Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 770
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @kwintesencja Kwintesencja:)↔Dzięki:)→Ciutkę namieszałem jakby:)→Pozdrawiam:)
  2. Na melodię: ''Love Me Tender'' - E. Presley słuchaj wiatru dzisiaj znów tuli cię do snu jutro powie jak masz śnić ty zaufasz mu nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni kusi ciebie złudnym dniem proszę uwierz mi kiedy ranią słowa twe budzą nowe łzy zaufała tobie dziś zawiodłeś znów ty nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni kusi ciebie złudnym dniem proszę uwierz mi tamten czas nie płynie już rzeką dalszych spraw cierpień bólu pytań też czy to wartość ma nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni kusi ciebie złudnym dniem nie pozwala śnić Na melodię→''Blowin' in the wind" - Bob Dylan szybujesz pod niebem lecz nie wiesz czy stąd powrócisz do miejsca twych snów słowa uplatasz w radości i łzy odpowiedź kołysze wciąż wiatr a gdyby tak wzlecieć ponad swój lot dostrzec horyzont swój czas uwierz ty znów by rozdział twój mógł odnaleźć swych cennych kilka słów zaufaj tym skrzydłom co niosą cię w dal choć nie wiesz co szykuje los zapytaj gdzie ciernie dno albo cud odpowiedź kołysze wciąż wiatr a gdyby tak wzlecieć ponad swój lot dostrzec horyzont swój czas uwierz ty znów by rozdział twój mógł odnaleźć swych cennych kilka słów
  3. @zuzia Dzięki Ci→Zuzia:)→A zatem miło mi:)→Nie ustawaj w tańcu z marzeń→Pozdrawiam:)
  4. Stary Król, Krasnal Pierwszy Od Końca – marudny jak zardzewiałe podeszwy od butów – zahacza nogą o wystającą z brody brodę i leci twarzą w stronę kamiennej posadzki. Dolatuje mężnie do końca, żłobiąc nochalem bruzdę w kamieniu, gdyż kamień twardy, lecz nos bardziej. Nadal nie ma humoru. Wcale. Brękoli i gdera od dłuższego czasu. Nie ma co zazdrościć biedakowi. Walnął tak niefortunnie, że spadł z wczoraj do jutra. A dzisiaj miał tyle do zrobienia. Wiele zaległych spraw, będzie od tej chwili leżeć odłogiem, niczym szczere nagie pole. Póki co nie może wrócić, gdyż pieprzony honor, nie pozwala na tego typu sprzeczność. Skoro nie zauważył wczorajszej brody, musi pozostać w dzisiejszym jutrze. Do zgniłych strzępków muchomora – klnie na krawędzi akapitu. Jeno w duchu, żeby narrator nie słyszał. Upadek komplikuje umysł, wzmacniając natężenie gderania. Widocznie podczas lotu, zawadził o przeszkodę z niewłaściwej strony lub fałdy mózgu nieco wygładził. Musi temu jakoś podołać. Na domiar złego zbrzydł bardzo, ale o zgrozo, ucieszony takim widokiem. Podobnie jak małe dziecko cieszy gówienko, z którego z miłością w serduszku, lepi mamę i tatę. Na dodatek zauważa, że spłodził dorastającego syna. Matki potomka nie pamięta. Odeszła lata świetlne, ale chyba nie w zaświaty. No to jakim musiał lub musiała być? Paskud jeden lub ona zołza… lub nawzajem. Od jakiegoś czasu lubi przesiadywać przed lustrem. Pyta ciągle o to samo, pocierając brodawkę na nosie i gdzieś jeszcze, ale o tym miejscu nie wypada wspominać, bo jeszcze przed dwudziestą drugą. – Lustro! Tyś cholerna kupa szkła. Mów zaraz. Kto jest najbrzydszy w całym królestwie? – W jakim królestwie? – Moim. Mówię przecież. Kto jest najbardziej ohydny na świecie? – Powtórka starcze. Nawet→jest→ zdublowałeś… durny nieortografie. Jeszcze splagiatujesz i pójdziesz do kozy. – W dupie mam kozę! – Z rogami? To współczuję. – Przestań marudzić. Pytam kto ma twarz podobną do… – … wszystkiego, co najgorzej wygląda? – O właśnie. Z ust mi wyjąłeś. – Niczego ci z ust nie wyjmowałem. Niby co? – Jajco! Nie mogłeś lustro tak od razu. – W ramach moich usług przekomarzanie wskazane. – Czyli to nadal prawda. Nie ma piękniejszego w brzydocie swojej, ode mnie. – Nie powiedział… bym…. A Królewicz Krasnal to pies? – Do skapciałego grzyba. Zapomniałem. Ma gorszą facjatę od czegokolwiek? – Chwilę… coś mi odbiło… jakiś obraz nieświeży. – Zapewne ja. I dobrze. Tak mam być. – Ale mi cuchnie z… – Durne lustro. Niby z czego? Mam cię stłuc? – Spoko facet. Jesteś brzydszy od wszystkiego na świecie. – A Królewicz Krasnal? – Hmm… to jedyny wyjątek… ale tylko jeden. * Królewicz Krasnalek jest zamyślony po samą zasłonkę na twarzy. Nakrycie prześwituje trochę, więc mniej więcej wie, w którym kierunku kroki kierować. Przez pomyłkę spogląda w Królewskie lustro. A w ogóle, skąd ojciec przytachał to ohydztwo? Tyle czasu miał spokój. Tylko listy do siebie pisali, z jutra do wczoraj, ale tatko i tak o wszystkim zapomniał. Nawet o tym, że ma syna, który przez niego zbrzydł jakimś cudem. Na domiar złego, jeszcze bardziej. Teraz mnie wygna z zamku na zbity pysk. O właśnie! Nie tyle zbity, co na mordę okropną, że już więcej nie można. Syn zgadł. Prorok jakiś czy co? Jakby czytał w myślach rzewnie wspomnianego. Faktycznie wygnał, bo lustro cały czas obstawało przy swoim. A samo było brudne i obsrane przez pająki i muchy przed śmiercią. Niechlujne takie, że nawet odbicia śmierdziały. Zwierciadło intrygant w spleśniałych ramkach, rzeźbionych zębami kotów, psów, szczurów i służącego, który w wolnych chwilach, był zboczonym kornikiem. Tak myśli Królewicz Krasnal, gdyż wnerwiona dusza w mroźnym ciele, stoi ponadto w lesie na śniegu, lepiąc bałwana do towarzystwa. To zawsze jakaś alternatywa. Wyobraża sobie, że ojciec tak bardzo żywi miłość do syna, że specjalnie dla niego, jest kupą śniegu. Kawałki łez stukają o twarde buciki i rączki, gdyż mróz daje popalić. Nie wie biedak, co ma począć. – Ale my wiemy – słyszy chór słodkich głosików. – Zgadniesz, ile nas? – Kogo? – No nas. Przecież mówimy. – A ile was? – To my pytamy. – Nie znam odpowiedzi. Jak powiecie, to odpowiem. – Nam nie musisz. Wiemy ile nas. – To po co pytacie, dupę mi zawracacie i marchewkę ojca nadwyrężacie? – Temu tu? Nie ma marchewki. Przed chwilą zając zjadł. Nie słyszałeś jak chrupał? – Nie. Jakieś glosy mi zagłuszały. – Dupek. Czyli bałwan to twój ojciec? Nic dziwnego, że nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie. Wystarczy policzyć. * Wilkowi spieszno. Zaraz przyjdzie Szkarłatny Kapciuj z utrzaśnietą flaszką wina. Takim narzędziem może zrobić krzywdę, jeżeli nie wtranżoli babci, zgodnie z proroctwem literackim. Babcia właśnie czeka i wrzeszczy: – No dalej… rozszarp mnie… kupo kłaków wyliniałych… góro smrodu ze wszystkich stron. Bestia z ochotą jest sprowokowaną. Zaczyna pożerać niecierpliwą w potrzebie. Rozpruwa pazurami brzuch, odrywa rączki nóżki i papiloty. Są skruszałe ze starości. Łatwo wyrwać. Szarpie też pozostałe członki starszej kobiety, a nawet wszystko czochra niewychowany i uszy urywa i głowę i krew tryska na całą chałupę. Nawet pająki dostają po oczach i trup myszy zawinięty w muchołapce. Wilk jeszcze brzuch rozcina i rozkłada na boki, jakby makowiec na święta przygotowywał. Wyrywa jelita grube, chude, średnie i wszystkie pozostałe obiekty, co tam są... i po chwili dyszy spracowany. Lecz zapomina biedak o jednym. Że w bajkach wszystko możliwe. Głowa babci, chodząca na czymś, rzuca na kark wilka, lasso z własnego jelita i na domiar złego wchodzi prosto do pyska. Zwierzę pada podwójnie uduszone, a głowa wyłazi, zbiera siebie po kątach i po chwili cała babcia leży w łóżku, nie zdając sobie sprawy, że zrobiła zamieszanie w bajce. O reinkarnacji może tylko wilk pomarzyć, bo nawet w bajkach nie wszystko jest możliwe. * Stary Krasnal Król, przygnębiony dzisiaj. Ładnieje. Także sumienie jakieś brudne, bo zaczyna używać. Łezki spływają po coraz – jako takiej – twarzy. Mimo wszystko smutna dusza smęci. przyzwyczajona do towarzystwa brzydoty. Patrzy w lustro. Tym razem nie widzi siebie, tylko bałwana i syna gadającego do kupy śniegu. Wzruszenie odbiera mowę, dlatego płacze rzewnie, myśląc autooskarżycielsko: co ja najlepszego zrobiłem. Nie dosyć, że wygnałem dziecko na pastwę lasu, to jeszcze mu na głowę od tego padło. Z tej zgryzoty Stary K, roztrzaskuje lustro w drobne makówki i przyrządza napój, który pozwoli chociaż trochę o troskach zapomnieć. * Szkarłatny Kapciuj widzi babcie w łóżku. Nieżywy wilk ani drgnie. Przechodzi ponad śmierdzącą mielonką, futra, mięsa i kłaków i daje sobie łyka z gwinta, odrywając przy okazji kawałek wargi nachalnym szkłem. Leżącej nie musi pytać, dlaczego ma wielkie zęby. Bo ich nie ma. Sztuczna szczęka spoczywa na stoliku, z przygryzionym kwiatkiem i truchłem myszy. Znowu popija spory łyczek. Jest co prawda niedużą dziewczynką, to jednak jakby nie było, strudzona drogą. Proponuje babci, że pójdą w okolicę bałwana, bo tam impreza jakaś chyba, a w pobliskim zamku światło blazuje w oknach do świecenia. Widocznie Miłościwy Czasem, ma trudności ze snem. A skoro tak, to jakaś przyczyna musi być. * No ba! No jest! * Królewicz Krasnalek z lekka spłoszony stoi. Co ma liczyć? Chwila… –– duma chwilę. –– To ja gadam z kupą śniegu? Aż tak mroźno nie jest, żeby szare komórki pokrył szron. – Wiemy, co pomyślałeś, paskudzie jeden. Nie jesteśmy żadną kupą!! Królewiczu od siedmiu boleści!! Nie mogłeś policzyć? To chyba nie takie trudne, nieprawdaż? – No to świetnie. Siedem boleści spotkałem… – … jak możesz tak mówić niewychowany ty. Lumpie też. – Nadal was nie spozieram. – Bo stoisz do nas tyłem... głąbie. – Akurat. Stoję przodem do przodu. – No dobra… ale nie tego, gdzie jesteśmy. Obróć ciało, palancie! – Tylko nie… nadal was nie widzę. – A szkoda. Urocze z nas Śnieżynki. – To stańcie… proszę… na tle gęstych drzew. – Przecież stoimy. – Na tle zaspy śnieżnej. Dlatego was nie widzę. – Aleś ty mądry. – No ba! * W pobliskim strumyczku (no tak, strumyczku, bo to bajka przecie) dogorywa rechocząca żaba. Tak bardzo i wyraźnie, że nawet bocian podniebny coś słyszy. Ląduje przy katastrofie i tonącą ratuje. Ma już obiad blisko dzioba, a tu masz… królewna nagle. A on też Królewiczem, bo uratował żabę, a taki był warunek. – Wiesz ty mój… bocianie. Pieniążków nam trzeba… sorry, kochanie. To nie ta bajka jeszcze. – Nie wiem, o czym kumkolisz, ale wiem, że blisko bałwana… – … jest impreza. – Skąd wiesz, ty moja śliczna. – Złota Rybcia powiedziała. Smutna, bo wypłukana ze spełniania życzeń. – Aaa… na to chodźmy. Siedem Śnieżynek maszeruje na bok. Na tle lasu, Królewicz Krasnalek, wreszcie dostrzega całe stado. Siedem zimnych gadających (szkoda, że nie piw milczących). Pulsują podniecająco, podskakując radośnie. Ust nie mają (to czym gadają) nic nie mają. Całkiem nagusieńkie, ale jakoś niepowabne zbytnio. – Co to ma być? –– pyta grzecznie. – Ojejciu! To my. Radość nas… cholera… rozgrzewa, że wreszcie nas widzisz. Przepraszamy za niestosowne słowa, ale to z nerwów, że nas nie zobaczysz. – Trzeba było nie stać na tle zaspy. – No wiesz… ale mimo wszystko, lubimy droczenie. Szczególnie z takim pięknym młodzieńcem. – Pięknym? Aż o taką szyderę was nie podejrzewałem. Jestem brzydki jak pupcia zgniłego skunksa. – Dlaczego nie powiedziałeś: dupa, skoro tak? – Bo do kurwy nędzy, nie jestem aż tak popierdolony, żeby używać wulgaryzmów. A wy mi tu piździcie jak pojebane. – Ależ Królewiczu. Tak nie przystoi mówić. To w końcu bajka dla małych dzieci. – Rozsądni rodzice, czytając pociechom naszą bajkę, będą używać synonimów w tych miejscach. – No tak… oczywiście… nie ma sprawy. * Gdzieś tam w głębi lasu, siedzi ciepło ubrany, autor tej bajki. Teleporter stoi obok, a piszący zgłodniał. Postanawia streszczać bajkę, skończyć głupoty i powrócić na czas, chociażby na kolację. Wystukuję: Krasnalek… * … nie bardzo wie, co jest grane, ale chociaż wie, że nie wie ( albo raczej ma nadzieję ) że z tym lustrem jest coś nie tak. Ładne przerabia na brzydkie, a brzydkie na ładne. Tylko czy na pewno, zawsze tak jest. Skoro jednak mówią, żem ładny, to uwierzę. Lżej na sercu. No właśnie. Chyba zakochany ze mnie gnom… tylko w której… bo mniemam, że to zaczarowane Księżniczki, albo co. – Co tam znowu brzęczysz –– słyszy cienkie głosiki. –– Coś ci wystaje ze spodni. – No wiecie co! Nic mi nie wystaje. – A właśnie, że wystaje. A nawet zwisa. – Niby co? – Proca. – Proca? A po co ją wziąłem? –Nie wiesz? Żebyś do nas postrzelał. Ta w którą trafisz, Księżniczką będzie. Z mięska, krwi, kości, dziurek... i czego tam jeszcze. – A jeżeli trafię więcej? – Nie ma takiej opcji. Nie w tej bajce! * – Babciu! Ruchy ruchy. Nie zdążymy na strzelanie! – Wojna znów? Psed chwilą walcyłam. Mam dosc! – Jaka tam wojna. Może na wesele zaproszą? – Moje? Nawet scęki nie wziełam. – Nie twoje. Ich. – Ach: ich. A jus se balam. * Stary Krasnal coś przeczuwa. Że niebawem gości będzie cała chałupa, a on przy okazji pogada ze synem, jak krasnal z krasnalem. Wszystkie lustra zniszczył. Nawet te bez odbić. Z tymi to już zupełnie nie wiadomo. Chociaż same ramy, są czasami gorsze od zwierciadła. * – Kochana Żabunio. Hycaj szybciej. Bo nie zdążymy. – To weź mnie na barana. – O właśnie! Jeden cap idzie. Już go capłem… siadaj wygodnie… poczekaj… gdzie tak pędzisz. – No jak to gdzie. Szybciej biegnij za mną, kochanie. – Do siedmiu ropuch. Że też skrzydła mi nie zostały. – Durny wierzchowiec… ale capie... fuj! – Hurrrra! Zad capa jest większy. Doganiam cię, kochanie. * Królewicz wyjmuje procę. Z drugiej kamienie. Też zabrał. Kładzie na skórzane siodełko jednego z nich i celuje. Pocisk leci… leci… leci... bo z dala musi... i nie trafia. Sytuacja sześć razy tak sama. Nagle leci… leci… leci... potrąca ptaszka, ale nie zmienia toru lotu… nadal leci... i trafia. Białą kurzawa jak diabli. Śnieżny puch szybuje na wszystkie strony. Mgła opada i Królewicz dostrzega… dziewczę urodziwe trochę. A obok... sześć takich samych. – O kuźwa! Ale piękne jesteście –– rzecze urzeczony, gdyż po tym co widział w lustrze, wszystko jest piękne. –– Tylko która z was ta prawdziwa? – Hmm… coś poszło nie tak. – Ale nadal masz części rodne? – Rodne? Chyba chłodne? – No przecież słyszę, co mówię. – Wątpię – Jesteś o śliczna w siedmiu osobach? – Nie. Jestem ja. A te tu… phi… to podróbki. Po tych słowach zamieć jak diabli. Wszystko wymieszane... a nawet czerwieni deczko. Na szczęście przychodzi obleśny stary dziad z jabłkiem i zaczyna się sumitować: – Moja stara przeprasza. Zachorowała. Dała jabłko do przekazania. Powiedziała tylko, żebym nie ugryzł w drodze, bo nie doniosę. – Dawaj w tej chwili jabłuszko –– wrzasnęła siódma Śnieżynka. –– To dla mnie. Faktycznie. Jest dla niej. Teraz Królewicz ma pewność, że to ta prawdziwa. A co z podróbkami? Nie wiadomo. O tym nie stoi w bajce. Od razu całe zjada i zasypia, chrapiąc na cały las. Wiewiórka spada ze strachu. No dobra. Pospałaś sobie, nabrałaś sił, wydobrzałaś, wypiękniałaś chyba… teraz cię pocałuję * A do zamku zbliżają się goście: Babcia, Szkarłatny Kapciuj, odczarowana Żaba na capie, Odczarowany Bocian, co klekocze cały czas, o braku skrzydeł oraz inni, by stać pod oknem. Ptaszki im powiedziały, że impreza dobiega końca, a finał i tak będzie miał Król Krasnal Senior na głowie. Jadła naszykował tyle ile trzeba. Nie jest skąpy, żeby częstować tylko tym, co mu z brody skapnie. * – No wstawaj leniuszku. Nie widzisz, że już świta. Zakochałem się w tobie, a tyś we mnie. – Też coś… skąd ta pewność… mów mi zaraz, bo ogryzkiem przywalę. – Przecież zjadłaś całe. To dlaczego zostało.? – A skąd mam wiedzieć. Autora tej całej hecy zapytaj. – Gdy spałaś, poszedłem na skraj lasu. Spojrzałem na łąkę. Nadal siedzi wśród kłosów złocisto – modrakowych i coś tam sobie grzebie… chyba tekst. Tylko taki jakiś cienki, gdy popatrzeć z przodu. Jakby ktoś odciął połowę wzdłuż… – To raczej tobie odcięto połowę mózgu, że takie dziwności wygadujesz! – No naprawdę. Z boku to nawet wnętrzności widać. – Ooo… chce zobaczyć. Wiersz napiszę. – Nie można przeszkadzać. Już mówiłem. Coś tam grzebię. I też mówiłem, że chyba tekst jakiś… o nas może. – Mam gdzieś, gdzie sobie grzebię, ale zimę mamy. Zapomniałeś? A ty pleciesz bzdury o kłosach złocistych. Żebyś chociaż wianki... zerkałeś nie tak jak trzeba. – Co widziałem, to widziałem. No i co… kochasz mnie? – Właśnie autor pisze, że… tak. – A sama od siebie. – Hmm… – Dobre i to. – Dupek. – Chodźmy do zamku. Goście czekają. Telepatycznie odczuwam dobrą zmianę. – Dobrą dla kogo... a twojego... ojca... weźmiemy? – Dziwna odwilż nastała. Poczekaj. Przeleję go do wiaderka. Będzie na herbatę lub kawę. – A ty byś wolał na co? Na bimber! Gadaj w tej chwili, pókim dobra. – Urocza jesteś. A czy dobra… nie wiem. – Ale ja wiem. Skąd masz wiaderko? – Autor wrzucił do tekstu. Nie widziałeś, jak strąciło dzięcioła w połowie puknięcia? – Tego tu? Co stuka o twardą ziemię i marudzi, że za duże to płaskie drzewo, jak na jego możliwości? – Nie. To grabarz z bajki równoległej gdera. Nie nasza. Chybaś całkiem nie rozbudzona? – Przecież wiem, co widziałam… czubku. – Znowu urocza. * Uczta jest znakomita, bo i goście znamienici. Świeżo Upieczeni, będą żyć długo i czasami szczęśliwie. Niestety… na poprawinach, dokładnie o północy, zahaczają o podwinięty dywan i szybują wszyscy do wczoraj.... a stamtąd poza krawędź tekstu... lecz nadal lecą, aż na koniec strony i dalej na łąkę. Autor słyszy ♪♪♪♪♪♪ nadlatujący szum, ale na ucieczkę jest za późno. Tym bardziej, że jeszcze pisze. Spadają na autora, rozgniatając swoje ciała i jego, na kłosach już nie złocistych, jeno czerwonych, wilgotnych modrakach. Grupa→0. Trupy na miejscu. * Jestem drugą połową autora. Na mnie nie spadli. Tą bardziej: subtelną, delikatną, zefiryczną. Tamta połówka to czubek, wariat jakiś. Cały czas mam z nim problem. Właśnie piszę, że cofam bajkowy czas. Tylko nie wiem, czy podołam. Ten łobuz tak namieszał, że nawet siebie uśmiercił. Czyli jakby trochę mnie. Trzaśnięty niemożliwie. No ale… próbuję. Oj… chyba się udało… tylko muszę pilnować, żeby inaczej zakończył… trudna sprawa... ** Stary Król, Krasnal Pierwszy Od Końca – marudny jak zardzewiałe podeszwy od butów – zahacza nogą o wystającą z brody brodę i leci twarzą w stronę...
  5. Dekaos Dondi

    Geometria→2

    @Marianna_ Dzięki Marianno za Obrazek.Jakby – mimo wszystko – rozświetlony diament nad ludzkim miastem. W razie problemów. Bo zawsze jakieś są. W guście mym:)→Pozdrawiam:)
  6. Dekaos Dondi

    Geometria→2

    Gモロ州モイ尺ノ凡→Զ spoglądam na kartkę białą czystą narzędzia klasyczne cyrkiel ołówek oraz linia coś ze mną nie tak do siebie nawijam lecz bije się ciągle z tą głupią myślą że nie zdołam spełnić marzeń no nic gładką dziewiczą szpikulcem dziurawię aż siódme poty płyną z czoła kap kap nie tak miało to być w bezsilności błądzi wciąż mowa więc kombinuje psychicznie inaczej niewiele widzę bo prawię płaczę cholera jasna problem gnębi czy potrafię wszystko zazębić no nic wariatowi mnie się pierdzieli na równe części dowolny kąt pragnę podzielić lecz wiary nie tracę do siebie szepcę tyś czubek w marzeniach nie zwątpisz w trysekcje
  7. Damian był pięknym trzydziestoletnim mężczyzną i w wolnych chwilach pracuje na zbieraniu puszek po piwie i później je sprzedawał mając pieniądze na dokarmianie ptaków lubi przyrodę. Pewnego razu jego dziewczyna była z niego dumna, bo dał pewnej starszej kobiecie i ona mu odpłaciła jak tylko najlepiej umiała. Ładna też była mimo wieku co miała sporo powiedziała do niego a on usłyszał, bo mówiła głośno, bo wszystko tak robiła. – Nie każde złoto jasno błyszczy Damianie – powiedziała a on pokiwał ze rozumieniem głową bo słuchał jej uważnie chyba. – I nie każdy co wędruje błądzi i Damian znowu pokiwał potakująco. – Czemu mi to mówisz – zapytał Damian, gdyż był ciekawy spieszył się na zbieranie puszek, bo jego ptak marniał co go hodował. Kobieta jednak nie odpowiedział tylko wstała poszła sobie i siedzi teraz gdzie indziej, ma spokój od wkurzających Damianów co nie rozumieją, co się do nich mówi zawczasu przestała myśleć na ten temat. Damian też sobie poszedł zmartwiony do domu, bo zimno się zrobiło a gdy marzł to zobaczył swojego ptaka co wyjrzał z klatki szukał Damiana po całym mieszkaniu chociaż stał. Damian poszedł na spotkanie ze swoją dziewczyną o blond oczach i rumianym tyłku. Poszli do niej do mieszkania na łóżko co od razu tam wchodzą na pościel. On jej zdjął wszystko z wieszaka i kazał się nakryć bo zimno było przytulili się w sobie. Ona zapytała chociaż chciała być goła: – Nie podobam się tobie? – Pokiwała znacząco piersią w jego kierunku lewą też chociaż schowane były pod. – Nie każde złoto jasno błyszczy – odpowiedział Damian ale mu się spieszyło więc wyszedł z mieszkania. – Nie każdy kto wędruje błądzi – zawołała ona chociaż ubrana to się nie wstydziła tylko wybiegła za nim w korytarz by dać mu po ryju. – Bo ci jajo urwę – dodała groźnie bo umiała od wczoraj tak mówić. Dostał on dużo razy i krzyczy przerosił. Poszli do lasu. Damian zapomniał o dokarmianiu dostał morderczych chęci bo w głowie mu się miesza od wszystkiego albo jeszcze więcej. Zaszedł ją od tyłu, gdy sikała w krzakach po grzybach. Powiedział do niej: –Nie każde złoto jasno błyszczy twoja skóra jednak tak. Podniecasz mnie a ona błagała żeby jej darował i darował bo nagle umarł i teraz śmierdzi długo go nikt nie znajduje w leśnej głuszy. Ona nic nie powiedziała tylko wzruszyła ramionami i poszła się dokończyć bo przerwał jej Damian i leży nieżywy a ptaki mu oczy wydziobują wszystkie.
  8. ¬««¬««¬ stęskniona bucinka wędruje przez las zelówki ma łzami zakryte jej luby but piękny ze skóry on jest na grzyby się wybrał z koszykiem nie wrócił kochany choć nocka ciemna co stwory wypłasza przebrzydłe cierki runiaki sękory lelusie krasnale wampiry oślizgłe nagle z oddali śpiew słyszy rzęsisty aż uszy jak zając nadstawia podchodzi jak stoi wnerwiona srodze zerkając co luby porabia ten ze stworami tańcuje niepewnie grzybki wciąga on zelówkami kochanej bucinki paskud nie widzi choć zalana wściekłymi łzami stwory zlęknione zerkają w jej stronę trącając winnego w cholewkę spoziera biedak na lubą kochaną co butem zapewne go trzepnie prorok był jakiś bo tak jak przewidział bucinka go całkiem zdeptała skutecznie bardzo bo wrzasnął on prędko przepraszam ja kuźwa ałałaj!! ¬««¬««¬ ඣඣඣඣඣඣඣඣඣඣඣ
  9. @Sylwester_Lasota Dzięki:)→A zatem jestem spokojny, że większość lepszych, od gorszych:))→Też Pozdrawiam serdecznie:) @MIROSŁAW C. Dzięki:)→No cóż. Czas płynie w jedną stronę:)→Pozdrawiam:) @CafeLatte Dzięki:)→W takim razie smacznego Tobie życzę:)→Słusznie rzekłaś w dalszej części komcia:)→Pozdrawiam:)
  10. Dekaos Dondi

    Geometria

    @Marianna_ Akurat zerkłem:)→Dzięki za poprzedni, z ogrodem i za ten:)→Bardzo w mym guście:))→Pozdrawiam:)
  11. Pomysł→powtórek→zaczerpnąłem z Dziadów→A. Mickiewicza→jakby ktoś nie wiedział:)) Jasno wszędzie, głośno wszędzie. Co to będzie? Strasznie będzie. W lęku ciało me spowite. Przyjdzie żegnać tutaj życie. Nagle słowa płyną mi tu: ?Pʀᴢᴇsᴛᴀń sᴛᴇ̨ᴋᴀć, ᴋᴀsę sᴢʏᴋᴜj? Ale przecież sami wiecie. Jasno wszędzie, głośno wszędzie. Co to będzie? Strasznie będzie. ?Fᴀʀᴍᴀᴢᴏɴʏ ᴅᴜʀɴᴇ ᴘɪᴇᴘʀᴢʏsᴢ. Pʀᴢʏsᴢᴌᴏść sᴡᴏᴊᴀ̨ ᴍᴀsᴢ ᴘᴏʟᴇᴘsᴢʏć? Rozumiem, ale sami wiecie. Jasno wszędzie, głośno wszędzie. Co to będzie? Czy w ogóle... bo za chwilę wykituję. ⭐️Oj ᴄᴢłᴏᴡɪᴇᴋᴜ ᴍᴀᴌᴇᴊ ᴡɪᴀʀʏ. Cʜᴌᴏń ᴢ ɴᴀᴅᴢɪᴇᴊᴀ̨ . Nᴀs ʀᴇᴋʟᴀᴍʏ!⭐️
  12. ––?/–– Stoję na moście, w ostatni chłodny wieczór. Czuję pod sobą jednostajny szum rzeki. Światła latarni, z lekka przyćmione wilgotną mgłą, migoczą nikłym blaskiem na wilgotnej wstędze czasu. Drgają niczym maleńkie, złote gwiazdy, w kształcie świeczek na urodzinowym torcie, płynącym po niebie. Tyle tylko, że owe niebo, nie jest w tym miejscu gdzie trzeba, lecz tam na dole, gdzie spadają rozkołatane myśli. Prawie że widzę jak lecą w dół, znikając między zodiakami. Mówiąc prosto z mostu, przyszedłem tu po to, żeby skończyć ze sobą. Popełnić samobójstwo. Za dużo różnych spraw, wygładziło fałdy mózgu, nie tak jak trzeba. Ostatnio miałem sen. Siedzę w pokoju na zwykłym krześle. Odruchowo spoglądam, czy nie przypadkiem elektryczne. Wspominam frytki, które jadłem ostatnio. Nie, to nawet zwykły taboret. Wtem ciszę zakłóca mokry, śliski szelest. W pierwszej chwili nie wiem, co jest grane. A to gałki oczne dokonują obrotu, o sto osiemdziesiąt stopni. Zaglądam w głąb siebie do czeluści umysłu. Przeraża mnie to, co tam widzę. Świeżo wypraną ze wszelkich emocji podświadomość, wiszącą na sznurze nad wodospadem. Po chwili przeistacza się w popiół, którego rozwiewa wiatr. A gdzie świadomość? Tylko strzępki wystające z jakiegoś stwora. Wszelkie inne odczucia dokładnie wymieszane. Dostrzegam małego chłopca. Stoi na przegniłym moście. Ciemne chmury wiszą nad głową. Nie mogę rozpoznać jego twarzy. Nagle mostu nie ma. Dziecko do rzeki, lecz nie tonie. Trzyma niebieską wstęgę zwisającą z nieba. Wtem błyskawica rozświetla sen. Chłopiec znika. * Stoję oparty o mokrą żeliwną balustradę. Wyczuwam chropawe wybrzuszenia. Nie lubię mieć podrapanych dłoni. Szczególnie przed śmiercią. Zmniejszam nacisk. Ciało wychylam do przodu. Owiewa mnie zimny wilgotny powiew, jak oddech śmierci. Rzeka faluje, niczym wielki płaski wąż. Niedługo spadnę na jego grzbiet. Przebije płynące istnienie. Poczuję zbawczy chłód. Zobaczę przez cienką, prawie przezroczystą skórę, zamglone światło. A później ono zgaśnie. Przynajmniej dla mnie. Światu dużo nie ubędzie. Nawet nie zauważy zniknięcia, ale za to ja zaznam błogi spokój. Wszelkie lęki i zmartwienia wypłyną ze mnie. Już nie będzie bolało. * Przechodzę przez balustradę. Tym samym odwracam siebie w kierunku tej drugiej, po przeciwległej stronie. Aż się wzdrygam, gdyż blisko mnie, stoi czarna postać. To takie nagłe i niespodziewane, że nie wiem, co mam robić. Jeszcze bardziej zaciskam dłonie na balustradzie. Na domiar złego zaczyna padać. Ciemny typ, ubrany w nieprzemakalny płaszcz, nie wygląda obiecująco. Woda spływa z ciemnego, śliskiego okrycia. Nie dostrzegam twarzy, gdyż do połowy zakrywa ją kaptur. Stoję jak sparaliżowany. Najchętniej bym puścił żelastwo i poleciał tyłem w dół. Ale nie mogę. Żeliwne pręty, uwięzione w stalowym uścisku zdrętwiałych palców, nie mają ochoty na rozstanie. Zdenerwowanie, tylko wzmacnia siłę nacisku. Błyszczące kropelki deszczu, spływają po lśniącej powierzchni, tego niby płaszcza. Hipnotyzują mnie. Wodzę za nimi wzrokiem. Nawet zaczynam je liczyć. Byle tylko nie patrzeć w głąb kaptura. Z dłoni kapie krew. Wyobrażam sobie, jak każda maleńka cząstka, leci w dół prosto na migoczącą gwiazdę, tworząc na kilka sekund, miniaturowy, czerwono złoty wulkan, niesiony falami rzeki. Postać chwyta mnie za rękę. O dziwo, wcale nie jest zimna, jak dajmy na to u trupa. Nawet ciepła i przyjazna. Delikatna, lecz ścisk ma piekielny. Nie odczuwam bólu. Raczej coś w rodzaju… błogiego otępienia. Mimo tego dostrzegam, że drugą ręką podnosi kaptur. Otępienie mija całkowicie. Wraca lęk i ciekawość równocześnie. Co za chwilę zobaczę. Może tym razem, wstrząśnięty widokiem, już na pewno polecę w dół. Ale nie. Przecież mnie trzyma ręką. Wreszcie zdejmuje kaptur całkowicie. W czasie owej czynności mam zamknięte oczy. Ale cóż. Nie mogę tak stać w ciemnościach, bo to jeszcze gorsze. Takiej ładnej dziewczyny w życiu swoim nie widziałem. Od razu mam gdzieś samobójstwo i przełażę przez balustradę na most. Wiem, brzmi to trywialnie, a nawet niepoważnie, lecz działam odruchowo, bez zastanowienia. Jest bodziec, to do niego legnę. Ona uwalnia moją rękę. Spogląda na dziwnie, ale za razem cudownie. Jej oczy... mam wrażenie, że chce mnie nimi wchłonąć. Wyobrażam sobie ogromną źrenicę otoczoną tęczówką, do której skaczę z wysokości, jak do wielkiego jeziora. Czekam na słowa. Może coś wyjaśni. Jestem zdany na milczenie, bo mi od tego niebiańskiego widoku, mowę odbiera. Nagle przestaje padać i wychodzi słońce. Słońce? Wieczorem? Coś tu chyba nie tak z tym światem. Czyżbym dostał świra i tak naprawdę leżę w zamkniętym pokoju na łóżku u czubków, przywiązany pasami, żeby mnie ktoś nie pogryzł, gdybym ja zaczął pierwszy? Co ja plotę, myślę sobie, na tyle ile pozwalają okoliczności. Słyszę słowa: – Od teraz musisz o mnie cały czas myśleć. W przeciwnym wypadku zniknę. – … – Powiedz, że zrozumiałeś… albo chociaż kiwnij głową. Kiwam głową. Zresztą nie tylko. Wszystkim kiwam, bo mi zimno. Muszę się rozgrzać. Nawet zaczynam skakać jak żaba, mlaskając strasznie buciorami. To skutkuje tym, że mogę jako tako mówić. Nawet zadawać pytania: – Kto jesteś? – A kto pyta? – Niedoszły samobój, ochlapany wodą – wyjaśniam prawie czytelnie. – No to jeszcze raz. Chcesz być moim… no wiesz… tego tam? – Tego tam? Aha. No chyba – nie bardzo jeszcze jarzę. – Przyjacielem? – A ja myślałem, że… – Mam misję do spełnienia Misję, myślę sobie. No chyba wypełniła już misję, nie dając na spokojnie popełnić samobójstwa. Tylko czy chciałem tak naprawdę? Sam już nie wiem. Słyszę słowa: – Myślisz o mnie? – No ba. Też pytanie. – To nie przestawaj. – A jak przestanę, to co? – Spróbuj, to zobaczysz. Spoglądam na lampy, balustradę od mostu, kałuże po nogami, myślę o różowych migdałach, motylkach bielikach na główkach kapusty, spadających żołędziach, wnerwionych wiewiórkach, śmierdzących, przemoczonych skarpetkach, krzakach słodkich malin, parówkach w majonezie... nagle słyszę: spójrz na mnie. – A niby gdzie jesteś? O cholera! Tyś półprzezroczysta. Łącznie z ubraniem. Widzę przez ciebie drugą stronę mostu. Naprawdę znikasz. Poczekaj, proszę. Już ponownie myślę o tobie i wszystkich szczegółach ciała, co akurat nie stanowi dla mnie problemu. Mam wrażenie, że mózg mi skwierczy, smażąc filety z myśli. No no fajnie! Widzę, że wracasz do normalności. Nic przez ciebie nie dostrzegam. Zasłaniasz wszystko, co popadnie. No już dobrze. Mam zamiar myśleć o tobie nieustannie. A mogę na chwilę przestać? – Do pewnego momentu. Jak zupełnie zniknę, to już nie wrócę. – Ale co to za misję masz do spełnienia? Chyba jakimś wyjaśnieniem uraczysz. W końcu dzięki mnie istniejesz – Nie istnieje dzięki tobie, ale dzięki tobie mogę istnieć nadal. – Kim ty właściwie jesteś? A może to jakaś wariatka? A ja drugi czubek? Mam halucynacje, że ją widzę półprzezroczystą. a ona jest przekonana, że naprawdę można przez nią oglądać przęsła mostu oraz inne zabytki. Powtórnie słyszę głos: – Pamiętasz dobrze swoje dzieciństwo? – Dzieciństwo? A tobie co się stało, że wyjeżdżasz z moim dzieciństwem? Sorry. No… w zasadzie… najbardziej to, co frajdę sprawiało. – Łobuzem byłeś. Nie zaprzeczysz. – Ale nie groźnym. Takim tyle o ile, na ile pozwalały okoliczności. O co jej chodzi. Moje dzieciństwo jest dla niej ważne. Ale dlaczego. Nie przypominam sobie takiej ładnej. Raczej miałem szczęście do… – Zapomniałeś o mnie, kiedy wyrosłeś na dużego. A ja cały czas byłam w Przechowalni Snów. Tam nie musiałeś o mnie myśleć. – Chwila. Gdzie byłaś? W przechowalni czego? – Snów, baranie jeden! Też sorry! – Nadal nie wiem, kim jesteś? – Częścią twojego snu. Śniłeś o mnie często, gdy byłeś małym chłopcem. Tak bardzo mnie… polubiłeś… że twój sen, przeniknął do rzeczywistości, lecz tak naprawdę dopiero teraz. – No tak. Wszystko jasne. Jesteś z moich snów. Jak mogłem o tym nie pomyśleć. Ale głupiec ze mnie. Ciamajda jedna niedouczona. Co ja w szkole robiłem? Wiesz co… wracaj do pokoju bez klamek. – Nie wierzysz mi? To mnie akurat nie dziwi. – A ty byś uwierzyła w takie coś, będąc na moim miejscu? – A gdzie tam! – A ja mam uwierzyć. Tak? – Tak. – No jasne. Nie ma sprawy. Ona mnie coraz bardziej wnerwia, ale też ciekawość pobudza. I nie tylko. A jeżeli to prawda. W jakiś pokręcony sposób... jest to możliwe. – Pamiętasz małą dziewczynkę, której uratowałeś życie. Wpadła do rzeki. Niedużej. Chciała ratować małego pieska. Otoczyła go opieką, bo jego matka, zginęła po kołami samochodu. Pamiętasz? – Nic nie pamiętam. Ale skoro tak twierdzisz. Chwila… chcesz powiedzieć, że tą dziewczynką byłaś ty? Z mojego… jak twierdzisz… snu? – Nie. To nie byłam ja. Wtedy jeszcze siedziałam w twoich snach. Ale ją znałam. Byłam częścią ciebie. Widziałam, jak ją ratujesz. – Chcesz powiedzieć, że jak spałem, to ją uratowałem. Czyli… lunatykowałem, robiąc dobre uczynki, bo za dnia miałem co innego w głowie. – Też, ale nie o to chodzi. Śniłeś o mnie tyle razy, że w końcu przeszłam z krainy snów do twojej… prawie świadomości. Nie wiedziałeś, że jestem z tobą, nawet jak nie śpisz. Rozumiesz? – Nie. No nie! Co ma to wszystko znaczyć? A może nadal śpię. Lub co gorsza zwariowałem do tego stopnia… – Czekałam w Przechowalni Snów, bo w jakiś sposób wiedziałam... – A dlaczego nie we mnie, że zapytam? – Bo byś nie mógł normalnie funkcjonować. Nie chciałam być zazdrosna… lub coś w tym rodzaju… pogmatwać twoich doznań, życia zmieniać… nie potrafię wszystkiego wytłumaczyć… sama dokładnie nie rozumiem, o co w tym biega. Wyszłam z twojej głowy, by prawie od razu trafić do Poczekalni Snów. – Prawie? – Spotkałam tę małą dziewczynkę. Podarowała mi niebieską wstążeczkę na pamiątkę. Miała ją przyczepioną do tego pieska… ale powiedziała, że to prezent. – A w tej… Przechowalni Snów… nie nudziłaś się. Tyle lat? – To było coś w rodzaju letargu. Czas dla mnie nie istniał. Naprawdę wielu spraw sama nie pojmuję. – A co było twoją misją? – Uratowanie ciebie, głupolu! To chyba jasne. Za to, że tamtą dziewczynkę… – Chwileczkę. Jak już stałem bezpieczny na moście, to powiedziałaś, że masz do spełnienia misję. Tak? – Tak. – A co jest tą drugą? – Nie mogę powiedzieć. Pomyśl. – A dlaczego byłaś taka… w czarnym czymś. O mało co, a bym zleciał nie tylko z mostu, ale dodatkowo z przerażenia. – Miewałeś różne sny. Nie tylko takie słodkie... jak ja. Nie mogłam inaczej. – Aha! Jeszcze jedno. Dałaś do zrozumienia, że nie istniejesz dzięki mnie. Przecież cię wyśniłem. No to jak to nie? – Twój sen to za mało. Zaistniało coś więcej. Ale faktem jest, że bez ciebie nie było by naszej rozmowy. – Co więcej? – Nie wolno mi powiedzieć. – A skąd wiedziałaś, że właśnie dzisiaj przyjdę na most, by skończyć ze sobą? – Twoje emocje mnie… jakby to powiedzieć… obudziły. Szczegółów nie znam, jak to wszystko zadziałało. Tak naprawdę bardzo mało wiem. A na pewno za mało, żeby wszystko wyjaśnić, tak do końca. Naprawdę mi przykro. – Możesz wrócić do Przechowalni Snów? – Nie. – Dlaczego? – Nie wiem. Tak to działa. – Czyli będziesz istnieć, dopóki będę o tobie myśleć. Tak? – Tak. – Zależy ci na tym, żebym o tobie myślał? – Bardzo – A jak przestanę? – To zniknę na zawsze. – I już nie powrócisz do moich snów? – Nie. – Dołożę wszelkich starań, żeby o tobie myśleć. Zależy mi na twojej obecności przy mnie... też bardzo… tylko rozumiesz... nie mogę nic obiecać. To trudne zadanie, cały czas o kimś myśleć. Nawet jak krótkie przerwy są możliwe. – Wiem. Rozumiem. Nie ma sprawy. – A jeżeli umrę. To też znikniesz? – To też umrę. – Wierzysz w życie po śmierci. – Nie wierzę… ale ono wierzy we mnie. Głupie, co? – Skąd w tobie ta pewność ? – Żebym wiedziała, to bym uwierzyła. – Czyli można założyć, że tam istnieje… być może dalsza droga… bez żadnych obaw, że jak przestanę o tobie myśleć, to znikniesz. – A jeżeli tam nic nie ma? – To znikniemy razem. ≈≈≈≈≈≈≈≈//≈≈≈≈≈≈≈≈ – Kochanie spójrz! – Gdzie? – No tam na moście. On przełazi przez balustradę. – O cholera… faktycznie... – Tak sobie myślę, dlaczego skoczył? Bez żadnego wahania. Nawet nie postał chwili na drugiej stronie poręczy. – Widocznie przyszedł z takim zamiarem. – Szkoda człowieka. Z jakiegoś powodu musiał bardzo cierpieć, kiedy spadał. – Tego nie wiemy. – Podejdźmy do tego miejsca. Idą w tamtym kierunku. Światła latarni spowija mgła, lecz mimo tego, widzą to miejsce wyraźnie. Czyżby to było przewidzenie? Są coraz bliżej. Oczywiście jest puste. Podchodzą do balustrady. Spoglądają w dół na ciemną rzekę. – Spójrz kochanie. Jednego życia mniej. Utonął wśród gwiazd na niebie. – Na niebie? – Takie skojarzenie. – Mam dziwne wrażenie, że nie jest tam sam. – Tego też nie wiemy. – Wiesz, to miejsce jest dziwne. Może to tylko wytwór naszej wyobraźni. – Że niby skoczył, a tak naprawdę była to… jakaś gra cieni... – Może. Sam już nie wiem, co myśleć. Odczuwają lekki powiew wiatru. Jest im nieswojo, lecz nie jest to lęk. Raczej stan, który trudno określić. Jakby weszli do wnętrza tajemnicy. Nagle ona czuje lekkie muśnięcie na stopie. Coś delikatnego, zwiewnego jak sen... . Na balustradzie, zaczepiona o chropowate żeliwo, powiewa niebieska wstążeczka.
  13. babcia wytrwale ciasto ugniata dzieciaki patrzą z kąta gdzieś w tyle śpiewnie formuje zarysy chleba w gorącą paszczę włoży za chwilę w cieplutkim świecie rumiana skórka ciasto się cieszy swoim wzrastaniem kromki chrupiące wciąż połączone w kształcie bochenka jeszcze schowane wśród apetytu zapach szybuje nosy stęsknione odwiedza właśnie mleko leniwie kapie w kubeczek jak krople rosy zrodzone brzaskiem piec tak rozgrzany jak dziadek jurny co ciućkał śliwki na spirytusie za chwilę babcia z niego wyciągnie leci famuła głodna biegusiem śmietana tańczy w przeistoczeniu w masełko cudne pachnące rześkie na świeżym chlebie rozmazywane za srebrnym nożem sunie niespiesznie mała dziewczynka pajdę tarmosi twarzyczką wcina rumiane kęsy popija mleczkiem co kapie z brody oczy się śmieją chciałaby więcej słychać chrupanie oraz mlaskanie zaiste uczta wspaniała piękna tylko szwagrowi bo był zachłanny gdy nadgryzł kromkę wypadła szczęka
  14. @Maja Cyman Dzięki:)→No to jestem uspokojony, dobrym słowem:))→Pozdrawiam:) @Sylwester_Lasota Dzięki:)→Słuszne prawisz:)→Cały jestem przeważnie→przekombinowany:) Pozdrawiam:)
  15. @CafeLatte Dzięki:)→No wiesz... jak tak różnie piszę:)→Miło, że się Tobie podobało. Co do książki, to dopiero po mojej śmierci. Jak będę→sławny i bogaty:))→Żyć nie umierać:) Pozdrawiam i też Miłych Dni życzę:)
  16. Jestem Pokichańcem Pierwszym i ostatnim w naszej rodzinie. Tak mnie kiedyś matka nazwała, jako że najwięcej robiłem w pieluszki. Bracia i siostra, nie mieli takich zdolności, dlatego do dziś wołani są zwyczajnie, po imieniu. Aczkolwiek jeden brat już nie, bo nie żyje. Pragnę wam opowiedzieć historię, która ściśle się wiąże z moimi bliskimi. Zastrzegam jednak, że nie wyjaśnię wszystkiego do końca, w takich czy innych kwestiach. W miarę możności postaram się streszczać, byście dotrwali do końca. A jeżeli nie, to też pogniewany nie będę, bo po prostu nie potrafię w ten sposób. Nie wiem, jak to się robi. Proponuję cofnąć czas, do tamtych zdarzeń. Siedzimy wszyscy przy okrągłym stole. Na najważniejszym miejscu – przy pogryzionej nodze, ale to już inna historia rodzinna – siedzi Dziadek. Obiecał, że dzisiaj odczyta testament. Rzeczywiście. Wstaje. My odruchowo też. Macha ręką, że możemy siadać i dodaje, że na swoich dupach. – Ależ Dziadku. Takie słowo. Przy nas? Gdy się ważą losy... – Cicho tam. Gdy mówię, to nie chcę słyszeć żadnych dźwięków. Dotarło? – Później pogadamy – mówi Babcia. – Tak kochanie – przytakuje Dziadek. – No co z tym testamentem? Jesteśmy ciekawi. – Niewątpliwie. – Ojciec przestań o pierdołach ględzić, tylko mów do rzeczy. – Z wami wieczne problemy. Chcę odczytać pókim żyw, bo zaś będzie mi trudniej. – Raczej wcale. – Cisza tam. Trochę szacunku wobec starszego człowieka. – Ależ my Dziadka szanujemy. Szanujemy? – Taaa – zawołali wszyscy zainteresowani. – Mogę zacząć. Czy łaskawie mi pozwolicie? – Jakże by inaczej. Otwiera kopertę, strasznie nią szeleszcząc. Aż nam ciarki po plecach przeszły. Znowu odruchowo wyciągamy szyje, żeby zajrzeć, co tam stoi. Nic z tego. Mamy za krótkie. Dziadek zaczyna czytać: – Cały majątek, a jak wiecie jest tego dużo, przepisuje mojemu wnukowi: Pokichańcowi Pierwszemu. No i się zaczął cyrk: – Tylko jemu? Pokichaniec ma wszystko dostać. Jak tak można? – Czy to nasza wina, że nam z dupek mniej leciało? – Dlaczego on? Taki sam popapraniec, jak jego Dziadek...itp – Spokój – wydarła się przyczyna zamieszania. – Jest pewien warunek. Bez tego nic nie dostanie. – Dlaczego najukochańszy Dziadku, nic? – pytam ja, niedoszły obdarowany. – Bo tak mi się podoba. Na czym to ja stanąłem? – Na Zasranym Pokichańcu!? Tylko on? Dobre sobie! Boki irytacji zrywać! – Posłuchajcie warunków, matoły jedne. – Słuchamy. – Pokichaniec Pierwszy otrzyma cały mój majątek, łącznie z nocnikiem, jeżeli po mojej śmierci, będzie ze mną spać lub leżeć w swoim łóżku, przez dziesięć dni. Sprawa dotyczy nocy. W dzień nie musi mnie wąchać. – Dziadku, to straszne. Przy twoich nieżywych zwłokach. – Tak. Inaczej figę bez maku dostaniesz, a nie majątek. Przytulać mnie nie musisz. – Pokichańcu, wytrzymasz! Dziadek nie będzie nachalny. Jakoś się wszystko ułoży! – Raczej rozłoży – dodaje Babcia – Babciu, nie strasz Pierwszego. Nie dostanie i się z nami nie podzieli. Podzielisz się? – Oczywiście. Dobry ze mnie człowiek. To co złe wykichałem jako dziecko. Tylko żebym przetrzymał. – Żadnego zatykania nosa. Kamera będzie nieustannie włączona. Będziemy cię co noc obserwować. To znaczy nie: ja. Rodzina i tak zwani: Obiektywni Obserwatorzy, których wyznaczę. – Mam spać przy zapalonym świetle? Nie lubię tak. – Polubisz. Jeszcze jedno – dodaje Dziadek. – Z uwagi na moje dziwne właściwości… – Cały czas mamy z nimi do czynienia. – ...nie życzę sobie po śmierci, żadnych lekarzy do aktu zgonu. Dwaj wyznaczeni przeze mnie ludzie, zaniosą zwłoki do pokoju Pokichańca i położą do łóżka. Będę tam leżeć przez pięć dni, biedny i samotny. Dopiero w szóstym dniu, zacznie się odliczanie. W czasie wnoszenia ciała, żadnej rodziny przy tym nie może być. Najlepiej jak się wyniesiecie na ten czas z domu. Akt zejścia i pochówek po sprawie, czyli najwcześniej po szesnastu dniach od mojej śmierci. Wszystko jasne? Warunki znane? – Tak – zawołaliśmy radośnie. – Bo cóż innego nam pozostało. Teraz będę skracać, w miarę możności. Po jakimś czasie Dziadek zaniemógł. W drugim dniu, jeszcze bardziej, a w trzecim, znalazł się w moim łóżku. Po pięciu dniach wchodzę do pokoju. Widzę kamerę pod sufitem. Bacznie mnie obserwuje. Noc pierwsza. Na pewno cała rodzina wpatrzona w ekran, jak sroka w gnat. Będą mieć nocki popsute. Ale skoro chcą kasę, to niech sobie zapracują, chociaż oglądaniem. A co ja mam powiedzieć? Mnie jeszcze wąchanie dochodzi. Kładę się przy Dziadku, tak na boku, plecami do niego. Mam trochę stracha, żeby mnie zimną trupią ręką, z tyłu nie macał. Do niego wszystko podobne. Co z tego, że nie żyje. Z nim to różnie. Noc dziesiąta - ostatnia. Odór nie do wytrzymania. Chciałbym stąd zwiać, lecz trzyma mnie łapami majątek. Nie mogę zatkać nosa. Obserwatorzy obserwują. Zresztą co by to dało. Nic. Kładę kołdrę na głowę. Sto razy gorzej. Albo tak mi się wydaje, bo pod tą samą leży dziadek. Prawie na niego nie patrzę. Nawet na dobrą sprawę, nie wiem jak wygląda. Otworzył bym okno, ale też nie mogę. Kasa przez nie wyleci. Jeszcze trochę muszę wytrzymać. W moim pocie, który mnie zalewa, uwiły sobie gniazdko, całe chmary cuchnących cząsteczek. W końcu zasypiam odurzony. Rodzina wpatrzona w ekran. – Mamo! Spójrz na dziadka. Nie wygląda jak trup. Kiedyś takiego widziałam na obrazku. – Córeczko! Co ty oglądasz? Dziadek się rozkłada… – Naprawdę? Jakoś tego nie widać – dodaje ktoś. – Bo jeszcze za wcześnie, głupolu. – Za wcześnie? A Pokichaniec śmierdzi jak zaraza. Gada ciągle o smrodzie, – Może się rozkłada wewnętrznie. A na oko nie widać. – Co wy chrzanicie za głupoty. – Ależ spójrz kochanie. Jak żywy. – Mamo! Zobacz! Dziadek wstaje! – Co!? – O cholera! Porąbało go czy co? – Zawsze wiedziałem, że z moim starym, coś nie tego. – wtrąciła Babcia – A Pokichaniec śpi jak odorem uśpiony. – Dziadek wyciąga kartkę i kładzie na stole. Wychodzi z pokoju. Trzaska drzwiami. Wyszedł na ulicę chyba. Czort go wie, gdzie polazł. – Biegnijmy do pokoju. Przeczytamy co napisał. Czytają napis odurzeni, z chustkami przy nosach: Letarg to moja specjalność. Akurat tym się nie chwaliłem. Tylko ci dwaj wiedzieli. Pokichaniec gówno dostanie i wy wszyscy razem z nim. Nie leżał przy moich zwłokach. Dosyć miałem z wami ambarasu. Albo wy ze mną. Co na jedno wychodzi. Nie szukajcie mnie. Pod łóżkiem zostawiłem prezent. Mam kasę, to jakoś wszystko klapnęło gdzie trzeba. Zostawiłem wam trochę, na tą okoliczność. Powinna wystarczyć na powrót. Pa! Zaglądamy pod łóżko. Mała wnuczka świeci tam kolorowym lampionem. Zapomnieliśmy, że z nami przyszła. Mówi do nas: – Ale fajne mięsko. Nawet kościa widać. – Nie mówi się: kościa, tylko kości – poprawia ją mama. -- Dziecko! Jakie kości? Zaglądamy pod łóżko, a tam...a ku ku... leży mój brat, co jakiś czas tamu, odszedł z tego świata. Ten co mniej kichał w pieluszki. Poznaliśmy go po nieco brudnawej żółtej marynarce, w kiedyś kolorowe motylki. Ciekawe, jak to Dziadek wszystko urządził. No tak. Miał szmal. Zawsze był trochę dziwny. Na cholerę, mam tą zwisającą pościel po bokach. – Teraz dopiero widzę, że nie dał sobie wprawić dwóch nowych zębów – biadoli bratowa. – Miał tendencje do kłamstw. Już ja go znałam. Wszystkie rodzinne członki, mają potężny wzwód złości. Wściekłość staje na baczność, podpierana okrągłymi kamyszkami: zawodu i żalu, po tak dotkliwej stracie. Gdy jakoś dochodzimy do ładu psychicznego, po nieodżałowanych pieniążkach, chowamy mojego brata tam, gdzie go wyjęto. Są pewne ceregiele z tym związane, ale rozkładamy banknoty i jakoś daje się załatwić. Pokój wietrze i wietrze. W końcu, po długim czasie, ostatni skrawek „cuchnącego powiewu” brata, wylatuje przez okno. Gołąb, co akurat sfrunął na parapet, przestaje gruchać, ale zaczyna: ćwierkać. Pierwszy raz mam do czynienia z takim zjawiskiem. Widocznie, coś mu zaszkodziło. Po jakimś czasie dostaje wiadomość od członka rodziny. Dziadek odszukany, w jednym ze swoich domów. Ciężki sufit na niego spadł, gdy smacznie spał w swoim łóżku. Ciało dosłownie zmiażdżone. Na pewno nie żyje. Jest nas tutaj więcej członków. Mamy przygotowane wiaderka, łopatki i ściereczki. Pozgarniamy dziadka do tych pojemników, a pościel nad nimi, wykręcimy. Pragniemy przywieźć wszystko, co można nazwać: dziadkiem, żeby w należytym porządku, zachować warunek testamentu. Wyrzucimy całość na twoje łóżko, wejdziesz tam po pięciu dniach, poleżysz przy tym dziesięć nocek i majątek nasz. Głowa do góry. Jeszcze nie wszystko stracone. Nadzieja umiera ostatnia.
  17. @Maja Cyman Dzięki:)→Nie wiem wprawdzie, co znaczą dwa→ę→ale chyba nic złego i nie muszę się bać:)) Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar Dzięki:)→Mnie też miło to słyszeć:)→Pozdrawiam:)
  18. @CafeLatte Dzięki:)→Zaiste→Miło było mi przeczytać, taki komć:)→Ale bez przesady przecie:)) Pozdrawiam:)
  19. @CafeLatte Dzięki za zerknięcie:)→Właśnie mi to chodziło, co rzekłaś:)→O tworzenie kultu, czasami z byle czego. Dużo zależy od ''umiejętności'' →szefa całości:)→Pozdrawiam:)
  20. z zapachu łąki uplećmy ciszę w warkocz jedyny co serca oplata tylko w milczeniu warto usłyszeć woń naszych pragnień czystych choć trudnych łez i uśmiechów w polnych kwiatach choć papierowe są często marzenia i płoną szybko tam gdzieś w oddali a zapach dymu zdławił pozmieniał to przecież można starać się zawsze skazę kryształu zapachem świtu co lśni ocalić
  21. A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Nikt wtedy nie przypuszczał, jakie konsekwencje poniesie za sobą, to drobne wydarzenie. Nawet sam sprawca tego zamieszania. Albowiem miał wtedy: pięć wiosen. Dwadzieścia lat wcześniej. Chałupka skromna. Czasza satelitarna, przyczepiona na goncie, a w środku wypasiona plazma. Matka z pięcioletnim berbeciem, oglądają bajkę, o królestwie słodyczy. Dzieciak oczu oderwać nie może, od ekranu. Patrzy i patrzy, świata wokół nie widząc. Nagle pęka szyba w oknie i do pokoju wpada: pyrka z długim łętem. Dzieciak, chociaż na glebie z dziada pradziada wyrósł, aż takiego długiego, w calusienkim życiu nie widział. Jest wprost: zauroczony. Przestaje go obchodzić bajka. Spogląda na łęt. Ale wielki i jaki piękny. Mamo, spójrz! Co za skarb. Matka tylko potakuje, do świętej miłej zgody i każe na podwórek z powrotem odnieść, bo podłogę przed chwilą myła. Dzieciak wychodzi, ale nie rzuca pyrki byle gdzie, tylko chowa w nieuczęszczanej szopie. Podlewa ją w tajemnicy, cierpliwie i codziennie. Po dwudziestu prawie latach, łęt zaczyna wykukiwać między deskami, ciekawy świata. Sama pyrka zajmuje prawie: cztery piąte wnętrza. Na ścianach pojawiają się tendencje do wybrzuszeń. Młodzieniec nie wie co ma robić. Za chwilę ludzie wszystko zobaczą. Rzeczywiście. Dociera do nich wielki hałas. Szopa prawie wybucha, a im oczom ukazuje się wielka pyra z jeszcze większym łętem. W pierwszej chwili myślą o obiedzie. I właśnie wtedy zdarza się inauguracyjny: pyrołęt. Leciwa żona dorodnego dziadka, pragnie z nim: seksu. A to po tym, jak jej wdzięków, dotknął ogromny łęt. Ludzie stoją jak słupy soli. Nagle zaczyna się prawdziwy tumult. Ja też chcę, być dotknięty. Proszę mnie nie rozpychać, byłem pierwszy. A ja świeżo po ślubie. Chce też go złapać ręką. Zamieszanie jak jasna cholera. W końcu przyjeżdża straż i wciąga pyrę na dach chałupy. Ludzie i tak zaczynają tam włazić, ale wielu odpada od ściany, także na tych co już leżą,więc procederu zaprzestają. W końcu policja rozprasza nachalny tłum. Lecz obiekt jest widoczny. Następnego dnia, gołębie zaczynają podjadać cudowną pyrkę. Rzeczywiście, smak ma anielski. I nagle następny:pyrołęt. Przestają defekować na cokolwiek. Ludzie z okolic zaczynają przybywać ze swoimi zwierzątkami, żeby nie musieli po nich sprzątać. Czochrają je koniuszkiem zwisającego Łęta . Niektóre pociechy nie chcą, żeby je szmyrano i gryzą właścicieli, ale kup robią o wiele mniej, chociaż wcinają wszystko co popadnie. W końcu uwierzono, że pyra z łętem, posiada nadprzyrodzone moce. Zaczynają ją czcić i uwielbiać. Pieśni tworzyć na jej cześć. A ona tylko skromnie spoczywa na dachu i zwisa jej wszystko, muskając okolicznych ludzi i zwierzęta. Niebawem powstaje: Kółko Przyjaciół Łęta i Pyrki. Lecz z uwagi na dalsze:pyrołęty, następuje zmiana nazwy na: Wyznawcy Wielkiego Łęta. Przewodniczącym zostaje nie kto inny, tylko ów młodzieniec, co go tak pieczołowicie z Pyrki hodował. Członków owijanych mocą Łęta, przybywa. W końcu odpowiednio zabezpieczono dach, gdzie ów dar, z należytym szacunkiem spoczywał. Po jakimś czasie powstają obowiązujące reguły dla prawdziwych wyznawców. Wygłasza je Wielki Łęt, jedyny autor. Po pierwsze – Każdy członek naszej społeczności, musi przyciąć włosy w ten sposób, żeby mu wszystko zwisało. To znaczy: resztka włosów, coś na kształt Łęta. Dostojny, tudzież czcigodny Wielki Łęcie, a jeżeli ktoś jest łysy, a chce należeć całym swoim Łętem, do naszego zgromadzenia, to co ma czynić? – W tym wyjątkowym przypadku, dopuszcza się włosy sztuczne. – A z końskiego ogona mogą być? – Jeżeli koń jest czysty, to tak. – A obierać pyrki na obiad można? – Można, tylko trzeba zjeść z szacunkiem. – A z sosem też? – Należytym, tak. Są jeszcze jakieś pytania? Nie słyszę. Po drugie – Każdy bez wyjątku, powinien nosić w kieszeni: Pyrkę. Nie rozstawać się z nią. Nawet w nocy. Zrozumiano? – A jak będzie mnie uwierać i nie będę mógł zasnąć, to mogę odłożyć na… – ...na nocny stolik? W żadnym wypadku. I nigdzie indziej. Po trzecie – Nie możecie zmieniać swoich ubrań, po złożeniu przyrzeczenia, na wierność Wielkiemu Łętowi, czyli: mnie. Są one symbolem, skórki na Pyrce. Czy to jasne? – Tak – zawołali wszyscy zgromadzeni. – Tylko w wyjątkowych przypadkach...zresztą nie ważne – rzekła Najważniejsza Pyra – Po czwarte – Co najmniej raz na miesiąc, będziecie leżeć w ziemi, żeby wiedzieć, ile taka Pyrka wycierpieć musi w zimnej czarnej glebie. – Tak zupełnie zakryci? Nie udusimy się? – Nosy i usta mogą wystawać. Można też użyć rurki do nurkowania lub słomki. – A jak pojedzie na nas kombajn, to można uciec? – Ale chyba obieranie nie wchodzi w rachubę, szczególnie ostrym narzędziem. Nie chodzi o nasze ubrania... – Bez głupich pytań proszę. W naszej społeczności, wszystko przebiega pomyślnie. Pyrkołęty nadal się zdarzają, ale jakby trochę mniej istotne. Przestrzegamy wszelkich reguł, ale może nie z należytym szacunkiem i zapałem. Może dlatego dochodzi do nieszczęścia. Jeden z nas, taki nieuważny zresztą, nieumyślnie nadeptuję na Pyrkę i ją doszczętnie miażdży. Najpierw odbywa się należyty pochówek, a później Wielki Łęt, zaczyna być wnerwiony. Wprowadzono winowajcę w ustronne miejsce i obrano ze skórki. Najpierw z ubrania, a później z całej reszty. Od tego czasu, wszyscy wyznawcy są bardziej uważni. Bacznie patrzą, co im leży na drodze. Gdyby co, to szybko nóżkę cofają. Niestety, przyjeżdża pan policjant. Widocznie ktoś spoza wyznawców, wszystko wypaplał, a później gdzieś zwiał. Gdy widzi takie ciało, to grzecznie pyta: – A temu co się stało? – Nadepnął na Pyrkę. – I dlatego nie ma skóry na sobie? – Dlatego, panie władzo. – Aha – odpowiedział poinformowany. Wieczorem żona policjanta obiera ziemniaczki. Mąż daje jej przestrogę, z uwagi na własny interes. – Tylko żeby ci nie spadła. A jeżeli, to uważaj, żeby na nią nie nadepnąć. – Dlaczego kochanie? – Bo mam wielki apetyt na sex z tobą.
  22. @CafeLatte Dzięki:)→I wzajemnie życzę uśmiechniętych, nie tylko popołudnia:))→Pozdrawiam:)
  23. ? dzisiaj ósmy marca to wspaniałe święto tyczy każdej z kobiet a każda jest piękną bez nich życie chłopów byłoby niepełne zatem w ich imieniu piszę tak rzetelnie czasami żywotne co mają radochę albo ciche skromne takie trochę płoche często myślą lepiej nawet od płci męskiej tak ogólnie rzeknę są po prostu świetne uczuć w nich niemało takich i owakich no chyba że bęcwał jakiś im się trafi rożne inne sprawy pominę milczeniem bo jeszcze mi jakaś przywali gdzieś w ciemię życzę wszak kobietom radości wszelakiej no bo przecież one kochane są takie ?
  24. @Sylwester_Lasota No wiesz. Może tytuł mógłby, ale za dużo się krzaki za duże wyróżniały. A jam przeważnie skromny do bólu:))
  25. @Maja Cyman Dzięki:) Ano. Słusznie prawisz. Widocznie bujał, nie w tych obłokach, co trzeba:) Nieszczęście na lud sprowadzając. Paskud jeden:)→Pozdrawiam:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...