeraża ją fakt, że nie może zlokalizować źródła tajemniczych odgłosów. Pod szklaną tarczą zegara, odbija się księżyc. Widzi na nim ciemną plamę. Drgającą. Przebija szkło i dopada dziewczynkę. Z wielu kątów pokoju, dobiegają coraz głośniejsze dźwięki, które jej trudno określić. Zdobywa się na odwagę. Po chwili leży na plecach. Tylko nie swoich. Coś ją uwiera. Jakby leżała na twardych gałązkach. Domyśla się, co to może być. Słyszy pod sobą zgrzytające szuranie. Mimo strachu, siada na łóżku i patrzy w dół. Coś się rusza pod prześcieradłem. Kładzie się na wznak. W nogach – na końcu łóżeczka – widzi czarnego pająka. Prawie półmetrowej średnicy. Ma na sobie maskę klauna. Z czerwonego nosa wyłażą robaki. Jego nóżka jest coraz dłuższa. Prawie dosięga jej oka. Ostry pazur – odbity we wilgotnej gałce ocznej – zdaje się uśmiechać. Dziewczynka nie może się ruszyć. Leży jak sparaliżowana. Nagle obrzydlistwo znika. Natomiast obraz na ścianie ożywa. Wylatuje z niego mały motylek, zostawiając pustą łąkę, która natychmiast kryje się w mroku. Siada na stoliku, oświetlony słabym światłem. Skrzydełka zaczynają się powiększać. Po chwili są skrzydłami wielkiego czarnego nietoperza. Chce wylecieć przez okno. Uderza w szybę. Jego ciało się rozpryskuje, przykrywając dziewczynkę. Chce go z siebie strząsnąć, ale jego wilgotne kawałki, kleją się do rąk * Ma tego stanowczo dość! Wstaje – i natchniona szóstym zmysłem – zagląda pod łóżko. A tam jej kochany braciszek, smacznie mlaskając, wcina coś. Siostra nie widzi dokładnie co, bo jest za ciemno. Ma natomiast wrażenie, że to coś się rusza, a ona sama jest jakby odmieniona. Wchodzi pod łóżko. Słychać dziwny jęk i głośniejsze mlaskanie. Po chwili wychodzi. Reszta to moja wyobraźnia – mówi sama do siebie – wycierając zakrwawione rączki o sukienkę.
  13. kiciu spocznij strudzony tu posiedzisz sobie słoneczko rzadko ujrzysz tłumaczę ja tobie choć byś wskoczył pod sufit gdzie dyndają łaty nie przepuszczą promieni gęste ciemne kraty trupi chłód rozkłada zimne macki na ścianach oj nie ujrzysz domku słowik śpiewa od rana pracowite pszczółki co kwiatkom kradną pyłek myszek tobie nie dadzą prędzej żądła w tyłek ty pomrucz dobrze radzę do tej swojej pryczy by sprawiła że sen twój wytchnienia użyczy ptaszki tłuste złociste los tobie zakrywa lecz zapewne ciebie wzmocnią zjawy mięsiwa ucztę spożywając twoja pręga usłyszy cud śpiewy anielskie w aureolkach klawiszy ściany pojaśnieją od skrzydeł kocich pienia błękitny kłębek ujrzysz który życie zmienia przestaniesz tutaj wreszcie tak smutno miaukolić wszak twoje ciałko sztywne już go nic nie boli dla ciebie kiciu obraz ujrzysz niepojęty że właśnie coś szybuje poza kicia pręty
  14. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Jak tylko chwilami straszę, to jeszcze nie tak źle:) Aczkolwiek chwile bywają różne:)→Zwykłe, radosne, nieznośne... i takie, których nie powinno być, a są:) Pozdrawiam:)
  15. __?/–– wielka to mądrość dostrzec swe wady nie dla oklasków medali złotych tylko by umysł w swym zadufaniu nie zaczął wielbić ramki ciasnoty to niebezpiecznie gdy łeb zakuty w swą nieomylność komórek szarych co może sfajczyć w samospaleniu inne spojrzenie odmienne stany w granicach jesteś swoich zabawek gdzie tylko cieszy mały żołnierzyk który zastrzeli pluszaki poza byś w swoją mądrość nadal mógł wierzyć ty masz kochany mózg już wyprany w jedynym proszku swego koloru otwórz okienko wpuść świeży powiew inne spojrzenie dostanie wzwodu istnieje wszakże możliwość taka pójdziesz ulicą dumnie i wzniośle bliźniego belkę wadą zahaczysz zmiażdży ci dupę wtedy się ockniesz
  16. ? Siedzę na podłodze ubabrany krwią ukochanej. Pragnę ją znowu przytulić, ale kawałek zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. Mówię: przepraszam. Leży biedna w kałuży, dosłownie rozbebeszona. Nic z tego nie pojmuję. Rozumowanie osnute mgłą. To dlatego mimo wszystko dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona go już nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję. Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z twardymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na nią. O mało co, a straciłbym swoje, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko o policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam to wiedzieć. Co dopiero wyłączyłem komputer, Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo. Staram się patrzeć jakby z większym zrozumieniem. Wychwytywać obrazy i jakoś sensownie, między fałdami szarej masy układać. Jestem nie do końca wkręconą żarówką. Drucik nie świeci jakbym chciał. On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca. Wystaje z ciała jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka moich pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia. Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić. Część jego ścierwa jest schowana w podłodze. Ale i tak wiem jaki ma kształt, pojebaniec. Dopiero teraz dostrzegam wokół niego wystające skrawki, pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego jasnym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić. Coś ze mną nie tak. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ślęczałem dość długo przy komputerze. Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój. Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni swojego żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w coś uwierzyć. Z całych swoich sił chcę go wyrwać z podłogi. Żeby nie górował nad ciałem, tym swoim trójkątnym, białym bezruchem. Nie mam na to szans. Wbity solidnie. W jaki sposób tu przeniknął? Kto go tu skierował? Dlaczego wydarł z głębi duszy, cząstkę mojego życia? Najbardziej ważną oraz istotną. I dlaczego wybrał akurat mnie? Nie znajduję sensownego wytłumaczenia. Tym bardziej, że z moją pamięcią jest chyba coś zasadniczo nie tego. Oby tylko z nią. Tak naprawdę wścieka mnie tylko jedno, biorąc pod uwagę ilość potencjalnych morderców. Nigdy się nie dowiem, który z czytających użytkowników zabił kursorem moją ukochaną. ?
  17. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Czasami lubię takie właśnie. Gdy mnie coś najdzie:)) Pozdrawiam:) @~Mari_anna~ Mari_anna→Dzięki za ładny ciąg dalszy i ciekawą formę zapisu:) Pozdrawiam:) @MIROSŁAW C. MIROSŁAW C.→Dzięki:)→Jak najbardziej słusznie prawisz:) Pozdrawiam:)
  18. w ciepłej poświacie promieni słońca dzionek porankiem przyozdobiony błękitem nieba śpiewem skowronka muzyką łąki wabi kolory w kropelkach rosy malutka żabka pod pajęczyną przysiadła ledwo a już rechoce dumna i ważna ty pewnie nie wiesz jam jest królewną radośnie dźwięczy wesoły strumień dzwonkami budzi przeróżne dziwy aż pasikonik zatańczyć umie a kwiatek ziewa tylko na niby w poświacie jasnej migoczą w wodzie zaczarowane płyną wciąż słowa niczym diamenty z cicha tulone by żadnej chwili tu nie zmarnować
  19. – No to możemy zaczynać. Jak widzę jesteśmy w komplecie. Świnka, Piesek, Kotek… no i ja, Pani Przewodnicząca. – A kto cię wybrał, że zapytam? – Droga Świnko, zważ na to, że odróżniam się od was nie byle czym. Mam dwie piękne nóżki, a wy wszyscy pozostali, po cztery. – Ja zrozumiałem: wypróżniam. Nieważne. Tak czy siak, gdyby założyć, że mamy po dwie zapasowe, ale schowane, to też wychodzi po dwie. – Piesku drogi, psu na budę twe gadanie. Fakt jest faktem. To ja jestem najbardziej podobna do człowieka. – O rany. Ale wybrałaś porównanie. Ja tam chodzę swoimi drogami. Szczególnie tymi, po których chodzą myszy. – Mniemam, że do czasu. – Masz racje Gęś. Ale zdarza się, że zamiast do czasu, uciekną do dziurki. – Drogi Kotku. Chcą przeżyć. Nie możesz się dziwić. – Drogi Piesku, ja też… ale ktoś musi polec… niestety. – Chwileczkę. Mieliśmy gadać o sensie życia, a nie o sprawach kulinarnych. – Świnko. Twój sens jest oczywisty: rzeźnik, wyroby, obiad. – A ty to niby niezniszczalna? Oskubią ciebie śpiewająco, poduszki zrobią, wypatroszą, wspomogą nadzieniem, zaś na patelnie włożą, usmażą... i taki finał będzie. – A ja wątpię, żeby mnie zjedli. Stoję sobie przy budzie… – Przy jakiej budzie? Teraz dyskutujemy na łące wśród polnych kwiatków. – O psia mać! Rzeczywiście. Ale skąd tu my? – Piesku, nie wiadomo. Co się przejmujesz. – Jestem kocim drapieżnikiem, ale odczuwam lęk, bo podobno ludzie potrafią drzeć ze sobą koty. Nie pomyślałam... psia krew. – Gdzie? Jestem ranny? Wzywajcie weterynarza! – Tu ziemia... piesku. Nieładnie drzemać podczas epokowej dyskusji. – Chwaliłam się dwoma nogami, ale teraz jest mi cholernie wstyd. Chyba mówię do rzeczy? – Częściej od. – Jesteście złośliwi. Naprawdę. – Chcesz dostać w dziób? – Kocie! Wypraszam sobie… – Kluskę. Leży obok. Przecież karmią cię nimi żebyś była tłuściutka… a później skwiercząca. – Przestańcie. Nie lubię takich gorących wygłupów. – Skąd tu się wzięła kluska? – Może przyszła? – Co ty bredzisz? – A widziałeś, że nie przyszła? – Nie. – No właśnie. – A mnie ktoś ostatnio podłożył świnię. Sztuczną kość mi dali. Myśleli, że się nie zorientuję. – Nie przypominam sobie, żeby mnie ktoś ostatnio położył przed psią budę. Ale nieważne. – Oj Świnko. Metaforyczną świnię. Wiesz co to jest metafora? – Jak ktoś dostaje fory przed metą. Zgadłam? Na pewno tak. – Jestem Przewodniczącą i powiem wam definitywnie: metafora jest wtedy, kiedy człowiek nabazgra jakieś hece pazurem, a inni mogą to przeczytać i pomyśleć sobie, co im się żywnie podoba. – To nie lepiej pisać bez metafor? – Pewnie, że lepiej. Ale to ludzie. Nie pogadasz. – Gęś… aleś ty mądra. Po same pióra. A każde bardziej puste od poprzedniego. – Co? – Nic. Tylko się przekomarzam. – A mnie kiedyś gęś kulawą nogą kopnęła. – W które miejsce? – Nie wiem, ale wiem, że miauczałem przez jakiś czas. Tylko mysz szukałem w jej z piórach. – Za przeproszeniem, ja tobie nie przywaliłam. Mam dwie zdrowe nogi i nie łażą po mnie myszy. A poza tym jestem dobrze wychowana i nie w głowie mi kopanie miauczących kotów. Wolę rozmyślać o przystojnym łabędziu. – Raczej hodowana i lepiej rozmyślaj o łabędzim śpiewie twojego żywota. – Kocie, czy ty zjadłeś zatrutą mysz? – To powiedział Piesek. Odgęgaj się ode mnie w tym temacie. – Piesku! Surowa kość ci zaszkodziła. Nie jedz tego więcej. Proszę. Błagam. – Gęś! Co z tobą? Pytamy wszyscy. Kiedy przestaniemy nawijać o pierdołach. Przecież nikogo to nie interesuje. – Ależ Świnko! Niby kogo ma interesować, skoro poza nami nikogo tu nie ma? – Skąd masz tą pewność? No powiedz sama: ile rozumu może się zmieścić w takiej małej gęsiej główce? – Nie liczy się ilość, tylko jakość. – Powiedziała, co wiedziała. – To, że nikt nie słucha naszego gadania, nie upoważnia nas do tego, żebyśmy pieprzyli głupoty, na całą łąkę. Chociaż nie wiadomo… może pasikonik? – Piesku drogi… słuchał, ale przestał. Wlazłam na niego omyłkowo raciczką. – Na pewno omyłkowo? – Ojejku! Na pewno. Gdyby świadomie, to bym na niego usiadła. – Kocie! Dlaczego milczysz? – Czekam na mysz. Głodny jestem. – Skoro milczysz, to po co odpowiadasz? – Żebyście wiedzieli, że milczę. – A ja czekam na rzeczową merytoryczną dyskusję, o sensie naszego życia. – Przecież wszystko jasne. Ja Gęś i Prosiak, zostaniemy zjedzeni, ty Piesku, staniesz przy budzie, a ty Kotku, będziesz sobie chodził, gdzie się tobie podoba. Oto cały sens. – To niesprawiedliwe!!! – Sens nie musi być sprawiedliwy, tylko sensowny.
  20. zapytaj mnie co myślę nami razem błądzimy chociaż sami wiemy co ukryć potrafisz musisz zakrętem jaźni na afisz pragnień skojarzeń trójdzielność bólu marzeń rozmów szalonych odmiennych wrogich wyzwolonych w istnieniu pierwszym drugim trzecim spojrzeniu szerszym umysł jeden jest mi dany na trzy części poszatkowany
  21. szybują kryształki biało srebrzyste wewnątrz sopla lodu komnacie wiruje zimowy tajfun iskrami w sali mroźnej zawieja i zamieć jedna drugą ślizgawką częstuje żaglują drobinki płomyków złocistych wewnątrz ogniska królestwa żaru fruwają cieplutkie karmazynki tańcem ożywczym dupki macają ognik z ogienką w miłości się palą na przezroczystych taflach obrazy skrzypiącym pędzelkiem namalowane otulona mgła śnieżnym puchem tka sukienki zwiewnym tancerkom chociaż niejedna już oblodzona na deskach sosnowych piruety wypala napalonym krągłym węgielkom spąsowiały szkarłatną czerwienią językiem płomienia pulsuje w zaułkach pogrzebaczem miesza w nich całym w diamentach nutki muzyką mrożą owinięte chłodem śnieżynki wszelkich ptaków chmara wlatuje skrzydełka splecione są koronkowo z błyszczących sopelków cienkich w oleju nutki piosenkę gotują skwierczy ciepłem aż cała płonie miota ptaki co żar połykają skrzydełka zlepione mięciutką skórką na środku sztabka z płynnego złota * prześwitujący sufit wskazuje iskierki w gałązkach świerków srebrzystych lśnią jak małe skrawki światełek na gałązkach jak białe wstążeczki przepalone sklepienie wskazuje lepiące się szaty dębów zwęglonych przylgnęły żołędzie do śladów płomieni jak popielatych iskier tysiące *~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~* słońce wyzwala gorące śnieżynki toczą się one po chłodnych ściankach słychać strumyczek rześki lecz smutny koniec imprezy spłynęła sielanka minus dwadzieścia stopni na balu mroźny płomień na twardym popiołku słychać skrzypienie oraz pogrzebacz w zamarzniętej wodzie w kociołku
  22. ? Z miasta zostało tylko to, na czym można wzrok zawiesić. Widok budynków pozostawia wiele do życzenia. Powybijane szyby, obrośnięte dachy, zarośnięte rynny… no i wszechobecne zwierzęta, biegające gdzie się da, w poszukiwaniu pokarmu. Fetor jest dokuczliwy i gęsty. Można by maczetą wycinać kawałki skunksów. Dwa idące „obiady’’ są już bardzo wyczerpane. Cały pot z nich wypłyną,ł a na resztę zabrakło sił. Właśnie jeden z nich, upada na szarą kość udową. Obgryziona, ale nie do końca. Padnięty odruchowo się na niej wspiera. Ręce ma oblepione jakąś zielonkawą, cuchnącą mazią i kawałkami mięsa. Wyciera o spodnie. Upał gorąco doskwiera. Słońce kryje się przed samym sobą za ciemną chmurą. Na pobliskim cmentarzu, niektóre zwłoki leżą na wierzchu. To po ulewie, która była tu wczoraj. Płytko kopano, stąd taki rezultat. Skołowane wiewiórki, biegają po mieście. Coś rozbłysło na niebie. Są teraz inne niż zazwyczaj. Mają w dupie orzechy i bieganie po drzewach. Stały się mięsożerne. Chodzą twardo po ziemi. W obłokach niech sobie bujają ptaki. Zwłoki bez domieszki, przestały im smakować. Wolą świeże mięso z dodatkiem, lecz ono jest trudno dostępne. Reglamentowane przez sytuacje. Jednak w małych sercach błyszczy iskierka nadziei. Tam idą dwa zwierzęta. Chude nie tłuste, ale to nic. Poobgryzać warto. Tylko jeszcze nie teraz. Nie wszystkie są przeobrażone. A poza tym, te cholerne koty i psy. Duże, a one małe. Całym stadem muszą zaatakować. Ciała ludzkie lepiej smakują. Trochę jakby słodkie. Umywają się do wspomnianych orzechów, ale cóż. Bez przesady. Byle przeżyć i nie dać przeżyć innym. Będzie więcej dla nas. Martwe pożywienie nie ucieka. * – Cudne twe lico, na strumyczka tle, aż kochać bardzo cię chcę. – Cię chcę? No wiesz. To ma być poezja? – Dobre i to, na takim świecie. Cóż nam pozostało. – Tam jest miasto. Pójdziemy? – Czemu nie… w słońca promieniach... – lecz co to zmienia… – gdy przyszło żyć… – by przetrwać tylko… – to co kiedyś… – minęło wszystko. * Pokrwawiony pies, biegnie z ludzką głową w pysku. Trzyma jak największy skarb. Długie włosy, zamiatają ulicę. Inne psy biegną za nim. Chcą dorwać kulistą, włochatą zdobycz. Głowa nie miała szczęścia. Została odgryziona od tułowia. Najtrudniej było z kręgami szyjnymi. Nie trafiła jednak na byle kundla. Poradził sobie. Trzask pękniętej kości, odbił się echem od ścian budynków. Jednak rozumu psu zabrakło. Zamiast jeść ciepłe flaki i pożywne różowe mięso, mlaskając w krwi, to biegnie z częścią w pysku. Ale cicho… jednak ma plan. Zatrzymuje się gwałtownie na krawędzi urwiska i odbija w bok. Pozostałe z rozpędu lecą w przepaść. Pies im mordę lizał. Porzuca głowę i spokojnie wraca do reszty ciała. Małe kundelki ma w dupie. Co one zjedzą? To raczej on ich. Nie wie, że szykuje się coś groźniejszego. O pomarańczowo, czerwonych futrach. Nie będzie widać krwi. * – Zrobić ci wianek z polnych kwiatków. Takie normalne… jak kiedyś. – No zrób. Spocznę na chwilę na miedzy, bom deczko drogą studzona. – Kochanie… co z tobą… że tak dziwnie mówisz? – Och, jam płocha trochę. To miasto nie wygląda miłosiernie. – No coś ty. Będzie świetnie. — Pleciesz bzdury. – A gdzie tam. Wianek plotę. * Siedzący na łące jeszcze o czymś nie wiedzą. Natomiast dwóch przybyszów, którzy są tutaj... jakoś też nie. Stoją właśnie na środku placu. Coś w rodzaju rynku. Małe uliczki rozchodzą się na boki. Patrzą właśnie w jedną z nich. Oświecona z tyłu przymglonym blaskiem słońca, nie wygląda na pustą. Podłużne wielkie cienie, snujące się po jeszcze mokrych kamieniach, przykuwają uwagę. Nie wiedzą do jakich żywych ciał należą. Uliczka jest wąska i trochę łukowata. Słyszą natomiast głośne stukanie pazurów o bruk. Nagle dostrzegają coś, w co im trudno uwierzyć... ale wierzą, że trzeba wiać. * – Zobacz. Ślimaczka znalazłam. Jaki ładny. – Zostaw go tu. Musimy iść. W mieście coś się dzieje. Słyszysz? – Taa… – Przestań marzyć o świecie, którego już nie ma. – Przestań mnie pouczać. Tu jest łąka. Pasikoniki słyszą. – Kochanie. Idźmy już, bo jeszcze mnie zacznie odwalać. – To miasto ma zły wpływ. – Akurat. Gadasz jak zając na pijanej między. – Ciebie też dopada? – A co? Nie słychać? – Pogniotłeś wianuszek. Daj mi choć takiego. – Proszę. Ładnie wyglądasz. * Futrzane bestie są ogromne jak na wiewiórki. Mają od około metra, do dwóch, nie licząc ogona. Pazury większe i bardziej ostre. Kły wystają na zewnątrz pyska. Futro skudlone z wilgotnymi plamami. Okazuje się, że wychodzą ze przylegających uliczek. Ludzie wyraźnie słyszą, odgłosy ocierania kłaków o ściany budynków i głośne popiskiwania. – Cholera! Uciekajmy – wrzeszczy drugi biegając w kółko, bo nie ma gdzie uciec. – No co się glapisz. Wymyśl coś. Ty zawsze byłeś szefem – nadal biega a wiewiórki coraz bliżej. – Bo cię stuknę w ten głupi łeb – tym razem podskakuję niczym pajac w krwawym teatrzyku. – Cholera! Niedługo zjedzą nam dupy! – Nie tylko dupy. Zamknij się wreszcie – pierwszy drapie się po głowie, bo mu nasrał przestraszony ptak. – Tam jest pusta uliczka i otwarte drzwi. Biegnijmy w tamtą stronę. Ale już – wymachuje rękami, ale tylko jedną wskazując kierunek. – Pospiesz się, bo za plecami masz wiewiórkę. Dobrze, że nie są takie szybkie. – Ta jedna ma coś w pysku. Co to może być? – Jelito grube… sorry… chyba chude… nie ważne…. No pospiesz się. Nagle pierwszy upada. Bestie są coraz bliżej. Leżący czuje smród wilgotnych futer. Gramolą się na niego. Wyżerają wnętrzności strasznie siorbiąc. Jedna odgryza ręce, druga nogi, a trzecia głowę. Słychać twarde odgłosy łamanych kości i wilgotnego rozdzierania. Dzielą się obowiązkami. Są solidarne. Każda zabiera część i niesie do wspólnej spiżarni na cmentarzu. Powracają tam jako odmienione. Lubią mieszać mięsa. Trupie z świeżym. Mają wyrafinowany gust i coraz więcej świadomości. Rozumnodajne coś, zmienia ich mózgi. Drugi nawet nie patrzy, co się dzieje. Biegnie do jakiegoś mieszkania na parterze. Na szczęście drzwi są otwarte. Potyka się o zdechłego kota i ląduje twarzą na cuchnących zwłokach. Wstaje jednak, opiera się rękami o kolana i rzyga chwilę, lecz prawie niczym. Za długo nie jedli. Nagle dostrzega nos wiewiórki w drzwiach. Wali ją pogrzebaczem. Stoi akurat przy kominku, ze szczątkami pieczeni z otwartymi ustami. Wiewióra skrzeczy jak zarzynana świnia. Wyłupuje jej oczy. Przebija gardło. Wypija trochę krwi. Długo nie miał płynu w ustach. Musiał sobie łyknąć. * – Kochanie. Nie zdejmuj wianka. Tak uroczo wyglądasz. – Nie marudź. Pospieszmy się. Do miasta już kawałek. – Czerwonawy kolor tam się kotłuje. – O… to na pewno wiewióreczki. Jak byłam mała, to karmiłam orzeszkami. One są fajne. – Nie mów tyle, bo dostaniesz zadyszki. Chociaż taka spocona wyglądasz zachęcająca. – Tobie tylko jedno w głowie. – A gdzie tam. O… już peryferie... szczątek miasta. Spójrzmy do tyłu. Ostatni raz na łąkę. * Zauważa, że w mieszkaniu są schody na dach. Wbiega po nich i sam się dziwi, skąd ma jeszcze tyle sił. Zobaczy z góry. Zorientuje się w sytuacji. Musi jakoś przetrwać. Podnosi klapę i wychodzi. Wiewióra stoi na skraju, obrócona tyłem do niego. Wielkim ogonem zamiata poziomo. Podchodzi trochę bliżej. Nie zauważa go. Spycha zwierzaka na ulicę. Widzi jak upada z dziwnym mlaśnięciem na plecy. Skrzeczy głośno, omiatając futrem ścianę. Ma szczęście, że trafił na mały okaz. W przeciwnym wypadku, byłby daniem na cmentarzu. Spogląda na miasto. Co z pozostałymi mieszkańcami. Być może siedzą w piwnicach. Nie widać ich na mieście. Oczywiście kolorem przeważającym jest kolor śmierci. Nagle dostrzega dwoje ludzi. Idą w kierunku rynku. Nie widzą wiewiórek. Czekają przyczajone w uliczkach. Macha do nich i krzyczy, żeby uciekali. Nie słyszą go. Za nimi wystają między domami pomarańczowe pyski. Zmiana decyzji. Wrzeszczy, żeby biegli do budynku, na którym stoi. Póki co, jest pusto na ulicy. Wiewióra co spadła, dołączyła do tamtych. Chyba go wreszcie słyszą… i dostrzegają zagrożenie. Biegną co sił w nogach do tych samych drzwi, co on przed chwilą. * – Mamusiu. Co tak głośno nad nami. Boję się. – Niepotrzebnie. Tu nie wejdą. Urosły za duże. – Pójdą sobie kiedyś? – Oczywiście. Nic się nie martw. – Jeść mi się chce. – Wiem kochanie. Masz tu trochę mięska. Tylko dobrze pogryźć. – A co to jest? – Jedzonko. – Nie smakuje mi. – Mnie też nie. Ale musimy coś jeść. Tatuś przyniesie więcej. – Bo nas kocha? – Tak. – Dał mi wczoraj niebieską kokardkę. Powiedział, że spadła z nieba. Ładna. Podoba się tobie? – Jest śliczna. Taka jak ty. – Mamusiu. Tak cię kocham. * Biegną co sił w nogach. Już wiedzą, co z tym kolorem. Doganiają ich. Na szczęście dla ludzi, nie przemieszczają się za szybko. Jakby zyskały coś, tracąc coś. Uciekinierzy słyszą ten sam szelest, ocierających się futer o ściany budynków a czasami dziwny zgrzyt, gdy jakaś bestia zahacza kłem o ścianę, żłobiąc głęboka bruzdę. – Cholera szybciej – z całych sił wydziera się do nich z krawędzi dachu. – Dwie macie po lewej a jedną z prawej – wskazuje rękami jak tylko umie. – Są tuż za wami. Niedługo odgryzą wasze tyłki. Co tak się wleczecie. No nie… dziewczyno… nie wracaj po wianek… to w tej chwili nie istotne… a tobie co się stało…. nie biegnij z nią… o w mordę. * – Kochanie… one cię gryzą… mnie też… po co ten wianek pierdolony plotłem… mogłem pleść bzdury… zostawcie… * Z dachu widzi o wiele więcej. Znowu rzyga. Tym razem na ulicę. Słyszy mlaskanie i rozszarpywanie. Popatrują na niego z dołu. Chcą wiedzieć, że jeszcze tu jest. A niby gdzie ma iść. Stały się bardziej krwiożercze. Nie biorą już na wynos. Zjadają na miejscu. Dopiero teraz dostrzega to, co nie widział z dołu. A może wtedy jeszcze tego aż tyle nie było, kiedy tu przyszli. Ludzkie szczątki walają się wszędzie. Jednak w jakiś sposób wywlekli ludzi z piwnic. W powiewach wiatru, na urwanej rączce, widzi coś błękitnego. Ma wrażenie, że jest tego wokół więcej. Odróżniają się od tła. Nie do pomyślenia. Są czyste. Ani śladu krwi. I dlaczego widzi tak dokładnie? Na ścianie przeciwległego budynku dostrzega cień. Wie, że stwór czai się za nim. Czuje mokry zapach kłaków i cuchnącego trupem zwierzęcia. Podejmuje szybką decyzję. Skacze z dachu. Roztrzaskuje głowę o bruk. Strumyczek krwi zwabia wiewiórki. Nie czuje bólu, gdy rozszarpują ciało. * Z niebieskiej kokardki wylatują zwierzątka. Takie małe, że niewidoczne. Lądują w pomarańczowo – czerwonych futrach. A stamtąd, wchłaniają się w głąb ciał. ?
  23. Zawisłam na krawędzi smutku, drugą ręką ściskając spopieloną radość. Szybuje na moją twarz w podmuchach zapomnianych emocji, wzruszeń i przepłakanych chwil. Jeszcze tak niedawno znaczyły ślady na wyblakłych marzeniach, by w strzępkach czasu, nie zupełnie jeszcze spalonych, przemycać kryształki zastraszonych, lecz żywych, wirujących sensów. Nie pamiętam kiedy się urodziłam. Za pewne przed pytaniami o wszystko, gdy jeszcze odpowiedzi, zarówno te oczekiwane jak i te niechciane, nie były mi znane. Przyszły później, zakłóciły błogi spokój rozkrzyczanej kołyski. Widziałam wtedy niekształty i cienie, a nawet światło w oddali, które dla mnie zostało całe życie na horyzoncie. Nigdy na tyle się nie zbliżyło, by mogło ogrzać swoim ciepłem, lecz zawsze pozostawało daleko, chociaż tyle razy próbowałam je dogonić. Raniło, wżerało się jak rdza, odpychało i niszczyło, by w końcu odpadać skrawkami parodii szczęścia, prawdziwej tęsknoty i jeszcze bardziej bolesnych zwątpień. Nie wiem co widzę pode mną, ale wiem, że wzrok od tego ucieka. Czasami w szaleństwo zapatrzone w dno, podtrzymujące trupa trampoliny, innym razem na czarodziejskim dywanie źrenicy, pragnące odlecieć, wzbić się jak najwyżej poza cierpienie i przesadny zachwyt, który niekiedy faluje tak bardzo, że nie można wiedzieć, czy na szczycie odnajdzie ścieżkę powrotu, którą morze zatapia, by unicestwić własne istnienie. Chwile mijały bardzo szybko, szybciej ode mnie. Zawsze zostawałam w tyle, a poranione stopy bolały bardziej niż ból. Nie mogłam od niego uciec. Biegł razem ze mną a ja widziałam jego zadowoloną twarz, pełną potępienia i pogardy dla moich słabości, które rzucały ziarno na jakże żyzną glebę. Słabą i poniewieraną przez innych i samą siebie. Byłam owadem w przezroczystej zjeżdżalni, gdzie ścianki tak gładkie jak moje posrane życie. Proste i równomierne. Wciąż w dół, a jeśli w górę, to tylko po to, żeby widzeć przez szybę, ile to cukierków zjedli inni, a ja mogłam jedynie cofać się do tyłu. W końcu tak szybko, że wszystko co pragnęłam, stało się niezrozumiałymi smugami. Może i lepiej. Mniej tęskniłam, mniej cierpiałam i mniej miałam wiary we własne fantomy sił. Powiadają, że wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. To prawda. Nigdy tam nie byłam. Smutek coraz bardziej się ugina. Jestem dla niego coraz większym ciężarem. Niedługo nawet on mnie puści, tak samo jak inne odczucia i ludzie. Jestem mu wdzięczna, za okazaną siłę, wyrozumiałość i cierpliwość. Mogłam chociaż odrobinę odnaleźć siebie, by wiedzieć z kim... przestanę się martwić o: wczoraj, dziś i jutro. Przepraszam, bo was wprowadziłam w błąd. O jutro nie muszę się martwić.
  24. wyrzeźbiłeś mnie w skrzepłej krwi z cierniowych krwinek mam cierpienie a z białych jego brak na wysokiej górze stać mi każesz bym zrozumiał świat lecz sił zaczyna brakować mi którymi dźwigam ciężar ten pozwól że pójdę sobie stąd wiem że to podłe i nieludzkie zmęczony jestem grą marzę by z góry nagle zejść zostawić bliskość złotych gwiazd jak mi wygodnie życie śnić lecz błękit powtarza słowa te remis nie może być a rzeźbij nadal z czego już chcesz jesteś o niebo mądrzejszy ode mnie ta góra zniknie nie będzie tu gdy czas ominie ślady zegara bez horyzontu dla każdej z dróg ∞
  25. Siedzi na ulubionym fotelu i śmierdzi. A dużo tego jest. Tłustej samotności, wciśniętej w zatęchłe poduszki. Mniej samotne, bo tulą nawzajem kałduny pierza, przez poplamioną podszewkę. Ciało przelewa się poza zbutwiałe oparcia. Pajęczyna zwisająca z sufitu, czochra cuchnący nos, samotnym trupem owada. Ma różne dezodoranty i perfumy. Sika i wylewa na swój tłusty pot, ze wszystkich możliwych stron. Lecz nadal cuchnie samotnością. Nie wie, czy z tyłu też jest samotny. Nie może dosięgnąć, by później powąchać dłonie. Ręce nie zginają się do końca. Rolady tłuszczu blokują dogięcie do upragnionego miejsca. Koszulę ma zapiętą na ostatni guzik. Ten blisko szyi. Reszta odpadła ze zrozumiałych względów. Mimo samotności, marzy o przyzwoitym wyglądzie. Pragnie się podobać, chociaż krążącym muchom. Jeszcze niedawno kupował klejące flaki. Wieszał na lampie i patrzył jak się przyklejają, lecz odkleić nie mogą. Groził im żółtym paznokciem, że dobrze im tak. Teraz nawet muchy sprawiają mu radość, chociaż nadal śmierdzi tym co zwykle. Samotnością. Chociaż akurat teraz ma inny problem. Muchołapka spadła na głowę. Przykleiła się do resztki włosów. To go wnerwia. Sapie tłusto i grubymi, wilgotnymi paluchami, chce ją z głowy zdjąć. Fałdy skóry falują z wysiłku, ocierając się jedna o drugą, w świerzbiących wilgotnych poślizgach. Mało widzi, bo zagubione w serdelkowych zmarszczkach oczy, są mokre od potu. Wyrywa kleistym flakiem, trochę włosów. Zakrywają przylepione muchy, nadając im wygląd miniaturowych krzaków. Podłoga skrzypi i jęczy wszystkimi deskami, gdy ciężko wstaje z fotela. Ma już go serdecznie dość. A on przyklęka. Chociaż trudno. W piecu pali się ogień. Dlatego tak gorąco. Wrzuca muchołapkę do paleniska. Ta zwija się w spazmach płomieni. –Nie kupię nowej – postanawia tłusto. Z wielkim wysiłkiem wstaje. Oddycha z trudem. Ma ostatnio problemy z sercem. Nie słyszy tykania zegara. A przecież pamięta, że nakręcał. Stoi przez chwilę, patrząc w okno. Na zaludnioną ulicę i park po drugiej stronie. Czy chciałby tam być? Może. Tylko po co? Wewnętrzną częścią dłoni ociera spocone czoło. Obraca się, by spojrzeć na zdjęcie wiszące na ścianie. Zahacza grubą owłosioną nogą, o wystający kawałek wykładziny. Traci równowagę. Pada na podłogę, uderzając głową o kant stołu. Tłuszcz faluje pod skórą, lecz po chwili zamiera w bezruchu. Na nosie siada mucha. Pająk snuje na oczach pajęczynę, w którym skrył się ostatni obraz. Ogień wygasa. Przestał śmierdzieć samotnością. Teraz zaczyna śmierdzieć inaczej. Lecz to już go nie martwi.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...