Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. szubienica z patosu zrobiona pętla grafomańska kark zgniecie skonam nie bardzo stłamsi i zasmuci kiedy postara się dno zadusić lub gilotynę zamówię mejlem srebrnym ostrzem posłuży wiernie zetnie zaimki dopełniacze wyrówna rytm rymy zmieni z wiersza co złe zdoła wyplenić a kaci znawcy sprawnie utną co psuje całość ostrą przerzutnią biedny poeto tak się nie spinaj :( jeszcze ci pęknie weny sprężyna
  2. @Sylwester_Lasota Dzięki:)→Masz całkowitą racje. Jak to w życiu. Nie zawsze rytmicznie i bez chaosu:) Pozdrawiam:) @Koziorowska Dzięki→Też→ Pozdrawiam ciepło:)
  3. __//-- Jego wyliniały płaszcz wygląda tak samo, jak pies idący przy nim. No… może zwierzę bardziej ekskluzywnie, bo mniejsze. Mniej się rzuca w oczy. Czyje? Chyba tylko jego pana? Nikogo więcej na ulicy nie ma. Owszem. Są. Zaropiałe od rdzy samochody, wybite szyby w oknach, wszechobecna roślinność i ledwo stojące domy. Kamienne, popękane figury, świecące pustymi oczodołami okien. Najgorsze jest to, że nie wiedzą skąd się tu pojawili. Pies nie wie, bo taka psia natura. Człowiek nie wie, bo nie ma czego wiedzieć. Całkowity brak wspomnień. Jakichkolwiek. Nawet odrobiny. Wędrują już od dłuższego czasu. Słońce właśnie zachodzi. Promienie prześwitują przez sczerniałe i suche gałęzie drzew. Nawet ptaków nie ma. I ta wszechobecna cisza, przerywana od czasu do czasu, szczekaniem psa. Chyba jedynego na świecie. Tego co kroczy wiernie u boku swego pana. Człowieka przestało cokolwiek dziwić. Może poza jednym. Nie odczuwa głodu. Tak samo pies. No i dobrze. Tu nie ma nic do jedzenia. Wszystko zostało strawione dawno temu. Gdy jeszcze jeździły samochody, a ludzie uśmiechali się do siebie nawzajem lub zabijali czym popadnie. Te dwie istoty tego nie wiedzą. Pojawiły się nagle. Nie wiadomo skąd. Dla nich świat prawdziwy to ten, co widzą i odczuwają teraz. Nie było żadnego przedtem. Kolejna rzecz go zastanawia. Że się może zastanawiać. Myśleć w określonym języku. Gdzieś na skraju świadomości zostało coś, co zostało mu kiedyś wrzucone. Odrobinki tego co nie pamięta. Nie kombinuje w ten sposób, że o czymś zapomniał. Raczej dziwnie czuje, że nie jest umysłową całością. Że kiedyś było w nim coś, co mu odebrano lub nie miano co odebrać. To by było jeszcze gorsze. Robi się ciemno. Pies co jakiś czas szczeka, jakby bez przekonania. Nie wie, że głos słyszy tylko jedna osoba. Nawet nie wypłoszy szczura tym szczekaniem. Chyba jedynie uśpione echa. Nie wie czegokolwiek. Tak samo jak jego pan. Pod tym względem są sobie równi. Wiedzą, że nie wiedzą tyle samo. A może nawet tego nie wiedzą. Nie rozpoznają deszczu, który zaczyna padać. Pierwszy raz go widzą. Coś im kapie na głowy. Nie chcą tego. Jakieś małe potwory, rozbryzgują się na ich ciałach. Co to w ogóle jest? Nie mogą się tego pozbyć. Pies biega w kółko, lecz to nic nie daje. Człowiek nie biega. Stoi zrezygnowany. Co go jeszcze czeka w tym nieznanym świecie? * Po jakimś czasie. * – Wiesz co – powiedział Pies do swego Pana. – Nie miej mi tego za złe, ale zagryzę tego narratora. W takim świecie w którym nas wymyślił, raczej nie wyżyjemy. – Skąd o nim wiesz skoro nic nie wiemy? – Nie wiem. Ale mam zęby. – Hmm… może i racja. – Wiem co szczekam. Spoko. – No nie wiem… – Tak czy siak, będziemy mieć chociaż nadzieję, że narratorem zostanie ktoś inny. Wymyśli lepszy świat, zapełni nasze umysły wspomnieniami… o czym to ja szczekałem? – A w ogóle szczekałeś?
  4. (część instrumentalna) następny dzień a ty jak wariat śnisz na nowo kiedy się zbudzisz stwierdzisz odejść trzeba już gardło podcina przyszłość swoim bezsensem chwile nie wrócą choć byś tu klęczał cały wiek tyle prawd nazwałeś kłamstwem chociaż umysł płynął w dal zgasło światło ślad pozostał szary pusty już nie ten wtedy słowa twoje czy na zawsze pochłonęła kartki biel może ciemność w tobie bezsilność mordercy dnia (część instrumentalna!) dostrzegasz kwiat ukochany diament tej łąki gdy go rozgnieciesz zabijesz jego delikatny blask nigdy nie wróci żeby rosnąć tutaj jak kiedyś lecz być może jakaś inna gdzieś w dali jest * tyle kłamstw nazwałeś prawdą chociaż umysł płynął w dal zgasło światło ślad pozostał szary pusty już nie ten wtedy słowa twoje czy na zawsze pochłonęła kartki biel może zmieni zwątpienie w mrok co nie pokona dnia * spójrz w złote lustro obraz za mgłą widzi ciebie a może dotknij by nie zwątpić to chociaż ramki znajdziesz cień i lśnienie * czy zawładnie całym tobą przeistoczy w inny sens poszybujesz nie przy ziemi lecz wysoko gdzie echo twoje jest
  5. Karawan klekoce na martwych kocich łbach. Są z kamienia. Tak samo jak serce nieboszczyka, którego ów pojazd musi transportować. Odgłosy kół współgrają z tupotem końskich kopyt, o twardą śliską powierzchnię. Dwie srebrne szarfy wiewają po bokach czarnego transportera. Upodobniają go do wielkiego ptaka, który chciałby wzlecieć, lecz nie może. A już na pewno nie w kierunku zachmurzonego nieba. Woźnica na koźle podskakuje to w jedną, to w drugą stronę. Śmierć na drągu patrząca w końskie ogony, miałaby podobny wygląd. Gęste krople deszczu bębnią o dach, jakby kosa na werblach grała. Przez brudne szyby widać zarysy trumny. Bez żadnych kwiatów. Nawet takich, co już dawno zwiędły. Karawan trzeszczy i podskakuje. Gdyby drewniana skrzynia zawierała śmietanę zamiast zwłok, to zapewne na cmentarz dowieziono by zjełczałe masło, gdyby przeniknąć w głąb myśli żałobników. Nad głowami szeleszczą zmoknięte transparenty o dość niecodziennej treści, jak na taką okazję: „ostatnie pożegnanie wreszcie” lub „w szczęściu pogrążona rodzina”. Twarze są uśmiechnięte a niektóre płaczą. Nie z tęsknoty za zmarłą osobą, tylko z radości, że wreszcie na cmentarz go odprowadzą i zostanie zakopany. Może aż tylu by nie szło, ale każdy chce zobaczyć na żywe oczy, że to zakopią napewno. Buty taplają w brudnych kałużach, raz po raz zakłócając spokój odbitemu Słońcu. Uchyla ono zza chmur rąbek tajemnicy, o której jeszcze żaden dreptający w niecierpliwości, nie wie. Orszak zaczyna iść pod górkę, lecz wytrwale kroczy do przodu. Krople deszczu coraz większe, a zachmurzenie coraz czarniejsze. Końskie kopyta co jakiś czas, wpadają w poślizg, na zboczach mokrych kamieni. Z krawędzi nielicznych parasoli płyną strumyczki wody. Wlatują innym za kołnierz, szukając tam cieplejszego kąta. Niektóre napisy spływają z transparentów. Trudno cokolwiek odczytać. Płacz ze szczęścia, wymieszany z deszczem z ciemnych chmur, wiatr rozwiewa na wszystkie strony. Nie wiadomo już gdzie pochowano prawdę. Stromizna coraz większa. Konie ledwo ciągną co mają z tyłu. Droga coraz bardziej wyboista. Karawan klekoce jak stado czarnych bocianów, podskakując na wybojach. Nagle trumna uderza w drzwi. Po chwili jest w połowie na zewnątrz. Przerażeni ludzie zaczynają ją wpychać do środka. Dłonie suną po mokrych bokach. Widać podeszwy podniesionych butów oraz słychać podniesione głosy. Słychać dopingujące nawoływania: do środka z nim. Jednemu rękę zakleszcza uchwyt. Nie może jej wyciągnąć. Wrzeszczy, że mu trumna dłoń urwie, gdy spadnie na bruk. A ona jakby na zawołanie, jeszcze bardziej wyłazi do tyłu . Niebezpiecznie opada w kierunku drogi. Żałobnicy na końcu pchają tych z przodu, by mieli więcej sił do pchania trupiej chatki. Deszcz jeszcze bardziej jest naglący. Słychać: sapania i bębnienie kropli o trumnę. Dłoń ciągle tkwi w potrzasku. Jakby ją ręka trupa od środka złapała. Na szczęście teren powraca do poziomu, a zawartość do środka. Słychać oddechy ulgi. Są blisko cmentarza. Nagła zmiana pogody. Białe pierzaste chmurki płyną wesoło po bezkresie nieba. Nastaje czas schowania trumny. Wokół słychać doping: szybko schować! szybko schować! Tyle tylko, że skrzynia tego nie chce. Co ją wpuszczą do grobu, to na nowo na wierzch wzlatuje. Goście zaczynają dreptać z niecierpliwością. No jak tak można ludzi w jajo robić i to jeszcze na pogrzebie. Co na to zakład pogrzebowy. Patałachy jakieś. Jak długo mamy czekać do pewności. Trumna w dalszym ciągu wisi z pół metra na dołem i ani myśli być w nim. Niby złowieszczy uparty zeppelin na sprężynującej poduszce. Czterech facetów na niej siada. Nie wiele to pomaga. Na jednym z uchwytów widnieje czerwona plama i strzępek skóry. Ludzie nie odchodzą. Zaczynają szemrać między sobą. Z boku stoi mała dziewczynka. Nikt nawet nie zauważył, że za nimi tutaj przyszła. Nic nie wiedziała o tym człowieku, co tam sobie leży. Czy był dobry, czy zły. Komu zrobił krzywdę a komu nie. Wie natomiast, że kiedy ona strasznie nabroiła, naprawdę paskudnie i wszyscy na nią wrzeszczeli, nie słuchając jej tłumaczeń… to tylko nieboszczyk obdarzył ją szczerym uśmiechem. Tylko tyle zapamiętała i tylko dlatego tutaj jest. Przy grobie coraz większe zamieszanie. Trumna nadal szybuje nad grobem. No chyba, że ją popchnąć, to wtedy płynie jak żaglówka obijając nagrobki. Wtem ktoś wpada na pomysł, żeby ją otworzyć. Może to jakaś maskarada obcych. Licho wie, co tam w środku siedzi. Niektórzy są przez to przeciwni. Żywią obawy, że coś na nich wyskoczy i rozszarpie nieskazitelne ciała. Aż w końcu przeważają głosy tych, którzy są za otwarciem. Aczkolwiek półgębkiem. Dziewczynka wpada w irytacje. Co oni od niego chcą? Dlaczego nie dają mu spokoju? Może gdyby dali, to sam by nakierował swój drewniany kubraczek do grobu. Miałby wreszcie święty spokój. Wyskakuje z krzaków na środek, wrzeszcząc: – Przestańcie pierdolce jedne!!! On nie był taki zły. Poczęstował mnie uśmiechem. Łapy precz od jego domku… a zresztą otwórzcie! Zobaczycie, że wcale nie taki łobuz. A nawet jeśli, to teraz na pewno jest inny. Może żałował za wszystko… pogięło was czy co!? Szukajcie kamieni. Ciekawam który rzuci. Nienawidzę was. Żeby tak nad grobem cyrk odstawiać! Dziewczynka oparta rękami o kolana, sapie w absolutnej ciszy, gdyż zgromadzonych nieco zatkał ten wywód. Nagle ktoś nieśmiało pyta: – No i… otwieramy? Nie słyszę sprzeciwu. Podniesiono wieko. Zawartość wszystkich zatyka. Nawet bardziej, niż przemówienie dziewczynki. Stoją tylko i nic poza tym. Trumna jest pełna masła. Niezjełczałego. Pachnącego i świeżego. Pod spodem nie ma nieboszczyka. Sprawdzono sztachetą od transparentu. Jak sprawdza się ciasto, czy już można z pieca wyjąć.
  6. @Bożena Tatara - Paszko Dzięki:)→W sensie logicznym, niewątpliwie Masz racje. Tylko nie wiadomo, kim jest Głos? A odgłos ''buma''→nie zlależy od tego, czy ktoś go słyszy. I tak by był:)) Co do ''rozpizdrzone''→to chciałem tak→kontrastowo→dosadniej. Ale może faktyczne zmienię→gdy mnie napadnie→synonim:) Też Pozdrawiam:)
  7. małe nasionko wspomnienia z liści wchłonęło oślepione dobrocią drzewa nie wiedziało czy tylko być czy ciemność zapraszać dla równowagi by nie szybować do lepkich cząstek czasu i tak jak one wolno śnić wiedziało dużo lecz za mało by myśli uchronić do jasnego świtu przez cienkie drgania przyszłości cały las ogarnąć a przez przeszłość pokochać go jeszcze bardziej długimi chwilami tęsknoty i lęku kropelkami rosy namalować deszcz ? spójrz czy widzisz te rajskie ogrody ozdobione cierniową wstążeczką gdzie w przezroczystym rdzawym krysztale mały kwiatek śni snem ostatnim a poziomki czarną porzeczką w strumieniu nadziei zmąconym mrokiem w czasie płyną chwile skalane małe nasionko leży samotne myśli sobie czy będę wkopane zgasło światło w pestce owocu zasiane w ziemi zakwitnie w ciemności lecz może z porzeczki źródło popłynie płatki kwiatów oczyści z podłości spójrz czy widzisz te rajskie ogrody w całunie ciszy chusteczki białej niebo jest nisko prawie przy ziemi wyrastasz dotykasz lecz znowu więdniesz gdyż chęć wzrastania zabrała ci wszystko co posiadałeś tam woda płynie zmieni nie zmieni no co nasionko zaryzykuj przestań płakać wkop się do ziemi ? w maleńkim nasionku więziona nadzieja wyjść biedna nie może na zewnątrz spoziera w miejscu tym szumi drzewo potężne pełne empatii jego gałęzie gdzie jesteś nadziejo? we wszystkich konarach nie dała mi zginąć we wzrost drzewa wiara z podciętego pnia wypływa gęsta żywica światłem jutrzenki spowita
  8. jedni drugich w łyżkach topią beczki soli nieruszone w cudzych belki wciąż się tłoczą bliższe koszule kreują modę a środowisko rozpizdrzone aż kiedyś słyszą jak sobie chcecie wszystko jedno mi następnie bum!!! wciśnięte delete
  9. Dekaos Dondi

    Wyrazy

    TakitamWpis / jan_komułzykant →Dzięki:) Ten zestaw wrzucony do ''wody'' o bardziej!!→ lepszy. Jeszcze jeno falowanie z lekka potrzebne i przebłyski słońca→ale takie na poziomie→Pozdrawiam:))
  10. Część 1 Starego Wampira wybudzają dziwne głosy. Otwiera oko. Po chwili drugie, żeby zobaczyć czy to pierwsze otworzył. Otworzył. No to patrzy. Widzi szyberdach, co mu zaprzyjaźniony Wilkołak wygryzł w wieku trumny. W okienku okrągły Księżyc puszcza do niego uśmiech, z Panem Twardowskim na czubku. – Hop hop – woła ów pan. – Czas wstawać leniu. Krew krzepnie z tęsknoty za tobą. No dalej, hej siup... ty baniaku ze wspomnianym płynem. Rodzina czeka. Obchodzisz dzisiaj Święto Jedynego Kła. No nie… tylko nie mów gryzaczku, że zapomniałeś, bo zajdę za cumulusa i żadnej imprezy nie będzie. Starego Wampira wzruszenie jak krew zalewa. Aż czerwone krwinki wpadają na białe, gdy gramoli przepite członki, uprzednio odrzucając dębowe wieko, razem ze srebrnym globem. Sędziwe ma ciało, ale przecież nie dziurawe. Płynne siły z niego nie uciekły. Swoją krzepę to on ma. Wiadomo od czego. Od wieków. Przed chwilą miał nadzieję, że wstanie owiany ciszą i spokojem. Posiedzi, poduma... o gardłach, żyłkach i tętnicach. Przy okazji jedyny ząb oskrobie z czerwonawej rdzy. Drugiego też ma, ale on się do święta nie liczy, bo sztuczny. – Dziadku, dziadku, jak fajowo, że wstałeś – słyszy piskliwy głosik małej wnuczki. –Sama przyszłam po ciebie, wiesz? Żadne strachy mnie nie obleciały. Wypiłam trochę wody ze strumyczka. – Wody? – dziadkowi na czole wystąpiło zmarszczone zdziwienie. – Ale później trochę wypiłam z małej sarenki. Nie zrobiłam jej krzywdy. Tylko taką malutką dziureczkę. Ona później odskoczyła. To znaczy sarenka. Nie była na mnie zła. Ale stary rogacz sobie przyszedł i wtedy miałam luzy w odwadze. A ty dziadku… też miałeś luzy? – Ty moja słodka Białokrwinko. Oczywiście, że tak. Przed ślubem z twoją Babcią. – Pogryzła cię Dziadku? – Tak… to znaczy… trochę. Dałem jej wtedy buteleczkę. – A z czym, dziadku? Jestem jeszcze malutka, ale ciekawość mnie ssie. – Dlatego masz taką postrzępioną czapeczkę z błękitnymi żyłkami, tak? – Oj Dziadku. Ty odbiegasz od tematu. Widzisz chociaż metę? – A o co pytałaś, ty mój Ząbeczku – Z czym była buteleczka? – A to ci powiem, że ze mną. – Nasikałeś do niej? A fuj, dziadku. Niegrzeczny byłeś! – Ty mój Purpurowy Strumyczku. Taka rezolutna dziewczynka powinna wiedzieć. A co piłaś z sarenki? – Wodę, dziadku. Przecież wiesz. – To ci nowina. Czyli sarenka biega na wodę? Tak? – No trochę była czerwona. Pomyślałam sobie, że sarenka dużo łazi w lesie, więc woda czerwona z wysiłku. No dziadku, co tak groźnie łypiesz zębem? – Oj wnuczko. Nie groźnie, tylko z powątpiewaniem. To była krew. – A co to? – My to pijemy. – Dziadku. No coś ty! Będę chyba wymiotowała… chwileczkę… to ty babci, wtedy ofiarowałeś… to? – To. – I co? – Wypiła. A później mnie ugryzła… ta moja Hemoglobimka. – Smakowało jej? – A jakże! – Mnie też smakowała z sarenki. Pycha. – Nie będziesz wymiotować, ty mój Pulsaczku? – Skoro cała nasza rodzina to lubi… to ja też będę i już. Zadowolony? – Dwoma kłami. Moim i sztucznym. – No to walmy na imprezę. – Walmy? Za moich dawnych ciućkań, tak brzydko nie mówiono… moja ty Cięciożyłeczko. – Spoko, dziadku. Wieko na trumienkę, zakluczyć i jazda. Część 2 – No dalej dziadku. Musimy już iść. Toast krzepnie w kieliszkach. Staremu wampirowi wypadł sztuczny ząb. Teraz to już naprawdę pasuje do święta. Lecz nie spieszno do wyjścia. A przynajmniej nie tak – rach ciach – już idę. Lubi sobie golnąć przed podróżą. Taki ma rytuał. Nigdy nie wiadomo, czy napotka jakieś „naczynia”. Wnuczka to co innego. Jeszcze mała. Wystarczy, że z myszki wyssie i wystarczy na pół nocy. Aczkolwiek nie lubi patrzeć na wyssane skórki, gdzie ino trochę mięska i kostek w dłoniach zostaje. To go napawa obrzydzeniem. Już jego – krwi pamięci – dziadek, zamykał oczy, gdy małe zwierzątka dusił. Oczywiście w czasie kryzysu gospodarczego, gdzie nawet z ludzi trudno było uzyskać pełnowartościowy napój. – No dziadku. Ruchy ruchy – wnerwia się wnuczka. – No co tam grzebiesz przy tej małej trumience. Nie wyciągaj tego dziecka. Ono jest nieświeże. Spływa ci z rąk. Dawno nie żyje. Plama pośmiertna zwisa ci ręki. No co ty dziadku. Nie pij z niego!! Fe !! Oczu nie masz… albo węchu? – O kuźwa, wnuczko. Rzeczywiście. Namieszałem. Otwarłem nie tą co trzeba. Stary wampir naprawdę namieszał. Podchodzi do innej trumienki. Tym razem trafia. Otwiera wieko. Dużo różnych – prawie pełnych buteleczek – stojących jak żywe żołnierzyki na warcie. To jego barek. Żelazny zapas. Uzupełnia w miarę możliwości przerobowych. Ma już swoje lata. A może nawet więcej. Już nie te siły, co w czasach świetności. Gul gul gul – słyszy wnuczka. – Dziadku. Goście czekają. Przestań mi tu gulgotać i mlaskać, bo mnie to wkurza. Trochę kultury dziadku. Nie dosyć, że chcą wyprawić twoje święto, to jeszcze mają ciebie błagać na czerwonych krwinkach, żebyś raczył przyjść, tak? – Kochana wnuczko – gul gul gul – musisz dziadka zrozumieć. Dziadek ma tylko jeden samotny kieł. Dziadkowi wycieka – gul gul gul – po bokach. Dziadek musi sobie miseczkę podstawiać, żeby nie zmarnować. – Na przyjęciu będzie więcej, więc nie marudź. Nie musisz tutaj tutać. Mamusia i tatuś mówili, że idą na romantyczny spacer. Wtedy jeszcze nie wiedziałam o jaką romantyczność chodzi. Zapytałam tylko: po co wam te baniaczki? Odpowiedzieli: „Na czerwoną galaretkę”. Ładna mi galaretka –– myślę sobie – skoro już wiem o co biega. No… czyli... krwawy stół będzie. Jak tra la la. Bez obaw dziadku. – Jak ja cię kocham, moja wnuczko kochana. Widzę, że leży ci na sercu moje dobro. Chcesz wylizać miseczkę? – Nie, dziękuję. To kwestia higieny. – Jak chcesz. – Ale ja nie chcę. – No właśnie mówię. Nie ważne... zakryję tamtą trumienkę. – Zakryj dziadku, zakryj... i napisz kartkę na wieczku: „Nie otwierać” . Na wypadek, gdybyś chciał znowu… no wiesz. Zresztą niech malec ma spokój. Po co ma być gnieciony przez jakiegoś wampira. – Oj wnuczko. Tylko nie… jakiegoś wampira, bo mi przykro. – Przepraszam dziadku. To z emocji. A tak a propos… możemy już wreszcie iść. Bo w końcu po nocy, dzień księżyc schowa… i święto przepadnie. – No to przepadnie. Może i lepiej. Głupio mi tak przed rodziną z jednym zębem. Będą podśmiechujki robić ze mnie. A jak jeszcze zaprzyjaźnionych wilkołaków zaprosili, to już zupełna porażka. Wstyd… i to przed obcymi. Toż to inny klan. – Dziadku. Przestań chrzanić. Mówię tak, bo zgroza mnie do otchłani wciąga, jak to słyszę. Przecież to Święto Jedynego Kła. Rozumiesz? J e d y n e g o !!! – A kto powiedział, że mojego? – Ależ dziadku. T w o j e g o!!! – A po czym poznać, że mojego? – Ty udajesz głupka… czy już nie musisz. Zważ na to, że w nerwach mówię. – Szybko dorastasz wnuczko. Gadasz jak dorosła. Jak krwi pamięci twoja babka. Moja żona ukochana. No cóż. Wampiry tak mają. Nie musisz serduszka swego zadręczać. – A ja myślałam, że nas nie można zabić… nic nie mówisz… o zgrozo, można? – Stoisz jak kołek w płocie, wnuczko ty moja. – A co ma do tego jakiś kołek. Nie mam nastroju do jakiś… kołków. – A powinnaś mieć. I jeszcze do kilku innych drobiazgów. Ale bez obaw. Tu spokojne okolice. Pożyjemy jeszcze. To tyle na ten temat. No nie płacz mój skarbie. Dziadkowi zastawki w sercu skrzypią, gdy patrzy na smutną wnuczkę. – Skrzypienie skrzypieniem, ale musimy wreszcie iść. W końcu lektykę po dziadka przyślą. A wie dziadek jacy goście będą ją targać? – Zwisa mi to. Jak kropla z kła. – Wilkołaki! – E tam… – Nie… e tam, tylko wstyd. Przemawia ? – ... – Dziadku! Znowu chrupiesz krew! Ostatni ząb sobie wyłamiesz i święta nie będzie. Gdzie to znalazłeś? – Ależ… – Przecież słyszę, jak ciamkolisz! – To nietoperze. – Akurat. Wywalaj podszewki. Ale mi już! No tak… fuj… pełno okruszków. – Widocznie Hemoglobinka mi nakładła. – Nie zwalaj na babcię, bo tak nie przystoi! – Na stare lata mi zabraniasz. Wnuczko! No nie bądź taka. – To nie zgodne z rodzinną tradycją. – A moja córka, a twoja matka czasami chrupie. –Nie wiedziałam. Widocznie jest… degustatorką dla potrzeb naukowych. – Akurat. – Nie powtarzaj po mnie. Chodźmy wreszcie, bo mnie jasna krew zaleje! – To cię wykręcę nad barkiem. – … – No co? Żartowałem. – … – Zaradny jestem. – Dziadku! Idźmy już. – Muszę jeszcze zasłać łóżeczko. – O rany!!! dekaos dondi
  11. @Jan Paweł D. (Krakelura) Dzięki:)→Ze zjawą, to tak specjalnie:)... ale chyba zmienię? Przeważnie sylab nie liczę. Jeno na słuch. czy też małpą lepiej zostać?→tak pierwotnie było. Małpą nie może zostać... bo już jest. Pozostać→tak→Dlatego zmieniłem. Ale może to szczegół. I faktycznie zmienię:)) Moja→Pozdrawiam:)
  12. stary pierdziel orangutan jest wciąż smutny jak karawan każdej nocy bez wyjątku zjawa przed nim się pojawia ni to człowiek ni to małpa albo jakaś inna mara stoi tylko i się patrzy ta straszliwa morda szara coś za jedna albo jeden orangutan w więzach strachu ty zapewne chcesz mej klatki pragniesz wysłać mnie do piachu popatrz na mnie ciut dokładniej twe serduszko z lęku pęka i najlepiej sobie odpuść te zerkanie do lusterka stary pierdziel orangutan sny ma dzisiaj jak marzenie bo zwierciadła on pomazał przetrawionym swym jedzeniem teraz bardziej jest szczęśliwy nic mu nocek nie zakłóca nawet bywa on pomocny lecz wnerwiony nadal rzuca taki jeden właśnie dostał stał przed klatką śmiał się z niego teraz siedzi w kącie płacze no bo śmierdzi na całego innym razem jakiś wariat metalowym dźgał go kijem on narzędzie jemu wyrwał stuknął w lico facet wyje jeszcze inny z lekka chwiejny oj nieładnie go przedrzeźniał wtem do klatki podszedł blisko dostał w mordę i wytrzeźwiał (.|.) stary pierdziel wciąż główkuje takim myślom musi sprostać czy ja pragnę być człowiekiem czy też małpą lepiej zostać
  13. Dekaos Dondi

    Wyrazy

  14. @Rastu Dzięki:)→No wiesz..Bywa, że często coś przekombinuję, chociaż zawsze piszę... świadomie:) Bo inaczej, jest raczej trudno:) Lubię próbować różnych rodzajów tekstu... a co z tego wychodzi.... to bywa, że... hmm:))→Pozdrawiam:)
  15. Nagle drzwi się nie zamknęły – O Wilciu mowa, kot zdechnie – wykrzyknęła Jędzosia.– Gdzieś ty był Wilciu? Kaptujek ma do ciebie żal. Żeby tak go wykołować. Babula też na ciebie czeka. – Szkoda warczeć – zaczął się żalić Wilciu. – Jakieś głupie zwierzaki, dukty leśne ukradły. Tylko cudem się tutaj dostałem. – Za ile taki przejazd cudem – zapytał Puchajtek – A biedna Babula tęskni – wtrąciła Jędzosia – Musimy trochę poczekać – dodał Kaptujek. – Niedługo zacznie się nocka ciemna, to Babula uśnie. A jutro rano jak się zrobi luz, pójdziesz do niej i ją połkniesz. Mam tu trochę jedzenia w koszyku i flaszkę bimbru, to z głodu i pragnienia nie pomrzemy. A połknietej Babuli, karmić nie trzeba. – Ale mnie chce się jeść – rzekła Zlota lyjbka. – A to czemu, zapytacie? – A to czemu? – zapytał Puchajtek – Bo jestem wnerwiona jak pijany spławik. Ten głupi starzec wcale mnie nie poprosił o koryto dla żony, tylko zawołał… – Może już mają koryto. Po diabła im drugie. No chyba, żeby się nakryć i pod spodem pofig… – Nie przerywaj mi Wilciu. On zawołał: Jaka ładna płocia! Złapię zarazę i usmażę. Albo przerobię na złote obrączki. Oczywiście nie dałam się złapać. Staruszek z tej wścieklizny machnął ogonkiem i wpadł do morza. Rekin najpierw wtranżołił ogonek… – A dlaczego najpierw ogonek? – Oj Puchajtku. Żeby wiedzieć, czy warto jeść resztę. Jego żona pozbyła się starego zrzędy i miała koryto tylko dla siebie. – Żona rekina? – Przestańcie gderać bo nie zasnę – warknął Wilciu. – Jutro mam pracę do wykonania. Połknięcie. Chyba nie mówicie, że będzie miała papiloty na głowie ? – Mówimy. A jakże. – Do jasnego lucyfera. Takich pierduł, to ja nie przełknę. Staną mi w gardle. – Nie martw się Wilciu. Golnij sobie jednego. Uśniesz i o troskach zapomnisz. – A jeżeli troski nie zapomną o mnie. Jak mi się te papiloty z Babulą pod spodem przyśnią, to co? – Zachowujesz się jak szczeniak – wrzasnął Kaptujek. – Jak zaraz nie uśniesz., to tak cię spiorę, że cię nawet leśniczy nie pozna. – A jeżeli nawet, to ustrzeli – dodała Jędzosia – W porządku. Śpię. – Na pewno ? – Tak – Tylko uważaj, żeby ktoś cię nie obudził – Uważam. – No to śpisz? – Tak – Bo gdyby nie, to coś ci wyczaryję na spanie. – Mówi się - wyczaruję. Ale dzięki. – A może ci przeszkadzam w zaśnięciu? Wal śmiało. Pójdę sobie. – Nie wiem co mówisz, bo śpię. Ale długo sobie Wilciu nie pospał. Jakby wszyscy się umówili. Do komnaty wpadła zrozpaczona Królcia Snieżek, wyrażając znacznym głosem, swoją prośbę: – Jędzosia ty moja kochana. Miej litość nade mną. Włóż mi wreszcie ten pieprzony grzebień . Trzy dni już nie śpię. Te paskudne Krasnolujdki, spać mi nie dają. Ciągle po mnie łążą. To tu wejdą, to tam zajrzą. Zdzielić nie mogę, bo jeszcze zabiję malucha. Jak mi włożysz grzebień, to się odeśpię za wszystkie czasy. – Jak będziesz taka nieżywa, to one tobie wejdą, nawet wszędzie – rzekł poważnie Puchajtek’ – Do ciemnego śniegu! Nie pomyślałam o tym. – Jest jeszcze jeden problem – wtrącił zaspany Wilciu. – Królcio Całus. Chyba wiesz, co może zrobić? – No to dupa. Nie wyśpię się. Mam pomysł, wrzasnął Kaptujek: – Wilciu, po połknięciu Babuli i jej wypluciu, będzie taki zmęczony, że może przy tobie leżeć i warczeć na Krasnolujdki. Powinny się bać. – Na Królcia Całusa też? – Też, ale bardziej, bo jest większy. – A nie byłoby prościej, gdyby Królcia Śnieżek została tutaj? – Musi leżeć blisko tych ciekawskich malców. W przeciwnym wypadku, grzebień nie zadziała. – To może te małe pierdoły przygonić do nas? – Coś ty Wilciu! Za dużo tego. Nie pomieszczą się – dodała Zlota Lyjbka – A może by tak uśpić Krasnolujdki? - zaproponował Puchajtek. – Pomysł przedni, ale głupi. Skąd Jędzosia weźmie tyle grzebieni. Przecież nie wyczaruje. – Och… gdzie ta moja młodość. Mogłam wtedy czarować… swoim wdziękiem też… – Nawet teraz możesz próbować – dodali wszyscy – Tego ci nikt nie zabroni. – Przestańcie nawijać o tych grzebieniach, bo się czuję rozczochrana – wrzasnęła Zlota Lyjbka. – A ja jak nie śpię, tak nie śpię – dodała Królcia * Po jakimś czasie, rozżalona Śnieżek – bo nie mogła zasnąć – zobaczyła przez okno Wilcia. Był za cienki na to, żeby w brzuchu targać Babulę. W pysku trzymał jakieś zawiniątko. Kiedy wszedł do komnaty, wszyscy byli już rozbudzeni. Nic dziwnego. Taki był wzruszony, że poślizgnął się, na własnych łzach. Walnął w zegar, kukułka wyleciała i podziobała śpiących , do samego rozbudzenia. Nie połknąłem Babuli – zapłakał Wilciu. – Ona do głębi wzruszyła moje wilciowe serce, mówiąc do mnie: – Och ty mój kochany pieseczku. Jakie ty masz ładne ząbki, łapki i pazurki. Wypisz wymaluj, mój wnuczek ukochany, nieboraczek. Zapomniał o mnie, łajza jedna. Tak mnie wzruszyły jej słowa, że zaschło mi w gardle. Muchy bym nie przełknął. A co dopiero sympatyczną kobietę właściwych rozmiarów. Położyłem pysk na pierzynie i rozryczałem się jak zrozpaczony bóbr, któremu pień drzewa z zębów wyrwano. Nagle ujrzałem portret jej wnuczusia. Jakbym siebie widział. Jeszcze bardziej się rozpłakałem, a Babula czule głaskała – raz mnie, raz obrazek. – Co było dalej? – niecierpliwiła się Królcia a Puchajtek ugryzł beczułkę po miodzie, bo się zasłuchał. – Kiedy zaczęło brakować łez, to polewała mnie wodą. Taka to była z niej wspaniała kobieta. Pomyślałem sobie, że może ktoś z jej rodziny jest właścicielem deszczu, który napada. A zatem wisi jej, ile na mnie wyleje. Napomknęła mi też, że ma zamiar zostać żoną leśniczego. Gdy ja z kolei jej napomknąłem, że jej narzeczony ma mi zamiar rozpruć brzuch, to jeno warknęła: – Niech tylko zostanie moim mężem. Wybije mu ciebie z głowy lub nawet w lufę przywalę. A swoją drogą, mógłbyś się Wilciu ogolić. Za szybko się zakurzysz, wiesz o tym? Mój wnuczek nie jest taki zarośnięty i przez to się wcale nie myje. Przyrzekłem jej, że się trochę podstrzygę. Na wychodnym dostałem worek karmelków o zapachu gęsi. Podziękowałem serdecznie. Wylałem dalsze swoje łezki, które przemoczyły obrazek z wnuczusiem i poszedłem precz. – A Królcia Całusa połknąłeś ? – O tym nie stoi w tej bajce. – Mądry Wilciu by się sam domyślił. Chodzi o sen Królci Śnieżek. Chyba pamiętasz? – O kuźwa! Przeze mnie się biedactwo nie wyśpi. – Trzeba Całusa innym sposobem na jakiś czas powstrzymać – rzekł Kaptujek – Mam pomysł – powiedział Puchajtek. – Przed chałupą Krasnolujdków wykopiemy w dole dół. Taką zapadnie na słonie… – Całusowi daleko do słonia – wtrąciła Jędzosia – Ale jak pójdzie to wpadnie. – A jak tylko będzie stał i się gapił? – To trzeba mu pułapkę podsunąć. – Puchajtku! Przestań! Podsunąć można komuś świnię a nie pułapkę – rzekła Lyjbka – A kto mu podpowie, że ma w nią wpaść? - dodał Wilciu – Nikt mu nie podpowie – wnerwił się Puchajtek. – Stanę na drugim końcu pułapki i będę udawać Królcie Śnieżek. Jak Królcio mnie zobaczy to oniemieje i wpadnie. – Oniemieje z czego? Z rozpaczy czy ze śmiechu? – Nie ważnie z czego. Byle wpadł. – Ja mam inny pomysł – rzekła Śnieżek – Wezmę po prostu klatkę z kanarkiem… – Nie zmieścisz się. Wykluczone – Racja. Krasnolujdki do niej powtykam. – A kanarek? – Co kanarek? – Na to zaśpiewa? Jakieś łobuzy będą mu po klacie łazić. Pokarm wyżerać. Wodę chlać. – Spoko Kaptujek. Poleciał sobie. – Słyszycie chrapanie? – A niech to!!! Ona śpi!!! Usnęła!!! Na próżno nasze starania!!! – Cicho sza!!! - wrzasnęła Jędzosia – Niech śpi. Przy okazji na grzebieniach zaoszczędzę !!!
  16. @Konopek Dzięki:)→Fajne skojarzenie z tą→papryczką itd:))→Pozdrawiam:)
  17. w zaułku błękitnej łąki pod żółtym zielonym niebem samotne dziewczę stęsknione czy przyjdzie jej luby nie wie lecz trawa złowieszczo szumi coś tam zaczyna wystawać i nagle przed nią wyrasta hmm… wierzba pełna pomarańcz dziewczę raptownie zdziwione apetyt buzuje w trzewiach wtem słyszy słowa stłumione więc pragnie w cholerę zwiewać aż nagle owoc dostrzega sflaczały krzywy fikuśnie dlatego z czułością całuję w ogonek wierzbową gruszkę a on nabrzmiewa i reszta soczysty lepki nie smutny miąższ rośnie a dziewczę sapie tyś luby młodzieniec jurny miętoszą skórki frywolnie aż soczek słodki wycieka nie tylko zapach w głąb wchodzi nie chcieli z miłością zwlekać bo tak w zasadzie od zaraz pieprzyli się wśród pomarańcz
  18. @Nata_Kruk Dzięki:)→No ba→:)→Pozdrawiam:)→?~~~~~*
  19. {Prolog} Za siedmioma górami, za ośmioma rzekami i za jednym fotelem fryzjerskim, leży miasteczko: Lochaluba. Nazwę zmieniono na właśnie taką, z uwagi na wydarzenia, które miały tam miejsce. * Mieszkańców budzą nieokreślone odgłosy dobiegające zewsząd. Niektórzy dochodzą do siebie natychmiast, inni zaś etapami, otwierając po jednym oku, by w końcu spojrzeć wszystkimi dwoma. Na domiar złego, całość obudzonych myśli podobnie: co za cholera budzi nas w środku nocy? Co prawda, jest południe i słoneczko już zapomniało, że wykuknęło z pościeli horyzontu, ale dla wnerwionych to wczesna godzina, gdyż lubią dłużej pospać. Okiennice otwierają się prawie równocześnie i z każdej natychmiast wystaje głowa, gdyż ludzie zaspani, też bywają ciekawi. Tym bardziej że pragną powrzeszczeć, na przyczynę ich wstawania o tak wczesnym świcie. Nagle zdają sobie sprawę, że owe dźwięki, to wrzaski rozpaczy a, i szloch między nimi słychać. Wszystkie głowy kierują swe spojrzenie, w jedną stronę, gdzie znajduje się Siedziba Golibrody, Fryzjera Brzytewki. Zakładają odzienie – gdyż bieganie na golasa po kocich łbach, może być niebezpieczne – i pospiesznie udają się do wspomnianego przybytku. Im są bliżej, tym zawodzenie jest głośniejsze i bardziej przyziemne. Niektórzy miarkują, że Brzytewka poślizgnął się na własnych łzach. * Jestem miejscową Czarownicą, przydzieloną do tego miasteczka. Utrapienie z tymi mieszkańcami. Wciąż pragną jakichś zaklęć. A ja mam inne zmartwienie na głowie. Zakochałam się we Fryzjerze. Nie zbywa mu na rozumie, ale uczucie nie sługa. Podąża swoją drogą, prosto do jego serca. Tylko że on bezczelnie ma już żonę. Nic nie wie o moim uczuciu, którym do niego pałam, całą sobą. Mam pewien plan. Szkopuł w tym, że Wielki Czarownik jest skąpy. Obdarował mnie tylko jedną możliwością na rok. Chodzi o zamianę, czegoś w coś. Inne lafiryndy dostały więcej. Domyślam się dlaczego. Pielęgnują jego Magiczną Rózgę. Nawet wiem, w jaki sposób, ale nie powiem, bo prawa ze mnie czarownica. Chociaż Fryzjerowi, to ja bym nawet... ech... No właśnie. Wspomniałam o planie. Czas na realizację. * Otwierają drzwi. Widok, którego doświadczają, nie napawa optymizmem. Fryzjer siedzi na fotelu (nie na podłodze) i faktycznie szlocha dużymi łzami, co by nie było takie straszne. Tylko że on trzyma brzytwę, z widocznym zacięciem w oczach. Dobrze chociaż, że przy swoim gardle, mamrocząc przez słoną wodę w oczach, że za chwilę się poderżnie. Zakończy to bezsensowne życie? Z tej niedoszłej krwawej przyczyny, dochodzi do początku wymiany zdań: — Człowieku! Tyś głupi? Brzytwę chcesz stępić, na tępej skórze? Narzędzie pracy. Popatrz na nas, fajnie zarośniętych. Nie pójdziesz na bezrobocie. Twoja rozpacz jest bezzasadna. Oddaj narzędzie zbrodni. — Co ty do niego gadasz? Jakie narzędzie zbrodni? Poczekajmy chwilę... — Nie żartujcie sobie ze mnie – charczy fryzjer – mnie wielkie nieszczęście spotkało. — Przecie piana z ust ci nie wycieka... — Zamknij się. On nie jest wściekły, tylko wewnętrznie struty. Gadaj Brzytewka, o co chodzi. A w ogóle, gdzie masz żonę? Przeważnie tu była. — Uciekła do lasu. Rozumiecie? — Poszła na grzyby? — No dobra. Odkładam ostrze, bo widzę, że się o mnie troszczycie. Posłuchajcie o nieszczęściu. — Twoim? — Przecież mówię. — W porządku. Chcieliśmy się upewnić. — Dajcie mi mówić! — Mordy w kubeł. Słuchamy. — On nie ma kubłów. Zaledwie naczynko na piankę. — Cicho! Wysłuchajmy go wreszcie! * Do żabich bobków i pajęczych skrzydeł... może źle zrobiłam. Wiadomo, jędza ze mnie... tylko żeby aż taka. Skoro kocham go przeraźliwie, to dlaczego sprowadziłam na niego nieszczęście. Już nie wspomnę o warunkach, co to wszystko cofnie. Żeby chociaż miał więcej rozumu. A jeżeli zgrywa głupiego? Jeżeli udaje, to jeszcze pół biedy. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że jego brzytwa ma bardziej wyostrzone krawędzie zmysłów. Co ja pierdzielę? To chyba od tej niespełnionej miłości, wiecheć miotły w mózgu miesza. Tak czy siak, wredne ze mnie babsko, choć zakochane, po sam czubek czarów. * — Trudno mi o tym gadać. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłem. Siedzimy sobie z żoną, ja na fotelu a ona na mnie. Mieszam za nią po omacku pianę, bo mi jej ciało zasłania, aż tu nagle wchodzi nasza Czarownica. Widzę w jej oczach dziwne błyski. Żona zeskakuje z fotela i wali ją po gębie. Jakby coś przeczuwała. Jędza patrzy na mnie i wyznaje miłość. Pytam, czy ta miłość mnie dotyczy, bo jakby co, to ja już mam żonę, o czym przed chwilą miała okazję się przekonać. Potakuje, że mnie dotyczy i że mnie pragnie. Żona znowu ją wali po pysku, ale ona ją unieruchamia na lampie. Teraz wisi i tylko fika nogami ze złości. Czarownica do mnie podchodzi i całuje mnie w usta. Zalatuje sraczką dżdżownicy i czymś jeszcze. Szepce do mnie: ''tyś mój''. Ja odpowiadam: a gówno twój, takiego wała. A ona rzecze: ''skoro tak, to spójrz, co zrobię'' Spojrzałem. * Jestem Czarownicą od zarania dziejów, ale na taki zdumiony i smutny wzrok, drugi raz w swoim życiu spozierać nie chcę. Gdy było po sprawie, od razu pożałowałam mego haniebnego czynu. W końcu jego żona nie domaga na zdrowiu, to kto wie... może zostanie i tak wolnym wdowcem na wydaniu. Kurdę, znowu zaczynam myśleć jak egoistycznie pokręcona. Musiałam na poczekaniu ustanowić warunki, co wrócą żonę do poprzedniego stanu. Dlatego wyszło, jak wyszło. * Spojrzałem i zobaczyłem. Dziką świnię. Lochę konkretnie. Moją ukochaną żonę. Od razu spadła z lampy, gdyż jej waga dramatycznie wzrosła. Stała na mnie i się patrzyła, a ja siedziałem na fotelu i słowa rzec nie mogłem. Aż w końcu wrzasnąłem: – Coś ty zrobiła mojej żonie? Odczaruj natychmiast, w te zasrane pędy, bo w gębę brzytwą przywalę, rozcinając w międzyczasie powietrze przed tobą... a co one winne? No co tak patrzysz... o cholera... ty płaczesz. Umiesz? Dlaczego to zrobiłaś? Gadaj! Och ty niedobra! — Kocham ciebie nad życie a skoro tak, to dlaczego cię udręczyłam sowicie? — No właśnie. I czemu rymujesz? Durnowata jesteś? — Głupiś. Czar nie bardzo jeszcze działa. Lepiej otwórzmy drzwi, to ucieknie. Może nas zaatakować, jak już się stanie naprawdę świnią. — To jeszcze nią nie jest? Chyba wiem, co widzę? — Psychicznie jeszcze nie, lecz za chwilę będzie. — Cholera, zaczyna warczeć? — Raczej chrząkać jak już. — To moja ukochana żona. Wcale niepodobna. — Dopiero teraz zauważyłeś? — Rusza się coraz bardziej. Złowrogo spogląda. Otwieram drzwi. — Niepotrzebnie. Uciekła przez okno wystawowe. Szklarz będzie potrzebny. — Szklarz? Raczej psychiatra. I do mnie i dla ciebie. ~ — Odpocznij sobie. Mniej więcej się orientujemy, co zaszło. Twoja żona uciekła do lasu. — No chyba. Nie chcę odpoczywać. Posłuchajcie, co było dalej. Jest nadzieja. Jak mi pomożecie. Pomożecie? — Pomożemy! ~ — Posłuchaj mnie uważnie. Jam żałuję, tego com zrobiła. Ale istnieje szansa, że twoja żona powróci do stanu poprzedniego. — Byle bez racic. Tego bym nie przeżył. — Jeżeli wszystko pójdzie jak trzeba, to znaczy jak spełnisz warunki, to będzie dokładnie taka, jak poprzednio. — A nie można by ją przy okazji trochę... wyładnić... odmłodzić... ulepszyć... seksualnie pobudzić... — Nie!!! Słuchaj, co powiem. ~ — No tak. Dać komuś dłoń, to zaraz chce całą rękę. Jak mogłeś? Gdy się ważyły losy twojej luby. — Jego: Lochaluby. — Ale śmieszne. Wiem, dałem plamę. To przez stres. — Przez stres? A może przez co innego? — Zamknijcie się. Teraz będzie najważniejsze. Liczę na waszą pomoc. — Jesteśmy do dyspozycji. ~ — Musisz spełnić dwa warunki, by odzyskać żonę. — Aż dwa? A nie można jednego? — Wtedy do połowy będzie nadal świnią. — Której połowy? Bo tak sobie myślę... — Ty lepiej za dużo nie myśl, tylko słuchaj. — Dobra. Już milczę. — Warunek pierwszy. Musisz ją uczesać na fotelu, na którym siedzisz. — Tu nie ma miejsca. — Jak zejdziesz, to będzie. — Rozumiem. Ale chwila... to, po co daliśmy jej uciec. — Żeby się wyszalała w lesie, a nie tutaj. — A drugi warunek? — W samo południe, lub coś koło tego, musicie stanąć na ulicy, naprzeciwko siebie... — Mam się pojedynkować z dziką świnią. A jak mnie zastrzeli? Albo ja ją? — Głupiś czy co? Gdy ona podejdzie do ciebie, na dwóch łapach... to wtedy odzyska swoje ciało. — Dobre i to. Jak to: podejdzie? Nie widziałem lochy, chodzącej na dwóch. — Wielki czas, żebyś ujrzał. * Wielu mieszkańców pospiesza do lasu. Ciągną za sobą znaczny wózek. Na przodzie biegnie Fryzjer Brzytewka. On ją najszybciej rozpozna. To w końcu jego żona. Za pewnie jakieś szczegóły w niej pozostały, tylko jemu znane. Nagle zmartwionemu mężowi się przypomina, że locha miała żółtą kokardkę na głowie. Widocznie czar zadziałał na 99%. Będzie można łatwiej rozpoznać, gdyby się okazało, że jest ich więcej. Faktycznie. Jest łatwiej rozpoznać. Nie ona jedna biega po lesie. Po wielu zawiłościach i nie trafieniach na tą co trzeba, w końcu udaję się ją złapać, narzucając na żonę pokaźną siatkę. Transport przebiega w miarę bez zakłóceń. W końcu osiągają cel. — Trzymaj ją, do cholery! Wierci się jak dzika świnia. — Spogląda na mnie groźnie. — Kładźmy ją na fotel... a ty Brzytewka, zacznij ją czesać. — Grzebień stępię. — Nie marudź. Chcesz odzyskać żonę, czy nie? — Jak długo mam czesać. Trudno cholernie. Wierci się jak diabli, a szczecina twarda. Smyka się. — Przywiążmy ją. — Czym? — Czym się da. Będzie potrzebna do drugiego warunku... o kuźwa, co się dzieje? — Niech to licho... górna połowa jest... żoną.... a dolna jeszcze... dziką świnią. — Kurdę a ja miałem nadzieję, że będzie odwrotnie. — Ej ty... fryzjer... tobie na łeb padło od tego wszystkiego. O drugim warunku pomyślmy. — Ona nic nie mówi. — Głupiś! W szoku jest. Ale może kapuje, co jest grane. Wytłumacz jej drugi warunek. — Posłuchaj złotko. Wyjdziemy grzecznie na ulicę, ty podejdziesz do mnie na dwóch ła... nogach i sprawa załatwiona. Będziesz taka jak... poprzednio. Pokiwaj ry... głową, że rozumiesz. — O kurdę! Pokiwała... ale coś tam mruczy... jakby... o perłach. — Cholera wiem. Mamy rozwiesić nad nią perły, to wtedy pójdzie na dwóch do przodu, zbierając skrzętnie na naszyjnik. Zawsze o takim marzyła. Ale skąd je wziąć? — Ona nie wieprz, tylko dzik. — Cicho tam. Jedno i drugie prawie to samo. Podaruje sąsiadce swoje. Niech stracę. Tak miło obgaduje innych. Bez złośliwości, jeno z ciekawości. To wyjątkowa sytuacja. Trza pomóc w biedzie. W samo południe, Dzikożona i Fryzjer stoją na ulicy między szpalerem ciekawskich mieszkańców, pod końcami rozwieszonego sznurka, na którym dyndają perły. Luba do odczarowania trochę bardziej jarzy, o co w tym chodzi, ale nie na tyle, żeby ją martwił widok nóg oraz ich górnego zwieńczenia. Z wielkim wysiłkiem podnosi się do pozycji pionowej i zaczyna zbierać perły, idąc wzdłuż pod linką. Gdy dotyka swym ciałem Fryzjera, zamienia się ponownie w rodowitą żonę. Dokładnie taką samą jak była. Wiwatów nie ma końca. Hulanek i swawoli też. Nie pamięta czegokolwiek z okresu dzikiej świni. A nawet się dziwi, skąd nagle stoi na ulicy. Przecież siedziała mężowi na kolanach, gdy wiercił w pianie, zamiast... nieważne. * Mieszkańców budzą nieokreślone odgłosy dobiegające zewsząd. Niektórzy dochodzą do siebie natychmiast, inny zaś etapami, otwierając po jednym oku, by w końcu spojrzeć wszystkimi dwoma. Po jakimś czasie, wielu z nich znajduje się w zakładzie Fryzjera z Lochaluby. Tłumaczy im, że usłyszał głos Wielkiego Czarownika, który zaproponował: kompromis. Stąd te odgłosy rozkoszy, smutku i czegoś tam jeszcze. Tak przynajmniej domniema. — Teraz nic nie słyszymy. — Bo odłożyłem na bok. — W takim razie, nie rozumiemy, o co chodzi. — To bardzo proste. W.C. zamienił Czarownicę w skórzany pasek do ostrzenia brzytwy, z zachowaniem pełnej świadomości, ego... i tego typu głupot. Gdy pocieram, to słychać... to, co słychać. Jest ze mną. W końcu o tym marzyła. — Jak będziesz za często pocierał, to ci po gołej dupie tym paskiem przywalę - dodaje Luba.
  20. Dekaos Dondi

    Geometria

    @Wieszcz Doslowny Dzięki:)→Postaram się odbyć, ową podróż po matematyki łanach, od samego rana. Poza geologię, też mogę:)→Pozdrawiam:)
  21. ??????? na leśnej polanie gdzie mieszkają myszy leży sobie dziadek co już ledwo dyszy usnął sobie dziadzio ma on sny urocze ciało jego słabe lecz duchy ochocze śpi sobie cichutko smacznie i spokojnie jakby tutaj leżał poległy na wojnie mówi mysz do myszy co za dobry człowiek jest naszym łóżeczkiem nawet kot to powie pierwsza śpi w rękawie druga hyc w nogawkę trzecia na rydelku czwarta wącha trawkę burza się zaczyna pioruny gdzieś walą śpij dziadku spokojnie myszy cię ocalą widząc dziadek we śnie swoją ślubną starą budzi się szybciutko by nie zostać z marą całkiem rozbudzony chyba on się cieszy ujrzał swoją gwiazdę co do niego spieszy przyszła jego żonka z domku uroczego capła go za chachły do łoża swojego chałupa truchleje wioska lamentuje to luba z dziadziusia gości wydłubuje goście się wnerwiły każdy wam to powie poszły pod spódnicę i tam siedzą sobie * kiedy dziadek umarł jechał sobie w ciszy a za jego trumną BIEGŁO STADO MYSZY ? ? ? ? ? ? ? ?
  22. Dekaos Dondi

    Geometria

    trójkąty sześciany przybory potrzebne dwie bo muszą równoległe jeszcze jestem biegnę ołówek ekierka słuszną linie wykreśla a temperówka gdy myśli wcale nie powiem pomaga ostrzy zmysły nadzieją amen lecz cóż cyrkle kartkę wciąż dziurawią a gumki ? tak wiem pamiętam w końcu sru i wymażą * lecz póki co myśli zaprząta trysekcja dowolnego kąta * nic dziwnego jestem kołem o polu danym durnym idiotą! szukam kwadratu o polu tożsamym
  23. @Andrzej_Wojnowski Dzięki:)→Faktycznie. Czasami się za bardzo rozpędzę, jak już zacznę. Dlatego kiedyś, zacząłem pisać→drabble i dribble:)) ↔Pozdrawiam:)
  24. [Prolog] Kłos pszenicy w żaden sposób nie może zatrzymać kropli krwi, która snuje się w dół, ku nasiąkniętej czerwienią ziemi. Setki innych ma ten sam problem. Nieliczne modraki zatraciły swoją barwę. Szaro szkarłatna mysz ucieka w popłochu do swojej norki. To akurat miejsce, dostało się pod gęsty strumień z przepołowionego ciała. Wiele kłosów przygiętych i zniszczonych metalowymi szczątkami, już nigdy nie powstanie ku słońcu. Urwana głowa, jakby spała wśród złocistych, pachnących zbóż. Te akurat jeszcze stoją, niczym białe brzozy przy grobie. Wszystko wokół ucichło, w snującym się dymie i zapachu palących się ciał. Martwe oczy nie mogą uwierzyć w to, co nie widzą. * Tej wiosny łąka wygląda wyjątkowo prześlicznie. Różnorodność kwiatów wszelakich barw i przyjemnych zapachów, jest niczym balsam dla zmysłów. Na tle błękitnego sklepienia, skowronek śpiewa radosną pieśń, a białe motyle wyznaczają białe niewinne smugi. Wydeptana ścieżka, zdaje się zapraszać na swoją szarą wstęgę. Wije się w kierunku zachodzącego słońca. Nadaje ono wszystkiemu pomarańczowe ciepłe barwy. Z jednym wyjątkiem. Czeka na niego, by zacząć swoją grę. Ma nadzieję, że nie oprze się sowitej zapłacie. A nawet gdyby, to ma plan: b. Wdzięki swego ciała, jako dodatkową motywację. Te obrazy ciągle ma przed oczami. Nie może przestać o nich myśleć. Przecież powinna dziękować Bogu, że jakimś cudem ocalała. Niestety. Nie dziękuje, gdyż nie może udźwignąć ciężaru pustki, która przytłacza i spycha w kierunku ziemi. Myślała nawet o samobójstwie, ale coś się w niej zmieniło. Na gorsze. Kiedyś potrafiła przebaczać, wszystko wszystkim. Do tej chwili. Do tych kilkunastu sekund, co odebrało tak wiele. Przecież mógł dokładnie wszystko posprawdzać. Nie zrobił tego. A może zrobił, lecz o tym nie wiedziała. Zabił jej ukochane dziecko. Siebie też, ale to akurat ją gówno obchodziło. Zapragnęła zemsty. Dostrzega go z daleka. Idzie w jej kierunku. Rzeczywiście przystojniak. Na żywo wygląda jeszcze bardziej kusząco. Na pewno się nada do planu. Ona sama miała by na niego chętkę, ale cóż... zemsta leży odłogiem. Musi zmienić ten stan. Zdaje sobie sprawę, że będzie musiała trochę poczekać. Może nawet kilka lat. Żeby zaistniało to, dzięki któremu zrealizuje plan. Wie, że córka tego podłego trupa, nie jest niczemu winna. Na dodatek straciła ojca. Na nim już nie może się zemścić. Teraz musi stać się: skuteczną swatką. Ma ciągle przed oczami, zwęglone ciałko, które znaczyło dla niej tak wiele. – Chcesz powiedzieć, że mam się z nią ożenić za sowite wynagrodzenie? – Właśnie. A co ważniejsze, masz ją w sobie rozkochać do szaleństwa. – To akurat nie powinno być trudne. – Nie bądź taki pewien. Ona mi wygląda na inteligentną osobę. Musiałam się bardzo postarać, by zdobyć jej zaufanie. Udało mi się dopiero wtedy, kiedy uratowałam jej życie, w sytuacji, którą sama zaaranżowałam. Uwierzyła mi, że jesteś wporzo gościu. Całkiem nieźle mi wyszło, ale wolę o tym nie mówić z pewnych przyczyn. – Sumienie? A jednak? – No coś ty. Bądź poważny... tylko wiesz... postaraj się, żebym nie musiała czekać latami. – Chyba nie chcesz... – Nie jestem potworem. Jak możesz tak myśleć. – W porządku. Przyda się trochę grosza. – Tylko pamiętaj. Masz ją rozkochać w sobie, lecz czasami bądź bardzo niemiły, a jak się ono pojawi, to udawaj, że bardzo kochasz maleństwo, żeby ona chciała kochać jeszcze bardziej. Rozumiesz? – Szczerze mówiąc nie bardzo. – Dostaniesz odpowiednie napiwki, za takie... różne sztuczki... chyba wiesz, co mam na myśli? Bądź mężczyzną. Potraktuj to jako pracę. Tylko pamiętaj, kto jest twoim pracodawcą. – Oczywiście ty. – I co o tobie wie. – Rozumiem. – Miło mi, że rozumiesz. Drewniana wieża czeka. – Co? – Nic. Głośno myślę. [Po kilku latach] – Ona porwała nasze dziecko. To wszystko przez ciebie łajdaku. Wiedziałeś, że tak będzie. To wasz posrany plan do tego doprowadził. A ja tobie uwierzyłam, gdy mi wszystko opowiedziałeś. – Powiedziałem prawdę. Na początku rzeczywiście, robiłem to dla forsy... ale później, z biegiem lat, zakochałem się w tobie. Na prawdę. Musisz mi uwierzyć. A poza tym zdałem też sobie sprawę, że tak naprawdę, nic na mnie nie miała. Tamtą sprawę już dawno załatwiłem... – Jaką znowu sprawę? – To na prawdę nieistotne. – Ale forsę od niej brałeś. Przyznaj się. – Musiałem. Dla niepoznaki. Mogła by zacząć coś podejrzewać, że przestałem przed tobą grać... – Wiesz co... sądzę, że nadal grasz swoją rolę. Mogłeś tyle lat, to żaden problem dla ciebie. Miłość do dziecka też udawałeś? – Nie udawałem i nie mam zamiaru. Jak możesz tak mówić. Byłem przekonany, że zaniechała planu. – Jak to zaniechała? Skoro ciągle ci płaciła? Wiedziałeś, że chce skrzywdzić... – Nie wiedziałem, co chce zrobić. Zresztą teraz to wszystko nie ważne. Trzeba ratować nasze dziecko. – Moje dziecko! Tylko moje! Zapmiętaj to sobie! – Niech ci będzie, że twoje. To teraz nie istotne. Wiem, gdzie może z nim być. – Gówno wiesz. Trzeba zgłosić na policję. Powiedzieć, że miał na sobie niebieski sweterek... – Tylko nie policja. Jedźmy w to miejsce. – Gdzie? – Na skraj lasu. Tam gdzie twój ojciec zginął w awionetce i jej dziecko. – Skąd wiesz, że to był mój ojciec? – Przecież sama mi powiedziałaś. Dopiero wtedy skojarzyłem, dlaczego to wszystko... a poza tym. – Ona ci nie powiedziała? – Nie. – Skoro mamy jechać, to jedźmy. Musimy ratować nasze dziecko. * Ładne z ciebie dzieciątko. Zobaczysz za chwilę widok z drewnianej wieży. Tam kiedyś, naprzeciwko niej, Twój dziadek zabił moje dziecko. Tylko ja ocalałam. Twojej mamusi musiało być przykro, że straciła tatusia. Strasznie na tym ubolewam. Chyba widzisz, jak mi smutno z tego powodu. Och widzę, że się uśmiechasz. A będziesz jeszcze bardziej, gdy pofruniesz jak mały ptaszek, taki mały samolocik. Szkoda, że twoja mamusia nie będzie tego widzieć. Wierzę jednak, że szybko się o tym dowie. Podniesie cię, a twoje skrzydełka będą zwisać martwe i połamane. No co tak patrzysz. A zresztą spoglądaj na świat. Już niewiele tego spoglądania tobie pozostało. – No widzisz! Miałem racje! Jest tam. Biegnie z nim w kierunku wieży. Pospieszmy się. – Nie zdążymy i tak. Zaczyna wchodzić. Co ona do cholery planuje? Tylko nie to! Zrób coś! – A co mam zrobić. Myślisz, że nas posłucha. Jeszcze bardziej ją wnerwimy. – Błagam, wymyśl coś. Przecież wiesz, co chce zrobić. Rzucić go stamtąd. Tam pełno kamieni. Nie, to nie możliwe... proszę cię, nie zabijaj mojego dziecka. Ono niczemu nie winne. – Ona ciebie nie słyszy. Jest już prawie na samej górze. Cholera, dostrzegła nas. Biegną co sił w nogach. Drewniana wieża, jak pionowa trumna z wyrokiem śmierci, rani ich umysły. Są już bardzo blisko. A ona stoi tam wysoko, z dzieckiem na rękach, jakby czekała na nich z rozpoczęciem spektaklu. Nagle słyszą jej słowa: – Twój ojciec zabił moje dziecko. Teraz ja zabiję twoje. Poszybuje tak samo, jak ja szybowałam... najgorsze w moim zasranym życiu, kilkanaście sekund. Musiałam patrzeć, jak płonie. Teraz ty będziesz patrzeć, jak rozbije piękną główkę o te śliczne, twarde kamienie. A może nawet mózg zobaczysz. Wszystkie jego myśli, co tak swoją mamusię kochały... ale cóż... bam i nagle przestały. – Proszę! Nie zabijaj go. Mój ojciec na pewno tego nie chciał. Po cóż miałby to robić? Pomyśl. Zabijać siebie przy okazji. Powinnaś Bogu dziękować, żeś ocalała. Pozwól, że tam wejdę, a ty mi go oddasz. Nie zgłosimy na policję. Będziesz mogła zejść... – A niby dla kogo mam zejść? No powiedz mi. Dla kogo? Ty masz po kogo wejść, a ja nie mam dla kogo zejść. Rozumiesz? – Proszę cię. Nie odbieraj go nam. Przecież tak na prawdę, nie chcesz tego zrobić. Nie jesteś morderczynią... – Gówno prawda. Za chwilę nią będę. Pragnę być cholerną morderczynią! – A poza tym, mam dla ciebie nowinę. – Ty się palancie zamknij. Nie taka była nasza umowa! Posrałeś sprawę. – W porządku. Według ciebie posrałem. Ale posłuchaj... – Streszczaj się. Nie chcę tu tkwić całą wieczność. Widzicie co robię? Wystawiam na zewnątrz. Wystarczy, że... – Odnalazłem twoją prawdziwą matkę. Chce się z tobą spotkać. – Cholera jasna. Musiałeś to teraz powiedzieć. Kłamiesz. Tak bardzo chciałam ją odnaleźć, żeby... – Wiem, gdzie jest. Przyrzekam, że tobie powiem, ale pozwól, że wejdę po dziecko... obiecuję, że się dowiesz. Mogę nawet przysiąc na swoją matkę. – Na Boga przysięgnij, to ci może uwierzę! – Przysięgam. Bóg mi świadkiem. Pozwolimy ci odejść. Drewniana wieża, zaczyna się niebezpiecznie chwiać. Dziecko już siedzi na drewnianych deskach, lecz niedoszła morderczyni, opiera się o przegniłą ścianę. Wyłamuje ją i spada na leżące kamienie. Uderzenie jest tak silne, że jej mózg, rozbryzguje się na wszystkie strony. W tym czasie, dziecko wstaje i zbliża się do wyjścia. Ma pod sobą wysoką drabinę. Uśmiecha się radośnie, machając rączkami. – Kochanie! Cofnij się trochę. Proszę cię. Mamusia za chwilę po ciebie przyjdzie. – Ty go zagaduj, a ja po niego pójdę. – On w każdej chwili... wystarczy jeden krok. – Wiem. Ale jak będziemy krzyczeć, to się może przestraszyć. – Idę po niego. Jestem jego matką. – Poczekam na dole, bo jeszcze się to cholerstwo zawali. Mała postać na wieży, ciągle stoi na samej krawędzi. Wieża chwieje się nieznacznie. – Mamusia już po ciebie idzie. Nie ruszaj się. Proszę. Zobacz co jest tam w środku. Taki ładny pokoik. Na chwilę znika z pola widzenia. Matka jest już w połowie drogi. Dziecko znowu się pojawia. Staje przy krawędzi, i buja nóżką nad przepaścią. – Zobacz co tam jest z tyłu. Tak ładna zabawka. Będzie się tobie podobać. Przez chwilę nie widzi swojej pociechy. Jest już prawie na samej górze. Jeszcze chwila i go przytuli. A później bezpiecznie zniesie na dół. Wieża znowu się chwieje niebezpiecznie. Dziecko zlatuje na matkę. Ta go jakimś cudem, zatrzymuje. Mąż wchodzi do góry. Pomaga żonie znieść ich syna na ziemię. Odchodzą kawałek. W tym momencie, słyszą dziwny hałas. Wieża się przewraca. Tak szczęśliwie, że drewniane przęsła spadają obok nich. Są między nimi. Nic im się nie stało. [Po kilkunastu latach] – Słyszałeś? – Niby co? – Chałupę ktoś podpalił – Czyją? – Podobno rodzina tam mieszkała. – Czyja? – No wiesz. Tej psychopatki, co spadła z wieży. – Wiadomo, kto podpalił? – Podobno jakiś nastolatek w błękitnej bluzie. Ale nikogo nie złapano. * – Nie mówiłeś, że potrafisz pilotować samolot. – Czekałem z tym... no wiesz, dlaczego... – Zapraszasz nas na podniebny lot. Jakoś nie mam ochoty... no wiesz dlaczego. – Nic się nie bój. To mały samolocik. Wszystko dokładnie sprawdziłem, razem z moim kumplami. Nie musimy się bać. – Ale tylko na trochę... i zaraz lądujemy. – Nasz syn się ucieszy. – Na pewno. < ------ > Podajemy komunikat. Dziś zdarzył się tragiczny wypadek. Na skraju lasu rozbił się mały samolot. Jedna osoba cudem przeżyła. Kłos pszenicy w żaden sposób nie może zatrzymać kropli krwi, która snuje się w dół, ku nasiąkniętej czerwienią ziemi. [×] [××] [×××] [××××] ;;;;;;;;;;;;[×××××];;;;;;;;;;;;
  25. O~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~O panna szkieleciara w trumnie mości kości bo w grobie tuż obok fircyk się rozkłada młody jeszcze trupek z czaszką urodziwą wczoraj poprzez ziemię tak do niej zagadał tyś w mej wyobraźni ślicznym jesteś ciałem a twój zapach cuchnie aż mi w oczodołach smukłe twe piszczele z resztką udek gładkich pragnę cię z żonę choćbym musiał skonać słowa ominęły łopatę grabarza przez spróchniałe dechy łechcą lubej wdzięki ta się aż rozkłada chyba w siódmej trumnie słysząc taką mowę prosto z młodej szczęki widząc takie dziwy robactwo wszelakie myśli wnet pomocne do łebków im wchodzą biegają po trupie gryzą szarpią chrupią pannę młodą ślicznie do ślubu ozdobią jeszcze gałki ślinią by świeżością lśniły flaczki co zostały na żeberkach ścielą kradną pajęczynę pająka wnerwiając na czaszkę już kładą posrebrzany welon on się też tarmosi myje mazią zęby oraz wszędzie indziej tam gdzie radę dało ale najważniejsze by w czasie całusa od razu na wstępie z ust mu nie śmierdziało nagle łamię ścianę wygrzebując glebę wnet robi szalunek kością ogonową piszczel jeden zgubił odganiając kreta ale już za chwilę wyczuł lubę drogą ona mu wybacza zerkając figlarnie mówiąc los tak trochę jakiś dla nas wredny ale cóż poradzić ze mną jest podobnie widzę tyś kochanie nie masz członka biedny O~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~O dziś ma rajzefiber bo będzie przysięgał z panny oczodołu lecą szczęścia łezki okoliczne zwłoki słyszą czuła słowa ja cię nie opuszczę do grobowej deski O~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~O wielkie zamieszanie trzęsą się pomniki dużo zacnych trupów wyłazi już z grobów pięknie przystrojeni w kolorowe plamy na imprezę spieszą jak kiedyś za młodu urny są cichutkie smutno jak w kostnicy proszkom nie jest dane młodą parę witać nawet gdyby chcieli to doprawdy trudno z gracją na wesele ładnie się przesypać O~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~O po hulankach spokój gęsty jak zamglenie cisza wszędzie wkoło słychać tylko lelka drużba swą miednicę tuli bo złamana teraz biedak płacze popiskuje stęka jeszcze jeden jęczy zębami klekocze w czachę nagle dostał bezcielesnym udem trochę on mamrotał bo dwa kiełki stracił ale się ogarnął przeżył jakimś cudem świeżo w swej trumience para rozłożona debatuje smutno jednak wielka szkoda że w tym miłym smrodku nie da się do końca małżeństwa naszego do cna skonsumować spoczywają w domkach zwłoki umęczone sen ciała kołysze z głębi litościwy jutro wszyscy wyjdą żwawi i weseli przeżywać o brzasku huczne poprawiny O~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~*~~O
×
×
  • Dodaj nową pozycję...