-
Postów
2 688 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
¬««¬««¬ stęskniona bucinka wędruje przez las zelówki ma łzami zakryte jej luby but piękny ze skóry on jest na grzyby się wybrał z koszykiem nie wrócił kochany choć nocka ciemna co stwory wypłasza przebrzydłe cierki runiaki sękory lelusie krasnale wampiry oślizgłe nagle z oddali śpiew słyszy rzęsisty aż uszy jak zając nadstawia podchodzi jak stoi wnerwiona srodze zerkając co luby porabia ten ze stworami tańcuje niepewnie grzybki wciąga on zelówkami kochanej bucinki paskud nie widzi choć zalana wściekłymi łzami stwory zlęknione zerkają w jej stronę trącając winnego w cholewkę spoziera biedak na lubą kochaną co butem zapewne go trzepnie prorok był jakiś bo tak jak przewidział bucinka go całkiem zdeptała skutecznie bardzo bo wrzasnął on prędko przepraszam ja kuźwa ałałaj!! ¬««¬««¬ ඣඣඣඣඣඣඣඣඣඣඣ
-
Zapach Chleba
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota Dzięki:)→A zatem jestem spokojny, że większość lepszych, od gorszych:))→Też Pozdrawiam serdecznie:) @MIROSŁAW C. Dzięki:)→No cóż. Czas płynie w jedną stronę:)→Pozdrawiam:) @CafeLatte Dzięki:)→W takim razie smacznego Tobie życzę:)→Słusznie rzekłaś w dalszej części komcia:)→Pozdrawiam:) -
@Marianna_ Akurat zerkłem:)→Dzięki za poprzedni, z ogrodem i za ten:)→Bardzo w mym guście:))→Pozdrawiam:)
-
Pomysł→powtórek→zaczerpnąłem z Dziadów→A. Mickiewicza→jakby ktoś nie wiedział:)) Jasno wszędzie, głośno wszędzie. Co to będzie? Strasznie będzie. W lęku ciało me spowite. Przyjdzie żegnać tutaj życie. Nagle słowa płyną mi tu: ?Pʀᴢᴇsᴛᴀń sᴛᴇ̨ᴋᴀć, ᴋᴀsę sᴢʏᴋᴜj? Ale przecież sami wiecie. Jasno wszędzie, głośno wszędzie. Co to będzie? Strasznie będzie. ?Fᴀʀᴍᴀᴢᴏɴʏ ᴅᴜʀɴᴇ ᴘɪᴇᴘʀᴢʏsᴢ. Pʀᴢʏsᴢᴌᴏść sᴡᴏᴊᴀ̨ ᴍᴀsᴢ ᴘᴏʟᴇᴘsᴢʏć? Rozumiem, ale sami wiecie. Jasno wszędzie, głośno wszędzie. Co to będzie? Czy w ogóle... bo za chwilę wykituję. ⭐️Oj ᴄᴢłᴏᴡɪᴇᴋᴜ ᴍᴀᴌᴇᴊ ᴡɪᴀʀʏ. Cʜᴌᴏń ᴢ ɴᴀᴅᴢɪᴇᴊᴀ̨ . Nᴀs ʀᴇᴋʟᴀᴍʏ!⭐️
-
––?/–– Stoję na moście, w ostatni chłodny wieczór. Czuję pod sobą jednostajny szum rzeki. Światła latarni, z lekka przyćmione wilgotną mgłą, migoczą nikłym blaskiem na wilgotnej wstędze czasu. Drgają niczym maleńkie, złote gwiazdy, w kształcie świeczek na urodzinowym torcie, płynącym po niebie. Tyle tylko, że owe niebo, nie jest w tym miejscu gdzie trzeba, lecz tam na dole, gdzie spadają rozkołatane myśli. Prawie że widzę jak lecą w dół, znikając między zodiakami. Mówiąc prosto z mostu, przyszedłem tu po to, żeby skończyć ze sobą. Popełnić samobójstwo. Za dużo różnych spraw, wygładziło fałdy mózgu, nie tak jak trzeba. Ostatnio miałem sen. Siedzę w pokoju na zwykłym krześle. Odruchowo spoglądam, czy nie przypadkiem elektryczne. Wspominam frytki, które jadłem ostatnio. Nie, to nawet zwykły taboret. Wtem ciszę zakłóca mokry, śliski szelest. W pierwszej chwili nie wiem, co jest grane. A to gałki oczne dokonują obrotu, o sto osiemdziesiąt stopni. Zaglądam w głąb siebie do czeluści umysłu. Przeraża mnie to, co tam widzę. Świeżo wypraną ze wszelkich emocji podświadomość, wiszącą na sznurze nad wodospadem. Po chwili przeistacza się w popiół, którego rozwiewa wiatr. A gdzie świadomość? Tylko strzępki wystające z jakiegoś stwora. Wszelkie inne odczucia dokładnie wymieszane. Dostrzegam małego chłopca. Stoi na przegniłym moście. Ciemne chmury wiszą nad głową. Nie mogę rozpoznać jego twarzy. Nagle mostu nie ma. Dziecko do rzeki, lecz nie tonie. Trzyma niebieską wstęgę zwisającą z nieba. Wtem błyskawica rozświetla sen. Chłopiec znika. * Stoję oparty o mokrą żeliwną balustradę. Wyczuwam chropawe wybrzuszenia. Nie lubię mieć podrapanych dłoni. Szczególnie przed śmiercią. Zmniejszam nacisk. Ciało wychylam do przodu. Owiewa mnie zimny wilgotny powiew, jak oddech śmierci. Rzeka faluje, niczym wielki płaski wąż. Niedługo spadnę na jego grzbiet. Przebije płynące istnienie. Poczuję zbawczy chłód. Zobaczę przez cienką, prawie przezroczystą skórę, zamglone światło. A później ono zgaśnie. Przynajmniej dla mnie. Światu dużo nie ubędzie. Nawet nie zauważy zniknięcia, ale za to ja zaznam błogi spokój. Wszelkie lęki i zmartwienia wypłyną ze mnie. Już nie będzie bolało. * Przechodzę przez balustradę. Tym samym odwracam siebie w kierunku tej drugiej, po przeciwległej stronie. Aż się wzdrygam, gdyż blisko mnie, stoi czarna postać. To takie nagłe i niespodziewane, że nie wiem, co mam robić. Jeszcze bardziej zaciskam dłonie na balustradzie. Na domiar złego zaczyna padać. Ciemny typ, ubrany w nieprzemakalny płaszcz, nie wygląda obiecująco. Woda spływa z ciemnego, śliskiego okrycia. Nie dostrzegam twarzy, gdyż do połowy zakrywa ją kaptur. Stoję jak sparaliżowany. Najchętniej bym puścił żelastwo i poleciał tyłem w dół. Ale nie mogę. Żeliwne pręty, uwięzione w stalowym uścisku zdrętwiałych palców, nie mają ochoty na rozstanie. Zdenerwowanie, tylko wzmacnia siłę nacisku. Błyszczące kropelki deszczu, spływają po lśniącej powierzchni, tego niby płaszcza. Hipnotyzują mnie. Wodzę za nimi wzrokiem. Nawet zaczynam je liczyć. Byle tylko nie patrzeć w głąb kaptura. Z dłoni kapie krew. Wyobrażam sobie, jak każda maleńka cząstka, leci w dół prosto na migoczącą gwiazdę, tworząc na kilka sekund, miniaturowy, czerwono złoty wulkan, niesiony falami rzeki. Postać chwyta mnie za rękę. O dziwo, wcale nie jest zimna, jak dajmy na to u trupa. Nawet ciepła i przyjazna. Delikatna, lecz ścisk ma piekielny. Nie odczuwam bólu. Raczej coś w rodzaju… błogiego otępienia. Mimo tego dostrzegam, że drugą ręką podnosi kaptur. Otępienie mija całkowicie. Wraca lęk i ciekawość równocześnie. Co za chwilę zobaczę. Może tym razem, wstrząśnięty widokiem, już na pewno polecę w dół. Ale nie. Przecież mnie trzyma ręką. Wreszcie zdejmuje kaptur całkowicie. W czasie owej czynności mam zamknięte oczy. Ale cóż. Nie mogę tak stać w ciemnościach, bo to jeszcze gorsze. Takiej ładnej dziewczyny w życiu swoim nie widziałem. Od razu mam gdzieś samobójstwo i przełażę przez balustradę na most. Wiem, brzmi to trywialnie, a nawet niepoważnie, lecz działam odruchowo, bez zastanowienia. Jest bodziec, to do niego legnę. Ona uwalnia moją rękę. Spogląda na dziwnie, ale za razem cudownie. Jej oczy... mam wrażenie, że chce mnie nimi wchłonąć. Wyobrażam sobie ogromną źrenicę otoczoną tęczówką, do której skaczę z wysokości, jak do wielkiego jeziora. Czekam na słowa. Może coś wyjaśni. Jestem zdany na milczenie, bo mi od tego niebiańskiego widoku, mowę odbiera. Nagle przestaje padać i wychodzi słońce. Słońce? Wieczorem? Coś tu chyba nie tak z tym światem. Czyżbym dostał świra i tak naprawdę leżę w zamkniętym pokoju na łóżku u czubków, przywiązany pasami, żeby mnie ktoś nie pogryzł, gdybym ja zaczął pierwszy? Co ja plotę, myślę sobie, na tyle ile pozwalają okoliczności. Słyszę słowa: – Od teraz musisz o mnie cały czas myśleć. W przeciwnym wypadku zniknę. – … – Powiedz, że zrozumiałeś… albo chociaż kiwnij głową. Kiwam głową. Zresztą nie tylko. Wszystkim kiwam, bo mi zimno. Muszę się rozgrzać. Nawet zaczynam skakać jak żaba, mlaskając strasznie buciorami. To skutkuje tym, że mogę jako tako mówić. Nawet zadawać pytania: – Kto jesteś? – A kto pyta? – Niedoszły samobój, ochlapany wodą – wyjaśniam prawie czytelnie. – No to jeszcze raz. Chcesz być moim… no wiesz… tego tam? – Tego tam? Aha. No chyba – nie bardzo jeszcze jarzę. – Przyjacielem? – A ja myślałem, że… – Mam misję do spełnienia Misję, myślę sobie. No chyba wypełniła już misję, nie dając na spokojnie popełnić samobójstwa. Tylko czy chciałem tak naprawdę? Sam już nie wiem. Słyszę słowa: – Myślisz o mnie? – No ba. Też pytanie. – To nie przestawaj. – A jak przestanę, to co? – Spróbuj, to zobaczysz. Spoglądam na lampy, balustradę od mostu, kałuże po nogami, myślę o różowych migdałach, motylkach bielikach na główkach kapusty, spadających żołędziach, wnerwionych wiewiórkach, śmierdzących, przemoczonych skarpetkach, krzakach słodkich malin, parówkach w majonezie... nagle słyszę: spójrz na mnie. – A niby gdzie jesteś? O cholera! Tyś półprzezroczysta. Łącznie z ubraniem. Widzę przez ciebie drugą stronę mostu. Naprawdę znikasz. Poczekaj, proszę. Już ponownie myślę o tobie i wszystkich szczegółach ciała, co akurat nie stanowi dla mnie problemu. Mam wrażenie, że mózg mi skwierczy, smażąc filety z myśli. No no fajnie! Widzę, że wracasz do normalności. Nic przez ciebie nie dostrzegam. Zasłaniasz wszystko, co popadnie. No już dobrze. Mam zamiar myśleć o tobie nieustannie. A mogę na chwilę przestać? – Do pewnego momentu. Jak zupełnie zniknę, to już nie wrócę. – Ale co to za misję masz do spełnienia? Chyba jakimś wyjaśnieniem uraczysz. W końcu dzięki mnie istniejesz – Nie istnieje dzięki tobie, ale dzięki tobie mogę istnieć nadal. – Kim ty właściwie jesteś? A może to jakaś wariatka? A ja drugi czubek? Mam halucynacje, że ją widzę półprzezroczystą. a ona jest przekonana, że naprawdę można przez nią oglądać przęsła mostu oraz inne zabytki. Powtórnie słyszę głos: – Pamiętasz dobrze swoje dzieciństwo? – Dzieciństwo? A tobie co się stało, że wyjeżdżasz z moim dzieciństwem? Sorry. No… w zasadzie… najbardziej to, co frajdę sprawiało. – Łobuzem byłeś. Nie zaprzeczysz. – Ale nie groźnym. Takim tyle o ile, na ile pozwalały okoliczności. O co jej chodzi. Moje dzieciństwo jest dla niej ważne. Ale dlaczego. Nie przypominam sobie takiej ładnej. Raczej miałem szczęście do… – Zapomniałeś o mnie, kiedy wyrosłeś na dużego. A ja cały czas byłam w Przechowalni Snów. Tam nie musiałeś o mnie myśleć. – Chwila. Gdzie byłaś? W przechowalni czego? – Snów, baranie jeden! Też sorry! – Nadal nie wiem, kim jesteś? – Częścią twojego snu. Śniłeś o mnie często, gdy byłeś małym chłopcem. Tak bardzo mnie… polubiłeś… że twój sen, przeniknął do rzeczywistości, lecz tak naprawdę dopiero teraz. – No tak. Wszystko jasne. Jesteś z moich snów. Jak mogłem o tym nie pomyśleć. Ale głupiec ze mnie. Ciamajda jedna niedouczona. Co ja w szkole robiłem? Wiesz co… wracaj do pokoju bez klamek. – Nie wierzysz mi? To mnie akurat nie dziwi. – A ty byś uwierzyła w takie coś, będąc na moim miejscu? – A gdzie tam! – A ja mam uwierzyć. Tak? – Tak. – No jasne. Nie ma sprawy. Ona mnie coraz bardziej wnerwia, ale też ciekawość pobudza. I nie tylko. A jeżeli to prawda. W jakiś pokręcony sposób... jest to możliwe. – Pamiętasz małą dziewczynkę, której uratowałeś życie. Wpadła do rzeki. Niedużej. Chciała ratować małego pieska. Otoczyła go opieką, bo jego matka, zginęła po kołami samochodu. Pamiętasz? – Nic nie pamiętam. Ale skoro tak twierdzisz. Chwila… chcesz powiedzieć, że tą dziewczynką byłaś ty? Z mojego… jak twierdzisz… snu? – Nie. To nie byłam ja. Wtedy jeszcze siedziałam w twoich snach. Ale ją znałam. Byłam częścią ciebie. Widziałam, jak ją ratujesz. – Chcesz powiedzieć, że jak spałem, to ją uratowałem. Czyli… lunatykowałem, robiąc dobre uczynki, bo za dnia miałem co innego w głowie. – Też, ale nie o to chodzi. Śniłeś o mnie tyle razy, że w końcu przeszłam z krainy snów do twojej… prawie świadomości. Nie wiedziałeś, że jestem z tobą, nawet jak nie śpisz. Rozumiesz? – Nie. No nie! Co ma to wszystko znaczyć? A może nadal śpię. Lub co gorsza zwariowałem do tego stopnia… – Czekałam w Przechowalni Snów, bo w jakiś sposób wiedziałam... – A dlaczego nie we mnie, że zapytam? – Bo byś nie mógł normalnie funkcjonować. Nie chciałam być zazdrosna… lub coś w tym rodzaju… pogmatwać twoich doznań, życia zmieniać… nie potrafię wszystkiego wytłumaczyć… sama dokładnie nie rozumiem, o co w tym biega. Wyszłam z twojej głowy, by prawie od razu trafić do Poczekalni Snów. – Prawie? – Spotkałam tę małą dziewczynkę. Podarowała mi niebieską wstążeczkę na pamiątkę. Miała ją przyczepioną do tego pieska… ale powiedziała, że to prezent. – A w tej… Przechowalni Snów… nie nudziłaś się. Tyle lat? – To było coś w rodzaju letargu. Czas dla mnie nie istniał. Naprawdę wielu spraw sama nie pojmuję. – A co było twoją misją? – Uratowanie ciebie, głupolu! To chyba jasne. Za to, że tamtą dziewczynkę… – Chwileczkę. Jak już stałem bezpieczny na moście, to powiedziałaś, że masz do spełnienia misję. Tak? – Tak. – A co jest tą drugą? – Nie mogę powiedzieć. Pomyśl. – A dlaczego byłaś taka… w czarnym czymś. O mało co, a bym zleciał nie tylko z mostu, ale dodatkowo z przerażenia. – Miewałeś różne sny. Nie tylko takie słodkie... jak ja. Nie mogłam inaczej. – Aha! Jeszcze jedno. Dałaś do zrozumienia, że nie istniejesz dzięki mnie. Przecież cię wyśniłem. No to jak to nie? – Twój sen to za mało. Zaistniało coś więcej. Ale faktem jest, że bez ciebie nie było by naszej rozmowy. – Co więcej? – Nie wolno mi powiedzieć. – A skąd wiedziałaś, że właśnie dzisiaj przyjdę na most, by skończyć ze sobą? – Twoje emocje mnie… jakby to powiedzieć… obudziły. Szczegółów nie znam, jak to wszystko zadziałało. Tak naprawdę bardzo mało wiem. A na pewno za mało, żeby wszystko wyjaśnić, tak do końca. Naprawdę mi przykro. – Możesz wrócić do Przechowalni Snów? – Nie. – Dlaczego? – Nie wiem. Tak to działa. – Czyli będziesz istnieć, dopóki będę o tobie myśleć. Tak? – Tak. – Zależy ci na tym, żebym o tobie myślał? – Bardzo – A jak przestanę? – To zniknę na zawsze. – I już nie powrócisz do moich snów? – Nie. – Dołożę wszelkich starań, żeby o tobie myśleć. Zależy mi na twojej obecności przy mnie... też bardzo… tylko rozumiesz... nie mogę nic obiecać. To trudne zadanie, cały czas o kimś myśleć. Nawet jak krótkie przerwy są możliwe. – Wiem. Rozumiem. Nie ma sprawy. – A jeżeli umrę. To też znikniesz? – To też umrę. – Wierzysz w życie po śmierci. – Nie wierzę… ale ono wierzy we mnie. Głupie, co? – Skąd w tobie ta pewność ? – Żebym wiedziała, to bym uwierzyła. – Czyli można założyć, że tam istnieje… być może dalsza droga… bez żadnych obaw, że jak przestanę o tobie myśleć, to znikniesz. – A jeżeli tam nic nie ma? – To znikniemy razem. ≈≈≈≈≈≈≈≈//≈≈≈≈≈≈≈≈ – Kochanie spójrz! – Gdzie? – No tam na moście. On przełazi przez balustradę. – O cholera… faktycznie... – Tak sobie myślę, dlaczego skoczył? Bez żadnego wahania. Nawet nie postał chwili na drugiej stronie poręczy. – Widocznie przyszedł z takim zamiarem. – Szkoda człowieka. Z jakiegoś powodu musiał bardzo cierpieć, kiedy spadał. – Tego nie wiemy. – Podejdźmy do tego miejsca. Idą w tamtym kierunku. Światła latarni spowija mgła, lecz mimo tego, widzą to miejsce wyraźnie. Czyżby to było przewidzenie? Są coraz bliżej. Oczywiście jest puste. Podchodzą do balustrady. Spoglądają w dół na ciemną rzekę. – Spójrz kochanie. Jednego życia mniej. Utonął wśród gwiazd na niebie. – Na niebie? – Takie skojarzenie. – Mam dziwne wrażenie, że nie jest tam sam. – Tego też nie wiemy. – Wiesz, to miejsce jest dziwne. Może to tylko wytwór naszej wyobraźni. – Że niby skoczył, a tak naprawdę była to… jakaś gra cieni... – Może. Sam już nie wiem, co myśleć. Odczuwają lekki powiew wiatru. Jest im nieswojo, lecz nie jest to lęk. Raczej stan, który trudno określić. Jakby weszli do wnętrza tajemnicy. Nagle ona czuje lekkie muśnięcie na stopie. Coś delikatnego, zwiewnego jak sen... . Na balustradzie, zaczepiona o chropowate żeliwo, powiewa niebieska wstążeczka.
-
babcia wytrwale ciasto ugniata dzieciaki patrzą z kąta gdzieś w tyle śpiewnie formuje zarysy chleba w gorącą paszczę włoży za chwilę w cieplutkim świecie rumiana skórka ciasto się cieszy swoim wzrastaniem kromki chrupiące wciąż połączone w kształcie bochenka jeszcze schowane wśród apetytu zapach szybuje nosy stęsknione odwiedza właśnie mleko leniwie kapie w kubeczek jak krople rosy zrodzone brzaskiem piec tak rozgrzany jak dziadek jurny co ciućkał śliwki na spirytusie za chwilę babcia z niego wyciągnie leci famuła głodna biegusiem śmietana tańczy w przeistoczeniu w masełko cudne pachnące rześkie na świeżym chlebie rozmazywane za srebrnym nożem sunie niespiesznie mała dziewczynka pajdę tarmosi twarzyczką wcina rumiane kęsy popija mleczkiem co kapie z brody oczy się śmieją chciałaby więcej słychać chrupanie oraz mlaskanie zaiste uczta wspaniała piękna tylko szwagrowi bo był zachłanny gdy nadgryzł kromkę wypadła szczęka
-
Ȥɑթɑϲհ Śաíեմ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Maja Cyman Dzięki:)→No to jestem uspokojony, dobrym słowem:))→Pozdrawiam:) @Sylwester_Lasota Dzięki:)→Słuszne prawisz:)→Cały jestem przeważnie→przekombinowany:) Pozdrawiam:) -
Pokichaniec Pierwszy i Testament
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte Dzięki:)→No wiesz... jak tak różnie piszę:)→Miło, że się Tobie podobało. Co do książki, to dopiero po mojej śmierci. Jak będę→sławny i bogaty:))→Żyć nie umierać:) Pozdrawiam i też Miłych Dni życzę:) -
Pokichaniec Pierwszy i Testament
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jestem Pokichańcem Pierwszym i ostatnim w naszej rodzinie. Tak mnie kiedyś matka nazwała, jako że najwięcej robiłem w pieluszki. Bracia i siostra, nie mieli takich zdolności, dlatego do dziś wołani są zwyczajnie, po imieniu. Aczkolwiek jeden brat już nie, bo nie żyje. Pragnę wam opowiedzieć historię, która ściśle się wiąże z moimi bliskimi. Zastrzegam jednak, że nie wyjaśnię wszystkiego do końca, w takich czy innych kwestiach. W miarę możności postaram się streszczać, byście dotrwali do końca. A jeżeli nie, to też pogniewany nie będę, bo po prostu nie potrafię w ten sposób. Nie wiem, jak to się robi. Proponuję cofnąć czas, do tamtych zdarzeń. Siedzimy wszyscy przy okrągłym stole. Na najważniejszym miejscu – przy pogryzionej nodze, ale to już inna historia rodzinna – siedzi Dziadek. Obiecał, że dzisiaj odczyta testament. Rzeczywiście. Wstaje. My odruchowo też. Macha ręką, że możemy siadać i dodaje, że na swoich dupach. – Ależ Dziadku. Takie słowo. Przy nas? Gdy się ważą losy... – Cicho tam. Gdy mówię, to nie chcę słyszeć żadnych dźwięków. Dotarło? – Później pogadamy – mówi Babcia. – Tak kochanie – przytakuje Dziadek. – No co z tym testamentem? Jesteśmy ciekawi. – Niewątpliwie. – Ojciec przestań o pierdołach ględzić, tylko mów do rzeczy. – Z wami wieczne problemy. Chcę odczytać pókim żyw, bo zaś będzie mi trudniej. – Raczej wcale. – Cisza tam. Trochę szacunku wobec starszego człowieka. – Ależ my Dziadka szanujemy. Szanujemy? – Taaa – zawołali wszyscy zainteresowani. – Mogę zacząć. Czy łaskawie mi pozwolicie? – Jakże by inaczej. Otwiera kopertę, strasznie nią szeleszcząc. Aż nam ciarki po plecach przeszły. Znowu odruchowo wyciągamy szyje, żeby zajrzeć, co tam stoi. Nic z tego. Mamy za krótkie. Dziadek zaczyna czytać: – Cały majątek, a jak wiecie jest tego dużo, przepisuje mojemu wnukowi: Pokichańcowi Pierwszemu. No i się zaczął cyrk: – Tylko jemu? Pokichaniec ma wszystko dostać. Jak tak można? – Czy to nasza wina, że nam z dupek mniej leciało? – Dlaczego on? Taki sam popapraniec, jak jego Dziadek...itp – Spokój – wydarła się przyczyna zamieszania. – Jest pewien warunek. Bez tego nic nie dostanie. – Dlaczego najukochańszy Dziadku, nic? – pytam ja, niedoszły obdarowany. – Bo tak mi się podoba. Na czym to ja stanąłem? – Na Zasranym Pokichańcu!? Tylko on? Dobre sobie! Boki irytacji zrywać! – Posłuchajcie warunków, matoły jedne. – Słuchamy. – Pokichaniec Pierwszy otrzyma cały mój majątek, łącznie z nocnikiem, jeżeli po mojej śmierci, będzie ze mną spać lub leżeć w swoim łóżku, przez dziesięć dni. Sprawa dotyczy nocy. W dzień nie musi mnie wąchać. – Dziadku, to straszne. Przy twoich nieżywych zwłokach. – Tak. Inaczej figę bez maku dostaniesz, a nie majątek. Przytulać mnie nie musisz. – Pokichańcu, wytrzymasz! Dziadek nie będzie nachalny. Jakoś się wszystko ułoży! – Raczej rozłoży – dodaje Babcia – Babciu, nie strasz Pierwszego. Nie dostanie i się z nami nie podzieli. Podzielisz się? – Oczywiście. Dobry ze mnie człowiek. To co złe wykichałem jako dziecko. Tylko żebym przetrzymał. – Żadnego zatykania nosa. Kamera będzie nieustannie włączona. Będziemy cię co noc obserwować. To znaczy nie: ja. Rodzina i tak zwani: Obiektywni Obserwatorzy, których wyznaczę. – Mam spać przy zapalonym świetle? Nie lubię tak. – Polubisz. Jeszcze jedno – dodaje Dziadek. – Z uwagi na moje dziwne właściwości… – Cały czas mamy z nimi do czynienia. – ...nie życzę sobie po śmierci, żadnych lekarzy do aktu zgonu. Dwaj wyznaczeni przeze mnie ludzie, zaniosą zwłoki do pokoju Pokichańca i położą do łóżka. Będę tam leżeć przez pięć dni, biedny i samotny. Dopiero w szóstym dniu, zacznie się odliczanie. W czasie wnoszenia ciała, żadnej rodziny przy tym nie może być. Najlepiej jak się wyniesiecie na ten czas z domu. Akt zejścia i pochówek po sprawie, czyli najwcześniej po szesnastu dniach od mojej śmierci. Wszystko jasne? Warunki znane? – Tak – zawołaliśmy radośnie. – Bo cóż innego nam pozostało. Teraz będę skracać, w miarę możności. Po jakimś czasie Dziadek zaniemógł. W drugim dniu, jeszcze bardziej, a w trzecim, znalazł się w moim łóżku. Po pięciu dniach wchodzę do pokoju. Widzę kamerę pod sufitem. Bacznie mnie obserwuje. Noc pierwsza. Na pewno cała rodzina wpatrzona w ekran, jak sroka w gnat. Będą mieć nocki popsute. Ale skoro chcą kasę, to niech sobie zapracują, chociaż oglądaniem. A co ja mam powiedzieć? Mnie jeszcze wąchanie dochodzi. Kładę się przy Dziadku, tak na boku, plecami do niego. Mam trochę stracha, żeby mnie zimną trupią ręką, z tyłu nie macał. Do niego wszystko podobne. Co z tego, że nie żyje. Z nim to różnie. Noc dziesiąta - ostatnia. Odór nie do wytrzymania. Chciałbym stąd zwiać, lecz trzyma mnie łapami majątek. Nie mogę zatkać nosa. Obserwatorzy obserwują. Zresztą co by to dało. Nic. Kładę kołdrę na głowę. Sto razy gorzej. Albo tak mi się wydaje, bo pod tą samą leży dziadek. Prawie na niego nie patrzę. Nawet na dobrą sprawę, nie wiem jak wygląda. Otworzył bym okno, ale też nie mogę. Kasa przez nie wyleci. Jeszcze trochę muszę wytrzymać. W moim pocie, który mnie zalewa, uwiły sobie gniazdko, całe chmary cuchnących cząsteczek. W końcu zasypiam odurzony. Rodzina wpatrzona w ekran. – Mamo! Spójrz na dziadka. Nie wygląda jak trup. Kiedyś takiego widziałam na obrazku. – Córeczko! Co ty oglądasz? Dziadek się rozkłada… – Naprawdę? Jakoś tego nie widać – dodaje ktoś. – Bo jeszcze za wcześnie, głupolu. – Za wcześnie? A Pokichaniec śmierdzi jak zaraza. Gada ciągle o smrodzie, – Może się rozkłada wewnętrznie. A na oko nie widać. – Co wy chrzanicie za głupoty. – Ależ spójrz kochanie. Jak żywy. – Mamo! Zobacz! Dziadek wstaje! – Co!? – O cholera! Porąbało go czy co? – Zawsze wiedziałem, że z moim starym, coś nie tego. – wtrąciła Babcia – A Pokichaniec śpi jak odorem uśpiony. – Dziadek wyciąga kartkę i kładzie na stole. Wychodzi z pokoju. Trzaska drzwiami. Wyszedł na ulicę chyba. Czort go wie, gdzie polazł. – Biegnijmy do pokoju. Przeczytamy co napisał. Czytają napis odurzeni, z chustkami przy nosach: Letarg to moja specjalność. Akurat tym się nie chwaliłem. Tylko ci dwaj wiedzieli. Pokichaniec gówno dostanie i wy wszyscy razem z nim. Nie leżał przy moich zwłokach. Dosyć miałem z wami ambarasu. Albo wy ze mną. Co na jedno wychodzi. Nie szukajcie mnie. Pod łóżkiem zostawiłem prezent. Mam kasę, to jakoś wszystko klapnęło gdzie trzeba. Zostawiłem wam trochę, na tą okoliczność. Powinna wystarczyć na powrót. Pa! Zaglądamy pod łóżko. Mała wnuczka świeci tam kolorowym lampionem. Zapomnieliśmy, że z nami przyszła. Mówi do nas: – Ale fajne mięsko. Nawet kościa widać. – Nie mówi się: kościa, tylko kości – poprawia ją mama. -- Dziecko! Jakie kości? Zaglądamy pod łóżko, a tam...a ku ku... leży mój brat, co jakiś czas tamu, odszedł z tego świata. Ten co mniej kichał w pieluszki. Poznaliśmy go po nieco brudnawej żółtej marynarce, w kiedyś kolorowe motylki. Ciekawe, jak to Dziadek wszystko urządził. No tak. Miał szmal. Zawsze był trochę dziwny. Na cholerę, mam tą zwisającą pościel po bokach. – Teraz dopiero widzę, że nie dał sobie wprawić dwóch nowych zębów – biadoli bratowa. – Miał tendencje do kłamstw. Już ja go znałam. Wszystkie rodzinne członki, mają potężny wzwód złości. Wściekłość staje na baczność, podpierana okrągłymi kamyszkami: zawodu i żalu, po tak dotkliwej stracie. Gdy jakoś dochodzimy do ładu psychicznego, po nieodżałowanych pieniążkach, chowamy mojego brata tam, gdzie go wyjęto. Są pewne ceregiele z tym związane, ale rozkładamy banknoty i jakoś daje się załatwić. Pokój wietrze i wietrze. W końcu, po długim czasie, ostatni skrawek „cuchnącego powiewu” brata, wylatuje przez okno. Gołąb, co akurat sfrunął na parapet, przestaje gruchać, ale zaczyna: ćwierkać. Pierwszy raz mam do czynienia z takim zjawiskiem. Widocznie, coś mu zaszkodziło. Po jakimś czasie dostaje wiadomość od członka rodziny. Dziadek odszukany, w jednym ze swoich domów. Ciężki sufit na niego spadł, gdy smacznie spał w swoim łóżku. Ciało dosłownie zmiażdżone. Na pewno nie żyje. Jest nas tutaj więcej członków. Mamy przygotowane wiaderka, łopatki i ściereczki. Pozgarniamy dziadka do tych pojemników, a pościel nad nimi, wykręcimy. Pragniemy przywieźć wszystko, co można nazwać: dziadkiem, żeby w należytym porządku, zachować warunek testamentu. Wyrzucimy całość na twoje łóżko, wejdziesz tam po pięciu dniach, poleżysz przy tym dziesięć nocek i majątek nasz. Głowa do góry. Jeszcze nie wszystko stracone. Nadzieja umiera ostatnia. -
Ȥɑթɑϲհ Śաíեմ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Maja Cyman Dzięki:)→Nie wiem wprawdzie, co znaczą dwa→ę→ale chyba nic złego i nie muszę się bać:)) Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar Dzięki:)→Mnie też miło to słyszeć:)→Pozdrawiam:) -
Ȥɑթɑϲհ Śաíեմ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@CafeLatte Dzięki:)→Zaiste→Miło było mi przeczytać, taki komć:)→Ale bez przesady przecie:)) Pozdrawiam:) -
Wyznawcy Wielkiego Łęta
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte Dzięki za zerknięcie:)→Właśnie mi to chodziło, co rzekłaś:)→O tworzenie kultu, czasami z byle czego. Dużo zależy od ''umiejętności'' →szefa całości:)→Pozdrawiam:) -
z zapachu łąki uplećmy ciszę w warkocz jedyny co serca oplata tylko w milczeniu warto usłyszeć woń naszych pragnień czystych choć trudnych łez i uśmiechów w polnych kwiatach choć papierowe są często marzenia i płoną szybko tam gdzieś w oddali a zapach dymu zdławił pozmieniał to przecież można starać się zawsze skazę kryształu zapachem świtu co lśni ocalić
-
A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Nikt wtedy nie przypuszczał, jakie konsekwencje poniesie za sobą, to drobne wydarzenie. Nawet sam sprawca tego zamieszania. Albowiem miał wtedy: pięć wiosen. Dwadzieścia lat wcześniej. Chałupka skromna. Czasza satelitarna, przyczepiona na goncie, a w środku wypasiona plazma. Matka z pięcioletnim berbeciem, oglądają bajkę, o królestwie słodyczy. Dzieciak oczu oderwać nie może, od ekranu. Patrzy i patrzy, świata wokół nie widząc. Nagle pęka szyba w oknie i do pokoju wpada: pyrka z długim łętem. Dzieciak, chociaż na glebie z dziada pradziada wyrósł, aż takiego długiego, w calusienkim życiu nie widział. Jest wprost: zauroczony. Przestaje go obchodzić bajka. Spogląda na łęt. Ale wielki i jaki piękny. Mamo, spójrz! Co za skarb. Matka tylko potakuje, do świętej miłej zgody i każe na podwórek z powrotem odnieść, bo podłogę przed chwilą myła. Dzieciak wychodzi, ale nie rzuca pyrki byle gdzie, tylko chowa w nieuczęszczanej szopie. Podlewa ją w tajemnicy, cierpliwie i codziennie. Po dwudziestu prawie latach, łęt zaczyna wykukiwać między deskami, ciekawy świata. Sama pyrka zajmuje prawie: cztery piąte wnętrza. Na ścianach pojawiają się tendencje do wybrzuszeń. Młodzieniec nie wie co ma robić. Za chwilę ludzie wszystko zobaczą. Rzeczywiście. Dociera do nich wielki hałas. Szopa prawie wybucha, a im oczom ukazuje się wielka pyra z jeszcze większym łętem. W pierwszej chwili myślą o obiedzie. I właśnie wtedy zdarza się inauguracyjny: pyrołęt. Leciwa żona dorodnego dziadka, pragnie z nim: seksu. A to po tym, jak jej wdzięków, dotknął ogromny łęt. Ludzie stoją jak słupy soli. Nagle zaczyna się prawdziwy tumult. Ja też chcę, być dotknięty. Proszę mnie nie rozpychać, byłem pierwszy. A ja świeżo po ślubie. Chce też go złapać ręką. Zamieszanie jak jasna cholera. W końcu przyjeżdża straż i wciąga pyrę na dach chałupy. Ludzie i tak zaczynają tam włazić, ale wielu odpada od ściany, także na tych co już leżą,więc procederu zaprzestają. W końcu policja rozprasza nachalny tłum. Lecz obiekt jest widoczny. Następnego dnia, gołębie zaczynają podjadać cudowną pyrkę. Rzeczywiście, smak ma anielski. I nagle następny:pyrołęt. Przestają defekować na cokolwiek. Ludzie z okolic zaczynają przybywać ze swoimi zwierzątkami, żeby nie musieli po nich sprzątać. Czochrają je koniuszkiem zwisającego Łęta . Niektóre pociechy nie chcą, żeby je szmyrano i gryzą właścicieli, ale kup robią o wiele mniej, chociaż wcinają wszystko co popadnie. W końcu uwierzono, że pyra z łętem, posiada nadprzyrodzone moce. Zaczynają ją czcić i uwielbiać. Pieśni tworzyć na jej cześć. A ona tylko skromnie spoczywa na dachu i zwisa jej wszystko, muskając okolicznych ludzi i zwierzęta. Niebawem powstaje: Kółko Przyjaciół Łęta i Pyrki. Lecz z uwagi na dalsze:pyrołęty, następuje zmiana nazwy na: Wyznawcy Wielkiego Łęta. Przewodniczącym zostaje nie kto inny, tylko ów młodzieniec, co go tak pieczołowicie z Pyrki hodował. Członków owijanych mocą Łęta, przybywa. W końcu odpowiednio zabezpieczono dach, gdzie ów dar, z należytym szacunkiem spoczywał. Po jakimś czasie powstają obowiązujące reguły dla prawdziwych wyznawców. Wygłasza je Wielki Łęt, jedyny autor. Po pierwsze – Każdy członek naszej społeczności, musi przyciąć włosy w ten sposób, żeby mu wszystko zwisało. To znaczy: resztka włosów, coś na kształt Łęta. Dostojny, tudzież czcigodny Wielki Łęcie, a jeżeli ktoś jest łysy, a chce należeć całym swoim Łętem, do naszego zgromadzenia, to co ma czynić? – W tym wyjątkowym przypadku, dopuszcza się włosy sztuczne. – A z końskiego ogona mogą być? – Jeżeli koń jest czysty, to tak. – A obierać pyrki na obiad można? – Można, tylko trzeba zjeść z szacunkiem. – A z sosem też? – Należytym, tak. Są jeszcze jakieś pytania? Nie słyszę. Po drugie – Każdy bez wyjątku, powinien nosić w kieszeni: Pyrkę. Nie rozstawać się z nią. Nawet w nocy. Zrozumiano? – A jak będzie mnie uwierać i nie będę mógł zasnąć, to mogę odłożyć na… – ...na nocny stolik? W żadnym wypadku. I nigdzie indziej. Po trzecie – Nie możecie zmieniać swoich ubrań, po złożeniu przyrzeczenia, na wierność Wielkiemu Łętowi, czyli: mnie. Są one symbolem, skórki na Pyrce. Czy to jasne? – Tak – zawołali wszyscy zgromadzeni. – Tylko w wyjątkowych przypadkach...zresztą nie ważne – rzekła Najważniejsza Pyra – Po czwarte – Co najmniej raz na miesiąc, będziecie leżeć w ziemi, żeby wiedzieć, ile taka Pyrka wycierpieć musi w zimnej czarnej glebie. – Tak zupełnie zakryci? Nie udusimy się? – Nosy i usta mogą wystawać. Można też użyć rurki do nurkowania lub słomki. – A jak pojedzie na nas kombajn, to można uciec? – Ale chyba obieranie nie wchodzi w rachubę, szczególnie ostrym narzędziem. Nie chodzi o nasze ubrania... – Bez głupich pytań proszę. W naszej społeczności, wszystko przebiega pomyślnie. Pyrkołęty nadal się zdarzają, ale jakby trochę mniej istotne. Przestrzegamy wszelkich reguł, ale może nie z należytym szacunkiem i zapałem. Może dlatego dochodzi do nieszczęścia. Jeden z nas, taki nieuważny zresztą, nieumyślnie nadeptuję na Pyrkę i ją doszczętnie miażdży. Najpierw odbywa się należyty pochówek, a później Wielki Łęt, zaczyna być wnerwiony. Wprowadzono winowajcę w ustronne miejsce i obrano ze skórki. Najpierw z ubrania, a później z całej reszty. Od tego czasu, wszyscy wyznawcy są bardziej uważni. Bacznie patrzą, co im leży na drodze. Gdyby co, to szybko nóżkę cofają. Niestety, przyjeżdża pan policjant. Widocznie ktoś spoza wyznawców, wszystko wypaplał, a później gdzieś zwiał. Gdy widzi takie ciało, to grzecznie pyta: – A temu co się stało? – Nadepnął na Pyrkę. – I dlatego nie ma skóry na sobie? – Dlatego, panie władzo. – Aha – odpowiedział poinformowany. Wieczorem żona policjanta obiera ziemniaczki. Mąż daje jej przestrogę, z uwagi na własny interes. – Tylko żeby ci nie spadła. A jeżeli, to uważaj, żeby na nią nie nadepnąć. – Dlaczego kochanie? – Bo mam wielki apetyt na sex z tobą.
-
8→go Marca
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@CafeLatte Dzięki:)→I wzajemnie życzę uśmiechniętych, nie tylko popołudnia:))→Pozdrawiam:) -
? dzisiaj ósmy marca to wspaniałe święto tyczy każdej z kobiet a każda jest piękną bez nich życie chłopów byłoby niepełne zatem w ich imieniu piszę tak rzetelnie czasami żywotne co mają radochę albo ciche skromne takie trochę płoche często myślą lepiej nawet od płci męskiej tak ogólnie rzeknę są po prostu świetne uczuć w nich niemało takich i owakich no chyba że bęcwał jakiś im się trafi rożne inne sprawy pominę milczeniem bo jeszcze mi jakaś przywali gdzieś w ciemię życzę wszak kobietom radości wszelakiej no bo przecież one kochane są takie ?
-
Wesołe Wampiry
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota No wiesz. Może tytuł mógłby, ale za dużo się krzaki za duże wyróżniały. A jam przeważnie skromny do bólu:)) -
Droubble→Nieroztropny Rycerz
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Maja Cyman Dzięki:) Ano. Słusznie prawisz. Widocznie bujał, nie w tych obłokach, co trzeba:) Nieszczęście na lud sprowadzając. Paskud jeden:)→Pozdrawiam:) -
—?/–– W owym państwie wredne smoczysko, spokoju ludowi nie daje. Fruwa nisko, wiatry skrzydłami puszcza a nawet się zdarzy, że zrobi brzydko na głowach mieszkańców. Nawet na tych z obejścia króla. Nic dziwnego, że dochodzi do rozmowy. – Rycerzu. Widzę żeś rozległy w barach. – U siebie też potrafi wypić –– dopowiada błazen. – Cicho błaźnie… oj rycerzu… widzę, że ci chuć zbroję postawiła jak namiot, chociaż z żelaza. – Chuć z czego innego, o panie. Zapewne chcesz, bym smoka unicestwił… lecz ośmielę zapytać, czy rękę twojej córki –– co przy tobie stoi jak i stoi mój… nie ważne – po robocie dostanę? – Coś niezgrabnie mówisz, dzielny woju. Nie tylko rękę, ale całą resztę, co niezbędna w pożyciu pozyskasz. – Ależ tatko! Jam kocham innego. To co… na próżno z balkonu się powabnie spuszczała? – Cicho mi tam. Tu o sprawę wagi państwowej chodzi. No co zacny rycerzu. Umowa stoi? – O panie. Przecież widzisz, że nie tylko umowa mu stoi –– dopowiada powtórnie stańczyk. * – Rycerzu, cóż ja widzę. Głowę smoka przytachałeś. – Uśpiłem go eliksirem i ściąłem. – Mniejsza o szczegóły. Weselisko trza szykować. Córko, ubierz się wreszcie. – Gorąco tatko. A muszę? – Musisz. Póki co. * Smok wtranżala wszystkich biesiadników i pozostałe wesele. Wprawdzie nie ma głowy, ale dwie mu jeszcze zostały.
-
Wesołe Wampiry
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota No to faktycznie fajnie wyszło:)) Wprzódy wrzuciłem jako główny tytuł, ale wyglądał, jak staranowany płot:)) Ale jako ozdobnik nad tekstem, to chyba może być:) Pozdrawiam:) -
Wesołe Wampiry
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota Wrzuciłem 2 razy ten sam komć:) -
山モらロŁモ 山凡州尸ノ尺ㄚ Słowa dopasowane do melodyjki. ----------------------------------------------------- siku siku siku siku dziś się dzieje zimne krwinki do szklaneczek krewny leje na sześćdziesiąt sześć sposobów wyżłopiemy blisko grobów żeby później znów w trumienkach grzecznie spać gulgotamy nasz apetyt ciągle rośnie żeby było nam wesoło i radośnie kły o szkiełka wciąż stukają marsz żałobny wygrywają już chrupanie się zaczyna skrzepłej krwi te cukierki to wiekowa jest radocha każdy chrupki te czerwone wielbi kocha dziadek co mu kły wpadały dziwnie jakiś podupadły bo wnerwiony gryźć nie może biedak nasz nagle weszły ale wcale nie na spanie wilkołaki się przywlekły na pochlanie wrzeszczą krzyczą serenady do księżyca bez żenady niby krewni po kisielu skrzepłym już w progu stoi krewna tego co nie ciućka oj się przyda biedakowi taka wnuczka chrupie żwawo cukiereczki wypluwając do miseczki dziadek mymla uśmiechnięty krwisty miał
-
@Marianna_ Dzięki:)→Całkiem zacnie napisałaś Marianno:) A co do chleba... hmm... ''Patrz, z czego chleb jesz''→to można dwojako rozumieć. Z czego zrobiony, lub z czego go biorę. Raptor→krwiożerczy dinozaur. Pozdrawiam:)
-
Ekskluzywne Specjały
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Marek.zak1 No fakt:))→To jest dawny tekst. Chciałem wtedy spróbować, na ile potrafię napisać obrzydliwie. I tak nie wrzuciłem... tych lepszych:)→Może wykasuję?→Pozdrawiam:) -
Jednak ''apetyczny'' tekst→powróciłem:) >~( ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅L̲̅u̲̅d̲̅z̲̅i̲̅e̲̅ ̲̅'̲̅'̲̅g̲̅a̲̅s̲̅t̲̅r̲̅o̲̅n̲̅o̲̅m̲̅i̲̅c̲̅z̲̅n̲̅i̲̅e̲̅ ̲̅w̲̅r̲̅a̲̅ż̲̅l̲̅i̲̅w̲̅i̲̅'̲̅'̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅)~< >~( ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅n̲̅i̲̅e̲̅ ̲̅p̲̅o̲̅w̲̅i̲̅n̲̅n̲̅i̲̅ ̲̅t̲̅e̲̅g̲̅o̲̅ ̲̅c̲̅z̲̅y̲̅t̲̅a̲̅ć̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̲̅)~< – Co szanowny pan sobie życzy? – A co jest ciekawego? – Nasza specjalność. – To znaczy? – Rzygowinki szefa kuchni z pierwszego tłoczenia. Z żołądka poprzez przełyk, usta i chlup na zewnątrz. Mają odpowiednią konsystencję, zapach i wewnętrzne ciepło. – Jak w niejednej rodzinie? Chyba się skuszę. Co pan radzi? – Zamówić, bo dobre. – Mięciutkie chociaż? – Jak skórka zwłok w dotyku. Zapach też podobny. I te plamy! – Długo będę musiał czekać? – Aż szef zwymiotuję na stolik. Jak z niego chluśnie, to palce lizać. – Na stolik? To nie higieniczne! – Gwarantuję, że mają lepszy smak wymieszane z zapachem haftowanej ceraty. – Rozumiem. Ale tamci jedzą z czystych talerzy. – Nie każdy jest takim wytrawnym smakoszem jak szanowny pan. To dla nas przykre doświadczenie… ale cóż. * Dopiero teraz zauważam, że nie jestem jedynym gościem w tej ekskluzywnej restauracji. Siedzi tu wielu biesiadników wcinających różne specjały. Naprzeciwko stołuje się rozczłonkowana rodzina. Tak przynajmniej wynika z moich pobieżnych obserwacji wzrokowo słuchowych, gdyż siedzą osobno. Dziecko wcina rosół. Pływają w nim kępki włosów. Za każdym razem gdy nabiera łyżeczką z talerza, zwisają poza obszar nabierki. Mokre i poplątane. Aż ślinka mi kapie po jeszcze czystej brodzie. Aktualnie sytuacja jest taka, że chłopczykowi wystają warkoczyki z ust. Już nie. Zrobił...śśśśślummpp i włochaty chapsik zniknął. Teraz będzie się ślizgał po przełyku z azymutem na soczki trawienne, by się kiedyś przemienić w soczyste gówienko. Póki co, tańczy wesoło w czeluściach brzuszka, myśląc z tęsknotą o tym co go czeka w kwasach żołądkowych. Z ust dziecka wystaje cienki włosek niczym nóżka pajączka. Małym paluszkiem podobnym do odwłoku, wciska go do środka. Drugą rączką wydłubuje ze słoiczka szczurze bobki, w posypce ze zmielonych wysuszonych myszy z dodatkiem konfitur z jagód. Do ich stolika podchodzi kelner. Kładzie na białym obrusie płaską wersję jakiegoś zwierzątka, z kawałkami asfaltu. Zapewne mozolnie łopatą odklejone od nawierzchni jezdni. Od razu widać, że apetycznie rozjechany. Obiekt jest zamrożony z błyszczącymi skrawkami futerka oraz z wystającymi szpikulcami kości. Przebiły skórę ciekawe świata. Danie na pewno jest twarde i póki co stabilne. Doszedłem do takiego wniosku słysząc jak stuknęło o blat. Kelner wyciąga akumulatorową suszarkę i zaczyna odmrażać ów smakołyk. Na twarzy matki widnieje zniecierpliwienie a na obrusik spływa mazista breja w nieokreślonym kolorze. Jednocześnie na wystające strzępki żeber i twarde sztywne kłaki, nakładana jest słodka galaretka, zbita na wskroś śmietanka, tudzież krem czekoladowy. Matka, jako że jej spieszno do skosztowania posiłku, wyciąga czerwonawe mięciutkie włochate flaczki, rozdziera je z wilgotnym plaśnięciem. Macza w dżemie truskawkowym i tak samo jak jej latorośl robi: śśśśślummmpp. Ojciec siedzi z grobową miną, potulnie czekając na swój ulubiony smakołyk. Ścierwo już zupełnie odmrożone zdaje się być większe, wilgotne i bardziej rozłożyste. Poza stół zwisa postrzępiony kikut łapki z przylepionym papierkiem, wypaloną zapałką, zwisającą kroplą soku pomarańczowego, strzępkiem skrzepłej krwi i czterolistną koniczynką. Głowa rodziny wydłubuje ze zwierzątka dwie gałki oczne, zachowane na szczęście w całości. Następnie przecina nożem nerwy wzrokowe i turla szkliste kulki po drewnianej klapce. Leżą na niej pogniecione dżdżownice pomalowane różowym lukrem. Wkłada gałkę z przylepionymi ciałkami między zęby płaskiego zwierzątka i z błogą radością w swoich gałkach, soczyście ją nimi przegryza. Aż sika na wszystkie boki. Następnie wsuwa mokre kawałeczki do swojej jaskini gębowej. Z międzyzębów wycieka długa kleista kropla. Zatrzymuje się na chwilę, by po kilku sekundach mlasknąć do rosołu, znajdując ukojenie w krainie wilgotnych włosów. Dzieciak jest w siódmym niebie. Taki pyszny wilgotno-puszysty glutek. Od razu go wyjmuje i robi: śśśślummmpp. Matka nadal gmera w kłaczatej powierzchni, poszukując szarych kostek do oblizania ze słodkiej galaretki. A tam w kącie przy czerwonym stoliku, ktoś nerwowo stuka łyżeczką o czerninę, posypując danie zmielonymi drzazgami z używanych trumien, starannie wyselekcjonowanych dla zachowania aromatu przodków. * Na podłodze dostrzegam różne plamy. Są duże i małe, podobne do kwiatków na łące o zachodzie słońca. Wiercą się na nich przylepione tłuste muchy. Podchodzi kelner i zadaje pytanie, czy życzę sobie spróbować andruty pomalowane pyszną żółtawą sraczka niemowlęcą z rozmazanymi owadami i szczyptą cukru waniliowego. Kiwam głową, że tak. Po chwili na podłodze nic się nie rusza. Widzę jak rozgniata muchę uzyskując ciemne mazidło. Jedno skrzydło zostaje miedzy paznokciem a końcówką palca. Wyciągam natychmiast i kładę na wafla. W końcu za nie zapłaciłem. Mówi, że smarowidło smakuje wybornie jak wydzielina z wrzodu z domieszką skórek cytrynowych. Kiwam głową, że tak... że pragnę. Próbuję natychmiast. A gdzie tam wybornie. O wiele lepiej. Dodatkowo posypuje jedzonko posiekanymi paznokciami ze skrawkami pożółkłej skóry i kawałkami bananów. Leżą na stole w wydłubanej włochatej kości, ozdobionej strzępkami różowego mózgu, strupami z kolan i nacią pachnącej pietruszki. Muszę gryźć bo są twarde, ale smakują lepiej niż niejedne orzeszki. Polewam je pysznym miodem wyssanym z niejednych zatkanych uszów, lecz rozgotowanych na miękko ze szczyptą cynamonu. Chociaż lepkie mięsiste glutki czasami się trafiają. Dodaje też stare twarde odciski urwane ze zmurszałych zwłok, po które się nikt nie zgłosił. Miękko i przyjemnie chrupią w ustach. Widocznie ich wytwórca długo wisiał za oknem i odpowiednio skruszał. Nawet wyczuwam słodkawo-mdlący zapach wpleciony w nutkę jaśminu i lawendy Działa pobudzająco na apetyt. Pytam uprzejmie, czy mają jakieś inne specjały do spróbowania. Kelner z uśmiechem, ruszając skostniałą, łuszczącą się brodawką z bimbającym kłakiem odpowiada: – Ależ oczywiście. Prawdziwą, niepodważalną specjalnością naszej restauracji jest: Kawior Gluniasty. – O! A co to jest? Bom ciekaw. – Baboki ślamazarne z nosa, kulane na kuliste kulki i rzucane do pojemniczka, by trochę poleżały, nabierając odpowiedniej gęstości. Zatrudniamy stu wyspecjalizowanych dłubaczy a jednocześnie kulaczy międzypalczastych. Jedynym utrapieniem, są co chwila słyszalne ciche brzdęknięcia gdy gotowe produkty upadają na blaszane dno. Mamy wersje: suchą i mokrą ze śluzem z dwóch dziurek oraz z domieszką kakao i cukru pudru. Niestety, to tylko dla wybrańców, bo bardzo drogie. Rozumie pan. Dłubacze każą sobie odpowiednio płacić. Nie ma co się dziwić. To w końcu ich własność. A poza tym nie każdemu tak samo szybko narasta. Towar deficytowy. Żeby zapełnić naczynko wielkości łyżeczki, muszą czasami cały dzień ciężko pracować. Prawdziwy szacun za to dla nich. I wypłata oczywiście. Pana na ten specjał po prostu nie stać. – A jeżeli sobie sam wydłubię. Albo komuś. – Po pierwsze: kradzież to ciężki grzech. Nie wstyd panu, mieć takie zboczone myśli? Po drugie, w naszej restauracji jest to surowo zabronione. Monitoring działa a kara dotkliwa. Chyba pan popiera kulturalne zachowanie w takim zacnym miejscu?? – W rzeczy samej, drogi panie... a jak sam się nieznośnik wykulnie? – Zapłaci pan połowę kary. Jesteśmy wyrozumiali do pewnych granic. Dbamy o swoich klientów. Ale radzę w porę do środka wcisnąć jak tylko się wynurzy. Po co płacić nawet pół. – Co racja to racja. Ma pan jeszcze jakieś propozycje? – Na przykład wykruszkę. – Wykruszkę? – Brązową posypkę ze starych gaci znanych ludzi. Dobrze smakuje z śrutem zębowym wraz z plombami, strzępkami dziąseł i soczkiem ze świeżych jabłek. Nie wspomnę o specyficznej woni. No normalnie... nie można przestać jeść. – Niewątpliwie. Choć szczerze powiedziawszy, sam mogę w domu wytrząsnąć na talerzyk...po jakimś czasie. – Jak pan sobie życzy. Nie ingerujemy w prywatność klientów, poza murami restauracji. Proszę jednak zważyć na pięć gwiazdek. Tyle pan w domu nie ma. – Fakt. Chociaż biały karzeł może by się na biedę znalazł. – Pana decyzja... to niech pan sobie wytrząśnie z majtek pieprzonego karzełka na tą... swoją biedę. Sorry. Ja tylko grzecznie poleciłem. * Taki jestem zajęty różnorodną degustacją i rozmową, że nie zauważam na stoliku: specjalności szefa kuchni. Widocznie był taktowny i chlupnął niepostrzeżenie, nie chcąc przeszkadzać. Ciepłe rzygowinki, parujące kluseczki w różnokolorowej mazi. Taka z mych ust brudna ślinka cieknie, że muszę ją wytrzeć chusteczką, bo mi się zbiera na wymioty. Dotykam ciastowatej powierzchni paluchem, a następnie trochę podnoszę do góry. Między nim a specjałem, tworzy się kleisty gumowaty łącznik. Patrzę na niego dla zwiększenia apetytu. Galaretka ciastowata przez którą kukają kluseczki, jeszcze nie wystygła. Czeka aż ją skonsumuję. Wyciągam z kieszonki zawiniątko, a z zawiniątka łyżeczkę. Wolałem przynieść własną. Dbam o higienę osobistą. Mało to różnych drobnoustrojów, takich i owakich krąży między nami. Nakładam trochę na łyżeczkę. A później znowu będę nabierać niedużo. Chcę się dłużej delektować pysznym smakiem. Pierwszy chaps jest najlepszy. Nie za gorący. Nie za zimny. Ciepłe gluteczki są roskoszą do kubeczków smakowych. Mówię wam. Raj w gębie. Co prawda, od czasu do czasu trafiają się bardziej twarde obiekty, ale gutam radośnie, bo tak smacznie uderzają o podniebienie przełyku. * Nagle z boku słyszę: śśśśluuupp. Patrzę i aż mnie zatkało z obrzydzenia. Facet wciąga zwykły makaron. Z czego on się urwał – myślę sobie – Chyba puszczę pawia. Niech leci prosto na niego. Ani odrobiny przyzwoitości. W takim ekskluzywnym miejscu. Bezczelność. Sięgam po księgę skarg i zażaleń. W końcu to niedopatrzenie władz restauracji.