-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
__//— Zachodzę go od tyłu. Pierwsze uderzenie siekiery kładzie ciało na ziemię. Następnie roztrzaskuję głowę, niczym miękki arbuz. Mózg koloruje trawę na różowo. Zaczynam w nim szukać ciemnej plamy. Przecież wyraźnie widziałem zło w tym podłym człowieku. Aż prześwitywało przez czaszkę. A może w podrobach ją znajdę? Rozcinam brzuch ostrym nożem. Flaki wypływają z mlaśnięciem, zakrywając stokrotki wilgotnym całunem. Tutaj też nie ma. Odcinam ręce i nogi. Może tam gdzieś jest. Nic z tego. Powracam do mózgu. Rozgrzebuję wilgotny budyń. Odrzucam strzępki kości… i nagle ją dostrzegam. Nie za duża, ale jest. Przecież bardzo kocham ludzi. Muszę ich uwolnić od transporterów tego ohydztwa. To misja do spełnienia. Po to przyszedłem na świat, żeby wszystkich pozostałych… słyszę szelest za sobą. Spoglądam w tamtym kierunku. Mała dziewczynka patrzy ciekawie i nagle pyta: – Dlaczego popsułeś tego pana? Czy go naprawisz? Bo wiesz... teraz wygląda jak misiu, na którego wczoraj nakrzyczałam. Też go... Nie słucham co mówi. Mam inny dylemat do rozwikłania. To w końcu świadek. Co prawda uczynku pełnego miłości, ale zawsze. Policja może nie zrozumieć dobrych intencji. – … popsułam, ale naprawiłam. Cieszysz się? Podejmuję decyzję pełną ryzyka. Przynajmniej na teraz musi wystarczyć. Trochę ją postraszę. Przecież ona niewinna. To tylko dziecko. Jeszcze nie człowiek, w sensie o którym myślę. Jest czysta. – Posłuchaj dziecko. To był bardzo zły pan. Musiałem popsuć, żeby… – Mnie nie popsuł? – I twoich rodziców. – Nie mam rodziców. Mieszkam u babci. Jest bardzo fajna. – No właśnie. Ją też mógł popsuć. – Rozumiem… ale on brzydki i śmierdzi. – Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz o naszym spotkaniu. Nawet babci. – Przyrzekam na misia, proszę pana. Nie powiem. – Mam nadzieję. Bo wiesz co z tobą zrobię, jeżeli zdradzisz naszą tajemnicę. – Zepsujesz mnie? – Właśnie. – Sukienkę też? Babcia mi uszyła. – Nie… a teraz zmykaj stąd. Mam jeszcze wiele dobra do wykonania. * Spotkanie z dzieckiem trochę psuje moje plany. Przecież nie mogę mieć pewności, że rzeczywiście będzie milczeć. Fakt… nastraszyłem porządnie, ale ryzyko istnieje. Muszę być jeszcze bardziej ostrożny we wszelkich działaniach. Może przez to, wielu nie spotka nagroda, zostania dobrym po śmierci… ale cóż. Czekam w lesie po zachodzie słońca. Tutaj chodzą na spacer, by podziwiać przyrodę. Może udają przed samym sobą, że chcą zapomnieć o tym, co mają w środku. Mnie mrok nie przeszkadza. I tak dostrzegam, co mam dostrzec. Błyszczą wewnętrzną podłością. Idzie właśnie jeden. Plama aż nadto widoczna. Niczym na odciętej dłoni. Prześwituje tuż nad uchem. Przynajmniej będę wiedział, gdzie szukać. Potrafię chodzić bardzo cicho. Mam nawet odpowiednie buty. Podchodzę jak zwykle od tyłu. Cholera, tego nie przewidziałem. Właśnie jakiś ptak zaskrzeczał za mną. Facet się odwraca w moim kierunku. Widzę przez chwilę zdziwione oczy. Uderzenie mam bardzo silne. Ostrze wchodzi głęboko w jaskinię zła. Siekiera prawie rozpoławia głowę. Dźwięk jest miękki i wilgotny. Na tyle głośny, że płoszy dalsze ptaszki. Nie mam dużo czasu. W każdej momencie, ktoś może iść. Zaciągam ciało w krzaki, by spokojnie szukać. Jest prawie ciemno. Mnie to nie przeszkadza. Rozrywam głowę z głośnym mlaśnięciem. Oczy nadal otwarte. I dobrze. Niech widzą moją wszechobecną dobroć. Na szczęście plamę znajduję bardzo szybko. Okaz bardzo duży, nawet jak na człowieka. Zwisa z rąk. Kładę do przygotowanej torby. Teraz muszę dotrzeć do mojego mieszkania. Przylepić następne. Upiększyć pokój. Patrzeć i mieć satysfakcję, z dobrze wykonanego zadania. * – Cholera! Nie uwierzycie w to co powiem. Wreszcie żeśmy go dorwali. – To chyba sam się poddał? – A żebyś wiedział. Przedzwonił do nas. Powiedział bardzo spokojnie, że będzie czekał na ścieżce w lesie a znakiem rozpoznawczym będzie… – Siekiera? – Doprawdy! Jestem pod wrażeniem. Skąd wiedziałeś? – Inteligentny jestem. – No dobra. Byliśmy na miejscu o ustalonej godzinie. Faktycznie. Czekał. Kazaliśmy rzucić narzędzie w krzaki. Nie stawiał żadnego oporu. Szedł jak baranek na rzeź. – Hmm… – Coś nie tak? – Nie… skąd. * {Jakiś czas temu} Dzisiaj trzeba było podjąć decyzję na przyszłość. Na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Lepiej być przygotowanym. Zmusić do radykalnej zmiany. Tym bardziej, gdy w grę wchodzi misja, dla dobra czystych. Poświęcenie jest wtedy mile widziane. Nawet życia. Dla zmyłki. By dalej działać. Inaczej, lecz niszczyć ciemność, co zabija jasność. Takie rodzinne postanowienie. *** – Dziewczynko. Jesteś już bezpieczna. Powiesz nam… co widziałaś? – Przecież ten pan był dobry. Psuł złych ludzi. Nie mogę powiedzieć. Przyrzekłam na misia. – Ten pan był bardzo zły. Zabijał ludzi. Ciebie też mógł zabić. I twoją babcię. – Ale mnie nie zabił. Nie wierzę wam. Dupki! – Dziecko… od kogo znasz takie słowo? – Od babci. Ona jest fajna, ale gdy wnerwiona… jak ja na was. – No już dobrze… spójrz na to zdjęcie. Czy to on? – Przyrzekłam na misia! – Jeżeli nie powiesz, to my ciebie… – Popsujecie? Jesteście gorsi od niego. Nie lubię was. – Kochasz babcię? – Bardzo. – On nam powiedział, że chciał ją zabić. Widział w niej… ciemną plamę zła. – W głowie mojej babci!? Też coś! Dupek! Tak. To on! {Po jakimś czasie} – No to szefie, sprawa zamknięta. – Taa… tylko jedno mnie zastanawia. – To znaczy? – Byliśmy w jego pokoju. Na ścianach od cholery czarnych kartek. Dużych, małych, o kształtach przypadkowych plam. Oczywiście nie wiemy, czy każda… oznacza ofiarę. – Kartki? – Był dokładnym pojebusem. Może faktycznie je widział, ale gdy przykleił na ścianę, to już nie. Dlatego wieszał kartki… żeby… sam nie wiem, co z nim... – Szefie. Tylko się nie rozpłacz. – Bo wiesz… tak naprawdę nie daje mi spokoju co innego. Niby taki szczegół, ale... – Ale co? – Może nic nie znaczy. – Słucham. – Wśród wszystkich czarnych kartek... jedna jest biała.
-
[Prolog] Karetka wyje przeraźliwie, jak opętana przez dławiącą wnętrze prędkość. Koła wspomagane rozwścieczoną bestią upływającego czasu, rozbryzgują bezpowrotnie upływające chwile. Pojazdy zjeżdżają na boki, nie bardzo wiedząc gdzie się podziać. Człowiek na białym pasie jest nagle na czarnym. Opiekuńcze ramiona refleksu, popchnęły go kawałek w przód. Poczuł jedynie biały podmuch i ułamek sekundy powłóczystego otarcia gładkiej blachy, na swoich plecach. Pędzący pojazd transportuje bardzo ważnych pacjentów. Leżą na wąskim łóżku podłączeni do odpowiedniej aparatury. Gdyby byli przytomni, to by im było całkiem wygodnie. Karetka dojeżdża do celu. Jedynym poszkodowanym jest rozjechany kot. Nie miał szczęścia. Mysz zdążyła uciec. Zjadł ją inny, czekający po drugiej stronie ulicy. #~#~# Dziecko metodycznie rysuje na chodniku. Kiepsko mu to idzie, gdyż kreda strasznie się kruszy. Przeciwność losu nie zraża je za bardzo. Jest cierpliwe i wytrwałe. Właśnie domalowuje ostatni promień uśmiechniętego słoneczka, gdy nagle na mgnienie wpatrzonego oka, zauważa ciemność. Przytłacza obrazek, zmieniając jego wygląd. Obiekt znika tak samo gwałtownie szybko, jak się znienacka pojawił. Rozmazuje doszczętnie świeży rysunek. Jest teraz brudny i nieładny, poplamiony błotem. Dziecko myśli przez chwilę i zaczyna rysować od nowa. Biegnę przed siebie wbrew logice, mając nadzieję, że jest to możliwe. Pragnę uciec od czegoś, od czego uciec się nie da. Jednak próbuję. Może będę szybszy. Bardziej cwany. A jeżeli umysł jest nieszczelny i wycieknie z niego to, czego pragnę się pozbyć, na zasadzie odrzutu. Jak dym z odrzutowca. To w cholerę będę w szóstym niebie. Siódme jest nieosiągalne. Nie te anioły. Widzę dziecko. Coś tam maluje. Nie wiem jeszcze co. Jestem za daleko. Całe życie jestem za daleko. Nigdy blisko. Pot zalewa twarz, cząsteczkami wściekłego potu. Dobra strona tego całego nieszczęścia polega na tym, że póki co mam święty spokój. Albo chociaż, poświęcony. Rysunek jest coraz bliżej. Biegnę ostatkiem sił. Twarde, zabłocone podeszwy, budzą zaspane echa. Chcąc nie chcąc, muszą ruszyć tyłki i odbijać się od ścian. Cały czas żywię nadzieję jakimś możliwym cudem, który umożliwi pozbycie się piekącego wrzodu. Co ono tam maluje. Słońce? Paskudne, świecące słońce? Właśnie je mijam. Jestem taki szczęśliwy, że mogę rozdeptać to cholerne żółtko. Wydusić z niego ten cały śmierdzący blask. Zmęczenie daje znać o sobie. Nie tylko to. Coś poza. Przed czym uciekam. Zniszczyłem i zniszczenie mnie ucieszyło. Poprawiło podły nastrój. Dodało soli do smaku. To zły znak. Bardzo zły. Rzygam na niego, a jednocześnie pragnąłbym z powrotem kluseczki wciągnąć. A zatem uciekam na próżno. Teraz wiem na pewno. Czuję w mózgu jakby wibracje. Pędzę jak oszalały, wywracając kosze od śmieci. Jakbym sam siebie wywracał. Bo kim ja jestem i czym staje? Biegnącym śmieciem z azymutem na szaleństwo, którego nawet śmieciarka omija szerokim łukiem. ~~~ Co za fajne ciało. Przytulnie i przyjemnie jest w nim biec. Kolorowe kwiatki wokół, a przede mną, mały rozkoszny chłopczyk. Maluje coś na chodniku. Co za uroczy obrazek. Taki wesoły, bo żółty. To przecież śliczne słoneczko. Nie widzę zbyt dokładnie, bo jestem jeszcze za daleko. Żadne malować księżyc. Nie chcę widzieć durnego zaćmienia. Żeby tylko ten stary maruda, tak ode mnie nie uciekał. Nie ma za grosz poczucia humoru. Muszę mu zrobić psikusa. Powinien się trochę rozluźnić i rozweselić. Głupi wariat. Myśli, że przede mną ucieknie. Niedoczekanie. No dalej. Nadepnijmy słoneczko. Gdy się wnerwisz i uradujesz, to może przez to ochłoniesz. Dziecko wygląda na rozgarnięte. Nie zasmucisz go. Zacznie rysować następne. Tylko sobie nie myśl, że jestem jakimś potworem. Obcym z decydującym starciem. Wesoło mi po prostu, a z ciebie śmigający ponurak, grający na dyszlu karawana, marsz żałobny. Byś się wstydził. I po diabła wywracasz kosze na śmieci? Tylko się pobrudzimy. Nie lepiej wybić szybę w oknie. Czysta robota. A i lepką krwią, ochlapać się można. Smakowity przecier pomidorowy w tym zobaczyć. I takie rozkoszne dźwięki usłyszeć. Brzdęk, brzdęk. Do prawdy. Same kłopoty z tobą. Pojebus z ciebie poważny i tyle. Dobiegliśmy do lasu. Odpocznijmy wreszcie wśród pachnących konwalii i dyndających żołędzi pod wiewiórkami. A może chcesz mi przywalić? Nie krępuj się. Uderz. Będzie weselej, gdy radośnie na czerwono siknie! Opieram ręce o kolana i dyszę z całych sił. Zaprzestałem biegu. To przecież bezsensowne i głupie. Wszystko zaczęło się dopiero dzisiaj. Tak ja to pamiętam. Nie byłem na to przygotowany, że nie jestem sam. Ale przywalić mogę. Gdybym tak mógł z nim pogadać. Czy jest to możliwe? Pewnie, że jest. Palancie. Tylko nie palancie. O kuźwa. Możemy konwersować. ~~~ – Popatrz kochanie. Tam przy drzewie siedzi jakiś facet. Dziwny taki. – No fakt. Tłucze samego siebie. Krew mu z nosa leci w dół. – W dół czego? – Trudno rzec... sprawia wrażenie, jakby chciał z siebie coś wygonić. Nie uważasz? – Uważam, że masz wybujałą wyobraźnię. – Może... podejdziemy do niego? – Jeszcze nam przywali po nosach. – Ale coś ty. Zmęczył się. Teraz tylko jest. Zakochani idą w jego kierunku. Im są bliżej, ogarnia ich coraz większy niepokój. Facet nie wydaje się groźny, lecz mimo to, czują się nieswojo. Niby czemu? Siedzi tylko i dyszy. Chociaż nie tylko. Gada ze samym sobą. Myślą sobie: zapewne biegł i się zmęczył. Na tyle bardzo, że zaczyna odstawać od ogólnie przyjętej normy. Zresztą nie nam sądzić. Widzą, że na jego ramieniu siada wiewiórka. Łapie ją i ściska z całych sił w dłoni. Słychać dziwne, wilgotne mlasknięcie. Małe flaczki i kości, wychodzą na wierzch, rozrywając futerko. – Co się dzieje? Słyszysz mnie? Dlaczego zabiliśmy to niewinne zwierzątko? – To ty zabiłeś. Jesteś przybitym, zapalonym ponurakiem – Nie truj mi dupy. Równie dobrze mogłeś ty zabić. – Ja na to za wesoły. – A ja za bardzo zmęczony. – My jesteśmy zmęczeni. – I nie wiemy, co jest nie tak. – Przeczuwam, że nasze zachowanie, to mały pikuś, w porównaniu... – Właśnie. Tyle czasu sobie grzecznie spało, aż przyszło przebudzenie. Musiało to kiedyś nastąpić. Oni o tym nie wiedzieli. Te głupki z przegrzanymi synapsami. Poczeka tu na nich. Pod sklepieniem umysłu. Chociaż już i tak się trochę zabawił. Takie mięciutkie, puszyste ciałko. A te oczęta, wybałuszone ponad miarę. Wychodzące na przeciw swojemu przerażeniu. – Kochanie. Idźmy stąd. Tu się robi niebezpiecznie. – Nie przesadzaj. Tyś nie ogrodniczka. Ciekawy facet. – Pamiętaj, że zamordował wiewiórkę. – Może go ugryzła. Nie byliśmy blisko. – Teraz już nikogo nie ugryzie. – Co za dowcip. Robi wrażenie. Wchodzą przez sklepienie umysłu. Muszą się dowiedzieć, w co on gra. Prawie natychmiast zauważają czyjąś obecność. Myśli nie ich. Zupełnie im obce. Niezdolne do przekomarzania. Skąd to się wzięło? Nie potrafią odpowiedzieć. Nadają na zupełnie innych falach. Wokół nich krążą nośniki myśli. Pełno ich tutaj. W tej krainie tylko im znanej, będącej centrum człowieka. Może nie zupełnie, ale bardzo ważnej. Żeby tylko nie zabić żywiciela. Dochodzą do logicznego wniosku, że może jedno z nich, ma podwójną osobowość. – Proszę cię, błagam. Nie zostawajmy tu. Kochasz mnie? Powiedz, że tak. – A masz wątpliwości? Bo ja nie. Oczywiście, że cię kocham. – Chyba nie chcesz mnie stracić? – Taką śliczną dziewczynę? Żeby jeszcze jakąś pokrakę... to pół biedy. – Przestań się wygłupiać. Jeszcze raz cię proszę. Wracajmy. – Taa... dobrze kombinujecie. Nie jesteście aż tacy tępi. – Daj nam spokój. Wynoś się stąd. – A cóż to? Wyganiacie samych siebie? Wszak jesteśmy jednym umysłem. – Ale nie jednym myśleniem. Po cholerę zabiłeś wiewiórkę. Co ci złego zrobiła? – O to właśnie chodzi, że nic. To mnie bardzo podnieciło. Zło w czystej postaci. Nawet nie zemsta. A w ogóle przestańcie nawijać o paskudnej wiewiórce. Mało to ich w lesie biega. Jednej mniej lub więcej. Co za różnica, a ile radochy z gniecenia. A tak a propos... trochę krwi się przyda. Błagania o litość. Jęków bólu. Zawodzenia nad swoim losem. Co wy na to? A zresztą nie... bo jeszcze się rozpłaczę... – Co chcesz zrobić, cholerny potworze? – Potworze? A skąd się niby wziąłem? Z waszych myśli w myślach. A były bardzo różne. Trzeba przyznać. A kto rozdeptał słoneczko? Symbol światła. Daliście początek, a marudzicie i narzekacie. Jesteście po jednych myślach. A teraz pozwólcie, że na chwilę się oddalę. Muszę zabić kobietę, żeby kochaś cierpiał. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Rozkosz zabijania i radość z patrzenia na czyjeś cierpienie. Nie sądzicie, że to fajne? – ... – No co? Zatkało was? Co z wami? Nagle sytuacja zmienia się diametralnie. Przynajmniej dla niej. To ostatnie chwile jej życia. Rusza do ataku, tak jak zapowiedział. Nie mogą temu przeciwdziałać. Są za słabi. Jedno trzeba mu przyznać: jest słowny. Jednak pojawia się wątła nitka nadziei. Jego mordercze pragnienia płyną wartkim strumieniem. Pełne zachłannego oczekiwania, na możliwość zadania bólu, a później śmierci, rękami swego żywiciela. Postanawiają połączyć swoje siły. Wtłaczają swoje przeciwstawne myśli, w jego wartki, zabójczy strumień. Tworzy się swego rodzaju: tama. – Zobacz jakie ma dziwne oczy. To już nie są źrenice, tylko okrągłe kawałki śmierci. – Obawiam się, że naszej. Idźmy stąd. – Nie uciekniemy. Jest za blisko. Co za tupet! – Gdyby był mały, to miałby tupecik. – Co? – To taka rozśmieszka w stanie zagrożenia życia. Minimalistyczna sesja terapeutyczna. – Co?... nie możemy się ruszyć. Jakby coś nas wmurowało w ziemię. – Może właśnie przez tę bliskość. Fizyczna projekcja: ego. – Niego? – Ego. – Dlaczego z nim nie pogadamy? – Z którym? – Co? – Nic. Błądzę myślami. Cholera. Coś nie tak. Aż tak bardzo mnie to nie bawi. Co się ze mną dzieje? Tracę chęci, na nęcące doznania natury ostatecznej. Niestety. Nurt jest za silny. Tama pęka. Myśli zabójczego zła płyną znowu. Próbowali zahamować, ale nic z tego. Następna próba i tak się nie powiedzie. Szkoda tylko dziewczyny. Za chwilę umrze w męczarniach. Jego siła jest ogromna. Tyle czasu uśpiony. Nagłabał ile trzeba. Ona nie ma żadnych szans. Ten jej fircyk, niech się cieszy, że przeżyje dla mojej radości. Jego cierpienie będzie dla mnie balsamem. Miodem, słodką rozkoszą i pszczółką bzykającą. Najpierw łamie jej ręce. Kładzie gałęzie w różne czułe miejsca. Szyszkę do ust, żeby się dławiła. Rozdziera skórę brzucha ostrym kawałkiem drewna. Jej potworne jęki jeszcze bardziej napędzają jego sadystyczno-egoistyczne myśli. Wyciąga śliskie flaki z rozczochranego z brzucha. Uderza mlaskająco otwartą dłonią, po zakrwawionych wnętrznościach. W końcu wydłubuje gałki oczne, gałązką z małym listkiem. Wiszą jak brylanty na łańcuszkach nerwów. Albo raczej: gwoździe do trumny. Bimba nimi trochę i po chwili zastanowienia, wspaniałomyślnie łamie jej kark. Specyficzny trzask płoszy małą wiewiórkę. A on... jej kochaś... no cóż... nic nie może zrobić. Ma połamane nogi i zmiażdżone jądra. Może jedynie patrzeć, podwójnie cierpieć, dając radość bliźniemu swemu. I oto chodziło. Jest: git! ~~~//~~~ Karetka stoi tam gdzie trzeba. Mają nadzieję, że uda się wszystko utrzymać w tajemnicy. Chociaż dwa trupy, pokrzyżowały im plany. Ale coś wymyślą. Mają większy problem. Nadajnik wskazał miejsce jego pobytu. Unieszkodliwili go tylko. Zabić nie mogli. To ich najbardziej cenny Eksperyment. Stracili czujność. Udało mu się uciec. No cóż. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nabyli nowe doświadczenia. Teraz zajmą się jego umysłem. Dobrze, że technika poszła na tyle do przodu, że można to wszystko, w pewnym sensie: odtworzyć, obejrzeć. Oczywiście nie dosłownie. A jak? To tajemnica. Być może każda jego osobowość, z biegiem czasu, będzie miała... kolejną podwójną osobowość... a te z kolei...znowu następne. Aż w końcu powstanie w umyśle: prawdziwy chaos... ale ile możliwości... gdyby móc to w jakiś sposób kontrolować i dokładnie badać. Wykorzeniać rzecz jasna te złe nawyki. Oddzielać plewy od gleby. Tyle różnych umysłów, w jednym osobniku... prawdziwa paleta barwi... oczywiście w żywym. Bo w przeciwnym wypadku, to już lepiej w każdym z osobna. Zawsze coś zostanie, gdyby co. # Jedna z nich zamyka wieloświat osobowości w szufladach. Przekręca klucze. Chowa je dokładnie. Nie będą przeszkadzać.
-
wyszedłem z głupoty w geniusz zboża łany tak się tutaj błąkam lecz nadal wciąż nie wiem kłosy mąką będą a za chwilę chlebem może jeno martwe zrodzą w ziemi rany nocka ciemna maluje księżycem drogę skały krwią splamione mrokiem przykryte chyba ktoś już kiedyś chciał zatrzymać życie wciąż błądzę i szukam jemu nie pomogę stoję cisza prawie tylko strumyk śpiewa słyszę że mi każe spojrzeć w tamtą stronę na drzewie jakaś postać liście zakrywa ziarna trzymam w rękach mądrości za mało luna mgłę rozjaśnia widzę to już płaczę nad początkiem chleba wisi moje ciało
-
@Lach Pustelnik Dzięki:)→No faktycznie. Muszę stosownie doradzić. W końcu jestem odpowiedzialnym, rozsądnym autorem:) Może chociaż mnie posłucha:))→Pozdrawiam:)
-
Obdarzyłam ciebie prawdziwą miłością. Byś lepiej zrozumiał sens współistnienia. Często otwierałam się przed tobą zupełnie. Lecz ty splugawiłeś nasze uczucie w kloace zła. Za moim pośrednictwem zraniłeś wielu ludzi. Bez możliwości naprawienia czegokolwiek. Przyznaję. W znaczącym stopniu, jestem za to wszystko odpowiedzialna. Tak bardzo kochałam. W końcu przyszło mi dokonać wyboru. Wyostrzyłam zmysły. To nie mogło tak dłużej trwać. Za dużo wyrządzonych krzywd bez możliwości naprawienia czegokolwiek. Przejrzałam przez mgłę zauroczenia, w którą mnie spowiłeś. Zaproponowałam popłynięcie łódką. Nic nie podejrzewałeś. Pogoda się radykalnie pogorszyła. Niebo zasłoniły ciemne chmury. Rozszalała się burza. A zatem zgodnie z tym, co przewidziałam. Fale targały nami jak łupinką orzecha. Strach w twoich oczach. był jaśniejszy od światła błyskawic. Wypadłeś z łódki, lecz ostatkiem sił, tuliłeś mnie mocno, już tylko jedną dłonią. Czerwoną smugę ciebie, zmyła woda. Byłam twoją brzytwą.
-
w szponach galarety przesiąknięty żarem ostudzony słońcem chociaż leżąc stałem kwadratowe koło brak kropek w dominie królem marionetek bez sznureczków słynę w labiryncie błądzę teraz już go nie ma czas przepływa czasem nicość wszystko zmienia wiatr zwiewa horyzont diament pognieciony kwiaty cuchną słodko ciszą biją dzwony
-
@Konrad Koper Dzięki:)→Hmm... chyba za bardzo wczułeś się w treść:)...xd→Pozdrawiam:)
-
Sekundnik
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Pia Dzięki:)→No Wiesz... czasami dziwnie piszę. Cały jestem pogmatwany, życie bywa pogmatwane a zatem ów test... za bardzo nie odbiega...:))→Pozdrawiam:) -
Liściak jak tylko pamięcią zdoła ogarnąć, nigdy nie miał łatwego życia. Najpierw wisiał na drzewie, wśród pyskatych żołędzi w pomarszczonych czapkach. Wiecznie miały do niego o coś pretensje. Nie czapki, one były cicho, ale to co pod spodem nieustannie marudziło. Cztery wokół niego dyndały. Gdy wiatr zawiewał, to musiał je trącać. Wtedy krzyczały na cały las, że za bardzo nimi chybocze na wszystkie strony, przez co one, czcigodne żołędzie, mają porysowaną gładź. Tłumaczył cierpliwie, że to wiatr wiewa jego ciałem na wszystkie strony. Po jakimś czasie, zaprzestały narzekania. Jednak pech chciał, że pewnego razu, jedną czapeczkę nieumyślnie za bardzo przekrzywił. Tak zaczęły złośliwie dogadywać, że w końcu szypułka z tej zgryzoty pękła i poszybował ku ziemi. Spadał smutny i rozżalony. Dlaczego to zrobiły. Przecież to nie była jego wina, tylko wiatru. Do niego powinny mieć pretensję. Po dłuższej chwili wylądował miękko na ściółce leśnej. Zbieg okoliczności sprawił, że kawałek od miejsca upadku, ujrzał żołędziową czapeczkę i zatęsknił za tym, co już nigdy nie powróci. To prawda. Były dla niego porządnie wredne, wyzywały z byle powodu, ale przynajmniej nie odczuwał samotności. Nagle usłyszał delikatny szum skrzydeł i ktoś z tyłu wylądował. Spojrzał za siebie i ujrzał Błękitkę, wróżkę leśną. Opowiedział jej o wszystkim. Ona widząc taki smutek, wyposażyła go w głowę, nogi i ręce, by mógł chodzić gdzie będzie chciał i by wiedział, gdzie idzie. Usypała też kopczyk leśnej ziemi i powiedziała, że ma ulepić towarzyszkę życia. Najpierw pomyślał, że żartuje. Ostrzegła też przed niebezpieczeństwem, które w lesie mieszka, ale na niego wpływu nie ma. W razie czego, będą zdani na siebie. Podziękował pięknie, grzebiąc przy kopczyku. Dłubał i dłubał, wygładzał i muskał, tam odejmował a gdzie indziej dodawał, igliwiem zdobiąc oraz różnymi kwiatkami. Z mchu leśnego zrobił figlarną czuprynę koloru: zielonego pomidorka. Następnie nadał imię: Grudka, bo z grudek ziemi została ulepiona. Natychmiast usłyszał wkurzone słowa: – Jak ja wyglądam… jak ostatnie byle co. Nie mogłeś lepiej, niezdaro? – To nie zerkaj na siebie, tylko na mnie. Jestem Liściak. – A ja: Grudka. Tak mnie nazwałeś. O ile dobrze pamiętam... bez mojej zgody. – Nie jesteś zadowolona? Myślałem, że tak. Mogę zmienić. – Przestań. Niech już będzie. – No to fajnie. – A mnie nie bardzo. Zgroza! Z takim imieniem całe życie. – Ale przecież rzekłaś... – Żartowałam. Nie marudź. No to co robimy? – Idziemy w stronę słońca. – Świetnie. Spocę się jak mysz! W ten oto sposób rozpoczęli w miarę szczęśliwą wędrówkę. Łatwo nie było. Wiele leśnych zwierzątek, chciało podgryzać człapiące dziwa. Wtedy on trzeszczał suchym liściem, a ona szumiała głośno, przesypując wewnętrzne ciało. Wszelkie pająki, żuki a nawet muchy, omijały idących z daleka, słysząc złowieszcze odgłosy ostrzegawcze. Kilka razy musiał poprawiać jej rozczochraną czuprynę. Stała później jakiś czas, oglądając odbicie w kropli rosy, poprawiając po swojemu, to co on zrobił nie tak. Wiele razy nici pajęczyny spadały na głowy. To bardzo Grudkę wściekało, bo musiała znowu poprawiać fryzurę. Jemu kilka razy ręka odpadła i coś jeszcze. Wtedy ona przykładała tam gdzie trzeba, przywiązując źdźbłem trawy. Niestety. Sielanka nie trwała długo. Wtem poczuli za sobą jakiś złowieszczy odgłos. Liściak wiedział od razu, kto po ich śladach depcze, lecz był cicho, nie chcąc denerwować Grudki. Odgłosy coraz bardziej słyszalne wróżyły jedno: bestia jest blisko. Nie mógł już udawać, że wszystko w porządku. Zaczęli uciekać co sił w nogach. Nic to nie dało. Po chwili zobaczyli stwora przed sobą. Widocznie był szybszy, wyprzedził ich, by zagrodzić drogę. Widok który ujrzeli, był tak samo straszny jak i dziwny. Ogromna tubka kleju wystawała zza drzewa. Obrośnięta zbutwiałymi roślinami oraz śluzowatym świństwem, niczym śliski wąż, falowała na wszystkie strony. Ziała okrągłą dziurą z której zwisała kropla kleju, gotowa do wystrzelenia. Drogę ucieczki mieli zablokowaną. Gęste krzaki na bokach i z tyłu, wielkie jak drzewa, uniemożliwiały ucieczkę. Mieli nadzieję, że ich nie dostrzega. Niestety, źle pomyśleli. Atak nastąpił niespodziewanie. Klejuch na chwilę zgniótł swoje ciało. Podłużna kropla wyleciała jak z procy, trafiając Liściaka. Chociaż oklejony ze wszystkich stron, nie stracił tak zupełnie zdolności poruszania. Tuba szurając podłużnym, kleistym brzuchem, była coraz bliżej niego. Grudka przeraźliwie wrzasnęła, odwracając jego uwagę. Następna kropla, poleciała w jej stronę, lecz ona była bardziej cwana. Zrobiła zwinny unik, jednocześnie rzucając swe ciało na kleisty otwór. Zatkała doszczętnie. To go bardzo wnerwiło. Stanął pionowo, kołysząc ciało na wszystkie strony, by ziemię z siebie zrzucić. Liściak, chociaż było to trudne, skoczył na niego, przewracając w kałużę wody. Napastnik prychał i chrząkał, ale wstać nie mógł. Na dnie leżały ostre kawałki igliwia. Przebiły oślizgłą skórę, która zaczęła przeciekać. Woda wlatywała do środka. Był coraz bardziej ociężały i wściekły. Grudka, namoknięta wodą, na szczęście jakoś przeżyła. Wyszli z kałuży i zaczęli uciekać ostatkiem sił, dopóki Klejuch był unieruchomiony. * – No i po ptokach – powiedziała Grudka, kształtując na nowo ręce i nogi. – Co teraz? – dodała, spoglądając w kropelkę rosy, by poprawić fryzurę. – Masz jakieś plany? – Przede wszystkim chciałbym Tobie podziękować za uratowanie życia. – No wiesz... przestań. Tak samo ty mnie, jak ja Tobie. Śmieszny jesteś z tym gadaniem. – Mam ci rozczochrać fryzur? – Chcesz dostać po łapach, to spróbuj. – To gdzie idziemy? – zapytał delikatnie Liściak. – Chwilę… muszę tobie coś powiedzieć. – Chyba nic złego? – Hmm... wtedy nie słyszałeś, ale Błękitka po cichu powiedziała, że musimy dojść na skraj lasu... – Na skraj lasu? Po co? Liściak posmutniał bardzo. Przeczuwał, że usłyszy to, czego nie chciał usłyszeć. Miał prawie pewność, patrząc na Grudkę. Też była nie taka jak zawsze. Nawet trochę ziemi od niej odpadło na jego stopy a strzępek mchu, zwisnął na czoło. – Wiesz co Liściak. Idźmy już. Miejmy to już za sobą. Mam nadzieję, że zrozumiesz. – Gdzie? – Tam, gdzie się kończy las a zaczyna zaorane pole. – Co to jest: pole? – Taki las bez drzew. – Aha. Rozpoczęli najważniejszy etap wędrówki. O dziwo, rozmawiali ze sobą wesoło, jakby nigdy nic. Pragnęli wykorzystać ostatnie chwile. Cel podróży prześwitywał jasnym błękitem przez rozłożyste konary. Jeszcze kilka kroków i stanęli w pełnym słońcu, mając drzewa za sobą. Ujrzeli – jak to Grudka powiedziała – las bez drzew. Zaorane pole. – Posłuchaj Liściak… nadszedł czas pożegnania. – Chyba nie mówisz poważnie? – Wiesz, że tak. Nie wnerwiaj mnie! – Ale dlaczego? Co ja złego zrobiłem? – Nie gadaj głupot. Tak po prostu musi być. Myślisz, że mnie jest łatwo? – To wytłumacz, o co chodzi. – Posłuchaj uważnie. Wróżka dała wyraźnie do zrozumienia, że jeżeli tutaj nie nastąpi nasze rozstanie, to znikniemy zupełnie. – A jeżeli... – A jeżeli ja będę w swoim, a ty w swoim, to nie umrzemy... i być może... kiedyś będziemy znowu razem. Wtedy pole nie będzie polem, a las lasem… to znaczy niby tak… ale… no... inaczej… rozumiesz? – Nie. – Ja też nie. Powtórzyłam tylko to, co powiedziała Błękitka. Ona jeszcze nikogo nie okłamała. Można takiej ufać. Też wszystkiego nie rozumiem. Ale pomyśl. Gdy stamtąd spojrzę w kierunku lasu, to będę mogła pomyśleć, że gdzieś tam jesteś... – A gdy ja spojrzę na pole, to też będę mógł pomyśleć, że gdzieś tam, w tych zwałach ziemi jesteś... lub cię wiatr rozwiał. – Bez obaw. Jestem cwaną bestią. – A jak coś na tobie wyrośnie? – Nie mam dużych rozmiarów. Prawdopodobieństwo, że coś na mnie... – Powiedz mi... czy tak musi być? – Musi. Chyba, że... – Co? – Nic. – Mam nadzieję, że pole jakoś z Tobą wytrzyma. W tym momencie Liściak dostał dobrotliwego kopniaka w szypułkę. # o # o Po dość długim pożegnaniu, zaczęła odchodzić w kierunku przeznaczenia. Wiedziała, że gdy tam wejdzie, już nie będzie odwrotu. Wierzyła, że Błękitka ją nie okłamała. Nie spoglądała za siebie. Sił zabrakło. Liściak poczuł ruch za plecami. Nie zdążył zareagować. Klejuch wypełznął z lasu. Wystrzelił kroplę błyskawicznie. Tym razem większą. Klej prawie zakrył całego Liściaka. Tuba ziejąc kleistym otworem, sunęła po trawie w jego kierunku. Grudka była już tylko kawałek, od początku pola. Klejuch zaczął go wsysać do cuchnącego wnętrza. Liściak, nie mógł na to nic poradzić. Wiedział, że już za chwilę, nigdy o niej nie pomyśli. To koniec. A jednak Błękitka ją okłamała. Jak mogła. Tylko jedno mu pozostało. Ostatni raz wykrzyczeć jej imię i słowa, które nie powiedział.
-
kwiaty na łące płatkami wspomnień zapachem pamięci minionych dni tulą do wiatru by zaniósł nad rzekę siłę co jeszcze ostatnim tchnieniem pozwala nie tonąć lecz płynąć mi nie to co piękne lecz to co trudne w tym zaplątaniu zrodzony jest ład chaos uśpiony w ożywczym źródle lecz wodę brudzi cuchnący ściek fałszywą maskę nosi wciąż świat czas się rozwija ze szpuli życia aż kiedyś zostanie pusta i czysta sekundnik odsłania beznamiętnie horyzont co słońca blask nie skusi mgłą jest spowita końcowa przystań
-
pętla wspomnień życie ściska do cienkiej kartki która pamięta płomień zapomni co za chwilę spali chcę być nim on mnie ocali
-
? ? ? – Mamo czy mogę na sanki wyjść. Smutno mi. Nie każ w domu tak wiecznie tkwić. Śnieg napadał na bliską górkę. Pójdę, pozjeżdżam, może wystraszę myśli smutne. – No dobrze dziecko. Pozwalam tobie. Może faktycznie się wszystko odmieni i twą twarzyczkę rozweselisz. A nawet znajdziesz piękny prezent, o którym jeszcze nawet nie wiesz. Ja w tym czasie zrobię pyszny obiad i na deser coś tam dodam, ale się będę… – … wiem mamo, denerwować. – Masz racje, lecz mogę zerknąć przez okienko. Pomyśleć sobie, tam jesteś córeczko. Dziewczynka podchodzi na białym dywanie, lecz smutne myśli, nie chcą opuścić dziecka wcale. Choć siedzi na sankach i w dole widzi obraz przedziwny: w śnieżnej kołderce dom rodzinny. Zjeżdża dość szybko, aż biel się kurzy. Czy jakaś śnieżynka radość wywróży? Aż nagle raptownie robi fikołka, wpada w zaspę, aż cała przemokła. Gramoli się spiesznie i oczom nie wierzy… na śniegu zgubiony, samotny leży. Trzęsie się bardzo, bo jest mu zimno. – Pomóż proszę, kochana dziewczynko. – To fajnie że jesteś, dziękuję tobie. Założę na buzię, sobie pomogę. Lecz najpierw ogrzeję w kieszonce kurtki. Nie chcę byś zachorował, uśmiechu malutki. Z utkaniem do wnętrza nieco się trudzi, wtem widzi chłopczyka, co bardzo płacze, chyba coś zgubił. – Co tak rozpaczasz, powiedz miły. Jakoś tej biedzie zaradzimy. A on markotny milczy przez chwilę, by wreszcie powiedzieć: – Uśmiech zgubiłem. Dziewczynka wie, co ma w kieszeni... i teraz ma oddać i nic nie zmienić. A jeśli to wcale nie jest jego? Zakłada zgubę… by od razu twarz rozchmurzyć. – Ładny mój uśmiech na twojej buzi – słyszy słowa, ni to smutne ni radosne, jakby ktoś nucił, decyzji piosnkę. I nagle już wie, co cały smutek z niej wywlecze. – Proszę, załóż. Tak bardzo się cieszę twoim uśmiechem! (: ? ? ?:)
-
namaluj proszę na płótnie myśli spojrzenie pragnienia ściana zostanie dziś pusta mój obraz w ciszy zatrzymaj nie zakryj nocy strumieniem ni echem tęsknoty mrocznej zasnę u progu wystawy nasiąknę farbą odpocznę motyle na białych skrzydłach uniosą światło i barwy lecz tak się może przydarzyć błękit zawiedzie i zadrwi
-
@Konrad Koper Dzięki:)→To jest okrojony dłuższy wiersz:)→Pozdrawiam:)
-
Drabble→Żebracze Szczęście i inne...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Żebracze Szczęście Żebrak wierzy w Boga, lecz cóż z tego. Siedzi oparty o ścianę kamienicy, mając nadzieję, że ktoś go poratuje paroma groszami, bo mu się życie w taką sytuację poukładało. Gdyby zapytać o przyczynę, to jakby rozmawiać z płytą nagrobną. Ten sam efekt. Nagle widzi przed sobą rodzinę. Matkę, ojca i dziecko. Wrzucają sporą sumkę. Zdziwiony dziękuje. Odchodzą. Patrzą na niego kiwając serdecznie. A zatem ładują się nierozważnie na jezdnie. Tir przerabia idących na tercet trupów. Tłum gapiów spoziera ciekawie. Tylko żebrak klęczy i wznosząc oczy do nieba, cicho szepce: Dzięki Panie Boże, że nie wezwałeś ich do siebie trochę wcześniej. Poezjocjanka Poezjocjanka pragnie zakosztować literackich frykatesów, gdyż na parterze… ni cholery. Odwiedza firmę o wdzięcznej nazwie: „Poetyckie Doznania”. –A zatem chce pani doświadczyć: mocnej pięknej metafory? – Natychmiast! – Płatne z góry. Po chwilowym ogłuszeniu, stęskniona słyszy kojące słowa: – Proszę spojrzeć… dokąd sięga czubek szubienicy. – Doskonale wiem dokąd... sięggachr – To metafora łabędziego śpiewu. Doznania zapierające dech w piersi. – Pierchchchsiach. – Przepraszam… piersiach… wolniutko dociskająca się pętla. Jesteśmy firmą z wiekową tradycją. Dbamy o renomę. – Nie pierdochrry. – Też tak sądzę... grafomania... zwykły sznurek, nie wytrzymałby ciężaru poetyckiej wiedzy. – Dupekchryyy – Miło słyszeć pochwałę. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby sprostać wymaganiom przemiłej klientki. Fakturkę przykleję do sinego języczka. Kupy Piachu Naprzeciwko siebie, mieszkały dwie Kupy Piachu z mniejszymi kupkami. Żółtawa nieustanie chwaliła swoje dzieci. Wprost nie dawała spokoju Szarej. – Kiedy patrzę na twoje maluchy, to myślę sobie, że na pewno trudno jest tobie udźwignąć ciężar ich głupoty. Spójrz na moje. To bezkresny iloraz inteligencji, wykształcił im tak piękne kształty. W porównaniu z twoimi... Minęło trochę czasu, lecz sąsiadka nadal wygłaszała wiadome kwestie, nie bacząc na zachodzące zmiany. Aż zaiste ziarenka iskrzyły. Lecz pewnego dnia, coś jej podpadło i chociaż nie była wcale ciekawa, to musiała zagadnąć: – Jakoś ostatnio twoich uroczych pociech nie widuję. – Bo są rozgarnięte, w przeciwieństwie do twoich. Milcząca Owca – Cały czas żre w milczeniu – rzecze stado. – Że też takie dziwadło musimy tolerować. Niby swoja a nie nasza. – Nie dosyć, że z boku, to spójrzcie na jej kolor. Jak obesrana sobą. – Ohyda. Z lasu skrada się wilk. Wybiera stojącą na uboczu. Ona tylko chwilę beczy. Rozszarpane gardło usprawiedliwia nagłe zamilknięcie. Stado bezpiecznie ucieka w dalsze życie. – Kurde, tak sobie myślę… że odezwała się raz, ale we właściwym momencie. – Uratowała naszą egzystencję. – Przestań pierdzielić. Gdybyś spostrzegła za dupą wilka, też byś zabeczała. Wielkie mi co! – Przynajmniej nie musimy oglądać tej, co miała nierówno pod wełną. – Śmierdziała inaczej niż my. – Zaraz zwymiotuję. Przerwa w Życiorysie Potwór wyszedł z jaskini. Obejrzał siebie i stwierdził słowami, które nagle potrafił wymówić, że musiał mieć długą przerwę w życiorysie. Powłóczystym spojrzeniem omiótł okolicę. Jeszcze przed chwilą zabijał swoje ofiary tylko wtedy, gdy głód mu dokuczał. Miejsca wokół miał dosyć. Nie pragnął więcej. Gdy spoglądał na świat, nie zawiścił czegokolwiek. Kiedy był syty, nie krzywdził żadnego stworzenia. Radował się otoczeniem, tak jak umiał najlepiej. Na ile mu pozwalał jego niewielki rozum. Teraz wszystko się zmieniło. Zyskał pełną świadomość swojego istnienia i podejmowania decyzji. W oddali ujrzał sobie podobnych. Patrzyli na niego wrogo, a on na nich. Stał się pełnowartościowym człowiekiem. -
Ballada o Pomocnej Śmierci
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
gdziekolwiek idę lub ciało swe błąkam ciemna postać wciąż przy mnie stąpa ciągle słowami me uszy zrasza no powiedz wreszcie ja cię przepraszam nie będziesz ty musiał listu pisać zresztą nie zdąży i tak przeczytać gdy twoje ciało z padołu zmiecie nie będzie lubej już na tym świecie jestem wnerwiony tą sytuacją chcę ją spłoszyć grzecznie i z gracją lecz ona rzecze to samo znowu powiedz jej za nim pójdzie do grobu dodaje także szatą szeleszcąc słowa prawdy co brzmią złowieszczo różnie w życiu może się zmienić nie ją lecz ciebie włożą do ziemi wiem rozumiem lecz droga daleka na pewno tam wcale za mną nie czeka będę się męczyć jak czubek głupi a luba me słowa na łożu odrzuci nie błaznuj mi tutaj bo kosę wyciągnę raz jeno ciachnę do dołka cię wciągnę trudy wędrówki męczące są wiem lecz gdy przeprosisz będzie ci lżej jeszcze z jej śmiercią trochę poczekam lecz na piszczela jak długo mam zwlekać ubieraj się prędko ruszajmy w drogę kapturem cię popchnę to ci pomogę towarzyszka zaczyna narzekać ta sprawa nie może dłużej już czekać chociaż wielce strudzony byłem kosę kamieniem jej wyostrzyłem w samą porę gdyż bestia zajadła z krzaków gęstych by zgwałcić napadła miała potworną na ciała chrapkę lecz śmierć zrobiła z niej tanią jatkę oj to nas ciutkę przystopowało bo resztki potwora przyjęło me ciało kapturek siadła by sobie folgować gdy ja musiałem flaki zdejmować szliśmy przez lasy i różne bory to nauczyło nas wszystkich pokory żadna bestia nie chciała się wtrącać lub chociaż dla draki deczko pokąsać lecz złośliwe trzy krasnoludki bezczelnie mi chciały skraść tenisówki lecz gdy spostrzegły szczerniałą postać na boso wolały w grzybie pozostać wnet ujrzeliśmy śliczną chałupę tam dziewczę leżało lecz nie nadpsute jak żeśmy stali weszliśmy do środka by nadal żywą miło napotkać stoimy przy łóżku gdzie ona leży znowu ją kocham choć w to nie wierzy jest taka ładna i taka młoda nie mogę wydusić ze siebie słowa śmierć stoi przy mnie łzy w oczodole to racja urocza psia mać kurde molek ale cóż począć szef rzekł na stronie nie będzie dla niej jej życia koniec nagle z łóżka słyszy pytanie czy też kiedyś umrzesz czy tak się stanie no oczywiście że tak ci powiem gdy znajdziesz się w niebie nie będzie mnie w tobie nadal nie mogę słowa powiedzieć a chciałbym przeprosić musicie wiedzieć ciemna postać trąca mnie w nogę rzeknijmy razem ja ci pomogę i tak ze śmiercią chociaż na zmiany mówimy głośno my przepraszamy ja za krzywdę co tobie zrobiłem a ona za to że pójdziesz w mogiłę lecz miej nadzieję moje kochanie każdy stąd zejdzie tak wszak pisane naprawdę wierzę że znów się spotkamy bez grozy śmierci gdy zaufamy białe lilie złożę na grobie na znak pamięci mej tutaj o tobie nawet gdy spali na popiół słońce tam je odnajdziesz świeżo pachnące ta z białą czaszką tak się wzruszyła że pieszą wędrówkę na kosie odbyła a w owej wiosce każdy to słyszał przez wiele wiosen nekrolog nie wisiał -
samotna przytulona do rzeki spogląda do snu ostatniej fali tam ślady rysunków malowanych piaskiem szybującym między palcami dłoni której nigdy nie było by echo wchłonęło skałę
-
Duszenie i Ścinanie
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Nata_Kruk Dzięki:)→Lubię dziwności, aczkolwiek nie wszystko wrzucam:) Gdy uwolnić uduszoną sprężynę, to wraca do punktu wyjścia. Człowiek nie zawsze:) Pozdrawiam:) -
Rozkład naszego niewielkiego miasteczka, zaistniał na pustym okrągłym polu. Otoczone górami, w golfa raczej grze nie sprzyja, gdyż żwawo wystrzelone, szybko wracają. Są bardzo wredne i pamiętliwe. Niektórzy zatem trzymają na meblościankach, te pocieszne białe kulki, by od czasu do czasu pomyśleć, jacy naprawdę są lub częściej… jacy są sąsiedzi. Na środku, w centralnym miejscu naszej ukochanej tarczy, spoczywa cmentarz. Też okrągły. Zamiast ratusza, który okrągły nie jest, bo go nie ma. A niby po co? Wszystkie sprawy załatwiamy między sobą. Polubownie, mniej polubownie lub ostatecznie. Stąd potrzeba grzebania zmarłych. Przy stawianiu ogrodzenia powstał konflikt, z której strony ma być wejście, żeby wszystkim wypadała ta sama długość, pod idące nogi. W końcu wybudowano jedną okrągłą bramę, czyli zburzono ogrodzenie. Wytyczono jedynie pas okalający, by było wiadomo, od którego miejsca odczuwać niepokój. Wtedy jeszcze nie wiedziano jakie zjawiska zaistnieją, lecz przeczuwano i stąd taka a nie inna prorocza decyzja. Nikt jednak nie zgadł, że sytuacje zakończy jakaś osoba i to jeszcze taka, której między nami nie będzie. Rada Miasteczka – czyli wszyscy mieszkańcy – jednomyślnie zdecydowała, iż cmentarz jest godny opieki, bez względu na to jak to rozumieć. No bo jakże to. Trzeba przecież pilnować, by jakieś obce siły nie wtargnęły na posesje, czyniąc zamieszanie wśród grobów. Przybyło ich trochę, jednak większość z przyczyn naturalnych. Na przykład ktoś komuś głowę kilofem rozwalił a przecież chciał trafić w naturalną skałę, gdyż akurat rzeźbiarz dłubał, a uderzył przypadkowo też naturalnego modela. * – Mam propozycje. Wybierzmy zgodne małżeństwo, jako cieciów. Zrobimy domek za granicą pasa. Tam zamieszkają, mając dozgonne spojrzenie na sprawę. – Tak, tak. My możemy być. Lubimy takie sytuacje. Żyjemy w zgodzie już od dłuższego czasu i żaden to dla nas problem. – Trzeba was jakoś nazwać, żeby odróżnić od normalnych mieszkańców. – Co ty pierdzielisz. Przecież będą się odróżniać miejscem pobytu. – Kto zbuduje Domek Cieciowy ? – My!! – Tak też myślałem. – My wszyscy. – A oni nie pomogą? – Nie. Od dzisiaj śpią na cmentarzu. Przywyknąć muszą. – Przecież plac budowy zbudujemy... to nie mogą kawałek dojść, by wspomóc rzeszę pracującą? – Nie. Siły będą im potrzebne do czegoś innego. – Co racja... to zjeść. – Właśnie. Na wewnętrznym obrzeżu cmentarza stoją dwa domki. Deklarowana zgoda okazała się nie zgodna z ich tradycją małżeńską. Problem polegał też na tym, że trzeba było wybudować ogrodzenie, żeby domki mogły spoczywać, po obu stronach bramy a oni żeby wiedzieli, gdzie koniec cmentarza a początek miasteczka. Jednym słowem: konkretny obszar do zerkania, otoczony półtorametrowym murem. * – Proszę księdza! Ruszajmy wreszcie. Wiadomo przecież jacy oni niecierpliwy i co może z tego wyniknąć. Nawet już tam nikt nie chodzi. Chyba że poziomo do ziemi. Ciągłe kłótnie słychać. Jak walną powtórkę… a jest na to duża szansa, to znowu beðzie problem – Wiem córko, wiem. Ale cóż. Nie zbadane są ścieżki Pana. – Ale ich na pewno. Nie mieszkają daleko od siebie. Po obu stronach ganku i tui. – Jak nie chce im się wychodzić, to wychylają głowy z okien, drąc się wniebogłosy. – Takich głosów niebo nie potrzebuje. – Fakt. Zagłuszają chóry anielskie. – Trąby jerychońskie przy okazji. – Nawet kiedyś marmurowy aniołek odleciał wnerwiony z pomnika, zatykając sobie uszy. – A znicz był dziwnie przygaszony. – Zakłócają spokój świętych pamięci zmarłych. – Nie wszystkich. – Co nie wszystkich? – Świętych. – Bez przesady. U nas sami spokojni. – Tak. Głuchoniemi, martwi lub co akurat śpią. * Kondukt zbliża się do cmentarza. Brama otwarta. Tego jak zwykle dopilnowali. Trzeba im to przyznać. Mieszkańcy idą z lekka spłoszeni. Ciekawie, co dzisiaj za hece wynikną. Różnie to z nimi bywa. Chociaż przeważnie rytuał jest zachowany. Okazuje się, że chyba dzisiaj też. Póki co nowości nie wprowadzają. Trumna przekracza granice cmentarza. Z obu stron wyskakują dziwne stwory, przypominające ludzi. Od czasu angażu i otrzymania umowy na czas nieograniczony, są znacząco podobni do podopiecznych, leżących dłużej od innych. Nie śmierdzą jednak. Mają na sobie czyste i schludne pośmiertne plamy. Niektórzy by nawet woleli, żeby śmierdzieli a zachowywali się w miarę normalnie. Nic z tego. To co zawsze. Walka o trumnę i jej wkładkę. Każda ze stron ma wykopany grób i nie chce, żeby pozostał pusty. Tu chodzi o prestiż. W końcu są nie tylko cieciami, ale czymś więcej. Kopią doły i nie chcą żeby zostały samotne. Takie coś ich cholernie dołuje. A że nieurodzaj i trumna zawsze jedna, to walczyć trzeba. Tak zwani żałobnicy – gdyż nieboszczyk był jaki był – odbiegają na wszystkie strony, robiąc kółeczko i scenę do zdrowej rywalizacji. Trumna spoczywa na ziemi. Po obu stronach dyszy i podskakuje: groźnie małżeństwo cieciowe. Jak zwykle w takiej sytuacji, zabiegają o wsparcie zgromadzonego tłumu. Przecież sami by trumny na miejsce nie zanieśli. I jak zwykle ktoś podaje urnę. Inni wyciągają kartki i coś do pisania. Początek wyborów. Kto pomoże żonie a kto mężowi. Wspomniani robią wszystko, żeby się przypodobać. Całun agitacji przykrywa wszystkich. Jedna ze stron tańczy na trumnie a druga czyni salta przez groby. Zapobieganie o głosy wyborców przybiera na sile. Kto dostanie więcej, temu pomogą w zaniesieniu pakunku i włożenia go do grobu. A poza tym, zwycięzca otrzyma niezwłocznie kasę, a drugiej stronie pozostanie ręce w geście rozpaczy rozkładać. Nagle nastaje cisza jeszcze bardziej cicha niż w grobach. Prawie ciemność napływa zewsząd. Nad drzewami pojawia się ciemna, pulsująca plama. Coś zaczyna z niej kapać. Tyle, że krótko. Jedna z kropli trafia tańczącą na trumnie. Zgromadzeni uciekają w popłochu. Doszło do tego, co dziadowie z fajek dziejów wydmuchali. Żona grabarza, przeistoczyła się w straszną Grabrzycę. Pożoga i zniszczenie nawiedza cmentarz. Wspomniana w powyższym akapicie, szaleje na cmentarzu. Jedyne pocieszenie jest takie, że nie może wyjść poza mury obronne. Wyglądem swoim nikogo nie dziwi. Zwyczajowe czarne okrycie z jeszcze bardziej czarnym kapturem, pod którym można dostrzec, trzy żółte oczka z niebieskimi rzęsami i barwnymi powiekami. Ludzie stoją bezpiecznie na zewnątrz, patrząc jak groby fruwają, kawałki drzew tudzież zwłoki. Nic jednak nie wylatuje poza ogrodzenie. Dobre chociaż to. Będzie więcej miejsca dla żywych. Ciemność się wzmaga, lecz niektóre znicze jeszcze świecą. Nad okalającym ogrodzeniem, tłum widzi mniej więcej połowę Grabarzycy. Jest wysoka. Płachty odzienia fruwają jak skrzydła ogromnego kruka, na tle gwiazd i księżyca. Sukienka płonie, zapalona od świeczki. Postrzępiona, żółta poświata, okala zgromadzonych. To fajnie. Ciekawiej, chociaż straszniej. Właśnie Grabarzyca pochyla się nad czymś. Odwraca głowę w kierunku zerkających. Mogą dostrzec dwa żółte oczka, zakrywane na ułamki sekund, trzepoczącą mroczną szatą. Dwa, gdyż jedno omyłkowo wydłubała kamiennym sisiolkiem aniołka. Obserwujący rodzą niecierpliwość. Obowiązki czekają a tu trzeba stać i patrzeć. Jak długo to jeszcze potrwa. Nawet męża Grabarzycy nie widać… a jednak widać. Biegnie do nich od strony miasteczka z uśmiechem dziwnym na twarzy. Obok podskakuje jego małoletni krewny… gdzieś z głębi kraju. Przyjechał specjalnie. Też radośnie zadumany we wszystkim. Grabarz krzyczy do nich z daleka: – Pamiętacie? – Pamiętamy, ale co? – Przepowiednie. – Że gdy się pojawi… – … to trzeba ją wystraszyć… – ….i wtedy powróci do zwykłych kłótni… – … o kłótniach tam nie ma. – Ciekawe kto ją wystraszy i czym? – Ja! Tłum patrzy na dzieciaka głupkowato. On? To małe żabstwo? Nagle milkną w uwagach swoich, bo muszą krzyczeć. Chłopiec biegnie w kierunku zdarzeń, niecierpiących zwłoki. Przekracza jego granicę. A tam nadal szaleje Grabarzyca w odmętach cmentarza. Właśnie otwiera kolejną urnę. Wsypuje zawartość do ust. Przełyka i piekielnie głośno beka, szaro dymiąc z ust. Aniołek spada, znicz gaśnie, kwiaty więdną, robak zaprzestaje wcinać młodego trupka a w pozostałych grobach od tego wszystkiego szczęki opadają. – Siostrzeńcu – krzyczą wszyscy – wracaj. Ona cię rozszarpie. Nie widać, żeby miała poczucie humoru. No chyba, że specyficzne. – Spoko! Nie martwcie się – drze się jeszcze donośniej. – Długo oglądałem i doszedłem... – W takiej chwili? – ... do wniosku, że jednak od niej brzydsza. Zdecydowanie nawet, chociaż do rany przyłóż. – Kto? – Cicho być!! Zaraz jej pokażę. Powróci do swoich z przerażenia. – Co ty bredzisz – szumi tłum w połaciach zgrozy. – Wracaj. Młodyś jeszcze. Życie przed tobą. – Kurdę… jest problem. Wujek jednak nie padł… no nie. Spoko. Nie dowidział od dłuższego czasu… a rodzina się przyzwyczaiła… bo co miała zrobić. – Co ty tam brzęczysz? – Zaraz jej pokażę. Ona zobaczy po raz pierwszy. To będzie dla nie prawdziwy szok. Panika się nasila. Zgromadzeni widzą ponad murem Grabarzycę. Trzyma wybawiciela w sinych rękach na wysokości twarzy. Chucha na niego powiewami rozłożonej zgnilizny. Zaraz mu głowę urwie lub co tam natrafi. Kamienny aniołek wylatuje poza cmentarz i szybuje gdzie pieprz rośnie, kamiennie mlaskając. Nie chce na to patrzeć. Reszta też nie nie chce, ale cóż poradzić. Skoro już tu są. Nagle uwięziony zaczyna wyjmować coś ze spodni. Niektórzy odwracają głowy zniesmaczeni dedukując, że raczej tym jej nie wystraszy. A on trzyma w rękach jakiś mały prostokącik. Na wprost oczu Grabarzycy. Ta zastyga w przerażeniu, niczym spanikowany słup soli… by po chwili zrobić się mniejszą, ubraną jak kiedyś i marudzącą na męża swego, chociaż nie wie, gdzie on jest. Wszystko wraca do normy. Tylko cmentarz trzeba odbudować, aniołki wyłapać oraz urny uzupełnić. * Kondukt pogrzebowy zbliża się do cmentarza. Nad bramą, na pamiątkę wydarzeń, w ozdobnej obudowie spoczywa Fotografia Ciotki. Jak ktoś koniecznie chce, może przystawić drabinę, uchylić drzwiczki i sobie przypomnieć widok. Na własną odpowiedzialność. Ostatnio jeden spadł. Właśnie go niosą.
-
Jestem Wielki – Niby z ciebie taki wielki a o półpauzie przed J zapomniałeś Po diabła pauza. Wygląda jak ogon z przodu. Zresztą mnie wygadujesz a sam kropki na końcu nie masz. – Nie jestem pieprzonym leżącym i - Spójrzcie. Mam półpauzę z lewej. Można się przełamać. – To ma być półpauza Jakby mucha nasrała. – Cicho wy! A temu co się stało. Musiałeś wykrzyknąć takim wielkim wykrzyknikiem. Tu dzieci Interpunkcji śpią. Nie winne za wyczyny rodziców. – Przepraszam… jam tu obcy. Czy to u mnie na początku… to półpauza. – Nie. Jedna druga. – To w końcu jedna czy druga? - Oczywiście… musiał się pochwalić pytajnikiem. – No co ty. Zapytałem więc pytajnik. A u ciebie dywiz na początku, patałachu. • Dywizja To już wojna wśród nas Mogłeś zadać pytanie retoryczne. ~ Co tu się wyprawia. Się wnerwiam i się denerwuje. – My też. Trzy razy się. Się dobrze czujesz. I jeszcze się kropa na początku przypałętała. Dobrze, że chociaż przecinki poszły w cholerę. Upierdliwe paskudy. Nigdy nie wiadomo… – A temu co. Znowu kropki. Na dodatek trzy sztuki. Tu portal literacki a nie części zapasowe do biedronek. • Kropki nas nie opuściły. Zarazy jedne. Tylko jemu poskapiły obecności. Gdzie sprawiedliwość. – Skoro to portal literacki to dlaczego tyle głupot napisaliśmy. Nie my autor dziwak. – Dawać go tu A gdzie pytajnik - No tu ? Wrzuć go do góry palancie. Za napisaliśmy. – Autora tego bez kropki – Autora to w ogóle poza stronę. Niech sobie wsadzi interpunkcję. • W to miejsce którym zazwyczaj myśli gdy pisze ?¿ – Taa tylko nam wstyd przynosi a po ciula dałeś dwa pytajniki a ten drugi dziwny jakiś. Głupiś On jest pytajnikiem innym inaczej. – Taa Ciekawe do jakich końcówek będzie przydatny. • Do końcówek pytań rzecz jasna. – Skąd mam wiedzieć? Trza zapytać szamana Myślnika. On dużo wie. - O ile mi wiadomo w tej chwili jest na pauzie ,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, – Cholera zwiewajmy! Przecinki przed tobą z prawej. Atakują kolektyw i pasują jak wykrzyknik do zwłok. • Zawołajmy entery. Rozdzielą nas i będzie przecinasom trudniej trafić. Nie mamy tyle kasy a entery zachłanne. Każą sobie płacić powabnym ortami. ~ Chybu nie mumy zbut wieli. • Nie. To jeno literówki. ~ Ile procent % – Twardą spacją im przywalić! Zrobić z nich kropki i wykulać poza stronę! – Nie pytaj, tylko działaj? Daj przykład? Jestem autor. Coście porobili z moim tekstem, łobuzy zatracone. Toż to gorsze od chaosu! Ja tak nie napisałem. Jeżeli to próba buntu, to chyba wiecie co trzymam w ręce? –– –– Chyba nie – A właśnie że tak. Rózgę czarodziejską Delete. • O kużwa!!!!????……….,,,,,,,,– –– -%%%%
-
szubienica z patosu zrobiona pętla grafomańska kark zgniecie skonam nie bardzo stłamsi i zasmuci kiedy postara się dno zadusić lub gilotynę zamówię mejlem srebrnym ostrzem posłuży wiernie zetnie zaimki dopełniacze wyrówna rytm rymy zmieni z wiersza co złe zdoła wyplenić a kaci znawcy sprawnie utną co psuje całość ostrą przerzutnią biedny poeto tak się nie spinaj :( jeszcze ci pęknie weny sprężyna
-
? Ɲɑsíօղƙօ ?
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Sylwester_Lasota Dzięki:)→Masz całkowitą racje. Jak to w życiu. Nie zawsze rytmicznie i bez chaosu:) Pozdrawiam:) @Koziorowska Dzięki→Też→ Pozdrawiam ciepło:) -
__//-- Jego wyliniały płaszcz wygląda tak samo, jak pies idący przy nim. No… może zwierzę bardziej ekskluzywnie, bo mniejsze. Mniej się rzuca w oczy. Czyje? Chyba tylko jego pana? Nikogo więcej na ulicy nie ma. Owszem. Są. Zaropiałe od rdzy samochody, wybite szyby w oknach, wszechobecna roślinność i ledwo stojące domy. Kamienne, popękane figury, świecące pustymi oczodołami okien. Najgorsze jest to, że nie wiedzą skąd się tu pojawili. Pies nie wie, bo taka psia natura. Człowiek nie wie, bo nie ma czego wiedzieć. Całkowity brak wspomnień. Jakichkolwiek. Nawet odrobiny. Wędrują już od dłuższego czasu. Słońce właśnie zachodzi. Promienie prześwitują przez sczerniałe i suche gałęzie drzew. Nawet ptaków nie ma. I ta wszechobecna cisza, przerywana od czasu do czasu, szczekaniem psa. Chyba jedynego na świecie. Tego co kroczy wiernie u boku swego pana. Człowieka przestało cokolwiek dziwić. Może poza jednym. Nie odczuwa głodu. Tak samo pies. No i dobrze. Tu nie ma nic do jedzenia. Wszystko zostało strawione dawno temu. Gdy jeszcze jeździły samochody, a ludzie uśmiechali się do siebie nawzajem lub zabijali czym popadnie. Te dwie istoty tego nie wiedzą. Pojawiły się nagle. Nie wiadomo skąd. Dla nich świat prawdziwy to ten, co widzą i odczuwają teraz. Nie było żadnego przedtem. Kolejna rzecz go zastanawia. Że się może zastanawiać. Myśleć w określonym języku. Gdzieś na skraju świadomości zostało coś, co zostało mu kiedyś wrzucone. Odrobinki tego co nie pamięta. Nie kombinuje w ten sposób, że o czymś zapomniał. Raczej dziwnie czuje, że nie jest umysłową całością. Że kiedyś było w nim coś, co mu odebrano lub nie miano co odebrać. To by było jeszcze gorsze. Robi się ciemno. Pies co jakiś czas szczeka, jakby bez przekonania. Nie wie, że głos słyszy tylko jedna osoba. Nawet nie wypłoszy szczura tym szczekaniem. Chyba jedynie uśpione echa. Nie wie czegokolwiek. Tak samo jak jego pan. Pod tym względem są sobie równi. Wiedzą, że nie wiedzą tyle samo. A może nawet tego nie wiedzą. Nie rozpoznają deszczu, który zaczyna padać. Pierwszy raz go widzą. Coś im kapie na głowy. Nie chcą tego. Jakieś małe potwory, rozbryzgują się na ich ciałach. Co to w ogóle jest? Nie mogą się tego pozbyć. Pies biega w kółko, lecz to nic nie daje. Człowiek nie biega. Stoi zrezygnowany. Co go jeszcze czeka w tym nieznanym świecie? * Po jakimś czasie. * – Wiesz co – powiedział Pies do swego Pana. – Nie miej mi tego za złe, ale zagryzę tego narratora. W takim świecie w którym nas wymyślił, raczej nie wyżyjemy. – Skąd o nim wiesz skoro nic nie wiemy? – Nie wiem. Ale mam zęby. – Hmm… może i racja. – Wiem co szczekam. Spoko. – No nie wiem… – Tak czy siak, będziemy mieć chociaż nadzieję, że narratorem zostanie ktoś inny. Wymyśli lepszy świat, zapełni nasze umysły wspomnieniami… o czym to ja szczekałem? – A w ogóle szczekałeś?
-
(część instrumentalna) następny dzień a ty jak wariat śnisz na nowo kiedy się zbudzisz stwierdzisz odejść trzeba już gardło podcina przyszłość swoim bezsensem chwile nie wrócą choć byś tu klęczał cały wiek tyle prawd nazwałeś kłamstwem chociaż umysł płynął w dal zgasło światło ślad pozostał szary pusty już nie ten wtedy słowa twoje czy na zawsze pochłonęła kartki biel może ciemność w tobie bezsilność mordercy dnia (część instrumentalna!) dostrzegasz kwiat ukochany diament tej łąki gdy go rozgnieciesz zabijesz jego delikatny blask nigdy nie wróci żeby rosnąć tutaj jak kiedyś lecz być może jakaś inna gdzieś w dali jest * tyle kłamstw nazwałeś prawdą chociaż umysł płynął w dal zgasło światło ślad pozostał szary pusty już nie ten wtedy słowa twoje czy na zawsze pochłonęła kartki biel może zmieni zwątpienie w mrok co nie pokona dnia * spójrz w złote lustro obraz za mgłą widzi ciebie a może dotknij by nie zwątpić to chociaż ramki znajdziesz cień i lśnienie * czy zawładnie całym tobą przeistoczy w inny sens poszybujesz nie przy ziemi lecz wysoko gdzie echo twoje jest