Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. Kochani moi. Jutro zaczynamy coroczne Igrzyska 50 na 50. Zasady wszyscy znają. Z uwagi jednak na to, że są to Igrzyska Jubileuszowe, wprowadziliśmy pewne zmiany. Coś w rodzaju niespodzianek. Nie mogę oczywiście wyjawić na czym będą polegać, bo sami chyba przyznacie, że cóż to by były za niespodzianki. Pragnę jedynie powtórzyć, że zabijanie pozostałych uczestników, nie jest zabronione, ale też nie wskazane dla własnego dobra. Nie macie się niszczyć nawzajem, lecz walczyć z różnymi przeciwnościami. A sami rozumiecie. Im mniej uczestników, tym większa szansa ze zaatakują któregoś z was. Oczywiście, żeby być zupełnie uczciwym, powiem też, że wszystko może się potoczyć zupełnie inaczej. Uczestnictwo jest dobrowolne. Nikt was nie zmuszał. Niestety, ilość biorących udział – z uwagi na trudne przygotowania w sensie technicznym – została ograniczona do: dziesięciu. Na dzień dzisiejszy nie możemy sobie pozwolić na więcej urozmaiceń. A zatem można domniemać, że Igrzyska zakończą się w tym samym dniu, późnym popołudniem. Jeszcze zdążą państwo obejrzeć ulubiony serial. Relacja będzie rzecz jasna na żywo. Chciałbym jeszcze uprzedzić pytanie: kto zostanie zwycięzcą Jubileuszowych Igrzysk? Odpowiadam: tym razem nie wiem. Dziękuję za uwagę. <Dziesięciu - Start> Stoją na krawędzi urwiska. W dole płynie rzeka. Wzburzona jak ciemna cholera. Goni ich jeszcze gorsza bestia. Jest coraz bliżej. Muszą podjąć jakąś decyzję. Wiedzą, że możliwości jest ograniczona ilość. Rzeka prawdziwa, bestia też… lub jedno i drugie halucynacją. Albo też jedno prawdziwe a drugie nie. Jeżeli skoczą a rzeki nie będzie, to śmierć pewna. Z drugiej strony, bestia może być nieprawdziwa. To po co mają skakać. Decydują, że poczekają. Zostają rozszarpani. A rzeki tak naprawdę nie ma. O dwóch mniej. <Zostaje ośmiu> Nie ma już wiele sił. Ledwo się trzyma wystającej gałęzi. Nie wie, czy przepaść pod nim jest prawdziwa, czy tylko złudzeniem. Zaczyna mu brakować wiary w siebie. Pot zalewa oczy. Chyba prawdziwy. Nagle słyszy kroki. Widzi czyjeś nogi. To uczestnik igrzysk. Chce go uratować. Mówi, że ma się puścić gałęzi a złapać jego, to go podciągnie. Niestety, dłoń wiszącego trafia w próżnie. To tylko halucynacja uczestnika. Nie spada długo. Przepaść okazuje się nieprawdziwa. Dostał kolejną szansę. <Nadal zostaje ośmiu> Zaplątany w jakieś kłębowiska drutów i metalowych odpadków, patrzy na wszystkie strony. To chyba jakieś złomowisko. Nie może się wydostać. Krew z pokrwawionych nóg, niewiele się różni od wszechobecnej rdzy. Nagle słyszy niepokojące dźwięki. Po chwili widzi kawalkadę niewielkich pojazdów. Na każdym z nich leży poziomo piła mechaniczna. Wystają poza krawędź i są włączone. Prawie dokładnie w połowie jego wysokości. Zbliżają się coraz głośniej. Nie może uciec. Zauważa stare metalowe drzwi. Z wielkim wysiłkiem, kładzie je przed sobą. Pierwsza piła przechodzi przez obydwie przeszkody. Drzwi okazały się halucynacją odczuwalną. Tak samo jak świszcząca piła. Oddycha z ulgą. Obraz kolejnych pił go przenika. Kłębowisko drutów się poluźnia. Może uciec. Nie czyni tego. Jest rozluźniony. Musi odpocząć od strachu. Powspominać miłe chwile spędzone wśród przyjaciół. Ostatnia jest prawdziwa. Przecięty na pół, zaprzestaje rozmyślań. <Zostaje siedmiu> Pozostali wiedzą, ilu zostało. To ich trochę niepokoi. Przypominają sobie, że gościu mówił o niespodziankach. Jakby mało ich tutaj. No nic. Nie mogą stąd uciec. Możliwość odwrotu, była na początku. Z własnej woli podjęli wyzwanie. Maszerują w lesie. Jest ich czworo. Przez niektóre drzewa mogą przechodzić, a przez inne nie. To normalka w tym świecie. Obawiają się jedynie: niespodzianki. Co tu jeszcze może być nie tak. Póki co nic się nie dzieję. Jakby na półkolonie przyjechali. Niosą w rękach potężne, kolczaste maczugi. Są jak najbardziej prawdziwe. A przynajmniej sprawiają takie wrażenie. Nagle zupełnie niespodziewanie, widzą przed sobą ogromnego tygrysa. Chyba ich nie widzi. Stoi do nich tyłem. A co będzie jak się odwróci. Wolą dmuchać na zimne. Podbiegają do niego i tłuką maczugami po pręgowanej dupie. Narzędzia przenikają obraz. Siadają spoceni. Kolejna halucynacja. Tygrys się odwraca. Jego przednia połowa jest jak najbardziej rzeczywista. Mieli pecha. Gdyby było odwrotnie, to tygrysi zad by ich nie rozszarpał. Kawał kota rozrzuca kawałki ciał po okolicy. Przed śmiercią zakosztowali niespodzianki, tak samo jak część zwierzaka ich. <Zostaje czterech> Płyną wzburzoną rzeką. Łódka jest raczej prawdziwa. Lasy po obu stronach, nie wiadomo. Dostrzegają na brzegu krokodyle. Bestie wchodzą do wody. Płyną w ich kierunku. Nurt jest wartki. Spycha ich w kierunku wodospadu. Czy jest prawdziwy, czy też dalej popłyną poziomą rzeką. Podłużne sylwetki są bardzo szybkie. Otaczają ich prawie ze wszystkich stron. Widzą przerwę między nimi. Tam gdzie wodospad. Nie mogą jednak sprawdzić, czy jest to rzeczywistość, która by dała jakąś szansę na ocalenie. Szum spadającej wody wzrasta nieustannie. Niestety, nie ma wodospadu. Przenikają obraz, płynąc dalej rzeką. Krokodyle rozwalają łódkę. Są z krwi i kości, lecz ludzie myślącym hologramem. Uczestnicy oglądają całe zajście z brzegu. Odczuwają ulgę. Póki co żyją. <Nadal zostaje czterech> Biegną co sił w nogach, w środku rozległego pola, o kształcie koła. Jest otoczone wysokim murem. Mają nadzieją, że ściana okaże się halucynacją a pościg się zmęczy. Goni ich bardzo dziwaczny widok. Płonące dzikie świnie. Wybiegają z nor wygrzebanych w ziemi. Słońce akurat zachodzi, więc widok z góry jest niesamowity. Tylko niestety trochę niebezpieczny dla uciekającej czwórki. Nie wiedzą, czy bestie są prawdziwe, ale wolą zakładać, że tak. Dobiegają do ściany. Kolejna niespodzianka. Gęsty obraz. Coś między rzeczywistością a halucynacją. Zaczynają się przeciskać, jak przez luźne ciasto. Widzą ściany od środka. Są w świecie, w którym jeszcze nikt nie był. Nie doceniają tego. Mają co innego z tyłu. Świnie są prawdziwe, ale nie wszystkie. Wchodzą za nimi do gęstego tunelu. Tu już zupełnie nie wiadomo, co jest rzeczywistością a co złudzeniem. Uciekinierów pełzająco ścigają złowieszcze chrząkania, z jeszcze bardziej złowieszczych ryjów. Wystające kły dźgają ich po tyłkach. Na końcu tunelu widać światło. Może zdołają się wykleić na zewnątrz. Gdzieś w innym decydującym wymiarze, ktoś naciska losowo przycisk. Zostają wszyscy razem uwięzieni i zaczynają umierać i zdychać, w świecie, w którym jeszcze nikt nie umarł i nie zdechł. < ? > Igrzyska relacjonuję państwu w czasie teraźniejszym, ale właśnie w tej chwili, ktoś wyciąga wtyczkę od tzw: projektora, który rzuca mój obraz. Zanikam. Jako halucynacja nie mam nic do gadania. A może wszyscy...
  2. @MIROSŁAW C. Dzięki za uśmiech na biało otynkowany:))→Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar Dzięki:)→Ja też:))→Chociaż czasami, co innego mnie napadnie:)→Pozdrawiam:) @Archie_J Dzięki:)→No to mnie cieszy:))→Pozdrawiam:)
  3. kiedy byłem człowiekiem w dręczeniu miałem uciechę kiedy zwierzęciem w harmonii żyłem chętnie gdy harmonią miechem członki gnieciono teraz jestem muzyką nieuchwytną mniej fałszywą czystą oby się nutą nie zachłysnąć
  4. dziś mi cegła powiedziała taka głośna w cichym murku że mnie dziewka pokochała chce się spotkać na podwórku skoro takie ma zamiary to nie będę ja okropny lecz chce ujrzeć jej hektary bo zazwyczaj jam roztropny czy ty jesteś pojebusem ładna ona jak strumyczek biegnij do niej jednym szusem żeby wypić wdzięków łyczek ja tam nie wiem czy ja ku niej albo ona do mych członków dwa uczucia się rozminą trzeba będzie od początku w piaskownicy zerkam stronę czy tam gwiazdka świeci jasno jam z wrażenia na betonie oślepione ciało trzasło leżę chwilę ogłuszony ale wstaje znów od nowa jestem wielce poruszony słysząc takie oto słowa włóż mi szybko tutaj kielnie mam ja szparkę na tej ścianie żeby tylko było szczelnie bo z tą chatką mam skaranie siedzę biedna w pokoiku podziwiając wartką wodę moczę nóżki jak w brodziku usuń miły wredną szkodę och ty lubo przemoczona jak ta woda miłość wzbiera moja niechęć wszak już kona kocham ciebie jak cholera betoniarka już się wierci jak staruszka podskakuje i nie myśli wciąż o śmierci tylko sobie wciąż kołuje biorę kielnie wtykam w dziurkę żeby zatkać co przecieka gładzę szybko zdzieram skórkę ona patrzy tęskni czeka zaraz ciebie wyratuję biegnę żwawo po kalosze miłość w sercu mym harcuje gdy na rękach ją wynoszę murarz ze mnie tak szczęśliwy że aż zdobię wstążką kielnie gładzę beton ledwo żywy zakochany jam piekielnie dzionek minął ten uroczy kto serduszko me ukoi och te śliczne ładne oczy waserwaga ciągle stoi nagle widzę anioł z nieba wypoczwarza postać zwiewną oj zaśpiewać jej tu trzeba pioseneczkę tak potrzebną robić będę ja pieniążki obiecuje w walentynki by miłości wiązać wstążki to dla ciebie walę tynki
  5. (~:`````````````````````````````````````````````````````````````````:~) W ubikacji jest: cicho jasno i przytulnie. A ponadto pusto. Człowiek nie siedzi na tronie i nie czyni tego co zazwyczaj robi, w tak przydatnej komnacie. Poprzez zamknięte drzwi słychać jedynie: miarowe tykanie zegara, co paradoksalnie jeszcze bardziej uwydatnia – ciszę. Która zostaje przerwana. Klapa sunie wolniutko do góry lekko sapiąc i skrzypiąc, jakby w brzuszku małego duszka, jeszcze mniejszy duszek na skrzypeczkach zaiwaniał. Podbrzusze białej owalności, coraz bardziej oddalone od obrzeża uwolnionego sedesu. Skrzypieniu wtórują dziwne dźwięki oraz mlaskające odgłosy. Donośne stuknięcie o tył jest oznaką końca otwierania. Wystarczy poczekać, kto lub co – wyjdzie. Ale niby kto ma czekać. Chyba jedynie papier toaletowy, który nadal śpi na poziomym kołku, śniąc o rowku na gołym zadku. Co akurat w jego przypadku, nie może kogokolwiek dziwić. To widok jego życia, z którym jest dokładnie obeznany. Te codzienne przytulanki są swoistym rytuałem nadającym sens jego istnieniu. Dzisiaj już tyle razy był rozwijany, zwijany i dociskany, że w końcu kręćka dostał i z tej zgryzoty usnął, bo mu wszystko zwisało. Tym bardziej, że przypomniał sobie rzewnie, ile to już jego cząstek poleciało do innego świata zwanym: Wielką Kanalizą. Nagle słychać skromne ciche: plumplanie. Z sedesu wychodzi, a właściwie spada z miękkim mlaśnięciem: Mały Klusio. Ledwo stoi na chwiejących nóżkach, ale łapkami rusza, bo wyszedł z zimnej wody a morsem nie jest. Jego ciało, chociaż kryje w sobie bogatą paletę przetrawionych światów, jest schludne i gładkie. Za to jego wygląd skłaniać może do refleksji na temat doznań estetycznych z dziedziny sztuki, którą nie bardzo kochamy. A szczególnie – rzeźby w masie plastycznej. Mam przesrane – mruczy sam do siebie. Nie zupełnie sam do siebie. Szóstym zmysłem wyczuwa go Rolek Toaletnik. To w końcu jego bratnia dusza. Ile to już razy byli blisko siebie. Pamięta te rozkoszne śliskie pieszczoty po miękkiej gładkiej powierzchni. Możliwe, że akurat tych fragmentów Rolek już nie ma, bo siłą faktu zostały oderwane, ale zawsze były to części jego podłużnego ego, które go opuściło raz na zawsze. Póki co, jest nawinięty pełnią życia na pusty kołek. Oczekiwanie na przyjemną rozmowę z Klusio, rodzi uśmiech na jego podłużnej, zwisającej twarzy. * – Powiedz mi Klusio, po coś wylazł? – Ano z nudów. – Z nudów? Nie dla mnie? A jak to się stało, że Kanaliza cię nie wciągnęła, he? – Kwestia zablokowania. Twardy jestem. Lepiej ze mną nie igraj! – To ja ciebie brałem w swoje ramiona... zuziałem na wszystkie strony… chłonąłem twoje ciało w swoje... o mało co, a bym dostał obustronnego zapalenia celulozy od tej wilgoci, którą mnie uraczyłaś… a ty mi za to takie impertynenckie spostrzeżenia ślesz ? I to jeszcze z poziomu posadzki? – Gdybyś mnie bardziej kochał, to by nas razem spłukano i po sprawie. A tak co? Musiałem zeskoczyć… i co dalej? Ani tu żyć, ani do punktu wyjścia wrócić. – Nie gadaj żebyś chciał? Do tej ciemnej cuchnącej ciasnoty. A fuj!!! – Rolek! Ty mnie tu nie nawijaj na drążek! A ty niby co? Czysty papierek lawendowy? Cud zapaszek? Różyczka pachnąca? Do czasu, Rolek, do czasu. A po chwili zalatujesz... – Tobą, mój drogi przyjacielu, tobą… lub tamtymi, co na jedno wychodzi, ty mój Kupkusiu. Buziaczka dasz? – Tamten poprzedni, to nie ja. Wypraszam sobie! A buziaczka nie dam! – Klusio! Ty spójrz na siebie! Sedes jest lśniący. Zobacz swoje odbicie. Tylko na raty, bo inaczej nie przeżyjesz takiego widoku… ty mój... – Zwiń tą swoją pomarszczoną twarzyczkę. Mam świadomość swojego wyglądu, ale chociaż nie można mnie wyczuć. Zapachy powiedziały do mnie: pa , pa, Klusio! To już mam za sobą. Jestem świeżo wykąpany. A ciebie powieszono, żeby obdzierać twoją jaźń i nią… doliny bułeczek wycierać! – Przecież wtedy się kochamy. Zapomniałeś? W tym świeżym cieplutkim pieczywie. Spójrz mi w oczy i powiedz, że to nieprawda. – Mącisz mi na czubku. – Pomyśl Klusio o twoim charakterze. Z ilu przeróbek różnego jedzenia jest twoje ciało. Ty nawet nie wiesz kim jesteś. Kleistym ludzikiem. Kto by ciebie chciał? A ja mimo tego... – A ze mną kto pogada? - wtrąca Pani Spłuczkówna. – O czym mamy z tobą gadać zarazo jedna – zawołali chóralnie: Rolek Toaletnik i Klusio. – Zarazo? A to czemu ? Jest mi przykro. Aż mi łezka przez was utonęła… ta najbardziej ulubiona. – Bo kiedy jesteśmy razem połączeni, wonią i mazią, to akurat nas rozdzielasz grzmiącym wodospadem. Trochę kultury, szanowna panienko. Wyczucia sytuacji. Cierpliwości. Ogłady towarzyskiej. Delikatności. Taktu. – A kto wam broni teraz przytulania? – Przytulania? Dobre sobie! – To ja was doprawdy nie rozumiem: Chodzicie ze sobą, czy nie? – Oczywiście, że tak. To takie przekomarzania. Niegroźne, jak poczciwe bąki co wylatywały z naszej egzystencji. – Rozumiem...chyba. A właściwie kto mówi? Bo stąd nie widzę. – To ja Klusio. Chcesz pogadać z Rolkiem? Poczekaj chwilę. Rozwinięty zupełnie. Ani drgnie. Jak go paluchem dotykam, to owszem. O zgrozo litościwa! Do Jasnej Kanalizy. On nie żyje! Mój przyjaciel nie żyje. Moja miłość jedyna wstrzymała rozwijanie! – Przyjaciel? Miłość? Klusio, co z tobą? Przed chwilą, to był wróg… jeżeli dobrze pamiętam. – To było dawno i nieprawda. Źle pamiętasz. Jaki tam wróg. Pasowaliśmy do siebie jak masełko do papierka. Miałem nawet nadzieje, że mnie w końcu rozmaże na całej swojej długości. Nie chciałem być nachalny. Mógłbym go zdenerwować i by sobie mną z innym gębę wycierał. Trzeba zbierać na wieniec! – Na wieniec? Co to jest? Co z tobą? Jam Spłuczka skromna. Świat mi obcy. – Masz pojęcie, ile takie coś kosztuje? – No ile? – Dużo! – Na mnie nie licz. Jestem zupełnie spłukana. – Do ożywczych grzmotów w muszli, co teraz zrobimy? Zaczyna go pochłaniać otchłań rozkładu! – Tobie takie zapachy nie powinny przeszkadzać. On z tobą wytrzymał. Trochę wdzięczności, panie Klusio! – Wdzięczności? O zgrozo litościwa. Nie potrafię bez niego żyć. Czy tego nie widzisz? Już teraz tęsknię. Niech mnie Wielka Kanaliza pochłonie. Co mi po takim życiu, skoro moja miłość zwisa jak trupia skórka. Rolek, pofaluj trochę szarym pyskiem. Tak jak dawniej. Chociaż odrobinkę. Pamiętasz nasze wspólne ślizgawki? Brązowe mazidełko? Wiatry ożywczego zapachu? Kanonadę wielokrotnych grzmotów? Daj mi jakiś znak. Możesz nawet powiedzieć, że jestem: Kosmicznym Wyrzutkiem z Czarnej Dziury. Jakoś to przełknę, bez urazy. Ale powiedz coś. Chociaż tyle. Proszę! * – Mamusiu! Znowu ten mały z sedesu wylazł i płacze. Co mam z nim zrobić? – Owiń go całą rolką i spłucz. – Ależ on jest taki mięciutki. Chyba przez ten stres. Nawet przez papier wyczuwam... Gul, gul, gul, już go nie ma... Mamo, jest mi go żal! – Dziecko! To tylko zwykła… no wiesz. -- A jednak spłukałam... no wiesz. Teraz zapewne zabłąkany w złowieszczych rurach pływa. Samotny i zagubiony. Chyba już nigdy nie wyjdzie. -- Mam nadzieję. Powieszę inną rolkę niż zazwyczaj. Po przecenie.
  6. @Lach Pustelnik a od rozwolnienia człek mądrości śpiewa:)) Pozdrawiam:) @jan_komułzykant Zaiste. Obrazki pasują Twe wszystkie:)) Pozdrawiam:)
  7. jam tak usiadł na sedesie no nie powiem gołym tyłkiem i żym brodę dłonią podparł by nad życiem dumać chwilkę o tym wszystkim co minęło albo o tym co naprawić i tak jakby metafory tego co złe chcąc wydalić no i siedzę trochę stękam filozofem jestem teraz całe brudy ze mnie lecą rozwolnienie jak cholera toż to piękne tak wyrzucić aż tu nagle sobie myślę po co ja tu wyjść mi trzeba żeby zmienić coś faktycznie na co cała filozofia co mój umysł miała czyścić krwiożerczego ginetalka przegapiłem przez te myśli o pośladka kant to rozbić to wewnętrzne pitolenie skoro bestia mi odgryzła to co było tak potrzebne echo w muszli tęsknych wrzasków rurki nie ma pusto w mieszku tylko spłuczka łezki roni nad mym losem pomaleńku jam tak siedzę na sedesie no nie powiem gołym tyłkiem i żym brodę smutkiem podparł wspominając dobrą chwilkę aż tu sąsiad co pode mną do mieszkania mi się wdziera wrzeszczy spłuczkę głupi napraw bo mieszkanie mi zalewasz tego jeszcze brakowało współczujecie mi kochani? wszak nieszczęścia sami wiecie przylepiają się parami ••••••••••••••••••••••• Bonus w tarczy zegara klucz nakręca w proch obraca a gong uśpiony śni pierwszą godzinę by szare figurki szarym świtem budzić przez chwilę
  8. @Lach Pustelnik Ależ!→Przecież nie wrócił:)→Tak wynika z tego dzieła:)) Co za dużo pochwał to nie zdrowo. Wieńce bobkowe, mogą urwać szyję, ciężarem swym. A na niej wszak głowa. Czasami potrzebna przecież do czapki :))→Pozdrawiam:) @jan_komułzykant Chyba w końcu tytuł wykasuje :) O me bezpieczeństwo chodzi:))
  9. @jan_komułzykant Dzięki Wielkie:)↔A tak się bałem, że się nikomu nie spodoba. Napisałem ów tekst tylko po to, żeby mieć okazję pochwalić się tytułem:)) Pozdrawiam:)
  10. Człowiek przyszedł na cmentarz, by odwiedzić groby swoich bliskich. Słońce zachodziło za horyzont. Niema ciemność stopniowo ogarniała to Zbiorowisko Pustych Opakowań po Duszach. Nie było tu zwyczaju palenia zwłok. Rozkładały się swoim tempem. Każdemu według potrzeb. W zależności od gabarytów martwego ciała oraz uwarunkowań rozkładu. Nagrobki też były skromne. Człowiek trochę stał przy grobie. Po chwili przykucnął, by zapalić świecę w otwartym zniczu. Zrobił to za pierwszym razem. Zawsze miał z tym trudności. Tym razem zapałka nie zgasła, choć oparzyła palec. Było mu cieplej na tej żyznej łące. Kucał jakiś czas przy krawędzi nagrobnej płyty i nagle zauważył ciemny cień, nasuwający się zza jego pleców. Było to o tyle dziwne, że na tym cmentarzu nie zainstalowano żadnej lampy. Widocznie coś za nim stało i wytwarzało cień bez źródła światła. Aż zimne dreszcze przeleciały mu po plecach. Usłyszał też dziwne stukanie o okoliczne pomniki. Całkiem blisko. Jakby ów obiekt, nie mógł się między nimi pomieścić. Przestał tkwić w niepewności. Spojrzał za siebie. Ujrzał stojące wieko od trumny. Większe niż normalne. Przez kilka sekund miał wrażenie, że na pionowym dnie widzi zwierciadło, a w nim swoje odbicie. Wieko kiwało się z lekka na boki, skrzypiąc podstawą o białe kamyczki przygrobne. Krawędzie oblepione białymi robakami, zdawały się nieustannie ruszać. Aż słyszał te wilgotne oślizgłe odgłosy. Niektóre spadały na ziemię, ale wciąż napływały nowe. Przyklejony strachem, nie mógł stamtąd uciec, chociaż pragnął tego najbardziej na świecie. Z ciemnej prostokątnej czeluści wylał się gęsty zapach. Wprost na niego. Nie potrafił go określić. Był lepki i zniewalający. Poczuł przeraźliwy chłód. Białe zimne robaki, oblazły jego ciało jak mięsne kryształki lodu. Z głębi wieka wylatywały czarne grube nitki, niczym kłębowisko węży lub przepalone włókna pajęczyny, polujące na muchę. Oplotły ręce i nogi. Ścisnęły bardzo mocno. Usłyszał trzask łamanych kości. Ból był potworny. Lecz wieko bezlitosne. Po chwili przykryło go całkowicie. Zaczął się dusić. Czuł wyciekającą krew, gdyż ostre krawędzie drewna, wystające ze ścian, wbijały się głęboko w ciało. Białe robaki wchodziły do oczu. Czuł ich nieznośne łaskotanie. Nagle wieko zaczęło się kurczyć. Dusiło swoją ofiarę. Owinęło go swoim drewnianym ciałem. Był jak nadzienie naleśnika. Coraz bardziej miażdżony. Ale o zgrozo, ciągle żył. Może właśnie po to, by mieć możność odczuwania bólu. Nasilał się z każdą chwilą. Wieko nieustannie zmniejszało swoją wielkość. Stał się niekształtnym workiem, pełnym: mięsa i pogruchotanych kości. Aż w końcu zakończył swój żywot, wyciśnięty jak cytryna przez szpary na zewnątrz. Otwarło się. Miazgą jego ciała, zachlapany był cały grób. Śliskie szczątki spływały w strumyczkach krwi, prosto na ziemię. Biała czaszka, przewróciła wazon a skrawki piszczeli, dzwoniły przez chwilę, spadając na kamienie, z nagrobnej płyty. Gdzieś w oddali skrzypnęła otwierana furtka. Nad jednym z dalszych grobów rozbłysła poświata. Widocznie zapalono dużo zniczy. Wieko natychmiast powróciło do swoich normalnych kształtów. Przyjęło pozycję równoległą do ziemi i poszybowało w głąb cmentarza, stukając o pomniki. Lecz owe odgłosy, były coraz mniej słyszalne. Aż nagle zupełnie ucichły. Po jakimś czasie, gdzieś w oddali, na konarach drzewa ukazał się cień. Prostokątny. * I znowu zapadła ciemność. Jedynie wśród grobów, słychać było: ciche, wyczekujące stukanie.
  11. @MIROSŁAW C. Dzięki:)→Właśnie strugam co trzeba:))→Dzięki za gratulacje:) Pozdrawiam:) @Lach Pustelnik Dzięki:)↔Zaraz poprawię:)→Chociaż w takim tekście, to aż... głupio:)) Pozdrawiam:) @Stary_Kredens Dzięki:)→No właśnie:)→Ja też dewiat i kocham wszystkich:)→A co!→Wolno mi:)) Pozdrawiam:)
  12. mówią że jestem dewiatem a ja chce żyć w zgodzie ze światem coś im się miesza w głowach to chyba jakaś choroba nikomu przecież nie wadzę moja sprawa gdzie kładę a oni bzdury klepią urągają złorzeczą miłuję kupę bliźnich uczonych w piśmie wszystkich rozsądnych głupich wielmożnych nijakich średnich mądrych ateistów pobożnych i wierzących inaczej tych z myśleniem na bakier chudych tłustych i średnich zagubionych i biednych te pola pochyłe oślepione słońcem malowane tyłem oraz z innych nacji większość dziwni tacy nie urągam nikomu chciałbym żyć pospołu ja nikogo nie tłukę skromny ze mnie żuczek nie mówię brzydko nigdy mam w dupie wulgaryzmy w tartaku pieszczę drewno choć złorzeczą mi przednio żadnych wyzwisk nie liczę nadstawiam drugi policzek na przekór miłuję tłumy dziś leci ze mnie strumień łez szczęścia zatrzymać nie umiem niedługo ojcem zostanę bardzo ją pokochałem właśnie przerżnąłem deskę będziemy mieć wiórki pocieszne * sens życia zyskałem wreszcie
  13. @Sylwester_Lasota Dzięki:)→Czasami trudno w trującym grzybie, zachować pokój→A kuchni mogli nie mieć :)) A może przez grzybiarzy kanibali... albo raczej... krasnobali...wyginęły:)? Pozdrawiam:)
  14. w zaułkach niechcianych chwil gniazda tulą ostatnią woń skrzydeł gdzie zwłoki szybowania wiatr związuje w supełki na cukrowych szubienicach w karmelowych pętlach zawsze za wcześnie śmierć szepcze trupim oddechem spójrz na mnie jestem pół rozpuszczone cuchną słodko w horyzoncie zdarzeń łopata wkopuje krzyk w ciszę tęsknotę w zapomnienie wycieka martwy wzrok ze środka źrenic obraz wymaże odłamki motylich skrzydeł ranią zwątpienie zwierciadło łąki spopielonej pomiędzy a nic nasionko wisi pod niebem
  15. Ośmioletnia dziewczynka ubrana w czerwoną sukienkę w białe groszki, siedzi smutna i zamyślona pod wiśniowym drzewem. Codziennie tu przychodzi, jak tylko ma czas. Bo czasami zapomni. A to szkoła, a to zabawy w głowie. Takie po prostu zwyczajne. Rodziców już to nie dziwi, że prawie codziennie, ich córka idzie do sadu, rozkłada kocyk i siada. Teraz właśnie, nie wiadomo już który raz, spogląda na drzewo wyczekująco. Pełno na nim różowego kwiecia. Wygląda tak, jakby ktoś konary kwiatkowym lukrem posypał. Słońce snuje ciepłe promienie, między listkami a delikatnymi początkami wiśni. Zuzia ma na głowie wianek z płatków róży. Musi często robić nowy, czasami kalecząc drobne dłonie. Nie przejmuje się tym. Tak naprawdę martwi ją tylko jedno. Drzewo kryje w sobie pewna przykrą tajemnicę. Jeszcze nigdy nie wydało owoców. A ona ma na nie wielki apetyt. Nie wie dokładnie: dlaczego. Wie natomiast, że musi tu często przychodzić... i czekać. Może się pojawią. Zobaczy je wreszcie, by chociaż kilka zerwać i sobie zjeść. Zuzia ma jeszcze inny kłopot. Jest wyśmiewana przez dzieci. A szczególnie przez jednego chłopca, któremu na imię: Staś. – Ty znowu tu? Tylko uważaj, żeby ciebie wiśnia nie zaatakowała. Może cię pożreć – Głupoty gadasz. Nie przeszkadzaj mi. Idź sobie! – Tak... czekaj... aż ci figa z makiem wyrośnie. Przecież wiesz, że to drzewo jest głupie. – Drzewo nie może być: głupie. Głupi jesteś ty. – Skoro jesteś tak mądra, to przychodź codziennie. Żebyś nie przegapiła... wyskakiwania wiśni. Rozbiegną się i co? Już ich nie znajdziesz. – Znajdę. Jestem cierpliwa. – Ooo... cierpliwa. Ciekawe, na ile ci wystarczy tej cierpliwości? – Nie twój interes! Daj mi spokój! Głupek z ciebie i tyle. * Dzisiaj dziewczynka się dowiaduje, że Stasiu ciężko zachorował. Wiele dzieci ma go jutro odwiedzić w szpitalu. Zuzia nie ma zamiaru tak długo czekać. Postanawia iść do niego dzisiaj. Wiadomo, ma trudny, czasami wredny charakter, ale cóż... to zawsze kolega. A kolegę należy odwiedzić. Nawet takiego uciążliwego. Szczególnie w takiej sytuacji. Stoi przy jego łóżku. Słyszy ciche słowa pełne zdziwienia: – Nie wierzę! To ty? Ta, której najbardziej dokuczałem, przyszła mnie odwiedzić jako pierwsza. Jesteś chyba bardziej chora, niż ja? – Powiedz lepiej, jak ty się czujesz? – Z tego co podsłuchałem, już chyba za długo nie pożyję. Przestanę cię denerwować. – Co ty gadasz za głupoty. Mam cię walnąć za to... oj przepraszam. Chorych nie można. – Wiesz co... – Co? – Mam apetyt na wiśnie. Choćby kilka. Właśnie z tego drzewa. Załatwisz mi to. Znasz to drzewo tak dobrze. No co? Chociaż spróbujesz załatwić? – Nie mogę niczego obiecać. – Wiem. Poczekam, ile będę mógł. Staś leży w szpitalu, a Zuzia chodzi do sadu. Teraz codziennie. Zaczyna nawet przemawiać do drzewa, trochę wnerwiona: – Posłuchaj Drzewo. Co ty sobie w ogóle myślisz? Jak długo mam jeszcze czekać? Wiśni mi daj! Ale już! Przepraszam... chociaż trochę. Dla chorego kolegi potrzebuję. Szczerze mówiąc, jest mi przykro, że nie dla siebie, ale w tej chwili on jest ważniejszy. Przychodzę i przychodzę... i co? I nic! Czy ty nie masz litości w gałęziach. Jestem małą dziewczynką, ale już wiele kłopotów życiowych za uszami. A teraz jeszcze to! Nie chcę dla siebie, tylko dla niego. Proszę! Bądź drzewo człowiekiem! Nie machaj gałązką, że nie możesz, bo wiem... że możesz i już! Tego pamiętnego dnia, jak zwykle przychodzi w dobrze znane miejsce. W pierwszej chwili nic nie zauważa. Aż nagle oczom nie wierzy. Na gałązce i to jeszcze blisko ziemi, wisi kilkanaście wisienek. Dużych, ładnych i zdrowych. Dziewczynka stoi jak oniemiała, a jej serduszko bardzo się raduje. Dziękuje pospiesznie Drzewu, zrywa owoce i biegnie co tchu w płucach do szpitala. Wyobraża sobie, jak go ucieszy ten prezent. – Może nawet jedną mnie poczęstuje. Ojej! Nie musi. Nie powinnam tak myśleć. Niestety. Po przybyciu na miejsce dowiaduje się, że Staś przed chwilą umarł. Znowu stoi jak oniemiała, nie mogąc powstrzymać łez. Czyżby wszystko na próżno? A może za wolno biegłam? Lub za długo zrywałam? Kolejny raz zobaczyła go w czasie pogrzebu. Zuzia, kładąc owoce na jego zimne ręce, szeptała cicho: – Weź je na drogę. Chociaż tak sobie myślę, że może już jesteś w innym świecie. Lepszym. Chyba nie byłeś zły, tylko... a tak w ogóle… to będę tęskniła za tym twoim dokuczaniem... głupku. W czasie pogrzebu i trochę po, drzewo zakryły piękne owoce. Po raz pierwszy w swoim drzewnym życiu obrodziło i to od razu wielką ilością. Tak już było przez wiele długich lat. Nawet ptaki omijały je z daleka, jakby wzbudzało szacunek. A owoce właśnie z Tej gałązki, miały najlepszy smak. Wiele dzieci się o tym przekonało. * Tylko Zuzia, po wielu latach nie wytrzymała i wrzasnęła w kierunku Wiśniowego Drzewka: – Czy on naprawdę musiał umrzeć, żebyś ty mogło zaowocować!!
  16. ? ? – Wyobraź sobie moja droga, że jakoś to przeżyłam. Zresztą sama widzisz patrząc w miejsce gdzie siedzę. – Ależ oczywiście. Spoglądam i podziwiam twoją ogorzałą cerę. Wydobrzałaś tam jakoś, odmłodniałaś… no doprawdy, jestem pod wrażeniem. – No nie, bez przesady, co ty mówisz. Czuję się skrępowana i onieśmielona potokiem jakże miłych, aczkolwiek z lekka krępujących słów. – Jak sobie życzysz. Więcej nie będę, skoro to dla ciebie takie trudne. A zatem opowiadaj jak do tego doszło… to znaczy nie doszło do najgorszego. – Wspomniałam już tobie, że nasz przewodnik, chciał nam pokazać… – A fe… czyżbyś… żartowałam oczywiście. – Pragnę wierzyć, że tak. Na czym to ja stanęłam? – Na przewodniku. – Dziękuję za podpowiedź. Nie masz pojęcia jaka jestem ci za to wdzięczna. – Drobiazg. Mów dalej proszę, gdyż ciekawość mnie rozsadza. – A zatem przewodnik zaprowadził nas omyłkowo… – Pozwól, że ci przerwę. Na pewno omyłkowo? – Sama nie wiem. Raczej tak, bo… nieważne. – A ciebie nie? – Jak widzisz, jestem cała i zdrowa. – Wyglądasz super… lecz wreszcie wytłumacz przejdź do meritum. Dlaczego cię nie spożyli? – Och. Dużo by trzeba mówić. A wiesz przecież, że ja skąpa w słowach. – Naturalnie. Często to powtarzasz. – Powiem krótko… – Zachorowałaś? – No coś ty. A niby czemu? – Przepraszam. Snuj swoją opowieść, gdyż coraz bardziej rozgrzewasz moją kobiecą ciekawość. – Nie zjedli, bo nie znaleźli stempelka… a raczej jego odcisku na mnie. – A niby co miał odcisnąć, że zapytam. Nie dziwi cię takie pytanie, prawda? – Też bym takie zadała… datę ważności. Nie ma jej na mnie. Byli ostrożni. Nie chcieli jeść przeterminowanego produktu. Zresztą trudno im się dziwić. – Och moja droga. Doprawdy miałaś szczęście. Dobrze cię widzieć i słyszeć na żywo. – A wiesz… to jeszcze nie wszystko. Mąż chciał mi zafundować tatuaż z przyszłą rocznicą naszego ślubu. A konkretnie chodziło o 25 – lecie spożycia… to znaczy pożycia. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby ją znaleźli. Wcale by się nie bali. Na szczęście odstąpił od tego zamiaru. – Oczywiście podziękowałaś mu za to. W końcu życie ci uratował, nieprawdaż? – Zostałam wdową. – Nie może być!! A to czemu? Opowiadaj w tej chwili. Jestem taka podekscytowana. – A więc moja miła, było to tak. – Nie przerywaj na oddechy. Mówże! – Przepraszam. To ze wzruszenia i tęsknoty. – Wiem kochanie, ale moja ciekawość tęskni jeszcze bardziej. No nie bądź taka okrutna. Nie każ mi czekać w niepewności. – Dobrze już dobrze. Tylko łezkę wytrę. – Szybciej wycieraj. Proszę! – A zatem wykombinował, że na sobie zafunduje tatuaż… datę… jak długo przewiduje ze mną wytrzymać. Takie coś w rodzaju prognozy. Teraz sobie myślę, że mogłam być straszliwą, wredną jędzą lub czymś gorszym. – Ty? Jędzą? Co ty mówisz. Tyś święta prawie. – Dziękuję za dobre słowo. Gdy znaleźli na nim datę i zobaczyli, do kiedy jadło ważne do spożycia, to ich wódz z radości podziękę mi wystosował. A trzeba ci wiedzieć moja droga, że przystojny był. Same mięśnie. Dobrze wypasiony, lecz nie gruby. A to jego pióro jak stało… – Przestań. Jak możesz tak mówić, skoro twój mąż jeszcze trawiony. Spożyto go na twoich oczach, a ty przeszłaś z tym do porządku dziennego, jakby nic się nie stało. Doprawdy. Pierwszy raz ciebie nie rozumiem. Gdyby mojego zjedzono, to bym… – Co? – Aaa… nic. Opowiadaj. Przepraszam. Poniosło mnie. – Wódz był wspaniałomyślny i wyrozumiały. Wydał polecenie, by czaszkę męża oskórować, gałki i mózg wyjąć, bo to najlepszy przysmak… i jeszcze szaman mnie dziwnie odmienił, w ramach zadośćuczynienia. – No nie. Nie mów, że cię poczęstowali mężowym mózgiem i oczami. A fe. – Co ty mówisz. Skąd w tobie takie pomysły. Dostałam od nich prezent. Chyba się domyślasz jaki? – To ta… na stole. Przyznam, że ładne wzorki na niej. Nawet w oczodołach kwiatki. – Codziennie podlewam jego... oczy. – O... a tu… na kopułce uchwyt… co w niej trzymasz? Mów prędko. – Przyprawy. – No nie! Fajnie. A do czego? – Do mięsa. – Do mięsa? – Tak. Mówię przecież. – Mówisz? – Co tak się powtarzasz. Czyżbyś odczuwała jakiś niepokój? – Niepokój? – Znowu to samo. Pamiętasz na co cię zaprosiłam? – Zaprosiłaś? Na miłą pogawędkę? – Też. – Też? A na co jeszcze? – Widzisz nóż w mojej dłoni. – No… widzę. – To się pomiarkuj, na co cię zaprosiłam. – Na… chcesz powiedzieć… na obiad? – Właśnie. ? ♨️?
  17. narzeka krasnalek całe dnie ło jejku ło jejku tak mi źle mała krasnalka smęci też ło jejku ło jejku och jak źle mieszkają w grzybie on też wkurzony że w sobie gości takie pierdoły wtem przyszedł grzybiarz spojrzał na domek smaczne hałasy słychać na dole zaniósł do siebie głodny więc prędko skończyło kłótnie wrzące masełko lecz grzyb trujący już się rozkłada pachnące lasem ciało grzybiarza
  18. o``////o – Halo! Słucham. To ja przy komórze. – Czy mogę poznać pańską godność. Mam do przekazania wspaniałą wiadomość. Proszę mówić bez skrępowania. – Wcale nie jestem skrępowany. – Żeby ino! No to jak panu jest? – A… nie narzekam. Zdrówko dopisuję. – Pytam o pańską godność. – Mam swoją godność. To bardzo ważne. Nie dać się pomiatać byle komu. – Matkości litościwa! Ja panem nie pomiatam. Chce tylko miłą wiadomość przekazać. Ale muszę wiedzieć z kim mówię. Upewnić się. – No ze mną. – A pana godność? – Golił pan przed chwilą? – Co? – Swoją kłaczatą twarz. – Że co?… Jakiś czas temu. – Pan się zaciął tą godnością. – Dowcipniś z pana. A za chwilę dodatkowo radosny. Pańskie nazwisko!!! – Trzeba było na początku zapytać. A pan się tylko wydziera. – Cały czas grzecznie pytam. – Wcale nie, gdyż w międzyczasie gadaliśmy o czym innym. – Pańskie nazwisko jakie jest? – Całkiem normalne. – Czyli? – Franuś Autowcięło – Niesamowite! To się świetnie składa. Jakby pan mi z ust wyjął. – Niczego nie wyjmowałem. Wypraszam sobie, takie bezeceństwa!!! I to jeszcze chłop chłopu! – Po co te nerwy. Nie zna się pan na żartach metaforycznych? – Nie. Jam prozak. – To już pański problem. Ale mam wiadomość dla pana. Proszę mi wreszcie uwierzyć. Wygrał pan! – O cholera, rzeczywiście! Brałem ostatnio udział w czymś takim, gdzie można coś tam wygrać. A co to? – To pana ciekawi? – A ma nie ciekawić? – Sorry! Tylko tak się droczę. Wygrałeś pan samochód. I to nie jest zabawka ani żaden pluszak. – To dobrze się składa, gdyż nie mam samochodu, lecz bardzo chciałem mieć, ale teraz już nie muszę chcieć, bo już mam. – Przede wszystkim chciałbym złożyć od serca, szczere kondo... gratulacje. Czy naprawdę pan się cieszy? – Też pytanie. A dlaczego miałbym się nie cieszyć? – Problem w tym, że wygrał pan omyłkowo nie swój samochód. – No przecież nie mogłem wygrać swój, bo jeszcze go wtedy nie miałem. Gdybym miał, to po co miałbym grać? No po co? – Nie jest pan zachłanny przypadkiem? Na nie swoje samochody? To tylko żart dygresyjny. – Proszę mi tylko wyjawić, gdzie mam odebrać kluczyki… – Kluczyki do czego? – Jak to: do czego? Do mojej wygranej! – Już powiedziałem, że wygrał pan omyłkowo... nie swój. Chociaż nie całkiem. W pewnym sensie jest pana. – Durnia pan ze mnie struga? – Jak już to wariata. No wie pan… rodzime powiedzenie. Bądźmy poważni w tej kwestii. – Jestem poważny. Pragnę co moje. – Czy pan nie rozumie, że pan jest właścicielem, a on ma wieczyste użytkowanie. – Jaki on? – No ten dla którego pan wygrał. – Czyli on nie grał i ma samochód, a ja grałem i wygrałem, ale nie mam, chociaż jestem właścicielem. – Dokładnie tak. – To wprost oburzające… a nawet doprawdy!! – Oburzające jest to, że pan się nie poczuwa samoistnie, do zapewnienia posiadacza pana samochodu, że pokryje pan wszelkie koszty związane z użytkowaniem omawianego obiektu. Człowiek się denerwuje! Zrozum pan! A tak w ogóle, musi pan dodatkowo zapłacić podatek od wygranej. – To już przechodzi… wszystkie przejścia dla pieszych na czerwonym świetle. Nie dosyć, że nie mogę używać mojego… – Ależ może pan. – Nie to miałem na myśli… zboczeńcu jeden. To taki żart metaforyczny. – Przecież pan prozak. – Czasami wyduszam poezje. – Skąd? – Co skąd? – Wydusza pan poezje. – Z wyobraźni mej. A pan co myślał? Że skąd? – Nie ważne co myślałem. Ale coś panu doradzę, bo mimo wszystko pana lubię. Proszę nie denerwować właściciela – w pewnym sensie – pańskiego samochodu, bo on i tak ma z nimi kłopot. Ciągle ktoś dla niego wygrywa. Oszaleć można. Jak padnie na zawał, to pan pójdzie siedzieć. Do swojej chałupy prosto podejść nie może. Musi kluczyć między. – Pan przesadza jak ogrodnik kwiaty. Głupoty mi tu wciska. Żeby kasę wyłudzić. – A kto panu kazał grać, że powtórzę. – Grałem, gdyż chciałem wygrać. – A widzi pan. Tak to w życiu jest. Kto oczekuje za wiele, to figą po mordzie dostanie. – Ja nawet pieprzonej figi nie wygrałem. – Mógł pan zagrać o figę na loterii warzywnej. Zabawny gościu wygrał granat. Chciał go użyć wśród zgromadzonych, ale taki jeden, nacią od pietruszki go obezwładnił. Też wygrał. – A po co mi nać? Chce… – Wiem, co pan chce. Już kiedyś o tym słyszałem. Całkiem niedawno. – To jakaś komunikacyjna paranoja! Pójdę do niego i wezmę moją wygraną. Ale najpierw z niego kluczyki wyduszę, jak poetyckie wersy. Albo po dobroci poproszę, żeby oddał co moje. – To wykluczone, drogi panie. On nie może dysponować cudzym samochodem. On może go tylko używać. Nie sprzedać lub darować. Na to musiałby mieć zgodę właściciela. – Czyli moją? Tak? – W rzeczy samej. – Czyli zgodę wypiszę i sprawa załatwiona. – To nie takie proste. On cierpi na różne zaburzenia zdrowotne. Gdy przy panu padnie… zresztą już mówiłem. – Przecież ma tych pojazdów w jasną cholerę. Jeden więcej, jeden mniej. – Gdyby tylko o to chodziło, to pół biedy. Powstanie wyłom w wieczystym użytkowaniu. Pan jesteś właścicielem, dopóki jego prawo wieczystego użytkowania, nie zostanie naruszone. To wszystko jest ze sobą powiązane. – To mu ukradnę mój samochód i basta. – Jest to pewne rozwiązane, ale może pan ukraść jedynie połowę. – To mi deszcz napada do środka! Kataru dostanę uczuciowego! – No widzi pan. Ten pomysł odpada. – Wie pan co… czuję się trochę skołowany. A pieprzyć autko. Zdrowie ważniejsze. A na wygranie karetki, raczej małe szanse. Szczególnie dla siebie. Mam stanowczo tego dość. Odkładam komórę i wracam pieszo do domu. – Wraca pan? I po co pieszo? Przecież jest pan właścicielem samochodu. – Całkiem śmieszne. Jak zerwana linka od hamulca przy moim rowerze, gdy jechałem z górki. – Jak to? To ma pan ekologiczny rower i chce się męczyć w metalowym pudełku? Porąbało pana? Jadąc rowerem, może pan przyrodę oglądać i podbrzusza ptaszków. – Oczywiście! Raz spojrzałem i mi nasrał do oka. Musiałem oglądać widoczki drugim. – To niech pan patrzy na wprost. – Deszcz mnie zapada. Mówiłem przed chwilą na przykładzie połówki. – Może nie będzie padać. – Akurat! Jak jadę to pada. Na mnie się aura uwzięła jak urząd skarbowy. – Pił pan coś przed rozmową? – Nie! Jestem trzeźwy. Dlatego jarzę i się wnerwiam! – No już dobrze. Coś panu doradzę. Podobno jest loteria, gdzie można wygrać taksówkę razem z szoferem. – Nie, dziękuję. Zostanę pieszym. – Nie dziwię się. Może się zdarzyć, że wygra pan taxi dla kogoś, a szofera dla siebie. A takiego trzeba wyżywić, napoić, odziać…a czasami nawet kierownicę umyć lub pomrugać kierunkowskazem, gdy mu smutno. – Mam dosyć tych pańskich głupich żartów. – Proszę pomyśleć pozytywnie. Tym bardziej, że mam dla pana radosną nowinę. Razem z wygraną główną, wygrał pan wygraną dodatkową. – Trzy razy o wygranej w jednym zdaniu. Wstydź się pan. Jesteś pan polakiem czy naleciałością. Bo jak to drugie, to wybaczam. – Słuchaj pan i nie przerywaj. Za chwilę przeczytam, co pan wygrał… i pan to dostał… i prawie skonsumował, że tak powiem. – Zamieniam się w słuch. Trzy razy: pan. Zgroza! – Cicho! Cytuję: „Osoba będąc zdrowa na rozumie oraz w pełni władz umysłowych, która dobrowolnie i z całą świadomością, weźmie udział w naszej szanownej loterii i wygra samochód, ale się okażę, że rzeczonego pojazdu z racji powstałej sytuacji prawnej nie może używać, otrzyma nagrodę dodatkową. Jest nią ciekawa i sympatyczna rozmowa o tym, że owa osoba wygrała samochód i co z tego ma? Tylko same kłopoty. O kant dupy rozbić. Podpisany: Naczelny Organizator Loterii, któremu został odebrany przywilej, biegania na własnym podwórku.” No widzi pan. Nawet wielcy tego świata mają swoje kłopoty, z którymi muszą się borykać. No i co! Ucieszyła pana nagroda? Czy wszystko jasne? – Taa… ucieszyła… i wszystko jasne… jak ciemne piwo.
  19. ⏰ mała zegarka smutna wciąż bardzo chociaż sprężynę ma ona hardą obcym zegarom to całkiem łatwo czas im upływa sprawnie i gładko tiku tiku tak nadal pisać trza a biedna godzin nie liczy wcale nawet sekundy te żabstwa małe pragnie tak samo jak zacne przodki lecz nie chcą pomóc tacy okropni tiku tiku tak już ziewakę mam aż wreszcie kiedyś spoko rodzina sprężynę krewnej wnet nakręciła popłynął łobuz jak opętany młody czasomierz zrobił się stary tiku tiku tak oj na spanie czas choć tryby trzeszczą drewno spękane jest w siódmym niebie nie smęci wcale chociaż kukułka zdechła już dawno ona szczęśliwą nadal zegarką tiku tiku tak szczęśliwą jak ja bo kuźwa wreszcie mogę iść spać
  20. Panienka Kłosanka, wśród kłosów złocistych, obnażone ciało pospiesznie kołysze i z impetem powabnie przemieszcza. Niedaleko w stawie swe wdzięki moczyła, lecz odzienie wiatr rozwiał, a ona nieskorą do pościgu będąc, machnęła jeno lekceważąco ręką, delikatnie wołając: –A udław się mym wdziankiem spoconym, stary obleśny wietrzniku – zbereźniku. Cholero szumiąca zboczona. Oby cię obsrane łopaty wiatraka poszatkowały. Usłyszał ową sentencje młodzieniec właściwej urody, tudzież manier nienagannych i jak słup soli gębę rozdziawiwszy, zgorszeniem solidnym zatrwożył ego swoje. Takie niekulturalne artykułowanie wszelkich doznań emocją nasyconych, w elitarnych kręgach towarzyszących, zaiste do dobrego tonu, nie należało. Przeto zapłakał rzewnie z tej zgryzoty, że do takich dźwięków, ślimaka w czaszce zaangażować musiał. Lecz gdy Panienkę Kłosankę przed sobą zobaczył, to wszystkie łezki do kanalików momentalnie spłoszył i aż mu stanął od tego. Usłyszał głos urokliwy, jakby anioł z chóru anielskiego, na padole wylądował: – Dzień dobry. Tyś panicz zapewne, zgoła dobrze wychowany, a zatem patrz w inną stronę, bo na wszystkie świętości, w mordę przywalę. A zresztą nie wiem… jam płocha bardzo, wstydliwa, skromna, mądra… jeno nie majętna, gdyż rodzice mnie z wszystkiego wydziedziczyli, a ja doprawdy nie wiem czemu? Chyba rzewnie zapłaczę na ramieniu panicza kładąc, twarzyczkę, lico i piersi. Cholera jasna. Co tak stoisz, jak jakiś ciul? No bierz się za robotę. Bo na wszystkie świętości przysięgam… – Panienko… choraś ty – zatrwożył naturę duszy, spłoszony młodzieniec. – A tak w ogóle, o jakiej pracy panienko wspomniałaś. Bo jam chętny… do takiej gdyby co. Tym bardziej, żeś przygotowana, ino brać. – Ubranka mego poszukaj, to i nagrodę w podzięce otrzymasz. – E tam… to może później… nie zając… nie ucieknie. – Już uciekło, niewdzięczniku. Dobroci czynić nie chcesz, memu sercu zbolałemu? Jam taka płocha. Ty poszukaj. Poczekam na ciebie. Popilnuję rzeczy twoich. – Ależ panienko. Na golasa po polu mam biegać? To w rzeczy samej nie przystoi. Jam ze znanego rodu. – A co tam rodu. Olej to. Swobodniej tak. Przy szukaniu, mniej panicz członki spocone zmęczysz. A szczególnie tego. No dalej. Ruchy ruchy. Nagroda czeka. Wiesz jaka? – Ano. – Ja też wiem, że wiesz, bom cwana i w miejsce newralgiczne panicza spozieram. – W porządku. Pozbieram i wracam. A później… panienka wie. – Wiem… ty mój zajączku. A teraz kicaj. Młodzieniec właściwej urody, pospiesznie pobiegł w polu wiatru odszukać, by łup kradziony skraść i panience gołej zwrócić, oczekując. Tymczasem Panienka Kłosanka, choć wiadomo… płocha, rozumy ekonomiczne pojadła. W odzienie panicza kształty powabne chowając, tobołki zacne capnęła i w drugą stronę myk myk wśród łanów pospieszyła. * Co było dalej? Odpowie ci wiatr. Czy los ich zetknął ponownie? A jeśli nie odpowie? Czy w końcu żyli długo i szczęśliwie? Hmm… nie wiadomo, gdyż wspomniany wyżej wiatr, dalszą część bajki porwawszy, schował w innej. A przecież różnych bajek, od czorta i groma... lub więcej.
  21. nie wiedział człek jak wszystko znieść co błądzi w jego myślach utopię się ja w rzece tej gdzie woda taka czysta zobaczył dno tam kwiaty są o dziwo całkiem suche uwierzył więc odzyskał chęć nie został sinym trupem krokodyl z dna człowieka zjadł popłynął rwącym nurtem wyrzygał już co tylko mógł wytworzył fale smutne no cóż to fakt zagrychę miał człek całkiem w bestii skonał choć ciała brak zobaczył znak bo dusza nie strawiona
  22. Dekaos Dondi

    Namiętny Świst

    ścigaj ścigaj ścigaj dzisiaj mnie pokochaj jeno prędko świstaj bo jam trochę płocha * a tyś miła zwolnij bo mam czub rozgrzany gdy wlecisz za wcześnie to się nie spotkamy * jeszcze trza tu dodać choć nie z naszej winy nie z jednego miejsca tak sobie pędzimy * oj ty oj ty przyspiesz trąć mnie w dupkę czubkiem tyś durny leniwy już wleciałam w główkę * i tak i tak i tak autor śpiewki rzecze jeden pocisk w mózgu drugi wbił się w dechę
  23. Marek.zak1→Dzięki:)→A niech to. W takim razie szkoda, że nie jestem czortem jakimś:))→Pozdrawiam:)
  24. – Cześć Dąb. Kawał drewna z ciebie. – Wypraszam sobie. Nie jestem drewnem jeno drzewem. – Sorry…przyłóż konar. – I proszę mi tu w polskim lesie zagranicą nie wyjeżdżać. Bo z wywiadu nici. – Taki wielki a taki przewrażliwiony. Chyba nie będziesz mnie gonić? – A ty byś chciał, żeby na ciebie mówiono: ludź? Na pewno byś nie chciał? – Mogę być ludziem. A co… nie mogę… bo tak kręcisz konarami. – To przez wiewiórki. Mam łaskotki gdy po mnie łażą. – Nie możesz je... strząsnąć? – Próbowałem, ale liście spadły a nie one. – Ruszaj dalej. Jak żółędzie pospadają, to skoczą za nimi. – A wiesz… nie pomyślałem... żółędzie? – Lubię ten kolor i czasami gadam na żółto. No dosyć tej gry wstępnej. Pora na poważne pytania. A swoją drogę… trochę odwagi ze mnie wycieka. – To dobrze. Susza jest. Będziemy odważniej rosnąć. – Chodzi o to, żeś wielki jak góra. Gdybym chciał cię obejść, to musiałbym wziąć jedzenie na drogę. – Rzucę ci trochę żołędzi albo się deczko: wstąpię... chociaż o jeden słój. Wybieraj. Co wolisz? – Nie dzięki. Nigdzie się nie wybieram. – Ja też. – Znowu gadamy głupoty, jak na poważne stworzenia przystało. – Gadasz. Uściślijmy. Gdybyś zadawał mądre pytania, to bym mądrze odpowiadał. – Ja nie mogę – chichocze Pani Brzoza. – Ty chyba Dąb z dębu spadłeś. Tyle czasu rosnę przy tobie i jakoś przez ciebie nie zmądrzałam… to znaczy… – To znaczy, żeś głupia… sama przyznajesz. – Przekręcasz moje słowa. Nie to miałam na myśli. A tak w ogóle, to pod moimi konarami człowieka pochowano. Miej do mnie szacunek. – Chyba żeby wcześniej zmartwychwstał. Byle dalej od ciebie. – No sam widzisz. Jestem chociaż przydatna. A ty jesteś tylko: wielki. – Cicho drzewostan. Spokój mi tu. Gałązki blisko pnia i baczność! Ze wszystkimi mogę pokonwersować. Ale jak będziecie gadać między sobą, to mi zostanie gadanie ze samym sobą. – Jestem już tyle lat brzozą, ale takiego cudaka drzewa jeszcze nie słyszałam. O widoku nie wspomnę. Okropieństwo. Co to za pokraczne konary? A ten baniak na czubku. Czy w nim coś w ogóle jest, skoro nawijasz jak spróchniały? – Nie jestem drzewem, tylko: ludziem! Trochę szacunku, bom najbardziej rozwinięty. Wywiad chce z wami zrobić, a wy zamiast dziękować, to mi ubliżacie i pierdaczycie jak połamane gałęzie. – Nie widzę, żebyś kwitł – zauważył Dąb. – Cały czas tu kwitnę i jeszcze mądrego pytania nie zadałem. – A to nasza wina? – wtrącił Świerk. – Zjedz moją szyszkę, to zmądrzejesz. – Nie chcę waszych szyszek!! – Ja mam żołędzie. Mnie nie wygaduj. – Pozwólcie zadać pytanie. Cały las was słucha, co powiecie. – Cicho tam na dole – wrzasnęła Sosna. – Nie dosyć, że dzięcioł mnie stuka, to jeszcze mieszanka zwierzęco-drzewna nie daje spokoju. Chwili wytchnienia we własnym lesie. – Własnym? – zahuczał Dąb. – To jest mój las. Jestem królem i tu wzrasta moja władza! – Panie Dąb. Co panu. Choryś pan. – Cicho Ludziu. Tyś nie nasz. Nawet nie masz korony. – O właśnie – dodała Lipa. – Lipny z niego gość. – Gość? – dodał Krzak Jeżyn. – Raczej nie douczone: coś. – Drzewa! Co z wami. Tak ładnie wszystko szło na początku. Chciałem po prostu z wami pogadać. O sensie życia, kornikach, słojach… o żywicy. Tylko sęk w tym, że wy jak głupie deski macie zagrania. – Nas? Od głupich desek wyzywać? – To taka… metafora. – Fora ze dwora to najlepsza metafora! – zapiszczały Żółędzie. – Ja też umiem mówić – pisnęła Wiewiórka. – On ssak, ja ssak. Stoję za nim murem. – Obrończyni się znalazła – zagrzmiała Wierzba w przerwie płaczu. – Uważaj żeby ciebie nie wypchał. I gdzie tu widzisz mur? Chyba w twoim myśleniu... na drodze synaps. – Siedź cicho, głupia. Pusta w środku a wypełnioną udaje, nazywając to: myśleniem. – Ja nie jestem pusty w środku i też się wymądrzam… i co z tego... jak mnie nikt nie słucha. – Cholera jasna. Z wami ogłupieć można – warknął Niski Pinek. – Co ja mam powiedzieć. Spójrzcie, ile ze mnie zostało. Resztę przerobiono na dechy. – Głupie dechy. Tak powiedział Ludź – zadenuncjowało Igliwie. – Walnij go koroną! – Koroną? Ja? To chyba Dąb niech walnie. – Dąb gada od rzeczy, bo mu robale mózg ze słojów wyjadają – dodała Brzoza. – Przestańcie wreszcie nie kulturalnie konwersować. Wstyd na cały las. To ja wam mówię: Ludź. – Raczej chwałą nas otoczą, że nie chcemy z tobą gadać. Przyszedł taki do lasu i zamiast kulturalnie rozmowę zagaić, to sobie wyobraża, że jest zagajnikiem, z którego wyrośnie nowy las. Chrust z ciebie zakwitnie połamany. – Dąb na początku miał chęć na rozmowę. – Bo stary i nie dowidzi. Myślał, że gada z nieznanym gatunkiem drzewa. – Panie Dąb. To prawda? – Rośnij synu, rośnij. A ich nie słuchaj. Nie wiedzą, co szumią… chwila… a gdzie masz: koronę? – Nigdy nie miałem: korony. – No i dobrze. Za bardzo przygniata do ziemi. – Do ziemi? Chyba odwrotnie. Powiedziałeś, że jesteś Królem Lasu. – Zaszumiało mi w konarach. Muchomora wąchałem wystającym korzeniem. – No coś ty, Dąb! Nie było ci wstyd? – No masz go! Oczywiście, że było mi wstyd. Aż mi dziewicze listki spąsowiały. Ale cóż. Robale chciałem przepłoszyć. – I co? Przepłoszyłeś? – A gdzie tam. Oblazły mnie bardziej. – Biednyś. – A wiesz Ludziu, kto jest królem lasu? – A skąd mam wiedzieć. Nie jestem drzewem. – Chyba żartujesz? – No patrz. A on wierzy…. co tak cicho. – Boją się – powiedział Zwiędły Liść. – Czego? – Zębatego Warczącego Króla. On ma prawdziwą władzę. Być lub być jeszcze chwilę. Na dodatek ma doczepioną obsługę. – Zwiewajmy stąd!! – Ale śmieszne – dodały Wiórki Drzewne.
  25. @MIROSŁAW C. Dzięki:)→No wiesz.. piekło jest ''dobrymi radami wybrukowane''. Może się potknął... i skorzystał... ale cóż... hmm:))→Pozdrawiam:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...