Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Podtytuł→Poza krawędzią przebaczenia Prolog → 2 Góry tego roku wyglądają tak samo jak w poprzednim. Niestety. To bardzo mylące stwierdzenie. Jak się miało okazać, nie dla wszystkich. ∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧≈∧ To jego pierwszy wypad. Ma dużo szczęścia. Wczoraj pogoda nie dopisywała i nie miał pewności, czy podejmie wędrówkę. Dzisiaj pięknie i słonecznie. Wymarzone warunki do realizacji marzenia. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że wszystko może ulec zmianie, w najmniej spodziewanych okolicznościach. Poczytał odpowiednie książki i wie, że góry mają to do siebie, że potrafią zaskakiwać, niczym kobieta na wierzchołku psychiki. Wierzy jednak, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zdobędzie upragniony szczyt. Ma odpowiedni ekwipunek, z niezbędnymi rzeczami. Przeszedł już spory kawałek. Niestrudzenie i ochoczo. Mija różnych turystów, wszystkim mówiąc: cześć. Spoziera na błękit nieba i pierzaste chmurki. Ponadto widzi dwie kozice i bace w oddali. Napakowany dobrymi myślami, kroczy raźno przed siebie. Niby dlaczego miałby nie być. Ano dlatego, że o czymś zapomniał. Z oddali słyszy dziwny delikatny odgłos. Nie potrafi określić skąd dobiega. Po chwili ów szczegół, wylatuje z głowy, błądząc pośród skałach, niczym pijany świstak. Mija trochę czasu. Odczuwa pierwsze dolegliwości uciążliwej drogi. To w końcu pierwszy marsz, po kamieniach i krzywych ścieżkach. Do tej pory nie miał z tym problemu, w swoim życiu. Słońce nadal bystro świeci, muskane białymi barankami. Szybują nad wierzchołkami, niczym pierzaste zeppeliny, na tle błękitnej przestrzeni. Tej tutaj nie brakuje, gdzie wielki człowiek jest takim małym. Widok zapiera widok w piersiach. Podziwiać piękno, to jeszcze potrafi. Pełen wiary w przyszłość, ponownie słyszy cichy szelest. Pojawia się i znika nie wiadomo skąd. Ma nawet wrażenie, że jest obserwowany. Olewa to. Jakieś zwidy umysłu i tyle. Wędruje po dość szerokim szlaku. Z jednej strony zbocze góry a z drugiej przepaść. Kciuki wsunięte pod szelki od plecaka, sylwetka przygarbiona, lecz pełna nadziei, gdyż wierzchołek niedaleko. Nawet zaczyna wesoło pogwizdywać, ale szybko milknie, bo wyczytał w książce, że w górach to zła wróżba. A może chodziło o jacht? Nie ma pewności. Tak czy siak, woli myśleć na ulubioną melodię. Tego przeznaczenie nie usłyszy. Czy aby na pewno? Na mgnienie oka, przypomina sobie pewien szczegół ze swojego życia, nie miły dla innych. Jednak owe wspomnienie, szybko wybiega z umysłu, niczym przestraszona kozica. Widzi turystę przed sobą. Ponownie kłania się pięknie i pozdrawia odpowiednio Ten go mija, mówiąc podobnie, zostawiając na pamiątkę, zanikające odgłosy stukania butów. Idzie kawałek niewiele myśląc, lecz po chwili, do uszu dobiega inny dźwięk. Też z tyłu. Szlak w tym miejscu jest dość szeroki. I tak samo jak jeszcze niedawno, z jednej strony zbocze góry, a z drugiej – nic. Nie wie, co to może być. Tak na dobrą sprawę, jest na tyle strachliwy, że boi się obejrzeć. Teraz już słyszy wyraźnie, jakby po prawej stronie, coś z tyłu szurało na zboczu. Dźwięk jest coraz głośniejszy i bliższy. Powtórnie widzi innego turystę. Nie mówi nawet cześć. Ma inne myśli w głowie. Szum się nasila, niczym morskich bałwanów. Na domiar złego, słońce zakrywa ciemna chmura i wiatr przybiera na sile. To coś z tyłu jest o wiele bliżej. Zbyt blisko, by pozostać w niepewności. Czuje przeraźliwy chłód. Musi się odwrócić i spojrzeć do tyłu. Zupełnie go zatyka. Nawet z wrażenia, przestaje się bać. Lecz strach szybko powraca. Kilka metrów przed sobą, widzi zakrwawiony przód śnieżnej lawiny. Ma około trzech metrów wysokości. Czytał o tym zjawisku, lecz ta jest rzecz jasna inna. Na domiar złego te szkarłatne plamy. Groźnie faluje przyczajona, jakby szykowała się do skoku, wprost na niego. Wyraźnie dostrzega drgające nerwy pod śniegiem. Przemieszczają się w różnych kierunkach. Sprawia wrażenie gęstej i ciężkiej. Jednak co chwila unosi przód i wisi nad nim, by za moment przyjąć poprzednią pozycję. Dźwięki jakie wydaje, to jakby kompilacja, wszystkich złowieszczych duchów gór. Może uciekać jedynie w kierunku wierzchołka. To jednak nic nie daje. Słyszy z tyłu, złowieszcze ocieranie o szlak. Znowu jest coraz bliżej niego. Ściga go uparcie, lecz póki co nie robi krzywdy. Bawi się jak kot z myszką. Ucieka ile sił wystarcza, widząc przed sobą jej cień. Czuje pierwsze płatki śniegu. Więcej i więcej, choć niebo znowu błękitne. Przystaje na chwile. Raz kozicy śmierć. Musi odpocząć. I tak nie ma gdzie uciec. Odwraca się ponownie. Właśnie widzi, jak śnieżny potwór leci do przepaści, z odłamkami skał. Hałas jest przerażający. Ma teraz wolną drogę. Rezygnuje z dalszej wspinaczki. Nie zdobędzie wierzchołka. Chce jak najszybciej wrócić do domu. Ma dziwne wrażenie, że biała zjawa, chciała z niego wyssać na światło dzienne, jakieś zapomniane wspomnienie. Słońce ma barwę krwi, a czerwone łzy, ściekają po ścianie horyzontu. Tak to w tej chwili widzi. Schodzi dość szybko. Pragnie jak najwcześniej opuścić te przeklęte góry. Dopiero teraz sobie uświadamia, że mógł przecież zginąć. Tylko dlaczego ten potwór, nie zepchnął go do przepaści. Przecież mógł to zrobić z łatwością. Wędruje szerokim szlakiem, między dwoma zboczami gór. Prawie że biegnie, na ile sił starcza. Nie chce za szybko, bo mógłby się przewrócić i uderzyć głową o jakąś skałę. Żywi obawy, że go w końcu szlag trafi na szlaku. Nagle gdzieś wysoko, dostrzega białą plamę. Jest malutka, ale się powiększa. W pierwszej chwili myśl, że to jakiś szybujący ptak. Lecz po chwili, wie co to jest. A jednak powróciło, by go znowu gnębić. Zjeżdża z góry niczym morderczy anioł. Nie bardzo ma gdzie uciekać. To znaczy szybciej, niż teraz. Zaczyna słyszeć, coraz głośniejszy szelest. Jeszcze nie wie, jaka jest wielkość tego, ale przypuszcza, że znaczna. Nadal biegnie, lecz przed sobą widzi, jak zwały śniegu suną po zboczu… i nagle zmieniają kierunek. Są na szlaku, kierując się w jego stronę. Ma odciętą drogę. Próbuje wchodzić wyżej, ale to coś, wspina się za nim. W końcu powraca na szlak. To mu pozwala. Patrzy przed siebie. Widzi biel i myśli, że wielu spraw w swoim życiu, już nie zdąży załatwić. Pulsuje nad nim. Ogromne, mroźne serce. Tym razem śnieżno białe. Niczym drapieżnik, który za chwilę rozszarpie jego ciało. Po chwili zaczyna się zakrzywiać, tworząc kolistą ścianę wokół. Żeby miał pewność, że nie może uciec. Co prawda próbował, ale powierzchnia, wbrew pozorom, jest twarda jak skały, po których uciekał. Zaczyna odczuwać chłód. Wspomina schab w zamrażalniku. Raczy nie zdąży zjeść. Nagle słyszy w głowie pytanie. No nie – myśli sobie – śnieg do mnie gada. Zupełnie mi odwala. Pomału rzeczywistość jest jakby rozmyta, że nie bardzo wie, co się z nim dzieje. Odczuwa coraz większy chłód. Najchętniej, by się położył na ziemi i zasnął w mroźnej kołysce. Ostatkami woli, pragnie jeszcze pożyć. Chociażby kilka chwil, aż nadejdzie ta ostatnia. W końcu sens pytania dobiega do niego, jakby się wygrzebał z zaspy. – Pamiętasz zimę w waszym miasteczku? –Kto pyta? – A pamiętasz, co robiłeś dzieciom? – Dzieciom? Kim ty jesteś? Czemu mnie więzisz? – Przypomnij sobie. Chyba wiesz, że czasami złe szczegóły, mają wpływ na dalsze życie. Lubią wracać. Nie w formie zemsty, lecz nauki na przyszłość. – Nauki? Kim do cholery jesteś? Wyjdź z mojej głowy, albo zabij. – Wiesz, nawet wierzę, że wtedy o tym nie pomyślałeś. Miałeś po prostu zły dzień. Jak wiele innych. – Zły dzień? O czym ty pierdzielisz? Nie widzisz, co się dzieję. Za chwile będę soplem lodu. – Czy wiesz, jak to wpłynęło na te dzieci. Co później przeżywały. Ile się napłakały. – Napłakały? Przeżywały? Pytam ponownie. Kim jesteś? Dlaczego masz czelność, mieszać mi głowie? Niczego złego nie zrobiłem. – Pomyśl. Była zima. Wiele dzieci, które błagały, żebyś tego nie robił. – Cholera! To o to chodzi. O jakieś głupie dzieciaki. Wnerwiały mnie tą swoją zabawą i tyle. Przecież za chwile, mogły następne… – Następne, też zniszczyłeś. – I przez to, ten cały cyrk przeżywam? Przecież nikogo nie zabiłem, nie okradłem, nie… – Przeproś je za to. Ja to im przekażę. Wybaczą tobie. Znasz powiedzenie: poza krawędzią przebaczenia? Wtedy już nie ma odwrotu. – Przeprosić? Za taką głupotę? Nigdy w życiu. To one powinny mnie przeprosić! Mnie! Rozumiesz? Działały mi na nerwy, jak mało kto. – Bo ciebie nie miał kto nauczyć. Dlatego zazdrościłeś. Tak? – Co ty chrzanisz! Brakuje ci piątej śnieżynki. Wynoś się z mojej głowy. Daj mi wreszcie święty spokój. – Cały czas staram się dać. ∧≈∧ Mroźne półwięzienie w kształcie podkowy, gdyż pojawiło się jedyne wyjście ku przestrzeni. Widzi błękit nieba, wierzchołki gór oraz szybujące ptaki. Czuje powiew wiatru. Stoi przylepiony do tylnej ściany. Tam gdzie zwieńczenie nadgarstków. Nie może uciec. Malutki wobec ogromu, który go otacza... wypychany przez mroźne dłonie na zewnątrz… ∧≈∧ Prolog→1 Nie może znieść tego widoku. Uśmiechnięte twarzyczki i śniegowe durne, bałwany. Epilog – Proszę nie rozwalać żadnego bałwanka. Są takie ładne.
  2. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Można zadać takie słuszne pytanie. Jak najbardziej:) Chociaż akurat ów tekst, jest kompilacją dwóch dawnych tekstów, do linii melodycznych nagrań ongiś→''Wish You Were Here” →Pink Floyd → ''When a blind man cries" - Deep Purple Pozdrawiam:))
  3. Twój ślad błądzi wciąż przy mnie. Kolejny już raz pytam niebo o sens. Tak codziennie jak wariat, który w cud chce uwierzyć, lecz gra skończona, nie będzie więcej tych słów. Jeśli możesz, to proszę powiedz, gdzie teraz jesteś. Chyba nie wątpisz, że spróbuję cię odnaleźć. Wiem, głupie to i śmieszne, bo trzaśnięty jestem wciąż. Gdzie twój świat? Skąd mam wiedzieć, wybacz ja tylko tak, przecież mnie znasz, nie mam z kim tak po prostu, zagrać naszej piosenki. Tak bardzo chcę zrozumieć. Wiem, owszem, lepsze życie bez czubka w tle, nie bacząc na to czym obdarzył los. Wcale nie gniewam się na ciebie. Nie potrafię nawet. Lecz powiedz proszę swoim sumieniem, gdzie twoje niebo i moje, w zwątpieniu chwil. Póki co, tylko ciemność w środku dnia. Dlaczego każesz błądzić tak mi wciąż? Czy mam życie zostawić, uciec sobie stąd. Myślę tak co dnia, żeby ujrzeć ciebie, nawet poprzez pryzmat cierniowego marzenia. Jako zwyczajny kwiat, powiedz, że zobaczyć się dasz, choć jeden jedyny raz. W tej krainie mego snu, chcę uwierzyć, że wydarzy się cud. W tym zwierciadle płatków cień, tak prawdziwy, że aż oczy bolą mnie, dręczą myśli te, czy to nadal sen. A jeśli nie? Czy świt szansę dał bym ujrzał kwiat choć na chwilę w świetle dnia.
  4. @Lidia Maria Concertina Lidia Maria Concertina→Dzięki:)↔Pozdrawiam:) @Gosława Gosława→Dzięki:)→Też Spokojnych i Zdrowych Świąt życzę. Chociaż jeden stąd, chyba mnie trochę nie lubi:)) Pozdrawiam:)
  5. na skrzyżowaniu cierpienia sadzonka drzewa zawisła splugawiona miłość czysta bez selekcji zemsty zawiści do szkarłatu przyschła tak po prostu za wszystkich * kiedyś drzewo owoce policzy każdy pieśń inną skowronka usłyszy ? ????????? ?Ȥ ƠƘⱭȤJӀ ŚⱲӀĄƬ ? ?ⱲӀҼLƘⱭƝƠƇƝƳƇӇ? ?ŻƳƇȤĘ ⱲՏȤƳՏƬƘӀⱮ? ?ՏȤƇȤҼƓỚLƝӀҼ ȤƊRƠⱲӀⱭ? ?ƝⱭ ƊⱭLՏȤҼ LⱭƬⱭ ƬҼŻ? ?????????????
  6. Jestem Zając Wielkanocny. Wywracam się z jajkami i z czymkolwiek. W tym cały kłopot. Roznoszę dzieciom łakocie w koszyczku, gdy przychodzi na to czas. Albo raczej mieszankę – od czasu do czasu – gdy akurat padam na pysk, wlatując pyszczkiem do wspomnianej kobiałki. Dlaczego zostałem Zającem Wielkanocnym Ekstra – zapytacie. Po prostu miałem trudne dzieciństwo. Po trudnym dzieciństwie, trudną młodość. Po trudnej młodości – już wszystko miałem trudne. Pracowałem jako zamiatacz ulic, pomywajec, pucybut, listonosz. Aż wreszcie – przez pomyłkę – wysmarowałem czarną pastą, długie szare uszy, po sam czubek ich skromności – a że do tych uszów doczepiony był Stary Skromny Zając – to w ten sposób go poznałem [później to już go wszyscy rozpoznawali – chyba wiecie po czym]. Stary Zając – w ramach kary – kopnął mnie w zadek w czasie mycia uszu, następnie wybaczył i rzekł do mnie: "Rzuć to wszystko w stado diabłów. Tak będzie lepiej dla ciebie, dla mnie i ludzkości całej. Zostań Zającem Wielkanocnym Ekstra. Znajdziesz szacunek i poważanie wśród latorośli wszelakiej. Prześladować cię będą, roześmiane mordki, w dobrym tego słowa, słodkim znaczeniu. No co! Ruchy ruchy. Nie czyń sobie jaj z dzieci. Słowo się rzekło" Rzuciłem wszystko w diabły, które w popłochu uciekły, bo nawet sam diabeł nie wytrzyma, gdy rzucić w niego wszystkim. Zostałem Zającem Wielkanocnym Ekstra. Z wrażenia padłem na miedzę i ten tik pozostał mi do dzisiaj. Strasznie mieszam w koszyku, ale gdy z całego serca pragnę, to nawet wiem... co i po co! Dzieci często nie wiedzą co jedzą. Ale swój honor mam. Nie rezygnuję. Kiedyś jakiś rodzic, krzyknął mi prosto do ucha: „Hej zając!!! Ta cała wiklina tworząca twój koszyk, jest mniej poplątana, niż twoje wyobrażenie, o tym co robisz.” Hmm. Tyle mnie to wszystko obchodzi, co mego ogona z tyłu. Zwykłe, ludzkie gadanie. Zapomniałem wam powiedzieć, że złym ludziom, podkładam zgniłe pyry. Zgniłe bardziej mnie cieszy, kiedy mogę to oddać złemu człowiekowi [no chyba,że się pomylę i oddam dobremu]. A poza tym zgniłą pyrę trudniej stłuc. Za co? Obojętnie za co. Gość dostaje prezent w całości. W końcu to też ssak. Taki jak ja. Dlatego przeważnie jako całość, trafiają do adresata – zazwyczaj starego łobuza z niewyparzoną gębą. Różne przypadki chodzą po ludziach i zającach, tz: po zającach , ludziach i reszcie. Nie odchodzę z pracy. Jestem zawzięty. Co by biedne dzieci zrobiły, bez wywrotowca. Na szczęście dla niewielu jest nas wielu. Nawet te bystre [jak zające] berbecie, niewiedzą dokładnie, który z nas namieszał, z sercem dla nich na łapce. Odbieram telefon. Słyszę: „Mój syneczek kochany, chciałby dostać czekoladowego zajączka, ale tylko z białej czekolady. W innym kolorze sobie nie życzy, mój – jak już nadmieniłam uprzednio – skarbek”. Albo taka mowa: „ Ja mamuśka, nie życzę sobie – z brązowej, żółtej, szarej, w kratki, w paski – tylko z odpowiedniej, dla mojej córeczki, która drapie mnie po twarzy, gdy mówię inaczej”. Och ci ludzie! Jak oni swoje młode wychowują. Może w końcu zabraknąć – no dobra – nie całkiem zgniłych ziemniaczków oraz innych warzyw we wspomnianym stanie. O zgrozo! Chyba się przerzucę na banany. Właściwie nie. Szkoda. Jeszcze to złowieszcze słowo: „szarej”. Chyba wyrwę je z kontekstu, by za chwilę udawać, że moje serce niekrwawi – nieporanione – oraz ślady moich umęczonych stóp – plus honor. Kiedyś wszedłem na dach i wrzuciłem całą mieszankę, prosto z góry przez komin, żeby dzieciaki pomyślały, że nie jestem jakiś tam zwykły, tylko Racjonalizator Ekstra, z inwencją własną. Koszyk poleciał – jak już wspomniałem – prosto,wzdłuż wewnętrznych ścianek komina, który na końcu był kominkiem. Tzn: nie koszyk, tylko komin. Po chwili – wczesnym rankiem – wszyscy wybiegli z okolicznych domostw, by podziwiać niecodzienne zjawisko – czyli mnie. Gdy się jako tako rozbudzili, zaczęli gadać prawie po ludzku: – Patrzcie ! Zając na dachu – wrzasnął tatuś – To Zając Wielkanocny – umiał też wrzasnąć synuś – Jaki tam Wielkanocny. Wielkanocne wchodzą drzwiami, jak na ludzi przystało. – To zwykły szarak, chodzący po dachach – dodał dziadek chodzący po drzewach, który z takowego spadł rozbudzony, by spojrzeć trzeźwo na świat. – Ja ci dam drzewa, opilcu jeden – wydarła się babcia, spojrzawszy na dziadka, wzięta nie wiadomo skąd. – Mówcie do mnie – krzyknął zając – bo się obrażę. – Nie dosyć, że narobił bałaganu, to jeszcze bezczelny z niego stwór – dodał ktoś – Może i stwór, ale rozdawniczy – pisnęła córeczka – Jesteście niemożliwi. Wrzucił nam słodycze. Wszystko co miał najlepszego. A wy tacy podli i ladaco!!! – O właśnie – przytaknął zając. – Cicho bądź ty... bocianie od siedmiu boleści. – Kto to powiedział? – Nie wiadomo. – On ma legitymacje! Może się okazać! – Kto, bocian? A co jemu do tego. – Pokaż legitymacje, szaraku jeden! – Tylko nie szaraku. Wypraszam sobie. Bo zejdę i komuś przywalę. Jak miedzę kocham. – Zamknij się pasztet! – Co?! – Właśnie to! – Cicho tam !! Niech pokaże referencje !! – kto to powiedział? – Proszę bardzo. Mogę pokazać. Ale dacie mi za to... no powiedzmy... kilka łbów kapuścianych. Nie powinniście mieć z tym problemu. – Za tą mieszankę sadzową!? Babciu, dawaj flintę – zagrzmiał dziadek. – Pijany jesteś? Zająca na chałupie widzisz? – A co! Inni też widzą. A niby z kim gadają? – Ja tam widzę szarą szmatę. Wiatr przywiał. – Hej babciu – zagrzmiał Zając. – Jaka tam szara szmata… no cóż… starszych kobiet bić nie będę, ale wnuczce przywalić mogę. – Mnie? Za co? Ja w ciebie wierzę. – Ja też wierzę, a dasz więcej? – dodał synek – Co tu się wyprawia – wydarło się zgromadzenie sąsiadów. – Zając na dachu. – Wielkanocny. – Niech sobie siedzi. Zawadza on komu? – A jak odleci? – Kto, zając? Dużo mógłbym jeszcze opowiadać, ale wcinam kapuściane główki i trudno mi się skupić, na dwóch rzeczach jednocześnie. Przestałem wcinać. Pokazałem w końcu potrzebne papiery, gdyż sytuacja zaczęła być krytyczna. Stąd to całe zamieszanie w obiektywnej relacji. – Nic nie widać – zagrzmiał tłum – za daleko te papiery! – Mógłbym wam rzucić, ale sami widzicie, że akurat przelatuje stado gęsi i zapewne każda z nich postanowi całość przeczytać – a mówię wam, że warto – a w takich okolicznościach możecie nawet czekać, do następnych świąt. W końcu ktoś zdobył lornetkę i to mnie uratowało. Oczywiście i tak dostałem po „szaraku” gdyż „posadziłem” jadło, dla tych berbeciów, stworzeń pociesznych. Uciekając, usłyszałem sympatyczny, niczym wiosenny zefirek – głosik: – Od razu było widać, że to przebieraniec wielkanocny. Ale nikt mnie nie wierzył! Wyciąć wszelkie drzewa w pień – domyśliłem się, że to był głos babci, bo dziadek uważnie słuchał. – Co za ładny zajączek. Jakie śliczne oczęta. Wielkanocny zapewne. Taki zmarnowany. Tak się natrudził, wchodząc na dach. A to wszystko dla dobra tych biednych dzieci. Niech sobie tam kuca ,biedactwo zmarnowane, co wszystko oddało, nawet koszyk, narzędzie pracy – rzekła sąsiadka, która zawsze mówi w czasie teraźniejszym i po czasie – stojąc samotnie przed chałupą, patrząc na opustoszały dach. Trzeba wam jeszcze wiedzieć, że oprócz omówionej profesji, jestem jak mało kto, Tytanem Poezji Stosowanej. Takiego skromnego – jak ja zająca, z takimi zdolnościami – nie ma na całym świecie. Na co dzień, w ciągu roku, gdy nie jestem Zającem Wielkanocnym Ekstra, buszuję po ogródkach i warzywniakach, wracając do korzeni – przeważnie na handel. Trzeba z czegoś jakoś żyć. Nie mogę pomrzeć z głodu. Na słodycze dla dzieciaków, też odłożyć muszę [ można odliczyć od podatku ]. Jak mówi poeta, czyli ja: „ Koniec głupot! Popadam w otchłań twórczego milczenia”
  7. @CafeLatte CafeLatte→No właśnie. Stąd wniosek→lepiej się nie zakochać w swoim obiedzie:)) Pozdrawiam:)
  8. @CafeLatte CafeLatte→Masz w sumie racje. Gdyby wybaczenie sobie, przyrównać do podcięcia gałęzi, na której się siedzi, to od strony pnia, byłoby trudniej. Tak jakoś by kusiło, żeby z drugiej strony odciąć. Metaforycznie rzecz jasna. Pozdrawiam:)
  9. Za wtedy radą pewnej Osoby, wyrzuciłem teraz kilka zaimków. 29.8.18 samotna się błąka między ludźmi psami szczuty obraz wredny dźwiga pogardę wciąż odtrącana oddała by duszę nawet całą tak bardzo pragnie być kochaną miłość nienawiść pycha i fałsz rzuty kamieniem trafiane w cel pozory za prawdę brane wciąż myśli pytanie gdyż ma obawę czy pasuję do tych zabawek widzi człowieka z empatią wielką przylgnie do niego może usłyszy koniec wędrówki zostań ze mną odtrącił jednak marzenia skryte samotne z tobą byłoby życie wracaj lepiej realnie na ziemię pomyśl kim jesteś by zrozumieć zapewne pragniesz los odmienić lecz nie samotny on wśród ludzi tożsamość twoją wnet zagubi wtem na drodze człowieka spotka co już niestety za nikim nie czeka swoją tęsknotę zmieszała z jego pozwolił na to by z nim została samotna samotność nie jest sama
  10. Tego Pan Lis się nie spodziewał. Naprawdę→nie! Ależ skąd! Wśród zwierząt był traktowany dwojako. Jedni widzieli go jako takiego, a drudzy→jako innego. Lecz on… no cóż… nic sobie z tego nie robił. A dlaczego? Ano dlatego, że był wesołym liskiem. Co prawda, trochę zagubioną owieczką, która wybranych zwierzątek nie lubiła, ale jednak reasumując, faunie nie wadził. Aż nagle pewnego dnia, w jego rozchwiane serce, trafiła pierzasta strzała amora. Tak wielka i ciężka od miłości, że aż usiadł na swym rudym zadzie, burząc puszystą i jednokierunkową, karnację ogona. Nic dziwnego, że się zakochał. Chociaż sytuacja takiego związku, była wbrew naturze, to jednak dzielnie przezwyciężył wewnętrzne instynkty oraz takie czy inne, słowa ostrzegawcze. Szczególnie kierowane do Gąski. Ta jednak, zauroczona powabnym futrem, koloru złocistego miodu i bzykających pszczółek, nie zważała na jakieś durne gdakanie, głupich kur. Zakochana, po sam dziób możliwości gęsiego serduszka, widziała jeno: rudo–białą, świetlaną przyszłość. Nawet w nocy i o każdej porze dnia. Zwiewna i delikatna w gęganiu, jakby zefirkiem śliczne obrazy malowała, tym bardziej wzbudzała powabną chuć. A on, Pan Lis, czuł do niej to samo. Palący, pospieszny pociąg pożądania, na wspólnym torze miłości, aż po horyzont zdarzeń. No właśnie. Zdarzeń. Przez jakiś czas, żyli długo i szczęśliwie. Nawet pozostałe zwierzęta, zachodziły w głowę, jak to możliwe. Wiele razy obserwowały wzruszone, jak idą złączeni skrzydłem i łapą na łące, wśród barwnych kwiatów, wtuleni w śpiew skowronka oraz wpatrzeni w jutrzenkę lub we wschody, a innym razem zachody słoneczka, które ogrzewało wszystkich równo. Lecz pewnego dnia, biedny Pan Lis przeżył prawdziwy szok. Zobaczył z daleka, jak jego wybranka, jedzie na barana na baranie. Jak ona mogła – zadygotało wrzące ze złości i żalu, lisie serce. – Tak mnie zdradzić haniebnie. I to z kim? Z kupą wełny pokręconej. Nie pomogło tłumaczenie biednej, że jeno chciała się przejechać na oklep po łące. Tak po prostu. Dla jaj. Jednak z uwagi na to, iż jego prawdziwa natura, była nieco skomplikowana, po jakimś czasie rzekł ukochanej, że jej przebacza na swój sposób. Ba. Nawet weźmie na przechadzkę do lasu. Będzie dla niej zrywać jagódki i co tam jeszcze. A nawet popieści ogonem, tam gdzie stoi wielki Buk. No cóż. Zakończenie jest banalne. Zaczęto wypytywać Pana Lisa, gdzie się podziała jego ukochana, bo coś ich razem ostatnio nie widać. Pan Lis, zawsze w takiej sytuacji odpowiadał, z rudą łezką w oku, że ukochana go zostawiła. Odeszła na zawsze. Mimo, że wybaczył jazdę na baranie. I zawsze dodawał nostalgicznie, że była taka… piękna, zwiewna, krucha i dobra.
  11. @puszczyk Dzięki:)→Ano są potknięcia:) Jak coś mnie napadnie → chociaż i tak cały czas napada – to poprawię:) Ważne żeby humor zachować:))→Pozdrawiam:)
  12. ? jestem bestią gorącym zwierzęciem moje trzewia są żaroodporne strawią nie wszystko lecz bardzo wiele do pracy się palą są bardzo głodne karmazynowym pyskiem pożeram co mogę strawić ziejącym żarem uwielbiam gdy mienie trzeszczy i skrzypi zapada się we mnie nic nie ocalę nadal pochłaniam zostawiam pożogę mnie tam nie parzą ludzkie lamenty wiruję światłością ciemną zabójczą strawić i zniszczyć to cel mój święty z jednej strony zabieram i wchłaniam moje wnętrzności jak gwiazdy płoną a z ciepłej dziury niczym dmuchawce popiołem szarym soczyście zioną jest mi cieplutko z rozkoszy wyje wrzątek me lico piecze soczyście deski zlatują ciało gdzieś spływa krew się gotuje lub oko rozpryśnie słyszę ja głosy wściekłości i żalu strumienie zimna me ciało chłodzą co wy tam głupie ludziki skaczecie wasze nogi po zgliszczach chodzą jestem uparty choć mnie tłumicie w wielu miejscach wystawiam języki czerwona z wściekłości jest moja gęba na pył przerobię te wasze krzyki ? cholera jasna zlitujcie się ludzie dajcie mi dożyć chociaż poranka błagam przebaczcie włóżcie mnie prędko choćby na knota małego kaganka
  13. @elka Dzięki:)→To fajnie, że polubiłaś charakterną Tunię. Nie łatwo być innym:)) A innym żyć... z innym. Tekst wbrew pozorom, można rozumieć na wiele sposobów. I może dotyczyć różnych relacji międzyludzkich.→Pozdrawiam:) @puszczyk Dzięki:)→To jeno tekst satyryczno→metaforyczny przecie. Jak to bywa w życiu.→Pozdrawiam:) @Gosława @akwamen Dzięki:)→Przegapiłem podziękować. Czasami mi trybiki trzeszczą.→Pozdrawiam:)
  14. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Bo jak już napisałem gdzie indziej, czasami bardziej się męczy ten, co się mści, niż ten, kogo zemsta dotyczy→Pozdrawiam:)
  15. @CafeLatte CafeLatte→Dzięki:))→Pozdrawiam:))
  16. Dekaos Dondi

    Poziome Schody

    ? ? zaczynam schodzić po schodach ? śliskie bo oblodzone może dam radę ? w podeszwy wbiłem gwoździe pomagają ? gówno prawda na czwartym zahaczam o kota ? zesmykuję się na piąty stopień łapię ręką poręcz ? w dłoń wchodzi drzazga dlatego jestem na szóstym ? kot leci na siódmy stuka puk puk zamrożonym ciałem ? z góry lecą na mnie chłodne trupy jestem na ósmym dupa ? boli mnie już na dziewiątym reszta twardych zimnych zwłok ?? przelatuje obok wreszcie cholerny poziom jak tu bezpiecznie schodzić...?
  17. JҽƖօł ? Prolog Stoję naprzeciwko domu, przed którym rozpościera się rozległy ogród. Jest pełnia lata. Spoglądam na wiele przeróżnych kwiatów. Przeważa kolor żółty. Jak małe słoneczka zesłane na ziemię, umilają swoim widokiem przybrudzone ściany. Na płocie obok furtki widzę niewielką tabliczkę. Widnieje na niej obrazek, przedstawiający małego pieska. Namalowany jest ręką dziecka. Trochę już wyblakły i pobrudzony. Można jednak domniemać, ile kochającego dziecięcego serca, kryje w sobie ów rysunek. Tak sobie tkwię przed domem, wracając myślami do tamtych chwil, kiedy to rozmawiałem z małą dziewczynką oraz z jej rodzicami. Wiele lat wcześniej Mam trochę w sobie dziennikarskich ciągotek. Dlatego zaciekawiła mnie ta historia. Postanowiłem z owym dzieckiem porozmawiać. Miała wtedy około siedmiu lat. Wygadana jak mało kto, ale tylko w sytuacji, kiedy ona tak postanowiła. Jak nie chciała gadać, to siedziała zacięta i już. Na szczęście tamtego dnia, była skora do rozmowy. Siedzieliśmy na ogrodowych krzesełkach, po obu stronach gipsowego krasnalka i gadaliśmy. Rozmowa z Zuzią – Powiedz mi, czy bardzo kochasz twojego pieska? – Bardzo. Najwięcej na świecie. Tatuś go nazwał Jeloł, bo jest prawie żółty. Rodziców też kocham, ale jego tak… po psiemu. Rozumie pan mnie? Bo jak byś nie zrozumiał, to po namyśle powtórzę… jak będę chciała. – Oczywiście, że rozumiem. – Na pewno, czy kłamiesz? – Ależ nie kłamię. Przyrzekam. – Ja czasami skłamię, jak mnie coś zmusi. – Aha. Nie ładnie tak kłamać. – Wieeem. – Powiedz... czy on rzeczywiście… ożył? – Naprawdę tak. Nie wierzysz? – Wierzę. Opowiedz mi o tym. Jak to było? – Mówiłam już, że bardzo go kocham. Pamięta pan? – Pamiętam. – Często z nim wychodzę na ogród, robić rzucankę chwytliwą. – Rzucankę chwytliwą? A co to? – Rzucam kijka na odległość ile tylko mogę, a on śmiesznie po niego biegnie i mi w zębach przynosi. To ja mu znowu z pyska… – Nie ładnie tak mówić: z pyska. – Mój tatuś też czasami do mamusi mówi: daj pyska, kochanie. No i co powiesz? – Nic nie powiem, bo też do swojej tak mówię. No i co z tą… rzucanką? – Kiedyś rzuciłam z całych sił, aż kijek poleciał przez wielką dziurę do sąsiada. Za płotem były takie krzaki zupełnie krzakowate. On tam sobie pobiegł i długo nie wracał, a ja czekałam i czekałam. Wołałam, żeby się nie wygłupiał, bo się pogniewam, ale nic to nie dało. Siedział tam i już. Nie widziałam go, więc podeszłam w to miejsce, żeby sprawdzić co tam wyprawia… – Bałaś się wtedy? – Trochę tak, bo nie wiedziałam, co się z nim stało. – No i co się stało? Powiesz mi? – Nie zobaczyłam jego, tylko szmacianą zabawkę. Wyglądała jak mój piesek. Popłakałam się jak… stary bóbr. Po chwili pomyślałam sobie, że to na pewno on, tylko zmieniony. Wyniosłam go na środek ogrodu, położyłam na trawie i rzuciłam kijek. Ale on nie chciał po niego biec. Tylko leżał i nic. Złapałam go, przytuliłam i szeptałam mu do ucha, żeby ożył i znowu był moim kochanym pieskiem. – Było ci bardzo smutno, tak? – Co za głupie pytanie. Pan mógłby się wstydzić, tego powiedzenia. – Przepraszam. – No już dobrze. Nie gniewam się przecież. Z ojcem – To musiało być dla niej wielkim szokiem. – Tak. Bardzo to przeżywała. Kiedy wtedy wyszedłem, córka stała jak wmurowana. Patrzyła na zwłoki pieska… – A właściwie co się stało? – Nie było mnie przy tym. Widocznie jak skoczył po kijka, poślizgnął się i uderzył głową o ostry kamień. O tym mógł świadczyć krwawy ślad. Ona wolała widzieć szmaciankę w kształcie pieska, niż uwierzyć, że widzi jego zwłoki. Kiedy to się stało, patrzyłem przez okno. Widziałem, jak go z krzaków niesie, kładzie na ziemi, daje wąchać kijka i później tym kijkiem rzuca. Ale piesek za nim nie pobiegł. W pierwszej chwili myślałem, że po prostu usnął. Z matką – Dla pani zapewne, też to była trudna sytuacja? – Niewątpliwie. Gdybym wiedziała, co się stało, to bym wyszła z mężem zobaczyć. Ale nie wiedziałam. Robiłam obiad. Mąż poszedł sam. Kiedy zobaczyłam ich w drzwiach, to jakbym dostała obuchem. Córka trzymała na rękach swojego pieska. Dopiero po chwili się zorientowałam, że nie żyje. A właściwie mąż mi po cichu powiedział. Dodał jeszcze, że dla niej jest to szmaciana zabawka. Nie wiedziałam co robić. Córka chciała go położyć do swego łóżeczka. Powiedziałam jej, że pobrudzi pościel. A ona mi na to, że szmatki są czyste i pobrudzić nie mogą. Nie chciała mi go oddać. To była jakaś absurdalna sytuacja. Musieliśmy udawać, że mamy do czynienia z zabawką, jednocześnie wiedząc, że tak naprawdę chodzi o zdechłego psa. Tak to wtedy wyglądało. Z Zuzią – Powiedz mi, jak to było, kiedy wróciłaś z tatusiem i pieskiem do domu. – Mama była bardzo zdenerwowana. Chciała mi wyrwać zabawkę. Nie chciałam oddać. Usłyszałam, że coś ze szmatek cieknie. Powiedziałam, że nic nie cieknie. Może jedynie moje łzy, bo dużo na nią płakałam. W końcu tatuś przyniósł karton z piwnicy. Położyłam w nim pieska, żeby sobie odpoczął. Mamusia i tatuś poszli do pokoju. Widocznie chcieli pogadać, ale tak, żebym nie słyszała, co sobie tam mówią. Z ojcem – No i co było dalej. Jak wybrnęliście z tej sytuacji. – Trudno było. Naprawdę. Córka w końcu poszła spać. My wzięliśmy karton i poszliśmy do ogrodu go zakopać. Przecież nie mógł leżeć w mieszkaniu. Rano obudził nas przeraźliwy płacz. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale tak to właśnie było. Wbiegła do naszego pokoju i zaczęła krzyczeć: gdzie jest mój szmaciany piesek, coście z nim zrobili, oddajcie go, jesteście wstrętni, nienawidzę was...i temu podobne słowa. Dopiero jak usłyszała, że oddaliśmy pieska do pana doktora, bo mu się uszko odklejało i ogonek ledwo trzymał, to się jakoś po godzinie uspokoiła. Tylko że powstał nowy problem. – Skąd wziąć tego typu zabawkę. – Właśnie. Szczęście w nieszczęściu, że mieliśmy znajomą, co takie zabawki robiła. Miała wielki talent w tym zakresie. Jako że wiedzieliśmy jak taki piesek musi wyglądać, bo nam córka dokładnie o tym powiedziała, nie było z tym problemu. – Oczywiście was pytała , kiedy wreszcie wróci? – Codziennie, co chwilę… można powiedzieć. Aż w końcu go dostała. – I co, bardzo się cieszyła? – Bardzo. Powiedziała, że wygląda nawet lepiej taki ozdrowiony. Ale znowu… – … pojawił się problem? Z Zuzią – Bardzo się cieszyłaś, jak go dostałaś z powrotem? – Znowu głupie pytanie. Mówiłam już tobie, że mnie się głupich pytań nie zadaje. No chyba wiesz? – Wiem. Przepraszam. Mów dalej. – Byłam jakby w niebie. Wyglądał pięknie. Mogłam go znowu kochać i z nim się bawić. – W rzucankę? – No właśnie o to chodzi, że nie chciał. – Co nie chciał? – Kładłam go na trawę, rzucałam kijek, ale on nie chciał przynieść. A przecież pan doktor go wyleczył. Tak mi rodzice powiedzieli. Było mi go żal. Znowu rzuciłam i mu naszeptałam, że pobiegnę za niego. I tak sobie biegałam, a on patrzył i się cieszył. Z matką – Zapytam o to samo, co córkę. Co było dalej? – To nie mogło tak dłużej trwać. Pluszaka, którego kupiliśmy, traktowała, jakby był żywym pieskiem. Dawała mu pić, jeść...ale najgorsze dla nas były te...jak to ona określała… – ...rzucanki chwytliwe? – Tak. Patrzyliśmy przez okno i nam się serce krajało. Z ojcem – Pewnego razu wyszedłem na ogród, a ona znowu biegała. W pewnym momencie usłyszałem, jak mówi do pieska: skoro jesteś chory, to ja będę biegać za ciebie. Na pewno wiele razy mu to powtarzała. To było wyczerpujące dla naszej psychiki. Tak patrzeć, jak się męczy. Ale może ona inaczej to odbierała. Z matką – I w końcu kupiliście jej żywego pieska? – Tak. – Była zadowolona. Okazała wielką radość z tego, że wreszcie ożył? – W zasadzie tak. – Nie bardzo rozumiem. – Gdy go dostała, to bardzo mocno przytuliła i powiedziała coś dziwnego. – Dziwnego? – Dziwnego jak na dziecko. – To znaczy, co? – Zacytuję jej słowa: ’’Będziesz już wciąż ze mną, a nawet gdybyś kiedyś nie żył, to się zemścisz” – Tak powiedziała? Zemścisz? Na kim? – A skąd mam wiedzieć. W naszym domu takiego słowa raczej nie usłyszała. Po dziesięciu latach. Rozmowa Zuzi z sąsiadem. – Witam cię gołąbeczko. Ty jesteś zapewne tą małą dziewczynką, której byłem sąsiadem. Jak widzisz, po dziesięciu latach wróciłem. Strasznie się cieszę, że cię widzę. Co u ciebie słychać? – Nie chce z panem rozmawiać. Wynoś się pan z moich oczu. – Ej! Co tobie. Znam cię od dziecka. Miałaś takiego żółtego pieska. Nazywałaś go… Jeloł… czy jakoś tak. Pamiętam go dobrze… – Nic dziwnego. Bo pan go zabił! – Co? Ja go zabiłem? Co ty chrzanisz? Opanuj się dziecko! – Nie jestem już dzieckiem. Pamiętam, że zawsze panu przeszkadzał. A szczególnie jego szczekanie, kiedy się z nim bawiłam w... – … rzucankę chwytliwą? – Coś takiego. Morderca a pamięta. – Ale co ty… – Wleciał wtedy w krzaki. Pan mógł czekać w jakimś kącie na okazję. Wystarczyło raz kamieniem w głowę i święty spokój. Żadnego szczekania. Psiobójca psychopata. Wynocha! Ale już! Po wielu, wielu latach. Rozmowa dwóch sąsiadek. – Słyszałaś co się stało na pogrzebie? – Jakim pogrzebie? Kogo? – No tego sąsiada… od tych, co mieli tego żółtego pieska. – Aha! Tego co wrócił w ojczyste strony. Dziwny typ. – Na dodatek teraz nieżywy. Podobno na jego pogrzebie, kiedy jeszcze trumna była na wierzchu, było słychać jakiś szum. – Szum? Mało to szumu wokół. – Ale ten był nietypowy jak na pogrzeb. – To znaczy jaki? – Jakby kupa szmat , ocierała się o drewno. – Nie otwarto trumny? – No coś ty. Mogło im się przesłyszeć... ale to nie wszystko. – Domyślam się. – Ludzie gadają, że na cmentarzu, gdy robi się ciemno, można zauważyć chodzącą kukłę wielkości człowieka. Składa się z takich żółtawych brudnych łachów… – Droga sąsiadko! To na pewno jakieś zwidy. A zresztą, skoro żółta, to nie aż taka straszna, no nie? – Niby nie... ale też gadają, że ma rozerwane gardło, z którego wystają jakieś czerwone szmatki lub coś tam. Jakby pies rozszarpał. ?
  18. gdzie jesteś muzo z rozmyślań moich czy kiedyś znowu serce ukoisz zranione udręką zbolałe tęsknotą pytam się po co poszłaś daleko sztandary z tobą wietrznie łopoczą wróg cię kochanie wygnał zawistny lecz ja w miłości jak lilia czysty własnymi dłońmi w płótnie dziergałem imię twoje we dnie i w nocy prawie nie spałem a teraz niosę sztandar na łące gdzie kłosy złote są też zające biało czerwone co to biegają tam i z powrotem orły bociany maki szkarłatne a w dali snopki zboża wydatne lecz łany szumią ojczystym śpiewem że przecież ona już nie dla ciebie odeszła biedna różowym świtem w kropelkach rosy spowita żytem a kiedy słońce było czerwone to odpoczęła pod pięknym klonem i pod następnym i jeszcze i jeszcze bo wspominało prześliczne dziewczę * tylko skowronek krwawo mi śpiewa uklęknij i módl się o zemstę z nieba
  19. @AOU No właściwie masz racje, w słowach Twych. Miłość to kret! 50 twarzy→ A każda dba, żeby nie było nam nudno:)) A zatem stojąc w rozlazłej kupie → bo ciasno nie można wołajmy dziękczynnym społem→D z i ę k u j e m y !!!
  20. @AOU Fajnie Cię widzieć:)→Też go nie rozumiem. Miota się. Zmienia nicki, zmienia teksty lub kasuje jak się przestraszy? I po co to wszystko? Może się w ten sposób... dowartościowuje? To taki śmieszek nasz kochany:)) ''Wielobogumił''→indri→eneasz→antoinette→DoDi→kituś... kto zgadnie, jaki będzie następny? Pozdrawiam:)
  21. @Jan Paweł D. (Krakelura) Dzięki za przeczytanie:)→Dlatego tytuł jest w "cudzysłowie'' Czasami jest tak, że zemsta jest większym problem do tego, który się mści, niż do tego, który ją otrzymuje. I w dużej mierze, jest ''przywilejem" ludzi o nikłym poczuciu humoru i słabych psychicznie. Rodzajem dowartościowania. Takie zdanie me:)↔Pozdrawiam:) @Faina Dzięki:)→To nie przystoi takie straszne twarze publicznie okazywać:) O mało co, bym zszedł z tego padołu. Jam wystraszony wielce:)) Pozdrawiam:)
  22. Jestem nastoletnim synem rodziców. Siedzę w piwnicy. Wybudowałem jednorazową machinę do podróży w czasie. Taką...tam i z powrotem. Ojciec nie wynosi śmieci. Mama się złości, a taka atmosfera kłótni, ma zgubny wpływ na prawidłowe ukształtowanie młodego człowieka. Jest rok 2020. * Ustalam pewne fakty. Ląduję w roku 1980. Ojciec→rocznik 1979. Podchodzę do wózka i mówię→twoja gruchawka chce, żebyś za czterdzieści lat, nabrał chęci na wynoszenie ŚⱮӀҼƇӀ. Akcentuję ostatnie słowo. Info podprogowe. Matka nie zdążyła zareagować. * 2020. – Kochanie! Idę wynieść. – Choryś ? – Gruchawka mi kazała. Tak coś nagle jarzę w umyślę. – Jezus Maria! Dziś słyszałem→mam mieszkać z wariatem? Siedzę w piwnicy... ––?/––
  23. Tekst satyryczny :) on wzorowy chrześcijanin dusza jego blisko nieba co przytuli i pochwali ale czasem sił już nie ma kocha bliźnich prawie wszystkich jak to fajnie że jest z nami lecz niektórzy nie po myśli tych idiotów chce odchamić zatem każdy niech się korze wszak on przecie w trzech osobach albo nawet w dużo może mocą swoją przebił boga... … oraz czaszkę mózg wypłynął gdy pochwalnych słuchał hymnów teraz biedny z głupią miną czyżby nawrót fiksum dyrdum? dla normalnych jest przestrogą niechaj ludy to usłyszą: znów gadają między sobą i wzajemnie jajka liżą chociaż rozum niby boży lecz daleko on nie sięga zapalczywy biedak chory musi grzebać w cudzych księgach *** z was to głupcy i durnota wyśmiewając taką miłość czyż nie lepiej słusznie kochać wielbić kryształ z wielką siłą trzeba wielbić z aprobatą chłonąć słowa i naukę a nie machać głupio łapą mówiąc mam ja durnia w dupie tego pienia nie zadusisz uderzają w boskie tony gdyby złapać i wydusić święty syrop masz klonowy to istota miłosierna wielostronna i kochana choć nie obca także zemsta gdy o bliźnim lubi kłamać swoich wad wszak nie posiada święty prawie z piedestału zatem warto palcem wskazać i brać przykład z ideału * och wy ludy zniewolone życie wasze krótkie płytkie dróg niesłusznych będzie koniec gdy miłości jego łykniesz macie gdzieś przestrogi mowę chociaż prorok do was mówi chylcie czoła swe w pokorze bo was pycha w końcu zgubi każda jego wszak osoba przypierdzieli wam jutrzenką wszystkich razem będzie piona nawracajcie się wy prędko moc się zbliża z klonów armią i każdemu przyjdzie skonać szansę waszą widzę czarno jak dziewicza pęknie błona
  24. – Nie mówię Ci, że masz nie kochać twoich z domu, twojego kota, twojej ryby i kogo tam jeszcze chcesz. Nie mówię ci, żebyś o nich nie myślała, nie odwiedzała, żeby oni nie odwiedzali nas... ale do ciężkiej cholery... żeby aż tak. Wyszłaś za mąż za mnie czy za swoją idealną rodzinę. Nie mam nic przeciwko nim. Nawet ich kocham i szanuję. Są chwile, że na sen mi przychodzą. Ale na litość boską, nie chcę ich mieć wciąż na naszej głowie. W ten sposób zaprzepaścimy… – Uspokój się skarbie. Obiecaj, że nie będziesz taki nerwowy, gdy przyjdą twoi ulubieńcy… – A cholera by cię. – Co… by cię. – Wzięła. – Aha. Bądź tak dobry i włóż majonezik do sałatki. – Jeszcze czego. – Dołóż pomidorków. – Mniemam, że jeszcze coś powiesz. – Uprasuj moją bluzeczkę. Tylko nie popaćkaj majonezikiem. – Sama sobie uprasuj i popaćkaj majonezikiem. – Kaprysisz skarbie. – Gdzieś mam żelazko. – Nie zauważyłam. – Pranie, sprzątanie, łażenie za ciepłymi bułeczkami i te paskudne pudełka białego świństwa. – Nie krzycz tak, bo rybkę spłoszysz. – Przynajmniej tak głupio nie gada jak ty. – Chciałabym ci przypomnieć, o krawacie w paski. Obiecałeś przecież. A nasze rybki nie mówią. – Obiecałem, że założę raz na miesiąc. To byłby drugi raz. – Mamy już drugi miesiąc. – Akurat! Trzydziesty kwiecień, dwudziesta trzecia pięćdziesiąt pięć, to jeszcze nie maj. – A widzisz. Dobiega północ. – Postawię płot i nie dobiegnie, paskud jeden. – A ja temu płotu z bucika przywalę. – No dobrze. To kiedy mają zamiar przyjechać? Wczesnym bladym świtem. A może nas na ryby wyciągną. Z ciepłego łóżeczka, z ciepłego jaśka, z cieplutkiej żony. Stanowczo się na to nie godzę. Mówię przecież. – Cholera też mówię! – Co? Co powiedziałaś? Od kiedy używasz moich zwrotów? Od kogo się tego nauczyłaś? Mów mi zaraz! – Chciałam cię tylko wyzwolić z transu, żebyś nie był taki spięty, uparty, zestresowany, tolerancyjny… – Co ja słyszę? Uparty, tolerancyjny... śniadanie z nimi, obiad z nimi, kolacja – zgadnij z kim – wycieczki rowerowe. W końcu do łóżeczka nam wejdą, żeby bacznie obserwować, czy za bardzo nie miętoszę ich ukochanej córeczki. Albo ja albo żaden, psia mać. – Chcesz sznekę od wczoraj? – Znowu z glancem? – Oj świntuszek. Ty byś wolał gołą – Już wolę z glancem. – Smakuje ci? – Czy mi smakuje? Stara i twarda, ale pożeram wzrokiem. – Myślałam, że tym co zwykle – Tym co zwykle, robię co innego. Powinnaś o tym wiedzieć, będąc moją żoną. Chciałbym ci też nadmienić, że zapomniałaś o jakimkolwiek obiedzie. Nie wspomnę już kota. Oraz śniadania. Zjadłem starą bułkę namoczoną w wodzie a kot zdechł – A widzisz. Wodę uszykowałam. – Akurat. Wypiłem kotu. – To się nie dziw, że zdechł z pragnienia. – Jak mu brałem, to już był trup. Żywemu bym się nie odważył. Swój rozum mam. – Kochanie! Przestań się tak unosić. A kiedy spadniesz, to sobie wreszcie uświadom, że nie będę żadną kurką domową, co spełnia wszelkie urojenia, swojego ukochanego kogucika. A tak w ogóle, to od kiedy jesteś taki małostkowy? – Od dzisiaj. Od dzisiaj jestem taki małostkowy. Po stokroć małostkowy – Czy ty wiesz, o czym ja mówię. – Wiem kochanie. I wiem, że dostałem apetyt na rosół. – To sobie złap i przestań marudzić – Nic nie leci obok mnie. Czy tego nie widzisz? – Jak mogę widzieć, coś czego nie ma? – Ty zawsze obrócisz kota ogonem. Tym bardziej, że teraz łatwiej. – Możemy iść do baru. – Możemy iść do baru. Wczesnym szarym świtem, całą kupą do baru. Żeby ludzie sobie pomyśleli, że to stado obudzonych duchów, krąży głodne po mieście i straszy rosoły i pół śniętych kelnerów. A później wszamać, wypluć kości i po sprawie. Zachłanny ludojadek z ciebie. – „Pod Kowadłem’’ jest zwykle pusto. – To niebezpieczne. – To tylko nazwa. – Ale ciężka. – Czepiasz się! – A tak. Żebyś wiedziała. – Wiesz co ci powiem. – Nie jestem ciekaw. – Zamknę się w sypialni. – Słucham. – Moi rodzice nie przyjadą. Zadowolony? – Jak mogą być tacy bezczelni. Za kogo się oni uważają. Oczywiście rozumiem! Nie chcą odwiedzać takiego zięcia. To jest świńskie świństwo, z ich strony. Po co się tak wystroiłem jak wariat. Jak głupi fircyk. Na co rozpaliłem w kominku i poparzyłem małego, tym cholernym pogrzebaczem. Po co tytłałem łapy w sałatce i ukradłem kotu jedzenie? To miało być wszystko dla nich. Z dobroci serca… – Powiedziałeś, że kot zdechł. – Ale tylko w połowie. – Co ty gadasz? – Chyba kot wie lepiej, czy zdechł czy nie. – Oczywiście kochanie. Co tam ja. Kot wie lepiej. Ciąg dalej te swoje… wzwody. – Chyba wywody? – No nie. Mojemu mężowi, na uszy padło. – … – Dlaczego milczysz tak głośno? I tak by można bez końca...
  25. w stęchłym lesie rozkłada się snuje na moich piórach nie ma jej nawet w inny umysł wlecieć zrozumieć no cóż przepraszam nie w tym się pławię tam coś podrzucę bez żadnych emocji znowu gdzie indziej bez żalu podłożę co mnie obchodzi że były moje beze mnie wyrośnie z nich ptaków korzec dziobem stuknę to stuknę mocno skrzydłem ranię to ranię krwiście ważne że ego w samozachwycie na sośnie wysokiej oślepi zabłyśnie szybuje w lesie drzew nie widząc roztacza zgniły empatii torus zimna bezduszna obojętna wypchana kalectwem cuculus canorus Trwały Ślad w mordę walnięto krwawiło obficie jak diabli bolało na białą koszulę czerwienią kapało lecz nawał wnet minął zapomnienie zagojenie dalsze życie ~ kartka psychiki zgięta jak wiatrem drzewostan paznokciem bardziej jeszcze przejechana doduszona między palec a blatu kleszcze chociaż teraz niby gładka trwały ślad pozostał
×
×
  • Dodaj nową pozycję...