-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
–––//––– Piękny rześki poranek. Jestem w siódmym niebie, kiedy siedzę z żoną i córeczką przy kuchennym stole. Co za wspaniałe cudowne chwile. Długo je później wspominam, gdy nie ma mnie w domu. Nie zawsze szybko wracam. Bywa różnie. Czasami praca przeciąga się do późnych godzin nocnych. Albo nawet przez wiele dni jestem zajęty. Wszystko zależy od częstotliwości. Chociaż statystycznie rzecz biorąc, nie mogę narzekać. Dobrze, że mam odłożone trochę grosza. To tajemnica. Nie mogę im powiedzieć. Córeczka jest taka słodka. Bardzo ją kocham. To mój najdroższy skarb. W ogień bym za nią skoczył. Właśnie wcina bułkę z pomidorem. Wilgotny kawałek spadł na sukienkę. Żona chce to wytrzeć. Uprzedzam ją. Jestem schludny. Nie wyzywam córki, ale jest mi przykro, że tak pobrudziła swoje ubranko. Wycieram i wyrzucam chusteczkę do śmieci. Teraz tam jej miejsce. Dzisiaj miałem kolejny wspaniały sen. Dziękuję Jemu, za właśnie takie. Byłem czarownikiem. Wypowiedziałem zaklęcie. Rozpłynęły się i ściekły do kanalizy. Tam gdzie pływają gówna i lęgną się szczury. Odnalazły swój dom. Właśnie takiej rodzinnej atmosfery im życzę. Obudziłem się, pełen wiary we własne siły. Może drzemią we mnie możliwości, o których jeszcze nie wiem, a które mogą być przydatne, w realizacji misji. – Tatusiu! Wstawaj! Czas do pracy! – Och ty mój skarbie. Tak cię kocham. – Chyba wiesz, że spóźnienie może grozić nakrzyczeniem. – Dziecko, twoje zamartwianie o tatusia, jest bezpodstawne. Nie nakrzyczą. – To dobrze. Bo tak się o ciebie bałam. Uderzam siekierą prosto w głowę. Słyszę rozkoszny trzask. Suchy i wyraźny. Balsam dla moich uszu. Poczwara upada na kamienistą drogę. Odgłosy takie, jakby drewniane pałeczki uderzały o nawierzchnię. Wycieram ostrze chusteczką higieniczną. Brzydzę się brudnymi resztkami. Lubię czystą schludną pracę. Jednej kreatury mniej. Jestem zadowolony. Dobrze mi idzie. Mam coraz większą wprawę. Uczę się. Wiem, gdzie je wypatrywać Długi czas żyłem w cieniu swoich grzechów. Właziły nawet do mojego wnętrza i rozpalały ogień nienawiści, do wszystkiego i wszystkich. Nie mogę dopuścić do tego, by te maszkary nękały ludzi tak samo, jak ja kiedyś nękałem. Muszę ludzkość od nich uwolnić. Wiele się we mnie zmieniło na lepsze. Teraz pragnę pomagać innym. Odkupić swoje winy, dobrymi uczynkami. Jestem nawet gotowy poświęcić życie, dla tej ważnej sprawy. Zostawiłem w tyle własny cień, by inni mogli go podeptać. To się jemu oraz im ode mnie należy. Siedzę z żoną i córeczką na zielonej łące. Bywamy tu raz po raz. W tym pięknym zakątku, błękitnej planety. Żona dość często mi powtarza, że mi odobija na tle zachodów słońca. Tłumaczy, że te obrazki stały się tym samym, co jeleń na rykowisku. Całuję ją w usta i mówię, że opowiada bzdury. To zawsze będzie piękny widok, gdyż daje nadzieję na powitanie poranka. Przekornie zaprzecza. Znowu ją przekonuję, że wschód psychicznie dołuje, kiedy człowiek myśli o końcu dnia, gdy słońce zajdzie za horyzont i nie wiadomo, czy powróci. Wiem, że dla niektórych stworzeń na pewno nie. – Tatusiu! Czy ty nas kochasz? – Skarbie, słoneczko ty moje. Bardzo kocham. – To dlaczego rozgniotłeś pasikonika, skoro siedział tu z nami i cię nawet nie ugryzł? – Przepraszam... nie zauważyłem. Myślałem o czymś. Dostrzegam następną. A właściwie słyszę stukanie. Ciekawe, że trudno je dojrzeć w skupiskach ludzkich. Już wiem! Wstydzą się wyglądu. W parku jest ciemnawo i w zasadzie pusto. Nic dziwnego, że tutaj spaceruje, myśląc że nic jej nie grozi. Owe rozważania są błędne. Już ja tego dopilnuję. Jeżeli w ogóle coś myśli tą swoją szkaradną buzią. Siedzę w krzakach. Czekam na sposobność. Dziwaczna maska z kołdunami kłaków. Gładkie ciało przyozdobione jakimiś szmatkami. Na dodatek te drewniane odgłosy, gdy uderza butami o twardą nawierzchnię. Przeguby rąk skręcone na śruby. Do gęby przylepiony głupawy szmaciany uśmiech. Skąd takie dziwadła na tym świecie? Jak takie coś może chodzić wśród ludzi. O przepraszam. One ich unikają. Myślą, że w ten sposób są bezpieczne. Nic z tego, pokrako! Jestem ja. Uwolnię świat od takiego szkaradziejstwa. Akurat przechodzi obok. Czekam chwilę. Podchodzę od tyłu. Zakładam na tą wredną drewnianą szyjkę, linkę od hamulca. Linki są dobre. Wchodzą szybko i głęboko. To dobrze, że drewno jest takie miękkie właśnie w chwili, kiedy jest to przydatne. Coś tam jęczy, gdy miażdżę tą cholerną wieżyczkę z doczepioną główką. Kiedy czuję, że linka opiera się na kręgach szyjnych, doznaję prawdziwej ekstazy. Czuję zapach świeżego drewna i ciepłą ciecz, której nie dostrzegam. Najlepsza zaleta w tej mojej pracy. Ten ładny zapach. Ale przyznać muszę, że eliminacja kolejnych szkarad bardzo mnie podnieca, w sensie różnych doznań. Bywają też inne popaprańce. Chyba z jakiegoś tworzywa. Są też szmaciane. Ale trudno je spotkać. Te wystarczy rozerwać w newralgicznym punkcie, nacinając uprzednio ostrym nożem. Przestaje ją trzymać. Upada na ziemię. Znowu słyszę odgłosy drewnianych pałeczek, uderzających o siebie nawzajem. Wracam późno do domu. Całuję żonę. Jeszcze nie śpi. Czekała na mnie. Pyta jak tam w pracy. Mówię, że wszystko zgodnie z planem, ale musiałem dłużej zostać. Jest przyzwyczajona do takich odpowiedzi. Wie, że jej nie zdradzam. Nie mógł bym. To przecież straszny grzech. Córka zbiega po schodach. Rzuca się w moje ramiona. Przytulam ją najlepiej jak potrafię. Głaszczę czule po główce. Wchodzimy wszyscy na piętro. Żona idzie do sypialni. Mówię jej, że za chwilę przyjdę, ale najpierw zaśpiewam małej kołysankę. Kiedy zasypia, wychodzę z pokoju. Myć się nie muszę. Mam to inaczej zorganizowane. Wchodzę do sypialni. Po tych wszystkich rozkoszach zasługuję na piękne sny. Żona szepce, że mnie pragnie. Mówię jej, że dzisiaj jestem bardzo zmęczony. Obraca się plecami do mnie, a ja przeżywam jeszcze raz to wszystko. Żeby więcej ludzi czyniło tyle dobra, to świat byłby lepszy i bardziej znośniejszy. Rano wstajemy rześcy i wypoczęci. Jest sobota. Postanawiam, że zrobię sobie przerwę w wypełnianiu misji, gdyż wczoraj był prawdziwy urodzaj, więc mogę sobie jeden dzień odpuścić. Może przez ten czas więcej ich powyłazi. Po co czekać na próżno w różnych zaułkach i marnować czas. Czyż nie lepiej spędzić go z kochającą rodziną. Zawsze ja robię śniadanie. Dzisiaj żona się uparła, że to ona przygotuje. A że pogoda jest tak samo ładna jak ona, wynosimy stół na zewnątrz. Córka podskakuje z radości. Cieszy się, że będzie jadła wśród kwiatów i pasikoników. Dostrzegam na parapecie ślimaka. Zostawia za sobą wstrętny śluz. Wyrzucam go na zewnątrz. Powierzchnię wycieram czystą szmatką. Siedzimy przy stole. Gdzieś tam w górze śpiewa skowronek. Jestem taki szczęśliwy. Patrzę na żonę, spoglądam na dziecko i aż mi się serce kraje od wzruszenia. Za co spotkało mnie takie szczęście? A może właśnie za to, że jestem wolontariuszem? Skąd się one wzięły? Dlaczego tylko ja to wszystko widzę? O nic nikogo nie pytam, bo zrobię zamieszanie i wejdą w jakieś niedostępne kąty. Córka się do mnie uśmiecha. Jest taka urocza. Podobna do matki. Znowu wcina bułkę z pomidorem. Co ona tak lubi te pomidory? Tym razem nie brudzi sukienki. Jestem przez to spokojniejszy. Bardziej zrelaksowany. Nic nie zakłóca tej szczęśliwej sielanki. Wchodzę na chwilę do domu, żeby znowu się wysikać. Może za dużo wypiłem soku pomarańczowego. Uwielbiam ten napój. Od razu mam skojarzenia z palmami i słoneczną plażą w krainie mórz południowych oraz sentymentalną romantyczną muzyką, płynącą jak rześki strumyk z czeluści hawajskich gitar. Nie wspomnę o zachodach Słońca, gdyż nie chce denerwować żony. Wódki nie pije. Muszę mieć trzeźwy umysł, żeby je odróżniać od normalnych ludzi. Stoję w progu i doznaję szoku. Nie ma żony ani córki. Na ratanowych fotelach siedzą te wstrętne maszkary. Jedna duża druga mała. Ta mniejsza jest bardziej ohydna od tej drugiej. Znowu widzę te gładkie twarze, przyklejone uśmiechy z byle czego, a z przegubów w rękach i nogach, wystają śruby. Resztki ubrań mają dziwnie sztywne. Ruszają się jak zwykle: wstrętnie, poklatkowo. To małe trzyma w sztywnych palcach coś czerwonego i kładzie do ust. Ale prawdziwych nie ma. Wszystko ścieka po bokach. Ohyda. Rzygam na trawę. Jestem przerażony, smutny i cholernie wnerwiony. Tego jeszcze nie było. Zaatakowały moją rodzinę. Zabiły żonę i córkę, a ciała wywlekły nie wiadomo gdzie. A teraz sobie spokojnie siedzą, jakby nigdy nic. Coś tam skrzeczą, ale mam to gdzieś. Wbiegam do domu. Schodzę do piwnicy. Biorę siekierę. Wybiegam na zewnątrz. Wstały z miejsca. Chyba chcą uciekać. Ta mała poczwarka, głośno się wdziera. Duża bierze ją na sztywne kikuty i mają zamiar zwiać. To przecież śmieszne. Czyżby naprawdę myślały, że mnie przechytrzą? Że im wybaczę i daruję to, co mi zrobiły. I tak bym je zabił. Ale teraz to już na pewno. Doganiam je z łatwością. Rozbijam siekierą obydwie głowy. Najpierw mniejszej a później dużej. Przed uderzeniem dziwnie na mnie spojrzała, namalowanym okiem. Aż jej się uśmiech odkleił. Nie chcę tu zostać. Bez mojej żony i dziecka, jestem zbyteczny. Miałbym za dużo różnych skojarzeń. Spoglądam za siebie. Nasz drewniany dom się zapada. Słyszę znajome odgłosy. A byłem pewien, że był murowany. Przysięgam sobie w myślach, że teraz dopiero mnie popamiętają . Do tego czasu byłem litościwy. Zabijałem sprawnie i szybko. To się niebawem skończy. Czas na tortury. Stoję na skraju lasu. Przede mną mała łąka. A po drugiej stronie, znowu las. Odczuwam wewnętrzny spokój. Być może oczekiwanie na zemstę, tak mnie dobrze nastraja. Poranek jest rześki. Klękam na kolana, kładąc dłonie na mokrej trawie. To takie przyjemne. Zielone źdźbła muskają delikatnie skórę. Dodają otuchy. Mała biedronka ląduje na palcu. Omija kropelkę rosy. Nie wiem skąd się wzięła na dłoni. Świat jest taki cudowny. Widzę żółty kwiatek. Nie zrywam go, bo za bardzo by cierpiał. Podobno rośliny też odczuwają ból. Patrzę w niebo i proszę Go o wsparcie. Żebym nie zwątpił, nie utracił wiary. Pytam się, czy słusznie czynię. Nie słyszę słów sprzeciwu. Widzę poczwarę. Większą niż dotychczas. Bardzo dobrze. To i zemsta będzie większa. Mam przy sobie dwie siekiery. Jedną dużą, drugą małą. Mniejszą w torbie na pasku przerzuconym przez ramię. Zabrałem także piłkę do metalu. Żeby im pomalutku te pieprzone długaśne przegubowce poobcinać. Aż ręce mi się pocą jak sobie o tym pomyślę. Na plecach odczuwam gęsią skórkę. Zawsze tak mam, gdy odczuwam zadowolenie. Muszę jakoś do potwora podejść. Żeby nie wzbudzić podejrzeń, żeby nie spłoszyć. Niektóre żwawo uciekają, a mnie serducho nawala. Łykam tabletki, żeby mi sił starczyło i żebym nie stracił wiary. Nie może mi cholerstwo zwiać. Nigdy bym sobie tego nie darował. Przegapić choćby sekundę zemsty? To ponad moje siły. Wtem doznaję kolejnego dowcipu mózgu. Dlaczego mi tego nie pokazał. Zachował dla siebie. Dopiero teraz to widzę? Tyle czasu likwiduję te łajdactwa i nigdy nie dostrzegłem, że coś się między rękami plącze. Lecz teraz widzę. Długaśne, pod same niebo sznurki. Jest ich naprawdę bardzo dużo. Jak mogę okiem sięgnąć. Na całym widocznym obszarze, rzucają długie, szare cienie. Teraz wiem, że są sterowane. Przez jakąś wielką siłę. Tam między chmurami, musi być jakaś ogromna ręka, która nimi kieruje. Porusza ich ciała. To tylko marionetki. Cholerne drewniane kukły. Widzę, że wiązka grubych nitek, skupia się prawie w jednym punkcie, ginącym w przestworzach. Czyżby jeszcze ich tyle zostało? Mimo, że unicestwiłem taką ilość. Ta ogromna ręka musi do kogoś należeć. Jeszcze bardziej podłego od tego, czym kieruje. One tylko wykonują rozkazy. Chodzą jak sterowane figurki. Ile jest takich istot, które nimi zawiadują. A może tylko ta jedna, tak sobie cholernie dobrze radzi. Muszę zobaczyć jej twarz. Koniecznie. Natychmiast. Zemsta może w takiej sytuacji poczekać. Sięgam po jeden sznurek. Jest bardzo gruby i dziwnie chropowaty. Drży w dłoniach, jakbym trzymał latawca. Wspominam czasy dzieciństwa. Najbardziej lubiłem bułkę z wątrobianką i ogórkiem. To wszystko minęło bezpowrotnie i już nigdy nie powróci. Kombinuję żeby siekierą poprzecinać i w ten sposób uniemożliwić sterowanie. Ale po pierwsze jest ich za dużo, a po drugie są cholernie mocne. Spoglądam w górę wzdłuż sznurka. Gdzieś tam niknie wysoko, cienki jak prawdziwa nitka. Ciągnę ze wszystkich sił. Szarpię mocno. Może wreszcie mi się uda i na końcu linki ujrzę wyjaśnienie. Jestem zdziwiony, że tak łatwo poszło. Dostrzegam wystającą dłoń. Za chwilę ukazuje się twarz. Nie widzę jej dokładnie, bo zasłaniają częściowo chmury. Musi być ogromna, skoro mogę rozpoznać jej zarysy. Nie wierzę własnym oczom. To nie może być prawdą! Widzę twarz córki. Czy to naprawdę ona? Ten cudowny skarb, dla którego każdej miłości za mało. Chmura odsłoniła ją całkowicie. Nie mam żadnych wątpliwości. W mojej głowie słyszę głos: – Tatusiu! Dlaczego zabiłeś mnie i mamę? Co ona mówi? Że ich zabiłem? To naprawdę moja córka? Skoro tak, to jej się w głowie miesza. Przecież ich nie zabiłem. Tylko wstrętne maszkary. – Tato! Odpowiedz! – Nie zabiłem was. Przysięgam. Jakbym mógł. Nie możesz tak mówić. Twarz zaczyna się zmieniać. Leci z niej krew. Krople są ogromne. Uderzają w ziemię. Rozbryzgując wokół gęstą czerwień. Ciemne chmury znowu zasłaniają widok. Po chwili ciemność ustępuję. Widzę wyraźnie swoją twarz. Jak to moją twarz? To ja tym wszystkim steruję? To niemożliwe. Mam jakieś przewidzenia. Coś ze mną nie tak. Takimi maszkarami miałby zarządzać, skoro im wolę łby rozwalać? Prawdziwa ohyda. Chyba zaraz zwymiotuję. Byle nie na kwiatki, bo szkoda. Przecież jestem po to, żeby je niszczyć. Wyplenić ile się da. Nawet Ten, do którego się modliłem o wsparcie, nie powiedział mi, że źle postępuję. Jak tylko minie ta cała heca ze sznurkami, to biorę się porządnie do roboty. Już i tak mam zaległości. Tamta sobie poszła. Ale jeszcze ją dorwę. Jest wielka, to się wyróżnia. Coś mnie tknęło i spoglądam za siebie. Ogromna twarz wisi nisko nad ziemią, niedaleko mnie. Rzeczywiście ma pokaźne rozmiary. Jak mały dom. I niewątpliwie to moja twarz. Myślę sobie, że jest tylko jedno radykalne wyjście z sytuacji. Biorę siekierę do ręki i zaczynam w nią uderzać. To nie mogę być ja. Nie ma takiej opcji. A może jednak? Wykluczone! Uderzam coraz mocniej i mocniej. Ze wszystkich sił jakie w sobie posiadam. Lecz twarz pozostaje niezmieniona. Uświadamiam sobie, że to jakiś pokręcony hologram lub coś podobnego. Wchodzę do mojej twarzy. Ze środka widać mniej. Trochę jakby wszystko zamazane. Mam wrażenie, że otacza mnie ciemność, chociaż ciemno nie jest. Nagle jest mi przeraźliwie duszno. Jakby mnie coś przytłaczało. Chcę wyjść na zewnątrz, lecz słyszę dziwne odgłosy. Ze wszystkich stron nadchodzą pokręcone kukły, a przed nimi ich podłużne cienie. Dotykają mnie bezgłośnie. Przekraczają próg twarzy. Kukły są różnej wielkości. Uderzają o siebie. Stąd te parszywe dźwięki. Duże, małe ale niektóre ogromne. Tyle wytłukłem a ciągle ich pełno. Trzymają w pokracznych przegubowcach jakieś dziwne narzędzia. Niektóre są trójpalczaste. Kiwają się poklatkowo na boki. Pionowe sznurki wiewają nad nimi jak anielskie włosy. Nie ustają w swoim marszu. Podchodzą ze wszystkich stron. Nie mam gdzie uciec. Niektóre nitki wpadają do środka. Owijają moją szyję, ściskając coraz mocniej. Mam trudności z oddychaniem. Słyszę klekotanie drewnianych cymbałków. Hałas się wzmaga i wiatr. Zaczyna padać krwawy deszcz. Mlaskające odgłosy padających kropel penetrują umysł. Poczwary wchodzą do środka. Do mojej głowy. Upadam na ziemię. Słyszę te dźwięki w sobie. Jestem nimi. Mam wrażenie, że wgryzają się do mózgu, do myśli, chcąc rozszarpać istotę mnie, od środka. Spłoszona biedronka startuję z palca, rozbryzgując skrzydełkami kropelkę potu. Dobrze, że chociaż ona się uratuje. Nie lubię patrzeć jak giną niewinne istoty. To ponad moje siły.
-
? A bo jestem najładniejsze. Bo ja ciągle najmądrzejsze. Często słucham pieśni rzewnych Dywagacji miłych zwiewnych E tam zwykle jest przystojne. Fakt wesołość słyszę ciągle Gaworzenie też tu wspomnę Hałasują wciąż z humorem Ija ija kaftan w porę. Ja nie mogę to jest chore. Kuźwa cisza jestem królem Lewatywę dać mu w dziurę Łoj tam łoj tam to ja bogiem Matko droga wyproś spoko Nam nie trzeba niby po co Oj dzieciątko ze mnie grzeczne. Pierdu pierdu niekoniecznie. Rewolucję trza rozpętać. Siłą gęby fajne spętać. Trzeba zerknąć na alfabet Uytłany słodko nawet Wariujemy jak idioci Xycę o tym bom się spocił Ytek płacze biedny w kącie Zaraz prędko tu zarządzę. Delete zrobi porządek ???
-
Czort Nie Dziewucha
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Marek.zak1 Dzięki:) →Miło, że podeszło:) ? Pozdrawiam:) -
piekielny smutek diabłów dziś piecze wielu szatanom to myśli pląta zabrakło duszy jednej człowieczej by plan wyrobić na koniec miesiąca jeden się zgłasza cwane ma myśli rogi głaciutkie słodkie spojrzenie ogon dokładnie codziennie czyści ogólnie mówiąc nie bity w ciemię właśnie rzecze wspólnocie piekielnej duszę zdobędę najpóźniej jutro jak wiecie mądry diabeł jest ze mnie nawet w kotłach przestanie być smutno oddala się w diabły z piekła rodem ludzki wygląd on przyjął ukradkiem lecz rogi włochate ma też i brodę oraz kopytka błyszczące gładkie widzi młodzieńca urody słusznej oddaj swą duszę to ciupciać będziesz nie jedną śliczną na ciebie wpuszczę rozkosze ty zaznasz ciałem wszędzie na nic kuszenie gadanie sprośne tłucze on czorta pięścią po gębie przywala też butem prosto w mosznę teraz on jęczy swym ciałem wszędzie )^^^( lecz bies jest cwany przestaje jęczeć zresztą z pomysłów w piekle on słynie wymyśla szybko nie duma wielce oddania skarbu dam mu przyczynę odchodzi płacząc choć okiem błyska do ciebie wrócę tak myśli sobie włożę ją wnet do mego koszyczka słowa oddania ty wnet wypowiesz )^^^( młodzieniec słyszy słowa anielskie oddaj mi duszę jam twoją będę widzi cud lico włosy przepiękne aż mu stanął bo dostał on chętkę nie tylko skarb mój oddam ja tobie całe swe ciało i członki wszystkie możesz polegać na moim słowie jeśli cię zdradzę niechaj mi skiśnie *^^^* w siódmym niebie bez duszy zalega pieści ją całą nawet jej łydkę aż nagle czuje i wnet dostrzega nóżka się kończy czarnym kopytkiem
-
Wyczuwał, że go nie widzi. Miała takie dziwne oczy. Było mu z tego powodu bardzo przykro. Pomagał jej jak mógł. Wiele razy marzył o tym, żeby jego Pani mogła go zauważyć. Swego wiernego przyjaciela. Bo takim niewątpliwie był. Nie szczycił się tym przed innymi psami. Zresztą mało co je widywał. Może trochę na ulicy, gdy razem wędrował ze swoją Panią, troszcząc się o to, żeby trafiła gdzie zamierzała. Pewnego razu przypomniał sobie, że w dalekiej krainie istnieje Psia Wróżka, z którą można się na odległość skontaktować, jeżeli ktoś potrzebuje pomocy. A on wiedział o jaką pomoc by poprosił. W tym samym czasie jak o tym pomyślał, usłyszał w głowie słowa: ’’Możesz pomóc swojej Pani. Wystarczy, że pokonasz w ciągu jednej nocy drogę do mnie i z powrotem. Pamiętaj tylko, że to się wiąże z utratą czegoś, co ciebie dotyczy.” Nie dowiedział się co może utracić, gdyż Wróżka dała do zrozumienia, że gdyby był tego świadomy, to próżny jego wysiłek. A zatem musiał zadziałać w ciemno. I zadziałał. Gdy jego Pani zasnęła, wymknął się z domu przez otwarte drzwi. Dziwne to było, że nie zamknięte, ale nie myślał o tym. Zaczął biec w kierunku Wróżkowej Krainy, niewidocznej dla ludzi. Był przekonany, że na pewno istnieje. Nie wiedział dlaczego wie, w którym kierunku ma podążać. Biegł bardzo szybko. Musiał wrócić o brzasku. Nagle zdał sobie sprawę, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego. Niby takie samo, lecz o wiele słabsze. Coraz trudniej pokonywał różne przeszkody. Z każdą mijającą sekundą, jego zmęczone ciało, szybciej traciło swoją witalność. Starzało się w zastraszającym tempie. Usłyszał w głowie słowa: ”Możesz zaprzestać biegu. Odzyskasz młodość i siły. Będziesz taki, jaki byłeś przed chwilą. A nawet sprawniejszy. Musisz coś postanowić. Wybieraj” I wybrał. Biegł dalej cierpiąc ogromnie. Gdy dobiegł do Wróżkowej Krainy, zaczął biec z powrotem. Wrócił przed świtem. Kilkadziesiąt ostatnich metrów czołgał się po ziemi, plując krwią. Jakoś wszedł do mieszkania. Drzwi nadal nie były zamknięte. Położył się przy łóżku. Gdy jego Pani się obudziła, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Odzyskała wzrok. Widziała wszystko, co zapragnęła. Na dodatek ten sen, którego nie zdołała zapamiętać. Siedziała na łóżku i płakała ze szczęścia. Niewiele widziała przez łzy, ale to jej nie przeszkadzało, gdyż miała świadomość, że w każdej chwili może je wytrzeć i będzie wyraźnie widzieć. Taka była tym wszystkim skołowana, że w pierwszej chwili nie zauważyła swojego wiernego Przyjaciela. Leżał przy jej papciach i wypisie ze szpitala. Spojrzała na niego. Teraz mogła. Wiedziała jak wygląda. Ale dlaczego jest taki stary. Zmarnowany życiem. Czy to moja wina. Aż taka wymagająca przecież nie byłam. No piesku… obudź się. Twoja Pani cię widzi. Zapewne się ucieszysz z tego powodu. Wyobraź sobie nasze wspólne spacery. Będzie wszystko inaczej, weselej, radośniej. I znowu łzy popłynęły z oczu. Z kolejnego szczęścia. Tylko że coś tu nie grało. Jeszcze niedawno chociaż nie widziała, to słyszała znajome odgłosy: radosne poszczekiwania, dreptanie po podłodze lub chłeptanie wody z miseczki. A teraz nic. Absolutna cisza. Schyliła się i pogłaskała ukochane stworzenie. Ciało było zimne i martwe. Po raz kolejny łzy napłynęły do oczu. Tym razem nie szczęścia, tylko z rozpaczy. Nigdy w swoim życiu tyle razy nie płakała, co teraz. Ale nie wstydziła się tego. Ani tamtych łez, ani tym bardziej: tych. Zadawała sobie pytania: Dlaczego? Jak to się mogło stać. Czyżbym doprowadziła do jego śmierci? Nie, to niemożliwe. Był moim prawdziwym przyjacielem. Czy kiedyś się dowiem, co było przyczyną? Nigdy się nie dowiedziała. Bo przecież nie mogła. W jaki sposób? Zakopała go w przydomowym ogródku od strony ulicy. W najpiękniejszym zakątku. Bo wiedziała, które to miejsce. Miała wybór. Na jego grobie przymocowała tabliczkę z napisem: Kiedyś ciebie nie widziałam, za to ty widziałeś mnie. Teraz jest odwrotnie. Niech mi ktoś do jasnej cholery wytłumaczy, dlaczego nie mogliśmy się widzieć wzajemnie?! Wielu ludzi przystawało i czytało. Niektórzy ją namawiali, żeby zlikwidowała tabliczkę, gdyż napis jest dziwaczny. Jakby człowieka dotyczył. A to tylko zwykły pies.
-
tam hen w oddali horyzont jest co kiedyś czystym on był blask słońca plugawić zaświtał mi cel brudny pokrył mnie pył serca mam cover on umysł tnie spadam jak kamień na dno dostrzegam o zmroku możliwość tą jak słodkie może być zło apetyt większy niedosyt też pragnę wciąż więcej ja wiem aż pomyślałem wzmacnia mój świat nie gardzę tym ciastkiem o nie spoglądasz z nieba na cały ten kram tak błądzić każesz mi wciąż dlaczego nie zmienisz coś w życiu tak bym brud odrzucił ja w kąt czemu ty pragniesz bym kochał zło wszak miłość w tobie aż lśni mógłbyś pomóc lecz milczysz znów proszę wytłumacz to mi biadolę znowu nad losem wiem tak bardzo skrzywdził mnie świat a jeśli to bagno w którym tkwię pogłębiam już sam wiele lat miałem dzisiaj znowu ten sen te ślady w tym świecie znów są a ja w nich idę choć brak mi sił by ujrzeć rodzinny mój dom matka na progu czeka już tam synu jak dobrze żeś tu chciałem przepraszam powiedzieć jej płakałem nie rzekłem tych słów niedługo przestanę zbliża się czas okienko z kratą tu jest o świcie na wolność mam stąd wyjść wschód słońca zakończy tę pieśń zaufam chwilom nie zdradzą dni po których stąpam co dnia choć nie powrócą przecież wiem życie w nich będzie wciąż trwać zaufam chwilom nie zdradzą dni po których stąpam co dnia choć nie naprawię straconych dni przyszłość sens dla mnie ma
-
Zaistnieli razem. Ona i on. W ich własnym świecie, którego wybrali. Obiektywnie rzecz biorąc, szałas przez nich zbudowany, był bardzo brzydki, sklecony z gałęzi oraz z różnych innych osobliwości, będącymi skrawkami wyspy. Mimo tego, był dla nich: wspaniałym pałacem. Pięknym w swojej prostocie i urzekającym wyglądzie. Kiedy padał deszcz, szałas przeciekał. Gdy świeciło słońce, było w nim za gorąco. Wychodzili więc na zewnątrz przytuleni do siebie. Zdawali sobie sprawę, że właśnie tutaj są naprawdę szczęśliwi. Spacerowali po żółtej plaży, słuchali plusku fal, podziwiając wszystko co ich otaczało. A kiedy słońce traciło swój blask, wytwarzając śliczną poświatę w ich sercach, siadywali na trawę, spoglądali na różnokolorowe iskierki, błąkające się wśród srebrzystej toni i prawie nie rozmawiali. Zdania tyle razy wypowiedziane, zasnęły cichutko w krainie potrzebnego milczenia. To że byli blisko siebie, w zupełności im wystarczało. Słowa mogły by podciąć eteryczne skrzydełka myślowych doznań, fruwających między nimi. Tam gdzieś daleko, ludzie zupełnie powariowali, zmieniając świat na podobno lepszy. Soczyste owoce uśmiechały się do nich, gdy je spożywali. Ślady ich zębów, tworzyły specyficzny wzorek, niepodobny do żadnych tworów, będący w ich otoczeniu. Wyspa była ostatnim bąbelkiem czystego powietrza, a oni mieli wielkie szczęście tutaj przebywać, gdzie wszystko było takie prawdziwe i takie niezastąpione. Krzywe zwierciadła z fałszywymi odbiciami, zostawili po tamtej stronie. Nie zakłócali jej trwania. Ona im też. Żyli we wzajemnym poszanowaniu. Prawdziwie się: radowali, kłócili, kochali i smucili, gdyż mimo wszystko, brała ich w posiadanie nostalgia tęsknoty za tamtym światem, którego znienawidzili, a nie mogli zapomnieć. Kiedy słońce chowało swój łagodny blask za niewidoczną linię horyzontu, powracali do szałasu. Do kolebki nowej, jak im się wydawało i w co wierzyli, historii. Leżała na zielonych liściach wśród ziarenek piasku i ech, dobywających się z muszelek. Całował ją delikatnie, muskał lekko – jak koliber skrzydełkami, słodki od owoców wiatr – żeby za chwilę rękami błądzić po zielonej łące, między wilgotnymi wzniesieniami tej rozkosznej krainy. Ona czyniła to samo, lecz trochę inaczej. Marzyła o jaskini, do której wchodzi jej ukochany z wielką maczugą. Obija ściany, robi małe dziurki, z którego tryskają rześkie strumyczki. A później jest rzeka, wodospad, morze i grzmiące bałwany, których nie trzeba się bać, tylko sobie odpocząć. Całowali się naprawdę długo. Jej usta pachnące bananami, a jego świeżo przypaloną dziczyzną, jeszcze długo były zwarte i gotowe do dalszych działań. Nawet języki swoje trzy grosze wrzuciły, do sklepienia skarbonki. Za nic w świecie nie chciały się oderwać, z uroczym cmoknięciem. I powtórnie kropelki potu, bombardowały chodzące owady, po poszczególnych zaułkach ich wtopionych w jedno drugie, ciał. Wilgotne pociaki tańcowały na ich skórze. Muchy bzykały miłosną uwerturę, a trzmiele: arie. Pasikoniki podskakiwały, dostosowując się do rytmu, takiej czy innej gimnastyki. Namiętnie chłonęła ich wyspa. Był dziewicza. Ale tylko ona. Stanowili jedno. A wystającą ziemię otaczało morze. Pragnęli nie zapomnieć żadnej chwili i żadnego odgłosu, przerywanego świergotem ptaków i małp. Ich ciała nadal przytulone do siebie, jak skórka do banana, wyrażały właściwie wszystko. Szczególnie tutaj, na tej wyspie, gdzie odrobinki przemijania snuły się po piaszczystej plaży, udając, że ich nie widzą. A zatem czas ich nie gonił. Był za leniwy, zauroczony. Nie spełniał wymagań czaso-przestrzeni na własne życzenie. Tak jak: Ona i On. Też byli wygnańcami, samych siebie. Na wyspę spełnionych. Tylko jedno zakłócało im świat. Wszechobecne i nachalne reklamy na niebie. I to, co ewentualnie mogło wyjść z morskich głębin. Zaistnieli razem. Ona i on. W ich własnym świecie, którego wybrali. Obiektywnie rzecz biorąc, szałas przez nich zbudowany, był bardzo brzydki, sklecony z gałęzi oraz z różnych innych osobliwości, będącymi skrawkami wyspy. Mimo tego, był dla nich: wspaniałym pałacem. Pięknym w swojej prostocie i urzekającym wyglądzie. Kiedy padał deszcz, szałas przeciekał. Gdy świeciło słońce, było w nim za gorąco. Wychodzili więc na zewnątrz przytuleni do siebie. Zdawali sobie sprawę, że właśnie tutaj są naprawdę szczęśliwi. Spacerowali po żółtej plaży, słuchali plusku fal, podziwiając wszystko co ich otaczało. A kiedy słońce traciło swój blask, wytwarzając śliczną poświatę w ich sercach, siadywali na trawę, spoglądali na różnokolorowe iskierki, błąkające się wśród srebrzystej toni i prawie nie rozmawiali. Zdania tyle razy wypowiedziane, zasnęły cichutko w krainie potrzebnego milczenia. To że byli blisko siebie, w zupełności im wystarczało. Słowa mogły by podciąć eteryczne skrzydełka myślowych doznań, fruwających między nimi. Tam gdzieś daleko, ludzie zupełnie powariowali, zmieniając świat na podobno lepszy. Soczyste owoce uśmiechały się do nich, gdy je spożywali. Ślady ich zębów, tworzyły specyficzny wzorek, niepodobny do żadnych tworów, będący w ich otoczeniu. Wyspa była ostatnim bąbelkiem czystego powietrza, a oni mieli wielkie szczęście tutaj przebywać, gdzie wszystko było takie prawdziwe i takie niezastąpione. Krzywe zwierciadła z fałszywymi odbiciami, zostawili po tamtej stronie. Nie zakłócali jej trwania. Ona im też. Żyli we wzajemnym poszanowaniu. Prawdziwie się: radowali, kłócili, kochali i smucili, gdyż mimo wszystko, brała ich w posiadanie nostalgia tęsknoty za tamtym światem, którego znienawidzili, a nie mogli zapomnieć. Kiedy słońce chowało swój łagodny blask za niewidoczną linię horyzontu, powracali do szałasu. Do kolebki nowej, jak im się wydawało i w co wierzyli, historii. Leżała na zielonych liściach wśród ziarenek piasku i ech, dobywających się z muszelek. Całował ją delikatnie, muskał lekko – jak koliber skrzydełkami, słodki od owoców wiatr – żeby za chwilę rękami błądzić po zielonej łące, między wilgotnymi wzniesieniami tej rozkosznej krainy. Ona czyniła to samo, lecz trochę inaczej. Marzyła o jaskini, do której wchodzi jej ukochany z wielką maczugą. Obija ściany, robi małe dziurki, z którego tryskają rześkie strumyczki. A później jest rzeka, wodospad, morze i grzmiące bałwany, których nie trzeba się bać, tylko sobie odpocząć. Całowali się naprawdę długo. Jej usta pachnące bananami, a jego świeżo przypaloną dziczyzną, jeszcze długo były zwarte i gotowe do dalszych działań. Nawet języki swoje trzy grosze wrzuciły, do sklepienia skarbonki. Za nic w świecie nie chciały się oderwać, z uroczym cmoknięciem. I powtórnie kropelki potu, bombardowały chodzące owady, po poszczególnych zaułkach ich wtopionych w jedno drugie, ciał. Wilgotne pociaki tańcowały na ich skórze. Muchy bzykały miłosną uwerturę, a trzmiele: arie. Pasikoniki podskakiwały, dostosowując się do rytmu, takiej czy innej gimnastyki. Namiętnie chłonęła ich wyspa. Był dziewicza. Ale tylko ona. Stanowili jedno. A wystającą ziemię otaczało morze. Pragnęli nie zapomnieć żadnej chwili i żadnego odgłosu, przerywanego świergotem ptaków i małp. Ich ciała nadal przytulone do siebie, jak skórka do banana, wyrażały właściwie wszystko. Szczególnie tutaj, na tej wyspie, gdzie odrobinki przemijania snuły się po piaszczystej plaży, udając, że ich nie widzą. A zatem czas ich nie gonił. Był za leniwy, zauroczony. Nie spełniał wymagań czaso-przestrzeni na własne życzenie. Tak jak: Ona i On. Też byli wygnańcami, samych siebie. Na wyspę spełnionych. Tylko jedno zakłócało im świat. Wszechobecne i nachalne reklamy na niebie. I to, co ewentualnie mogło wyjść z morskich głębin. Zaistnieli razem. Ona i on. W ich własnym świecie, którego wybrali. Obiektywnie rzecz biorąc, szałas przez nich zbudowany, był bardzo brzydki, sklecony z gałęzi oraz z różnych innych osobliwości, będącymi skrawkami wyspy. Mimo tego, był dla nich: wspaniałym pałacem. Pięknym w swojej prostocie i urzekającym wyglądzie. Kiedy padał deszcz, szałas przeciekał. Gdy świeciło słońce, było w nim za gorąco. Wychodzili więc na zewnątrz przytuleni do siebie. Zdawali sobie sprawę, że właśnie tutaj są naprawdę szczęśliwi. Spacerowali po żółtej plaży, słuchali plusku fal, podziwiając wszystko co ich otaczało. A kiedy słońce traciło swój blask, wytwarzając śliczną poświatę w ich sercach, siadywali na trawę, spoglądali na różnokolorowe iskierki, błąkające się wśród srebrzystej toni i prawie nie rozmawiali. Zdania tyle razy wypowiedziane, zasnęły cichutko w krainie potrzebnego milczenia. To że byli blisko siebie, w zupełności im wystarczało. Słowa mogły by podciąć eteryczne skrzydełka myślowych doznań, fruwających między nimi. Tam gdzieś daleko, ludzie zupełnie powariowali, zmieniając świat na podobno lepszy. Soczyste owoce uśmiechały się do nich, gdy je spożywali. Ślady ich zębów, tworzyły specyficzny wzorek, niepodobny do żadnych tworów, będący w ich otoczeniu. Wyspa była ostatnim bąbelkiem czystego powietrza, a oni mieli wielkie szczęście tutaj przebywać, gdzie wszystko było takie prawdziwe i takie niezastąpione. Krzywe zwierciadła z fałszywymi odbiciami, zostawili po tamtej stronie. Nie zakłócali jej trwania. Ona im też. Żyli we wzajemnym poszanowaniu. Prawdziwie się: radowali, kłócili, kochali i smucili, gdyż mimo wszystko, brała ich w posiadanie nostalgia tęsknoty za tamtym światem, którego znienawidzili, a nie mogli zapomnieć. Kiedy słońce chowało swój łagodny blask za niewidoczną linię horyzontu, powracali do szałasu. Do kolebki nowej, jak im się wydawało i w co wierzyli, historii. Leżała na zielonych liściach wśród ziarenek piasku i ech, dobywających się z muszelek. Całował ją delikatnie, muskał lekko – jak koliber skrzydełkami, słodki od owoców wiatr – żeby za chwilę rękami błądzić po zielonej łące, między wilgotnymi wzniesieniami tej rozkosznej krainy. Ona czyniła to samo, lecz trochę inaczej. Marzyła o jaskini, do której wchodzi jej ukochany z wielką maczugą. Obija ściany, robi małe dziurki, z którego tryskają rześkie strumyczki. A później jest rzeka, wodospad, morze i grzmiące bałwany, których nie trzeba się bać, tylko sobie odpocząć. Całowali się naprawdę długo. Jej usta pachnące bananami, a jego świeżo przypaloną dziczyzną, jeszcze długo były zwarte i gotowe do dalszych działań. Nawet języki swoje trzy grosze wrzuciły, do sklepienia skarbonki. Za nic w świecie nie chciały się oderwać, z uroczym cmoknięciem. I powtórnie kropelki potu, bombardowały chodzące owady, po poszczególnych zaułkach ich wtopionych w jedno drugie, ciał. Wilgotne pociaki tańcowały na ich skórze. Muchy bzykały miłosną uwerturę, a trzmiele: arie. Pasikoniki podskakiwały, dostosowując się do rytmu, takiej czy innej gimnastyki. Namiętnie chłonęła ich wyspa. Był dziewicza. Ale tylko ona. Stanowili jedno. A wystającą ziemię otaczało morze. Pragnęli nie zapomnieć żadnej chwili i żadnego odgłosu, przerywanego świergotem ptaków i małp. Ich ciała nadal przytulone do siebie, jak skórka do banana, wyrażały właściwie wszystko. Szczególnie tutaj, na tej wyspie, gdzie odrobinki przemijania snuły się po piaszczystej plaży, udając, że ich nie widzą. A zatem czas ich nie gonił. Był za leniwy, zauroczony. Nie spełniał wymagań czaso-przestrzeni na własne życzenie. Tak jak: Ona i On. Też byli wygnańcami, samych siebie. Na wyspę spełnionych. Tylko jedno zakłócało im świat. Wszechobecne i nachalne reklamy na niebie. I to, co ewentualnie mogło wyjść z morskich głębin.
-
Poszczególne zwrotki da się też czytać od końca (całe wyrazy) apetyt twój wielki nie chcesz zajadać gruby jesteś dosyć nie boisz się głodny padać * mądrość moja nie głupota błyszczy tak rzekł idiota * panienki śpiewająco bzykają panowie im wtórują małe i duże ptaszki żwawo podskakują * megafon stary potłuczony jak rzekłeś to prawda naprawić dać trzeba ciebie zawczasu ponaglam * konia porwać musiał nie sprzedał jałówkę za małe prosięta oraz domu połówkę * trochę jeszcze pożyję dostał nową szansę wszak umrze nie dlatego * wiesz sama młoda nie stara jesteś piękna nie brzydka też szczupła nie gruba jesteś mądra nie głupia chyba przecież wiesz * żywym trupem nie martwym jestem lecz ciało cieplutkie zimne nie wcale pasuje nie trochę jeden trybik że tak powiem niezrozumiale * chcemy świata pięknego nie brzydkiej kloaki potrzebujemy pokoju bez serc krwawienia przebaczenia z miłości nie zła i rozpaczy zrozumienia szacunku bez szyderstwa i poniżenia pragniemy zobaczyć interes bliźniego nie tylko swój * czubkiem nie psychiatrą jest a wciska mu głupot ciąg siedzi jak mądry wszystko niby wie pożal się boże dziwny chłop
-
@Młoda Dzięki→Bo wiesz... nie na każdym obrazie, ciemną farbę nocy, można rozwodnić do samego świtu. Tyle zależy od tej bańki różnych spraw, w której żyjemy. Trza żywić nadzieję, by w ludzia nie zwątpiła :-)?
-
Mówić czy milczeć co złotem co srebrem Czyż warto swój umysł zaplątać srodze Rujnować niweczyć tak niepotrzebnie Nawet człowieka co pomóc nam może Zamilknąć trzeba gdy mowa złem kusi Do grzechów namawia co ranić mogą Lub teksty ustami słuszne wyrzucić Być może waśnie wszelakie złagodzą Naucz się milczeć gdy mówisz tak do mnie Bo wszak niechlujnie rozumem kołyszesz Zaiste już lepiej gdy o tym zapomnę Udając że owszem słyszałem ciszę Krwawe bolesne przez słowa utkane Blizny co błądzą w umysłu czeluściach A serce człowieka bije wciąż same Gdy spody butów podpora opuszcza Być czy też nie być rozbitym zwierciadłem Gdy los nas przygniata głazem tak ciężkim Że człowiek na słowa czeka co nagle Padół uczynią choć trochę znośniejszym Powstańmy ludy z pomroków zwątpienia Miłość przez mowę szlak nowy wyznaczy Nie runą mury choć drgać będzie ziemia Czy ona potrafi wszystko wybaczyć?
-
–//–– pan samobójca z dużego miasta chciał godnie skonać ciałem nie szastać nad rzeczką pobujał lecz gałąź do ch ?ja krokodyl paszczą zwłoki pochlastał przecudnej panience rodem z Gądek muzyk bez zgody chciał grać na łące lecz nie podymał zrzedła mu mina gdy ona jemu wyrwała trąbkę podczas wiatru jegomość z Warszawy za wulgaryzmy ganił zawiany lecz mimo zakazu wpadł tyłkiem do stawu teraz mu z gęby lecą wciąż żaby jego miasteczko to Strzelce Wielkie pojechał zbierać bursztyny piękne lecz syrenka hoża wyskoczyła z morza wnet sztywną małże włożył w muszelkę
-
Dzień w Którym Zakwitły Konwalie
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Odeszła nagle. Nie było go przy niej, gdy umierała. Trzy dni temu wyjechał z miasta załatwiać swoje sprawy. Zawiadomiono go telefonicznie. Przyjechał najszybciej jak mógł. Wracał pociągiem. W czasie podróży nie widział świata, przepięknych krajobrazów, nie dostrzegał ludzi. Po prostu nic go nie obchodziło. W jego głowie kołatało się tylko jedno pytanie: dlaczego mi to zrobiła? Było to z jego strony podejście egoistyczne, ale zarazem takie ludzkie. Nie potrafił w danej chwili inaczej myśleć. Jakby utracił ważną cząstkę samego siebie... jakby go ubyło. Zaczęły mu się przypominać różne wspomnienia z nią związane: jej delikatny uśmiech, kosmyk włosów spadających na czoło, nagie stopy w lekko postrzępionych bucikach, które najbardziej lubiła. Nie chciał uwierzyć, że to wszystko już nigdy nie powróci, nie ujrzy jej żywej. Miał pretensje do siebie, że nie powiedział wszystkiego, co pragnął przekazać. Szansa na tego typu wyznania, skryła się w przeszłości niewypowiedziana. Teraz nie miał do niej dostępu. Minęła bezpowrotnie. Słońce prażyło niemiłosiernie nie zasłonięte najmniejszą chmurką. Ta słoneczna piękna pogoda, była zupełnym zaprzeczeniem tego wszystkiego, co działo się w sercach ludzi, którzy ją kochali. Może nie zawsze potrafili to okazać, nie byli wobec niej sprawiedliwi. W takich chwilach przychodzą różne myśli do głowy. To prawda, że nie była święta. Na ołtarz raczej nie trafi.. ale istniała. Dla innych i dla siebie. Tak jak potrafiła i umiała najlepiej. Pomyślał sobie, że tam gdzie teraz przebywa, być może jest szczęśliwa. Wybaczono i zaakceptowano ją taką, jaką pragnęła być. Nie chciał uwierzyć, że w ogóle jej nie ma. To było dla niego zbyt trudne. Kilka godzin przed rozpoczęciem pogrzebu pojechał do lasu nazrywać konwalii. Coś go ściskało za gardło, kiedy to czynił. One tak silnie kojarzyły się z jej osobą. Pamiętał, jak dostawała od niego te kwiaty. Widział wtedy jej delikatny uśmiech oraz oczy skore do łez. Przypomniał sobie pokój, który był dla niej cząstką świata. Te wszystkie maskotki, kwiaty, pocztówki, tak silnie były z nią związane. Przypomniał sobie, jak siedziała na kanapie a on na krześle, jak nie chciała, żeby się na nią glapił jak sroka w gnat, a lampa świeciła mu prosto w oczy, jakby był na przesłuchaniu. Myślał sobie, że ładna z niej dziewczyna, lecz postrzelona, zagubiona... a poza tym trochę cwana. Mimo tego lubił ją... z tym całym zwariowaniem. To jej dodawało uroku. Czuł się jej przyjacielem, ale nie wiedział, czy jest kimś więcej. Teraz już nigdy nie wejdzie do tego pokoju, nigdy nie zrobi tam bałaganu ani porządku, nie popłacze cichutko w kącie, nie połapie się w tych swoich zapiskach i mu nie przywali jak się zdenerwuje. Nie będzie też miała ochoty porozbijać mebli. Wrócił z kwiatami prosto do kościoła. Miał w sobie mieszane uczucia. Tak jakby trzymał w rękach cząstkę jej istnienia. Właściwie nigdy jej do siebie nie przytulił. Może postępował głupio jak ostatni osioł. Nie wiedział, czy tego pragnęła, czy nie, ale był na tyle pokręcony, że nawet o to nie zapytał lub po prostu tego nie zrobił. Wtedy by wiedział, co i jak. Zdał sobie sprawę z tego, że ona mogła to tak odczuwać, jakby ją poniżał, traktując w ten sposób. Mówił teraz w myślach: przepraszam, nie wiedziałem... a może nie miałem o czym wiedzieć... tak czy inaczej... wybacz. Msza pogrzebowa zaczęła się w samo południe. Przybyli wszyscy co ją znali, lubili, kochali oraz cała reszta pozostałych, którym wypadało przyjść. Na katafalku stała skromna szczupła trumna. Kryła w sobie jedno wspomnienie więcej. W tej chwili, to najważniejsze. Były w niej także konwalie. Leżały cichutko w ciemności przy jej nieruchomej twarzy. Osobiście położył je w to miejsce. Wierzył, że kiedyś – chociaż teraz zwiędną – odrodzą się w innym świecie, gdzie będzie mogła znowu nasycić się ich zapachem. Lecz w tej chwili zapach śmierci, połączył się z zapachem życia, tworząc jakby symboliczną drogę, do innego lepszego świata. Wierzył w to, chociaż nie wiedział, czy słusznie. Kondukt pogrzebowy posuwał się w kierunku cmentarza, kiedy Słońce prażyło jeszcze bardziej. Pomyślał wtedy: gdyby trumna nie była zamknięta, to byś się ładnie opaliła. Wiedział, że jeśli go słyszy, to się na pewno nie obrazi, bo przecież wie jaki z niego wariat. Przyszło mu na myśl, że człowiek wypływa z jednego portu i dopływa do drugiego, mając do pokonania morze, które jest raz wzburzone, a innym razem spokojne. Dla jednych życie toczy się kołem a dla innych kwadratem. Dla jednych port jest daleko a dla innych blisko. Ona dopłynęła do tego bliskiego. A pozostali sobie jeszcze płyną. Dlaczego właśnie ona nie mogła popłynąć dalej, dlaczego jakaś siła skróciła jej trasę. A może gdyby płynęła dalej, to bardzo by cierpiała z jakiegoś powodu... a jeśli nie. Nie wiedział co o tym myśleć, a nie chciał mieć pretensji do całego świata, bo nie wiedział, co w ostatecznym rozrachunku, jest dla niej lepsze. Na drugi dzień pod wieczór poszedł na cmentarz. Stanął przed grobem, kiedy było prawie ciemno. Było cicho i spokojnie. Można by rzec romantycznie. Nigdy nie chciała dzielić z nim spacerów w ciepłą noc, lub w czasie dnia w blasku Słońca. Domyślał się dlaczego. Ale były to tylko domysły, które domysłami pozostaną. Cała prawda jest po tamtej stronie. Jeżeli owa strona naprawdę istnieje. Chciał wierzyć, że tak. Postawił na grobie mały wazonik z bukietem konwalii. W świetle znicza kwiaty stały się jaśniejsze. Dostał gałązką w głowę, która spadła z drzewa. To mu dało nadzieję. że jeszcze nie wszystko stracone. -
? ?? ? tam zajączek gdzieś na miedzy smacznie sobie śpi ma kołderkę on z kapusty wiem bo mówił mi śpij dzieciątko już słoneczko kładzie się do snu gwiazdka z nieba tobie śpiewa razem ze mną tu małą myszkę w swojej norce zmorzył dawno sen dzisiaj byłam ją odwiedzić dlatego to wiem śpij dzieciątko już słoneczko kładzie się do snu gwiazdka z nieba tobie śpiewa razem ze mną tu wiewióreczka w swojej dziupli wśród orzeszków jest biednej zimno spać nie może kupimy jej piec spij dzieciątko już słoneczko kładzie się do snu gwiazdka z nieba tobie śpiewa razem ze mną tu pan ślimaczek w swoim domku swoje różki skrył gdy spotkałam go na drodze bardzo śpiący był śpij dzieciątko już słoneczko kładzie się do snu gwiazdka z nieba tobie śpiewa razem ze mną tu śmieszna kózka dziś skakała ale teraz nie powiedziała mi na uszko ja już prawie śpię śpij dzieciątko już słoneczko kładzie się do snu gwiazdka z nieba tobie śpiewa razem ze mną tu chmurka tuli srebrny księżyc żeby nie był sam czasem nawet mu pośpiewa bo on świeci nam śpij dzieciątko już słoneczko kładzie się do snu gwiazdka z nieba tobie śpiewa razem ze mną tu ?
-
Owinięta czarną woalką mroku, pod schodami jest mało widoczna. Smuga cichej jasności wysyłana przez Księżyc, cierpliwie czeka w odrobinkach fruwającego kurzu, na dalszy rozwój wypadków. Część szarego ciała, schowana w granicach cienia, drga niespokojnie, a skołatane myśli drażnią ścianki instynktu. Dzisiaj musi zapolować. Dzieci bardzo głodne. Pragną pokarmu. Zresztą sama też odczuwa brak. Większa niż inne, potrzebuje więcej. W słabej poświacie rzucanej przez blade światło, dostrzega biały, dziwny strzępek. Niespiesznie podchodzi. Obwąchuje ze wszystkich stron. Nie pachnie śmiercią, lecz czymś niezwykłym. Dla niej to zapach nieznany. Nigdy czegoś takiego nie widziała i nie czuła. Pewna tylko jednego: można to zjeść. Podejmuje szybką decyzję. Pożera całość do ostatniej okruszynki. Zyskuje dzięki temu przydatną moc, lecz jeszcze o tym nie wie. Nie zdaje sobie sprawy, że zapomniała o swoich dzieciach. Chłopca nagle coś budzi w środku nocy. Nie bardzo wie, czy to dalsza część snu, czy prawdziwa rzeczywistość. Po jakimś czasie, słyszy tajemnicze odgłosy. Jakby dziwne chrobotanie. Leży w łóżku, nie mogąc się ruszyć ze strachu. Jeszcze nigdy nie odczuwał takiego lęku. Impulsywność dźwięków, rośnie z każdą sekundą. Nocna lampka, nakryta wirującym abażurem, rzuca słaby cień na białą pościel. Światła jest bardzo mało. Dostrzega jedynie sunący kształt na podłodze. Zamyka oczy. Nie chce widzieć tego, co stoi przy nim. Ostre krawędzie rozdzierają prześcieradło. To coś wspina się na łóżko. Pazury tylnych łap, drapią podłogę. Czuje obrzydliwy smród, a po chwili ciężar, który go przytłacza. Trudno o normalny oddech. Miarowe tykanie zegara, odmierza czas do tego, co za chwilę nastąpi. Mimo, że trzecia w nocy, kukułka kuka tylko raz. Rodzice jak zwykle dyskutują przed snem. Uchylone drzwi, przepuszczają snop białego światła. Zapomnieli zgasić, chociaż zazwyczaj to czynią. Co jakiś czas słyszą z oddali wściekłe popiskiwania. Ciche, lecz intensywne. Mają wrażenie, że jakieś tajemnicze stworki, tęsknią za pożywieniem. Nie mogą spokojnie rozmawiać. Wychodzą na korytarz. Pusto. W przytulnym pokoiku słodko urządzonym, śpi ich mała córeczka. Wie, że jest śliczną księżniczką: Nusią. Mamusi, tatusia i kochanego braciszka. Buzię ma uśmiechniętą. Wierzy, że jest szczęśliwa i bezpieczna w swoim śnie. W śnie na pewno. Chłopczyk otwiera oczy. Nie może tak trwać w ciemności. To jeszcze gorsze. W pierwszej chwili nie wie, co widzi. Dopiero po kilku sekundach uświadamia sobie, na co patrzy. Obydwie pary oczu są blisko siebie. Tego czegoś i jego. Dostrzega drgające wąsy i czubek uniesionego ogona, wystającego zza grzbietu, na tle zegara, wiszącego na przeciwległej ścianie. Błyszczące ślepia świdrują go intensywnie. Zwierzę otwiera pysk. Tak samo jak jego wielki cień na ścianie. Chłopiec widzi ostre żółte zęby. Coś obrzydliwego jest do nich przyklejone. Przerażenie schowane w lęku, ma odciętą drogę ucieczki. Następuje wzajemne wykluczenie. Przestaje odczuwać cokolwiek. Z tego wszystkiego zapomina jak to jest. Dziwna więź zaczyna go łączyć z tym straszydłem. Nagle słychać dziwny odgłos. To nocna lampka spada na podłogę, zmieciona śliskim, pomarszczonym ogonem. Kolorowy, wesoły szczurek, przestaje wirować. Rodzice stoją na korytarzu. Popiskiwania nagle ucichły. Mimo tego zaglądają do królestwa kochanej księżniczki. Śpi słodko, oddychając uroczo. Nie idą na piętro, do pokoju syna. Powiedział , że ćwiczyć odwagę. Spełniają prośbę. Z pyska stwora sączy się zielonkawa mgła. Dziecko odrzuca kołderkę, lecz strach go paraliżuje. Nie może uciec. Gęsta, zimna zieloność, zwiększa moc. Ciało zaczyna porastać szara sierść. W ustach wyrastają ostre, żółtawe zęby. Palce zakończone pazurami, drapią wściekle pościel. Przemiana następuje bardzo szybko. Wygląda inaczej a myśli ma zupełnie inne, niż te, które miał przed zaśnięciem. Ma też mniejsze ciało. Na chwile zasypia dziwnym snem. Dostrzega rząd metalowych, ostrych zębów. Nagle spadają w dół. Słyszy pisk i trzask złamanej kości. Jednocześnie w jego głowie pojawiają się słowa: to oni zabili mojego opiekuna – dbał o mnie – jest ojcem moich dzieci – musimy się zemścić – na dole leży smaczny kąsek, którego uwielbiają – bardziej niż kochali ciebie – musisz to zrobić sam, bez mojej pomocy – dostaniesz nagrodę w postaci smacznego ciałka – resztę zjedzą moje głodne dzieci – szkoda, że się z nimi nie podzieliłam, mogłabym zyskać więcej pomocników – podprowadzę cię do jej pokoju - a później wrócę do moich małych ukochanych – powiem im, że szykuje się uczta. W korytarzu nie słychać żadnych dźwięków. Rodzice posnęli w błogim przekonaniu, że wszystko w najlepszym porządku. Nagle ciszę zagłusza tupot małych i dużych pazurów. Ich właściciele schodzą ze schodów. Duży sztywny ogon obija się o stopnie, w miarowym stukocie. Lampka zamieszczona blisko podłogi wydłuża niekształtne cienie. Mniejszy zostaje przed drzwiami. Większy wchodzi do pokoju księżniczki. Czeka przed drzwiami. Jest zadowolona. Umysł dał się uformować, zgodnie z jej życzeniem. Nie tylko umysł. Nie była pewna, czy przemiana, dojdzie do skutku. Póki co, wszystko idzie zgodnie z planem. Da mu czas. Może wejdzie na gotowe. Kiedy będzie po wszystkim. Czas się schować. Słyszy jak ktoś biegnie. Lub biegną. Zajmuje prawie połowę łóżeczka. Buzują w nim mordercze emocje. Czuje zapach młodego świeżego ciałka. Podchodzi bliżej twarzy. Myśli tylko o tym, by rozszarpać to delikatne, miękkie gardło. Jeść mięso, popijając krwią. Wyrywać wnętrzności. Spijać krew. Nagle na obrzeżach umysłu, jak za mgłą, dostrzega obraz: że on zna to miejsce, że ta twarzyczka jest mu znajoma i nie obojętna. Ma wrażenie, że myśli w głowie, płoną żywym ogniem, a on nie wie, jak je ugasić. Nagle dziewczynka otwiera oczy. Rodziców budzi przeraźliwy wrzask. Nie mają wątpliwości skąd dochodzi. Biegną ukochanej córeczki. Po chwili stoją w progu i nie wiedzą co robić. Na łóżeczku ich słodkiej ukochanej księżniczki, siedzi ogromny szary stwór. Dziewczynka przestaje krzyczeć. Jest przerażona. Nie może wydobyć z siebie głosu. Obrzydliwy pysk dotyka delikatnych, dziecięcych policzków. Ostre pazury ranią rękę. Widać krew. W kompletnej ciszy, która zaległa, słychać jedynie, nerwowe uderzenia ogona o pościel. Bestia odwraca pysk w ich kierunku. Jedynie ślepia nie pasują do całości. Przecież te istoty już kiedyś widział. Wie, że oglądał je wiele razy. Tylko kim one są? Chociaż z drugiej strony, chętnie by im skoczył do gardeł. Spostrzega, że coś szepcą między sobą. Po chwili jedna z nich wychodzi. Skacze na podłogę jak ciemny obraz, na tle kolorowych zabawek. Zdaję sobie sprawę, że będąc tak blisko pokarmu, mógłby nie wytrzymać. W mózgu wirują skołatane myśli. Jego świadomość jest bliska odkrycia prawdy, lecz podświadomość, nadal jest pełna, głodnych, zabójczych instynktów. Widzi, że istota wraca do pokoju. Trzyma w ręce łopatę. Wie, co teraz nastąpi. Nie zdąży się dowiedzieć, co to za jedni. Nie ucieka. Bo i po co? Wie o swoich morderczych zapędach. Mógłby zrobić komuś krzywdę. Matka na ułamek sekundy ma wrażenie, że widzi łzy i jakiś żal, w tych… dziwnych, smutnych oczach. Wmawia sobie szybko, że to tylko przewidzenie, lecz częścią matczynego umysłu, nie jest o tym przekonana. Chwilę przed pierwszym uderzeniem, prawie ich rozpoznaje. Zabrakło kilku sekund. Ojciec zadaje pierwszy cios. To coś kwiczy jak zarzynana świnia. Dziewczynka zaczyna płakać. Krzyczy, żeby tatuś go nie zabijał, bo ona wie, kim on jest. Nie przestaje uderzać. Niech kwiczy. Chciał zabić moją księżniczkę. Następne uderzenie. I jeszcze następne. Żona wrzeszczy do niego, żeby przestał. Przecież to jest martwe. Matka bierze córkę na ręce i wybiega z pokoju. Ojca jakby coś opętało. Za każdym uderzeniem, myśli o córce. Przecież mogła być rozszarpana, przez tą paskudną bestię. Uderza jeszcze wielokrotnie. Z coraz większą siłą. Aż w końcu po podłodze walają się osobne części szarego ciała. Zabawki na dywanie, opryskane brudną krwią, zmieniły swój dziecięcy wygląd. Są już bardzo dorosłe. Za bardzo. Odcięty ogon, leży na wilgotnej, poplamionej kartce. Widać na niej obrazek a pod nim koślawe słowa, jakby odwzorowane od czegoś, trochę dziwne jak na małe dziecko: po drugiej stronie łzy radości trochę jest schowane w cennych chwilach nie zwlekaj tylko bierz ? Kochanemu Braciszkowi od kochającej Siostry Wychodzi z pokoju po wiadro i szmatę. Trzeba zrobić tu porządek. Pozbyć się cholernego ścierwa. Po chwili wraca i doznaje prawdziwego szoku. Nawet krzyczeć nie może. Na podłodze leży rozczłonkowane ciało. Martwe oczy w odciętej głowie, spoglądają na pluszowego misia. Poznaje te oczy i twarz. Wśród kości, krwi i mięsa, siedzi to paskudne coś. Patrzy prosto na niego. Skacze w kierunku twarzy. Rani ją paskudnie. Nie czuje bólu. Krew kapie na podłogę. Jest zupełnie otumaniony. Szczurzyca ucieka z pokoju. Spełniła swoją misję. Wszystko zadziałało w nim jak trzeba. Eksperyment się udał. Odruchy prawidłowe. Ojciec klęka na podłodze. Jest w głębokim szoku. Zgarnia wszystko rękami. Pragnie na nowo złożyć syna w jedną całość. Dopasować kawałek do kawałka. Szuka przez chwilę obrazka. Wzoru. Nie znajduje. Jakby układał puzzle. * Nastał kolejny słoneczny dzień. Miasto budzi się ze snu.
-
Diablica Poetycka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Alicja_Wysocka →Dzięki:)→Pozdrawiam:) -
Diablica Poetycka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@light_2019 →Dzięki ponownie:) Pozdrawiam:) @Gosława Dzięki →Miło mi, że podeszło:) Pozdrawiam:) -
Diablica Poetycka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@light_2019 →Dzięki→Zmieniłem. Ja tu nieobeznany→Pozdrawiam:) -
? jam diablica co poezją mózgi czortów pragnie tuczyć by paskudną prozą wredną biesów rogi nie obrzucić już na kotłach z grzesznikami lśnią ogniste metafory lecz diabełki nieuczone mamrotają to pierdoły wy szatany pokręcone z nerwów rwie aż kilka włosów w tym napisie z wrzącej smoły aż mi śmierdzi od patosu nagle w kotłach poruszenie znowu grzesznik gdzieś wyłazi on już woli słuchać jędzy niż swój tyłek ciągle smażyć aż lucyfer zbladł jak płótno widząc taką wściekłą babę czy to piekło aby przetrwa z tą niewiastą mam obawę lecz diablica ma ideę by poezją okryć wszystkie z kopytkami bez kopytek no i stara się faktycznie oj wy czorty i grzeszniki z wami wszak skaranie boskie coście znowu nabazgrali toż to rymy częstochowskie jeden grzesznik co najbardziej ta poezja jemu zwisa ma już widły gdzieś tam w tyle gdy mu wetkła to zakwiczał widzą biesy nie przelewki bo jej z oczu leci chłodem kotły z zimna mogą zgasnąć gdy ucząca zrobi szkodę w piekle chaos niespożyty rymy burdel metafory pani płonie kłami macha bezogniowe z was matoły rusza diabeł wnet z kopyta nie ma w sercu lęków żadnych dostał w mordkę i ma wygląd jeszcze bardziej niż szkaradny aż tu nagle wpajająca padła nagle jak ta betka lecz się ocknie bo lucyfer w różne miejsca ją połechtał ależ szefie coś ty zrobił mogłeś dać jej święty spokój by już więcej nie rzucała tfu... poezji nam uroku jam zakochał się w tej bestii bo paskudna z niej diablica ale takiej mi potrzeba trudnej wściekłej do współżycia gdzie ja jestem żółte oczy śliczny ogon i kopyta precz z poezją kocham ciebie nawet gdyby grzesznik pytał no to fajnie szefie drogi mieszkaj z nią na piekła skraju a my tutaj bez poezji na spokojnie tak pomału weselisko było huczne smoła ogień i swawole no a jeszcze poprawiny kiedy koniec... kurde molek potępiony prosto z ziemi tu przed piekła bram się słania nagle czyta że nieczynne piekło jest do odwołania
-
?→Czyńcie sobie matematykę poddaną. Współtwórzmy ją. ? • ?→Tak Jedynko. Jak rzekłaś. Nie musisz się martwić. ?→ Czy na pewno? → Pytam was → ? ? ? ? ? ?. ?→ To znowu ja. Gdzie jesteście? ?→Nie wiem gdzie są… ale się nie przejmuj. Zostałem jeszcze ja. ?→Co mi po tobie? ?→No jak to co. Razem tworzymy →?? ?→Nie sądzę.
-
– Dzień dobry.Czy to pan jest tym słynnym psychiatrą, który chce mnie wyleczyć? – Można tak powiedzieć. – Czy ja wyglądam na wariata? – Jak najbardziej. – Wielkie dzięki. Już się bałem, że przyszedłem na próżno. Do twarzy mi z tym? Jak pan sądzi? – To mi płacą, za zadawanie pytań. Proszę… – Ale ja pytam za darmo. Zresztą nie ważne. Spojrzę w lustro i będę wiedział. – ...się zrelaksować. Jak tak dalej pójdzie, to nie dostanę ani grosza. – Nie wolno Ani okradać. Oj oj, to nie ładnie. – Co?...proszę mi powiedzieć, czy pan aby nie udaje wariata? – Ależ skąd. Taki się urodziłem i tak mi dobrze. Zna pan piosenkę zespołu Perfekt...no wie pan: „Chcemy być sobą, chcemy być sobą jeszcze’’ Ja też chce być sobą. – Jeszcze? A może czas na to, żeby przestać być sobą. Wyleczyć się. – Po co tu zjeżdżalnia. To chyba nie jest plac zabaw. – No właśnie. Proszę z niej zjechać – Ale jej koniec jest przy ścianie. Walnę się w łeb i jeszcze bardziej zgłupieje, w określonym temacie. – Przeszkadza to panu? – Ależ nie. Cieszy. – Tak myślałem. Proszę mi powiedzieć, lubi pan żółty kolor? – Tylko głupiec nie lubi. – Podobno ostatnio zmuszał pan staruszkę, żeby przeprowadziła pana przez jezdnię. Czy to prawda? – Nie chciałem, żeby mnie ugryzła. – Staruszka? – Zebra. Leżała na jezdni i na mnie czekała. Nawet się nie ruszała. Cwana bestia. Udawała zdechłą. Samochody po niej jeździły, a ona miała to gdzieś. Cierpliwie czekała na sposobność… – A staruszka co na to? – Wyrywała się z moich objęć. Też się bała atakującej zebry. I taki miałem z niej pożytek. – Lubi pan śpiewać? – Czy lubię śpiewać? – Proszę nie powtarzać jak papuga. – Nie jestem papugą. Gdybym nią był, to bym siedział na drążku. – No tak. – A pan doktor ma drążek? Gdybym na nim usiadł, to bym się stał papugą. Wreszcie mógłbym pofruwać. Nawet zjeżdżalnie, bym widział z lotu ptaka. No to co, z tym pana drążkiem.? – Nie mam żadnego drążka. – A ja mam. Ale jest schowany. – Niech pan nie gada głupot! – Po to tu jestem. Ja mogę. Pan nie. – Proszę się położyć i o niczym nie myśleć. – Ojejku! To łatwe! Równiacha z pana. – Ja tu jestem od wyciągania wniosków. Rozumie pan? – Jestem wariat. Takie pytanie jest nie na miejscu. – Chciałbym pan zahipnotyzować. Może zdołam panu wmówić, że jest pan normalny.. – O zgrozo! Tyle razy: pan. Nie, nie, tylko nie to. Nie poznam siebie w lustrze… – ...a jak pan w to uwierzy… – Wykluczone. To wystaje ponad moje siły. – Co panu znowu wystaje? – Drążek. – Nie widzę żadnego drążka. Wariat pan czy co? – Pan się zapomina. To drążek psychiczny. Ugniotłem go z moich myśli. – Pan myśli, że myśli? A to nowina. – A pan nie myśli? – Ustalmy jedno. Mnie jest przypisana mądrość, a panu głupota. Czy to jasne. – Lubię czasami wydoić żubra. – Aha…... rozumiem. Mam pytanie: po co są okna? – Żeby zaoszczędzić na cegłach. – No no! Nawet pan rozumuje logicznie. – Tylko jak się zapomnę. Przez pomyłkę. – A nie mógłby się pan mylić częściej? – Ale mi tak dobrze, jak jest. – Co pan widzi na tym obrazku? – Kurz. – A pod kurzem? – Siebie widzę, bo za czorta nie wiem, co przedstawia. – To mój portret. Sam namalowałem. – O... – Pan udaje czubka, tak? – Zleciałem z choinki. Ale się nie potłukłem. Dobrze mnie wydmuchano. – Rozum też panu wydmuchano? – A panu? – To ja zadaje pytania. – Ja też mogę. Bo ja tu wszystko mogę. – Dlaczego pan się ciągle wierci na tym krześle? – A pan by chciał, żebym na innym. Mogę się przesiąść. Spacer dobrze mi zrobi. – Słyszałem, że lubi pan chodzić tyłem. To prawda? – Ale mam lusterko wsteczne z błyszczącego papieraka. Cwany byłem. Ukradłem czekoladzie. Nie była zadowolona, kiedy ją rozbierałem. – To nie ładnie kraść odzienia czekoladzie. – Normale też kradną. To co dopiero ja. Chyba się pan nie dziwi. – No nie! Jakbym śmiał. Ale stanowczo potępiam takie aspołeczne zachowanie. – Panu łatwo mówić, bo pan może sobie zapracować na czekoladę. – Jak panu minie, to też pan sobie zapracuje. – Ile pan dostanie czekolad, za gadanie ze mną? – Nie lubię czekolady. – To nie musi się martwić, że ukradnie jej pan srebrny szeleszczący płaszczyk. – O! Proza poetycka? Ja nie kradnę. – A mnie? Mój cenny czas. Wyobrażasz sobie człowieku, co ja mógłbym zrobić… – Nie jestem aż taki kumaty, żeby znać myśli wariata. – Proszę mi nie pochlebiać. To się staje nudne. Zalatuje normalnością. – Martwi to pana? – A pan nie? – Jestem normalnym psychiatrą. – A to ci pech. Pan nie wie, co pan traci. – Dlaczego uciął pan krowie ogon? – Bo chciałem dać chwaścik Puchatkowi… jako sznurek do dzwonka. – No naturalnie. Jak mogłem nie pomyśleć. A dlaczego pan gonił bociana po łące? – To ja biegałem po łące. Bocian biegał po niebie. Żabę mi ukradł. – Wyrwał z rąk? A to ci bestia. – Gdy go zobaczyłem, to on miał żabę a ja nie. To co miałem pomyśleć? Ukradł mi i już. Mówiłem, że normale też kradną. – Przecież to był bocian, nieprawdaż? – Bocian? Królewicz zamieniony w bociana. Berło mu wystawało z… nieważne. Dlatego się domyśliłem. Chciał ukraść królewnę, zamienioną w żabę. Nie zdążyłem jej odczarować, swoją różdżką. – To miał pana pecha. Aha...czy jak się pan uderzy w głowę, to widzi pan gwiazdy? – Gwiazdy nauki? Takie jak pan? – Nie przesadzajmy. Takie normalne. – Jak się raz walnąłem w stół, to zobaczył gwiazdy? – Stół? – Tak. – A skąd pan wie? – Noga mi powiedziała. – Uwierzył pan jej na słowo? – Szuflada potwierdziła. – Pan normalnie robi ze mnie wariata. – A kto jak nie ja, ma to robić. Jestem obcykany w tych sprawach. Tylko na mnie może pan liczyć. – Pan się kąpie goły, czy w majtkach? – W wannie. – Proszę normalnie nie odpowiadać w takim miejscu. Zwolnią mnie z pracy. Rozumie pan? – Kąpie się w gaciach. Takich ogromnych w kształcie wanny. Ma nawet podłużny kran i dwa kuliste zbiorniki, pod spodem… – Mniejsza o szczegóły. – Jak panu za mało i boi się pan o swoją pracę, to proszę dać mi drewienko. Wystrugam drugiego. Mojego kolegę. Usiądzie obok mnie. – Obok? A może tak na drążku? – To musiałbym wystrugać papugę. Nie mam talentu do ptaków. – Gdybym panu kazał, to wyskoczy pan z okna? – No jasne. Tylko proszę mi dać czapeczkę i sztrykowane grube skarpetki. Babcia mi zawsze powtarzała, że najważniejsze ciepłe nóżki i główka. – Proszę pozdrowić mądrą babcię. – Nie da rady. Wyskoczyła przez okno. Ale było bardzo wysoko. Możliwe, że jeszcze leci. – Ja normalnie zwariuje, przez pana! – Będę miał przyjaciela, na trudne dni. – Ma pan ciekawe życie. – No ba. – Ja też tak bym chciał. – Co z panem. Widzę łezkę tęsknoty w oku. Tak nagle? – Panu to dobrze. Tyle wrażeń. Mnie psychiatrę, nikt nie pożałuję. – Mam pana pogłaskać po łebku? – Proszę. – Co pan widzi na tym obrazku? – Ojejku! Siebie!! Ale bohomaz !!!
-
Mamo, dlaczego wisisz tak cicho?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Alicja_Wysocka →Dzięki za komet → Pozdrawiam @Waldemar_Talar_Talar →Dzięki → Tekst można różnie rozumieć. Pozdrawiam @Sylwester_Lasota →Dzięki:) →Nie lubię pisać jednoznacznie. Dziecko na początku mogło patrzeć na wiszące zdjęcie i jako dorosła, też na ten sam... obrazek. A matka na łące mogła jej powiedzieć, że np: jest chora i chyba umrze ( lub co gorsza, że jej nie chce). Specjalnie nie napisałem, co powiedziała. Zdjęcie też wisi cicho. Pozdrawiam. @Jacek_Suchowicz →Dzięki → A mogło być tak, jak rzekłeś. Pozdrawiam. P.S.→Coś mieszam, bo wszystko na jednym:) -
Mamo, dlaczego wisisz tak cicho?
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
mamo dlaczego wisisz tak cicho? proszę powiedz coś do mnie chcę usłyszeć twe słowa przecież umiałaś tak zawsze pocieszyć przytulić pogłaskać do snu ucałować pamiętasz piosenkę co mi śpiewałaś tam ludzie dla ludzi byli kochani lecz też pamiętam smutne twe słowa zdarzyć się może że ktoś cię zrani do dziś wspominam spacer wśród kłosów w górze skowronek zwyczajnie śpiewał zbierałam dla ciebie modraki błękitne chciałam ci wręczyć kawałki nieba słońce świeciło było tak pięknie wtem usłyszałam słowa niechciane chociaż bolało naprawdę mocno wciąż w moim sercu są zachowane znowu tu stoję choć sama nie jestem nie zapomnę cię ani razu wielu się o mnie troszczy i kocha lecz ty spoglądasz tylko z obrazu -
Cmentarz wieczorową porą jest przeważnie na powierzchni: pusty. Czasami jedynie lekki ciepły wietrzyk zaszeleści smutno, zesuwając liście z nagrobka, jakby niewidzialny anioł białym skrzydłem dla porządku zamiatał. Jeżeli ma w sobie trochę więcej sił, można też usłyszeć dźwięk rozbijanego znicza. Trwa krótko i nagle się urywa. Niekiedy ruda pocieszna wiewiórka, pokonuje cichym tuptaniem, wąski chodnik, dzielący cmentarne kwatery. Tym razem była widocznie nieco zamyślona. Przebiegła po czyiś butach. Kraina Podziemnych, nie jest na noc zamykana. Miasteczko nie duże. Nawet nikt nie kradnie. Życie toczy się leniwie. Tylko trochę szybciej, niż na wspomnianym cmentarzu. Zardzewiała brama odstrasza trochę swoim wyglądem, ale ludzie strachliwi nie są a pomalować nie ma kto. Większość grobów jest zadbana, a ograbiane są jedynie z liści, jeżeli komuś, tego typu symbol odradzającej się po jakimś czasie natury, przeszkadza. Właśnie zauważa jakieś zwierzątko. Smyrnęło po jego butach. Domyśla się, że to była wiewióra. Przyjechał do miasteczka w odwiedziny. Na cmentarz przyszedł z ciekawości, pooglądać groby. Szczególnie te starsze, z takim zielonym nalotem. Te mu najbardziej podchodzą. Symbolizują bardzo wiele. Księżyc świeci jasno. Poprzez ciemne liście, prześwituje jego światło, snując się po nagrobkach. Długie cienie wystają gdzieniegdzie na chodnik, niczym długie ręce tu pochowanych. Lubi takie widoki. Ten...nieuchronny klimat. Nagle do jego uszu, dobiega krótki skrzypiący dźwięk zardzewiałej furtki. Ktoś wszedł na cmentarz. W miasteczku chociaż małym, są sklepiki różnej maści. Spożywcze na przykład. I takie jakby przemysłowe. Nawet jest niewielka apteka oraz dość duży, jak na panujące warunki, sklep z pamiątkami. Do nabycia różne rzeczy. Rękodzieło też. A czasami można tak trafić, że zdziwienie pewne, widząc na półkach wystawione towary. Nie bardzo go to obchodzi, że ktoś wszedł. Dwóch na cmentarzu, to jeszcze nie tłok. Raczej nie będą sobie przeszkadzać. Spaceruje nadal po różnych alejkach, między ciemnymi wysokimi tujami. Nie wszędzie są, ale jest ich dużo. Jakby strzegły zasad gry. Nie rozmyśla w ten sposób, depcząc podłużne cienie. Jeden z nich, trochę się poruszył. Nawet zauważył ten szczegół, ale w końcu wieje lekki wiatr. Od wczoraj, półka w pamiątkarskim mniej waży. Brakuje jednego eksponatu. Ktoś przyszedł i kupił, wyrzucając pieniążki z różowej świnki. Sprzedawca nie był zdziwiony. Zna osobę i wie, że ma różne pomysły. Lecz nie wie wszystkiego. Przystaje na środku alejki. Na końcu rozwidla się na boki. Szpaler ciemnych drzewek w poświacie księżyca, oświetlającej rzędy nagrobków, wygląda wprost cudownie. Oby tylko nic nie zakłóciło tego pięknego widoku. Mógłby tego nie przeżyć. Niewielka miotełka zgarnia liście z cmentarnej płyty. Jest to nowy grób. Bez gości wewnątrz. Uszykowany na przyszłość. Gdy ostatni listek spada na ziemię, te same ręce kładą zabawkę na zimny kamień. Z furtki odpada skrawek rdzy. Znowu jej trochę ubyło. Nic dziwnego. Miejsce po temu. Stalowy łańcuch wiszący na bramie, błyszczy czarnymi plamami w srebrnym świetle. Słyszy za sobą cichy szelest. Wiatr nieco silniejszy, więc nie wzbudza to w nim niepokoju. Ale ciekawość jak najbardziej. Obraca się do tyłu, obserwując wszystko przed sobą. Z grobu spada szklany znicz. Dźwięk trwa krótko i znowu powraca względna cisza. Słyszy bicie własnego serca. Chyba jednak coś jest nie tak. Nagle wie, że ktoś za nim stoi. Nie widzi rzecz jasna osoby, ale cienie ma przed sobą dwa. Nakładają się na siebie. A powinien być jeden. Wtem słyszy całkiem sympatyczny głosik: – Zagra pan ze mną? Proszę! Z tyłu wychodzi mała dziewczynka i staje przed nim. Na jej twarzy, okolonej złotymi kędziorkami, promieniuje uśmiech. Ma na sobie białą, błyszczącą sukienkę. Taki śliczny, cudowny aniołek. Tylko skrzydełek brakuje. Na tle ciemnych grobów, wygląda niesamowicie. Jak biały kwiat, na płaszczu nocy. Takiego spotkania w takim miejscu, raczej nie przewidywał. Już się bał, że to jakiś potwór, a tu masz. Tylko zwykła dziewczynka. Ale co ona tu robi o tym czasie? Sprzedawca w pamiątkarskim, dopiero teraz zaczyna się zastanawiać. – Powiedz mi droga dziewczynko, co tutaj robisz po ciemku? Gdzie twoi rodzice? – To pana nie powinno obchodzić… to znaczy… przepraszam, że tak niegrzecznie powiedziałam… proszę ze mną zagrać… a później mnie odprowadzisz do domu. – Ale twoi rodzice się na pewno martwią. No pomyśl sama. – W pewnym sensie jestem sama. Moi rodzice nie żyją. Mieszkam z babcią. – A babcia żyje?.. no nie… teraz ja przepraszam. – Nie gniewam się. No i jak będzie? Zagra pan? – A niby w co? – To najprostsza gra na świecie. Proszę iść za mną. Grób jest niedaleko. – Grób? –To będzie nasz stół. Tam jeszcze nikt nie mieszka. Nie będziemy przeszkadzać. – Wiesz co… wzbudziłaś moją ciekawość. Chodźmy. Zupełnie blisko płotu, jest stożek z miękkiej ziemi. Niewielki, ale widoczny. Z małego kopczyka wystaje ludzka kość. Mężczyzna i dziewczynka siedzą po obu stronach pustego nagrobka. Gdyby spojrzeć z boku, widok jest raczej niesamowity, biorąc pod uwagę scenerię wokół. Biała sukienka wyraźnie się odcina, od czarnego marmuru, będącego w tle i całego szpaleru dalszych grobów. Światło księżyca błądzi po nagrobnej płycie, jakby szukając miejsca do długiego spoczynku. Siedzą już przez chwilę, nic nie mówiąc. Jakby coś miało nastąpić. W końcu słychać słowa: – No to w co gramy? – A co to ciebie obchodzi… ojej… znowu przepraszam… to tak zabawa. – Dziwna jesteś. Wiesz? – Wiem. – No dobra. Nie gniewam się. Na czym polega gra? – Już mówiłam. Nic prostszego nie może być… rzuty kościami. – Kościami? Masz na myśli: takie kostki do gry? – Słuchaj uchem a nie brzuchem! – To mi się przestaje podobać. – Już mówiłam. To taka zabawa… przepraszam. – Czyli co robimy? – Ty rzucasz, później ja rzucam i tak na przemian. Kto wyrzuci więcej, zdobywa punkt… kto zdobędzie łącznie więcej, zostaje uczestnikiem nagrody. Rzutów jest niedużo. Tylko 111 dla każdego. Mówiłam, że proste. – Uczestnikiem nagrody? Nie bardzo rozumiem. – Bo to ma być niespodzianka. No co, gramy? – Tak. Rzucajmy. W miasteczku wielkie zamieszanie. Zaginęła dziewczynka. Wnuczka tej sympatycznej babci. Sprzedawca rzecz jasna jest pomocny. Mówi wszystkim, że wpadła do niego, by kupić nową zabawkę, oryginalnie zapakowaną. Nie wie, co było w środku. Nie zaglądał. To zawsze ma być niespodzianka. A gdyby zajrzał, to mógłby się przed dzieckiem wygadać. Zdarzały się różne rzeczy, ale żadne nie były groźne. Prawie w równych odstępach dobiegają odgłosy stukania kości, o nagrobną płytę. Gra w toku. Rzucają naprzemiennie. Raz mężczyzna raz dziewczynka. Lecz ona zapisuje punkty czerwoną kredką, w swoim dzienniczku. Na początku zdobywa więcej. Lecz nagle sytuacja radykalnie się zmienia. To jej przeciwnik zaczyna wygrywać i odczuwać satysfakcję. W końcu mu powiedziała, kilka przykrych słów. Nie bierze tego poważnie… ale jednak. Chyba wygra. Zasłużył na to. Tylko niestety... na niego to działa. Na nią: nie. Wszyscy się zastanawiają, dokąd mogła pójść. Babcia bardzo ją kocha, ale miewa z nią kłopoty. Potrafi wyjść bez pytania, nie wiadomo gdzie. W końcu mieszkańcy pomyśleli, że może poszła do pobliskiego lasu. Tam też idą, żeby jej szukać. Gra dobiega końca, a on nagle zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak. Bardzo nie tak. Za bardzo pochłonięty tą prostą gra i możliwością wygranej, nie zauważył, że świat wokół się zmienia. Nie dosłownie rzecz jasna. Właściwie pozostaje taki sam. Ale jest coraz większy. Po każdym rzucie, jeszcze większy. Po jakimś czasie dociera do niego powaga sytuacji, ale nie może przestać grać. Usilnie chce przerwać, ale nic z tego. Widzi też ręce dziewczynki. Są teraz ogromne, a kostki, nie tylko w palcach, sporych rozmiarów. Ledwo może udźwignąć, żeby rzucić. Odgłos stuknięcia, rani uszy. Ciemne tuje są bardzo wysokie. Prawie dotykają nieba. Jego głowa, lekko wystaje nad nagrobkiem. Dostrzega wielką kostkę, a na niej sześć oczek. Patrzą na niego żółtymi ślepiami. Chwyta ją. Rzuca. Nie może przestać grać. Słyszy słowa: – Niedługo finał. Wszystko wskazuje na to, że wygrasz. Cieszysz się na niespodziankę? Będziesz jej częścią. Całe szpalery ludzi przeczesują las. Ale dziewczynki ani śladu. W końcu ktoś wpada na pomysł, że może poszła na cmentarz. Na cmentarz – dziwią się inni. – A niby po co? Dopiero teraz dostrzega: małą białą trumienkę stojącą blisko pionowej tablicy, żeby nie zawadzała w grze. Nagle dociera do niego przerażająca myśl: co najlepszego zrobiłem. Dałem się skusić, by zagrać. I o co? O dziecięcą niespodziankę. No tak… to nawet było fajne, ale przecież… jej odzywki chociażby. Ma coraz większą kołomyjkę w głowie. Kim ona jest? Czy tak na co dzień, czy tylko tu. Ale przecież to cmentarz. O czym ja w ogóle myślę. Chyba mnie zupełnie porąbało. Ale fakt jest faktem. Słyszy ostatnie stuknięcie. Gra skończona. Wygrał. Wielu ludzi idzie w kierunku cmentarza. Mają nadzieję, że tutaj ją wreszcie znajdą. Wierzą, że jest cała i zdrowa. Ktoś zauważa krew na łańcuchu wiszącym na bramie. To ich trochę zastanawia i wielce niepokoi. Widzi ogromną dłoń. Zbliża się nieuchronnie. Słyszy dziewczęcy śmiech. Słodki i przymilny. Po chwili jest gnieciony: w ogromnych żywych kleszczach. Czuje zapach potu. Dostrzega protezy na jej zębach. Trzyma go na wysokości swojej twarzy. – Nie widzę, żebyś się cieszył. A powinieneś. Przygotowałam dla ciebie ładne łóżeczko. Chyba je wreszcie zauważyłeś. No powiedz coś. Fajny z ciebie gość. – Kim jesteś? – Jestem kim jestem… ojej… przepraszam. – Cholera jasna. Przywróć mnie do normalnych rozmiarów. Za chwile mi kości połamiesz. – Nie będą ci potrzebne. Mogłeś nie grać. Jestem tylko małą dziewczynką. Nie miałam tyle sił, żeby cię zmusić. Mogłeś odejść. – Miałem dziecko zostawić same na cmentarzu? – Patrzyłeś tylko oczami, słuchałeś tylko uchami… – Uszami, jak już. – Zamknij się… o właśnie… przepraszam... zapomniałam o niespodziance. Ludzie z miasteczka, wchodzą na cmentarz. Niewiele widzą. Za dużo drzew. Jedynie z daleka słyszą cichą rozmowę. To ich napawa nadzieją. Jednemu z nich przebiega po nogach wiewiórka. Twarz dziewczynki jest znowu daleko. Obraca go plecami do siebie. Widzi otwartą trumienkę. Rzeczywiście ładna. Tylko nocnej lampki brakuje. Nawet jasiek leży w głowach. Posłanie jest większe i większe. W końcu kątem oka dostrzega boczne ściany. Czuje świeży zapach pościeli. Po chwili wieko, z głuchym łoskotem, zamyka się nad nim i nastaje ciemność. Wie, że trumna jest gdzieś niesiona. Trwa to jakiś czas. Nagle ruch się urywa. Słyszy odgłosy ziemi, stukające o dach. Jest zasypywany. Wie, że to już koniec. Nigdy się stąd nie wydostanie. I nigdy nie będzie wiedział, kim ona była. Brakuje mu tchu. Jest ściśle dopasowany do świata, który wybrał. A poza tym, leży twarzą w dół. Poduszka dławi usta, a obrócić się nie sposób. Dostaje napadu klaustrofobii. Może to i lepiej – myśli sobie. – Szybciej nastąpi koniec. ~~~//~~~ – Dziewczynko! Co tu robisz na cmentarzu? Wszędzie ciebie szukamy. Babcia się zamartwia. Przecież zaczyna już świtać. Masz kurteczkę. Na pewno tobie zimno. – Nie jest mi zimno. Naprawdę. Bawiłam się. – Bawiłaś? Tu? A w co? – Ale najpierw przed wejściem wiewiórka mnie ugryzła. Wytarłam rączkę o łańcuch. – Ugryzła? Co jej zrobiłaś? – Nic nie zrobiłam. Podskoczyła i ugryzła. – Musimy iść do lekarza. Może była wściekła. – Może. – Powiedz jeszcze tylko, w co się bawiłaś. Bo to wszystkich ciekawi. Pan sprzedawca nie wiedział, co tam było. – Ja wiedziałam. – Skąd? – Nie wiem. Chodźcie ze mną. Dziewczynka idzie z przodu. Pozostali z tyłu. Blisko płotu jest mały świeży grobek. – W to się bawiłam. W śmieszną grę i w pogrzeb. – W co? Klęka przy świeżym grobie, bierze kawałek płaskiego kamienia i zaczyna kopać. Po chwili wyciąga białą trumienkę i zdejmuje wieko. Wewnątrz leży szmaciana lalka. ~~~//~~~ Po jakimś tam czasie – Tu posterunek policji. Słucham. – Mój mąż zaginął. Błagam, znajdźcie go. Proszę. – Proszę się uspokoić. Podać... – Uspokoić... czy was pogięło... ojej przepraszam.
-
Zakochana w Galaretce
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Jakub Adamczyk→Dzięki→Z galaretkami czasem różnie bywa:) Pozdrawiam:) Alicja Wysocka↔ Dzięki→Też dostałem apetyt:) Pozdrawiam:) -
szumią gwiazdy światełkami czarna przestrzeń pędzi statek to nie gałgan chce być z nami to kosmita światłolatek ? przy urwisku jest ławeczka na ławeczce dziewczę siedzi zapłakana jej chusteczka ukochany czy odwiedzi? nagle w górze coś walnęło między drzewa poleciało dziewczę biedne podskoczyło sukieneczkę aż podwiało patrzy ona w ciemne knieje tam się dziwnie jakoś mieni nagle pada i truchleje toż to paskud nie z tej ziemi mlaskające słyszy słowa przez okienko cię ujrzałem urodziłem się od nowa gdy się w tobie zakochałem dziewczę trochę ochłonęło patrzy rześko i przytomnie ciebie całkiem już pogięło galaretką gadasz do mnie gdzie masz ręce oraz oczy mowa do mnie skąd się błąka nóżka twoja niech podskoczy lub innego pokaż członka tyś ziemianką jest jedyną co to leży w mym serduszku lata świetlne szybko miną zalecimy w tym garnuszku na rodzinnej mej planecie w galarecie mego ciała zapomnimy o wszechświecie ty zanurzysz się wnet cała zacznę tobie czule mlaskać aż odczuwać będę ciarki a ty wołać będziesz jeszcze wpłyń we wszystkie zakamarki dziewczę patrzy się rumieni jakież słodkie lepkie słowa moje życie się odmieni mam ja chętkę znów od nowa ? obudziła się zgłodniała tu na ziemi w swym łóżeczku i do kuchni poczłapała by wyjadać galaretkę tak z garnuszka po troszeczku