-
Postów
2 770 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Przeczytaj mnie, proszę...
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
––?/–– przeczytaj mnie proszę całą książkę znasz tylko tytuł i początek lecz ty odkładasz na półkę cichutko słyszę znów słowa przeczytam jutro * zostaw za późno poparzysz ręce jestem popiołem niczym tu więcej * tak owszem możesz mnie przesypać ale już nigdy nie przeczytasz * a wystarczyła codziennie chwila żebyś wiedział jaką byłam -
Poprzedni tekst, wycofałem. Druga taka podmianka, jak tylko Tu wrzucam. ––?/–– Wchodzę na wysoką górę. Nie wiem, czy słońce za chmurami, czy po prostu robi się ciemniej. Dla mnie to nie istotne. Wiem, że muszę wejść na sam wierzchołek. Zmęczenie daje znać o sobie, z każdą chwilą. Ile drogi za mną, a ile przed? Nie mam bladego pojęcia. Spoglądam do tyłu. Wszystko wokół, spowite dziwnym rodzajem mgły. Droga wygląda podobnie. Nie potrafię określić, na czym ta inność polega. Tak samo jak umysł. Póki co, zapakowanym prezentem. Staram się odpakować. Przecinam sznurki. Szarpię. Słyszę darcie papieru. To dobry znak. Dociera do mnie, po co tu jestem. Nie mam pewności, czy ma to jakiś sens. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Woda spływa z góry, po ostrych kamieniach. Idę boso. Dlaczego? Chyba stopy krwawią. lecz nie czuję bólu. Jeszcze nie teraz. Za bardzo jestem skołowany. Droga cholernie wąska. Po obu stronach rosną krzaki. Ciemność coraz szczelniejszym całunem, zakrywa drogę. Lecz nie na tyle, żebym nic nie widział. Mokre, błyszczące gałęzie, ocierają się o mnie, jak pokrzywione ręce śmierci. Czuję wilgotny szelest, gdy przesuwają wstrętne łapska, po materiale kurtki. Ale cóż. Będę musiał pokochać drogę, chociaż nie wiem, ile mam przed sobą. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ – Nie martw się kochanie. Na pewno wyzdrowiejesz. – Chcę w to wierzyć, ale sam widzisz jak jest. – Cholera! Muszę wyjść na chwilę. Nie wiem dlaczego. Jakiś wewnętrzny głos mi każe. – Zgłupiałeś. Nie wiadomo, ile czasu zostało. Czy tobie zupełnie odbiło? Chcę pobyć z tobą. – Właśnie dlatego chce wyjść. To znaczy... coś mi mówi, że to wiele może zmienić na lepsze. Pokonać chorobę. – Nie zostawiaj mnie dupku. Proszę. – Nic się nie martw. Zaraz wrócę. ~~~ Stoję na ulicy, patrzę w niebo i wrzeszczę jak opętany: czy istnieje szansa na ratunek? Doznaje szoku, bo prawie natychmiast, krople deszczu wystukują słowa: – ''Musisz wejść na wysoką górę. Znajdziesz tam Bezimienny Kwiat. On zmieni waszą sytuację'' – Jak to zmieni sytuację? Na jaką? Moja ukochana wyzdrowieje? Powiedz coś więcej głupi palancie. Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Przepraszam... to z nerwów. Nie gniewasz się? Dopowiedz coś więcej. Gdzie mam szukać? Chcesz, żebym zostawił ja samą, a ja w tym czasie, będę odgrywać jakąś skoczną kozicę Niestety. Głos milknie na zawsze, ale i tak jestem uradowany. Jakaś szansa istnieje. Co z tego, że zwariowana. Muszę poszukać tej góry. Tylko gdzie? Nie przypominam sobie, żeby w okolicach, było jakiekolwiek wzniesienie. Mimo wszystko wracam uradowany do żony. Powiem jej, że nie wszystko jeszcze stracone. Wchodzę do naszego domu i prawie biegnę po schodach. Nagle doznaje kolejnego szoku. Stopnie jakby zanikają. Odczuwam dotkliwy chłód. Kto powrzucał drobnych kamieni do naszego domu? Biegnę dalej. Schody zdają się nie mieć końca. Tak je w myślach nadal nazywam. Nie chcę uwierzyć, że już ich nie ma. Przecież na górze, w pokoju, leży moja żona. To mnie dopinguje do tego, żeby nie tracić sił na myślenie, tylko zwyczajnie zaufać usłyszanym słowom. Może rzeczywiście, ma to jakiś sens, którego nie pojmuję. Robi się cholernie ślisko. Mam wrażenie, że upadam do tyłu. W ostatniej chwili, chwytam poręcz... ...trzymam w ręce gałąź. Nie upadłem. Czyżbym na chwilę stracił rozeznanie? Nagle mnie olśniło zupełnie. Wiem już, jaki jest cel mojej wędrówki. Mam odnaleźć Bezimienny Kwiat. Czeka tam na mnie. U celu podróży. Droga ciągle taka sama. Jedyną zmianą jest coraz silniejszy wiatr. Słyszę wyraźnie, ocierające się o siebie, pokraczne szpony krzaków. Idę cały czas przed siebie. Nie zawracam. Choć nie mam już tyle sił, co przed początkiem wędrówki, to podpieram się laską, wyciosaną z nadziei. Wierzę, że to wszystko nie jest na próżno. Wiem... zostawiłem ją samą. Gnębi mnie to cholernie. Sumienie szarpie myśli, jak drapieżnik wnętrzności. Nie ustaje jednak w drodze. Mimo wszystko uważam, że słusznie czynię. Nagle ni stąd ni zowąd, zdaję sobie sprawę, że coś jest: nie tak. Nie z drogą, tylko ze mną. Nie chodzi o to, że wspinam się jak jakiś wariat, na jeszcze bardziej zwariowaną górę, tylko o poczucie mojego... ciała. W pierwszej chwili nie chcę wierzyć, w to co widzę. Wszakże nie dokładnie, bo ciemność nie ustępuje, ale jednocześnie nie jest tak gęsta, żeby nic nie dostrzec. Moje ręce są... starsze. Z lekka pomarszczone. Przecież mam dwadzieścia dwa lata. Coś mi tu nie pasuje. I to bardzo. Dotykam rękami twarzy. Także czuję zmarszczki. Jak długo już idę? – pytam samego siebie. Czyżby czas płynął tu inaczej? A może po prostu, starszy jestem, z każdym następnym krokiem. Nie chcę o tym za bardzo rozmyślać, bo zupełnie sfiksuję. A mam przecież zadanie do wykonania. Tylko sił zaczyna brakować. Już nie te lata, co kiedyś. Ile ich mam w tej chwili? Szkoda, że nie zabrałem lusterka. A może dobrze, że go nie mam. Wtem, kilkanaście metrów przede mną, widzę jakąś postać. Jest niewielka i ubrana na biało. Już naprawdę ledwo idę. Odczuwam skutki starości. Ona czeka na mnie. To mała dziewczynka. Trzyma coś na rękach. Podchodzę bliżej. Pyta się mnie zupełnie niespodziewanie: – Naprawisz mojego misia? – Czy naprawię... kim ty jesteś i co tutaj robisz? Sytuacja jest... jakby nie z tej ziemi. – Napraw. Proszę. Łapka mu odpada. Biorę pluszaka do ręki. Rzeczywiście. Misiowa ręka, wisi ledwo ledwo. Gdybym miał buty, to też sznurowadła. Wtedy mógłbym nimi przywiązać jak trzeba. – No co, da się? – Nie wiem jak. A poza tym, spieszę się na górę. Nie mogę tracić czasu, na naprawianie głupich misiów. Po co mi w ogóle głowę zawracasz. Przepraszam, ale sama widzisz, jak wyglądam. – Jak fajny stary dziadek. – No cóż... właśnie... przynajmniej mam pewność. – Naprawisz? Męczę się z tą całą naprawą paskudnie. Aż w końcu za pomocą cienkich gałązek, tyle o ile mi się udało. – Ojej! Dziękuję. – Daleko jeszcze do wierzchołka? Może wiesz dziewczynko. – Niedaleko. No to cześć. Rozglądam się na boki, lecz nikogo nie ma. Myślę sobie, że halucynacje w mojej sytuacji, chyba nie mogą być złudzeniem. Tylko jak rozróżnić, co naprawdę, a co nie. Dostrzegam wierzchołek. Cel podróży. Po jakimś nieokreślonym czasie, wlekąc starcze ciało, docieram do niewielkiego płaskowyżu. Szczytu góry. Jest jako tako oświetlony... tylko nie wiem czym... i pełno na nim kwiatów. To muszą być te. Tylko który jest: Ten? Słyszę z tyłu znany głosik: – Pokażę który. – Skąd się tu wzięłaś. I co tutaj robisz? – Nie jestem z... tutaj. – A skąd? – Dziadki nie powinny być takie ciekawe. Niby mi wesoło, ale nagle przypominam sobie, po co tu przyszedłem. Może potwornie źle zrobiłem. Zamiast być z nią, to idę jak czubek na pieprzoną górę, tracąc czas, który powinienem jej poświęcić. Stopy okrwawiłem, naprawiałem głupiego misia, a na dodatek, stałem się starym dziadem. Nawet jak wyzdrowieje, czy będzie takiego chciała? Wątpię. – Nie możesz wątpić. Twój wiek nie upoważnia ciebie, do gadania takich bzdur. – Wiek? Raczej wieko. Jak masz na imię? – Jestem Bezimienna. To ten Kwiat. – A niby skąd wiesz? – Bo go Misiu wskazuje łapką. Tą naprawioną. Pamiętasz? – Jakbym mógł nie pamiętać. Staruszka na górskim zboczu, przywiązującego pluszakowi łapkę, trudno określić czym. – Przestań marudzić, tylko bierz Kwiatka i zmykaj stąd. Tak musi być! – Łatwo powiedzieć. A z tobą co będzie? – Mną się nie przejmuj. – Krzyż mi dokucza, sflaczałe policzki, a w zmarszczkach chodzi mucha. – Weź się w garść. – Raczej w skórę i kości. – Podołasz. Nie biadol! – Ale... – Bo się naprawdę wkurzę. No złaź z tej góry, do jasnej cholery! – W ustach dziecka takie słowa? Do dupy z tym. Mam dość! – Spadaj! Bo tupnę nóżką! Zaczynam schodzić. Tą samą trasą, którą przyszedłem. Przestało padać jakiś czas temu. Mniej się ślizgam po kamieniach. Nadal nie wiem, ile mam lat. Na pewno nie mało, biorąc pod uwagę samopoczucie. Trzymam w ręce kwiat. Wierzę, że to ten właściwy. Tam, na szczycie, trochę w pewnym sensie odreagowałem. Pyskata to sprawiła. Kim ona jest? Wątpię, żebym się dowiedział. Idę już jakiś czas i tak samo jak przy wchodzeniu, z moim ciałem, zaczyna coś się dziać dziwnego. Jednym słowem: młodnieje. Za każdym krokiem, lat ubywa. Ręce robią się gładkie. Na twarzy nie czuję zmarszczek. Tylko Kwiat, który niosę, pomału więdnie. A byłem przekonany, że taki niezwykły, nigdy nie straci swojego blasku. Będzie wciąż taki sam. Życia nie straci. Nie wiem, czy go zdążę zanieść żonie. Na dodatek, kapie z niego krew. A ja jestem młodszy z każdą sekundą. Nie widzę siebie, ale wiem to na pewno. Dostrzegam charakterystyczną gałąź. Miejsce z którego wyszedłem. A poza tym, jest prawie jasno. Znikła ciemność. Ścieżka jest nadal wąska, lecz krzewy po bokach zakwitły. Widzę przed sobą jakby jasność. To znaczna polana. A właściwie pusta łąka. Nagle dostrzegam żonę. To musi być ona. Nie mam wątpliwości. Kiwa do mnie ręką. Podchodzę bliżej. To żadna halucynacja. Na pewno ona. Z dłoni lecą mi zwiędnięte strzępki. Widocznie spełniły swoje zadanie. Oddały swoją żywotność. Stoję blisko niej. Mówi do mnie: – Na drugi raz bądź tak miły i się nie spóźniaj. W końcu jestem twoją narzeczoną. Mamy się pobrać. Chyba nie zapomniałeś? Masz zamiar całe życie być takim spóźnialskim? – Narzeczoną? Co ty chrzanisz? Przecież jesteśmy małżeństwem od kilku lat! – Doprawdy kochanie? Traktuj mnie poważnie. Czyżbyś bredził po próżnicy? – Ale przecież... jesteś ciężko chora! Leżałaś w łóżku. – Mniemam najdroższy, że ktoś inny jest tutaj... jakby chory. Bardzo cię kocham... ale do prawdy nie rozumiem, o czym mówisz. Ja nigdy nie chorowałam. I oby tak dalej. Ta sytuacja mnie przerasta. To wszystko, co było, jest... i co będzie... o to jest pytanie. Chyba jej nie powiem o tym, jak od niej uciekłem, co przeżyłem, że byłem starym dziadem, a teraz jestem powtórnie młodym... a może jednak. Nie. To by nie miało żadnego sensu. I tak mi nie uwierzy. Słyszę jej głos: – Chyba widzisz tamtą drogę? – Widzę kochanie. – Tam jest przystanek autobusowy. Poczekamy trochę i pojedziemy. – Oczywiście. Jak sobie życzysz. Przestaje mnie cokolwiek dziwić. Nawet przystanek autobusowy na środku łąki. Stoimy i czekamy. Sceneria wokół normalna, lecz zarazem... dziwna. A poza tym, gdzie się podziała góra? – Kochanie. Widzisz? Autobus jedzie. – Widzę. – Jak przystanie, to do tego wsiadamy. – Trudno do innego, skoro będzie jeden. Wiem, że nie powinienem być taki... dowcipny, zważywszy na sytuacje, ale chcę zachować resztki świata, którego znam. Ona jest niewątpliwie moją żoną. Wiem, że ją kocham, ale... – Przygotuj się. Za chwilę wsiadamy. – Kochanie! Coś mi tu nie pasi. Jest coraz bliżej, a większy wcale. A zatem się zmniejsza. Czy aby się zmieścimy? – Zobaczymy. Podjeżdża autobus. Rzeczywiście jest mały, ale na tyle duży, że możemy wejść. Nachodzi mnie dziwaczna myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? W środku jest pusto. Tylko kierowca. Moja żona jest trochę zdenerwowana. Nie wiem czemu. Popatruje po całym wnętrzu, jakby czegoś szukała. O co w tym wszystkim chodzi? Nagle słyszę zamykanie drzwi i pojazd rusza. Ukochana siedzi na siedzeniu i milczy. Jest dziwne nieobecna. Czyżby to wszystko było jeszcze bardziej pogmatwane, niż by się mogło wydawać? Czas upływa na podróży. Świat wokół, wygląda zupełnie normalnie. Zwyczajny autobus i zwyczajna łąka na zewnątrz. Niby wszystko pasuje. Oprócz ciszy. Coś powinienem słyszeć. Chociażby szum silnika. Cokolwiek. Nagle na przednim siedzeniu, coś zauważam. Siedzę trochę z tyłu, dlatego widzę jedynie część. Dopiero po jakimś czasie, dociera do mnie, na co patrzę. To widoczny fragment pluszowego misia. Ma łapkę przywiązaną sznurowadłem. Odruchowo spoglądam na swoje nogi. Jeden but ma puste dziurki. Co tu jest grane, do diabła? Przecież byłem bez butów... i o co chodzi z tym pluszakiem? Czyżbym nie pamiętał wszystkiego? Albo inaczej, niż być powinno. Postanawiam zrobić coś, co w takiej sytuacji jest w moim mniemaniu, bardzo zasadne. Idę do przodu i grzecznie pytam; – Przepraszam... ale dokąd my właściwie jedziemy? – A skąd mam wiedzieć. Jestem tylko kierowcą.
-
1
-
Kłapouszna Jestem Taka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Jan Paweł D. (Krakelura) Jan Pawe D (Krakelura)→No ta pała, to taka metafora jeno:))→Pozdrawiam:) -
latowianki latowianki toż to nowe już początki przestać mi tu goło biegać czas założyć wam jesionki marność wisi nad marnością barwne liście tam się wiercą a ogonki naderwane łabędziową skrzypią pieśnią malarz krótko dzionkowaty moczy pędzel w blasku złotym i maluje nim przyrodę gdzie są deszcze tam przeoczy powiedz listku ty mnie kochasz czy mój kolor radość sprawia tak najdroższa oczywiście lecz niestety muszę spadać spadnę z tobą przytulona skórka wiotka żyłki smutne co ty mówisz tyś jest piękna uśmiech zdobi twą szypułkę no bo wiesz tak sobie myślę tyle nas na tych gałązkach pozwól zdanie twe dokończę czas przychodzi ktoś nas strąca spójrz ty jednak wokół siebie jeszcze słońce świeci deczko chociaż właśnie w dół lecimy to odrodzi się znów piękno właśnie sobie przypomniałam tej przyrody myśli złote obiecała że wrócimy zakwitniemy znów powrotem ᵈᵒᶰᵈᶤ
-
2
-
@Jan Paweł D. (Krakelura) Jan Paweł D(Krakelura)→Dzięki:)↔Masz racje. Chciałem uzyskać efekt znużenia, gorąca itp. Chociaż muszę szczerze przyznać, że czasami, jak mi się wyobraźnia nieco rozbuja, to mam problem, by skończyć→Pozdrawiam:)
-
~~~//~~ Nieustający rytmiczny dźwięk nasącza umysł cząsteczkami snu. Wirują pod czaszką jak maleńkie kołyski, a w każdej jest trochę mnie. Faza niekontrolowanego rozróżniania otoczenia. To mój stan. Zasypiam, to znowu patrzę otępiały i tak na przemian. Odczuwam też: męczące drgania rzeczywistości. Trzęsie mną rytmicznie jak maskotką na sprężynie w czasie jazdy samochodem. Fale wylatujące z moich źrenic, są za bardzo zaspane, by się odpowiednio odbić i wrócić z rozpoznawalnym obrazem. Czasami, gdy otwieram oczy, widzę jakieś zamazane kontury czegoś. Przyćmione światło z brudnej lampy o kolorze pożółkłych palców, cichy zapach dymu i starego drewna, raz po raz słyszalne gwizdy, oraz nieustane kołysanie, wprawia mnie w błogi senny nastrój, którego jakoś nie pragnę zakończyć. Po jakimś czasie, na ile mi świadomość pozwala, podnoszę żaluzje sunące na gałkach ocznych i popatruje, gdzie właściwie jestem. Od jakiegoś czasu, z uwagi na takie a nie inne symptomy odwiedzające mózg, mam w sobie pewne przypuszczenia, które chciałbym potwierdzić. Jakbym mnie do innej epoki przeniosło. Nie mam już wątpliwości, choć nadal trochę zaspanej. Jestem w wagonie kolejowym. W takim jak drzewiej bywało. Drewniane ławki, zapach podłogi oraz specyficzny rodzaj dygoczącego klimatu, miesza się z niemilknącym rytmem. Siedzę przy prawym oknie. Na zewnątrz ciemność jest na tyle jasna, a jasność na tyle ciemna, że mogę spokojnie patrzeć, na migające obrazki. Nie męczą oczu, ale też nie są obojętne. Na ułamek sekundy coś mnie zastanawia, w tym obustronnym przemijaniu. Siedzę nadal, jakby bezmyślnie, a nieustanny stukot wybija mi w głowie rytmiczne pytanie: Co tu robisz? Co tu robisz? Co tu robisz? No właśnie: co tu robię. Może gdzieś jadę, ale nie wiem gdzie. Wsiadłem i zapomniałem. Ale dlaczego tak tu pusto? Tylko ja jeden. Samotny w klatce. Czy można z niej wyjść? Nagle coś mi przychodzi do głowy. Bilet. Poszukaj biletu. Coś może wyjaśni. Będziesz chociaż wiedział, gdzie jedziesz. Zaczynam szukać intensywnie. O dziwo, znajduję dość szybko. Na dnie trzeciej, napotkanej przez dłoń kieszeni. Niestety, nic mi nie wyjaśnia. Brązowawy kartonik zupełnie pusty z dziurką w środku. Dziurką? No tak. Wszystko jasne. Przyszedł konduktor, a ja na pół śpiący dałem bilet do skasowania i zapomniałem o wszystkim. Ale gdzie na nim stacja docelowa. Przedziurawił pusty kartonik? Patrzę na dziurkę jak sroka w gnat. Widzę, że jej średnica jest coraz większa. Tyci konduktorek, wydźwiguje się na rękach na zewnątrz biletu. Ma czerwoną czapeczkę i złośliwy uśmiech. Zaczyna powtarzać rytmicznym głosikiem, kompatybilnym ze stukaniem: – Bilecik do kontroli. – Bilecik do kontroli. – Bilecik do kontroli. Po raz pierwszy wnerwia mnie ta sytuacja. Przedzieram bilet na pół, razem z bezczelnym konduktorem, który momentalnie milknie. Malutkie flaczki brudzą rant kartonika, a na dłoniach czuję ciepłą krew. Po chwili trzymam znowu cały kartonik. Ani śladu mokrych wnętrzności. Skołowacenie daje znać o sobie. Tak naprawdę przecież nie wiem jak długo ostatnio spałem. Znowu siedzę jak otępiały, spoglądając na boki. Po jednej i po drugiej stronie przetacza się krajobraz. Coś mi znowu nie pasi. Ale głowę mam jeszcze za ciężką dla nadliczbowych myśli. Zaczynam odczuwać głód. Przypominam sobie, o dziwo łatwo, że obok leży reklamówka. Szperam w niej chwilę. Wyciągam coś miękkiego, zapakowane w zatłuszczony papier. Skwierczę owinięciem i wyjmuję bułkę z wątrobianką. Nigdy nie przepadałem za tego typu przysmakiem. Ale cóż, dobre i to. Jej specyficzny zapach, atakuje całą flanką moje dziurki nosowe, razem z zapachem dymu. Widocznie przesiąka przez ściany. Może nawet go polubię. Na poziomej klapce przy oknie leżą zdechłe muchy. Zgarniam je na podłogę, żeby mi nie obrzydzały jedzenia. Stukają głośno o podłogę. Słuch mi się wyostrzył, czy jak? Nagle widzę, że wątrobianka wychodzi z bułki, jakby szła odwiedzić pasztet. Ze wszystkich stron, wysącza: gęste, szare cielsko. Czuję ją na rękach. Jest podwójnie zimna jak trup w chłodni. Formuje z siebie małego ludzika. Ma wredną twarz, a uśmiech taki kochany, jak kiełbasiany jad. Cienkim głosikiem, powtarza zgodnie z rytmem, stukanym przez koła na wstędze szyn: – Zdechniesz tu. – Zdechniesz tu. – Zdechniesz tu. Tym razem moje nerwy tracą na ważności. Gwarancja możliwości opanowania mija. Biorę go pod but, rozmazując na miazgę. Podnoszę nogę, a on jeszcze mlaska. Wrzeszczę z całych sił: ja ci dam, wredne szare gówno z gnijącego truchła zająca! Będziesz mi tu głupoty opowiadać! Straszyć podróżnego? Mam gdzieś twoje bzdety! Że też takiego, bułka musiała nosić! Walę kilka razy nogą. Też rytmicznie. Przylega do podeszwy i jeszcze ględzi swoje, obgryzając wściekle sznurowadło: – Zdeuchniusz tu. – Zdeuchniuuuuu No wreszcie zamilkł. Muszę zjeść suchą bułkę. Nie przemówiła na szczęście. Wreszcie jarzę, co z tymi oknami. Nie można ich otworzyć. Tego się nawet spodziewałem, zważając na okoliczności. Co prawda, nadal odczuwam dziwną senność, ale nerwy mam coraz bardziej napięte. Jakby ktoś stroił gitarę, a ja byłbym strunami. Właśnie teraz skołowany mózg, znajduje się w sytuacji: napiętej do nieprzytomności struny. Jak pęknie to nie wiem co ze mną będzie. Na dodatek widzę w tej chwili, tłustą plamę na podłodze. Kształtuje napis: ''Umrzesz niebawem". Stoję przy lewym oknie. Widoczki uciekają: na lewo. Teraz stoję przy tym, co naprzeciwko. Krajobraz ucieka... też na lewo. Kombinuję, co to oznacza. Może gdybym był należycie wyspanym, to bym nie miał problemu ze zrozumieniem. Po jakimś czasie mam nadzieję, że dociera do mnie, o co w tym chodzi. Że raczej pociąg stoi, gdyż obydwie prędkości redukują się do zera. Oczywiście pod warunkiem, że są jednakowe. Lecz pewności nie mam. Przypadkowo zauważam: rączkę hamulca bezpieczeństwa. Myślę sobie, to jest to. Skończę ten koszmar. Nagle zauważam tabliczkę z napisem: [Hamulec działa tylko w tym wagonie] Działa w jadącym, czy niejadącym? A jeżeli tylko w niejadącym, to po co w ogóle jest? Chociaż fałdki mojego szanownego mózgu są nieco wygładzone, to na wszelki wypadek, nie pociągam za uchwyt. Nagle, ni stąd ni zowąd, jakby we mnie żelazna kula do rozbijania murów, wstąpiła. Biegam po całym wagonie i kopię nogą wszystkie ławki. Pluję na szyby i grożę zdechłym muchom i wygrażam wisiorkowi od hamulca. Zdejmuję but i walę nim w lampę, ale na szczęście, za słabo. Na dodatek pragnę zmniejszyć wagę pęcherza. A nie mam gdzie. Chcę stąd wyjść. Uciec z tej popieprzonej klatki. Nie wiem dlaczego akurat teraz, coś mnie napadło. Chyba dziwaczna sytuacja w oknach i ta popierdzielona klatka, tak w końcu zadziałała. Na ścianie wisi obrazek. Nie patrzę co na nim jest. Rzucam na zaoliwioną podłogę, by roztrzaskać go na miazgę. Strasznie się pocę. Pomału zaczyna brakować powietrza. Takiego niezniszczonego. Orzeźwiającego. A okien przecież nie można otworzyć. Obejmują mnie macki klaustrofobii. Jest mi duszno. Myśli obijają się o pręty niemożliwości. Biegnę do drzwi, na końcu przejścia między siedzeniami. Jakbym dopiero teraz je zauważył. Przez szybę widzę trochę wnętrza drugiego wagonu. Są w nim ludzie. Kiwam do nich. Jakby mnie nie widzieli. Siedzą jak kukły. Oczywiście drzwi są zamknięte. Te drugie naprzeciwko, też. Kopię w nich nogą i walę pięściami. W końcu oddaję mocz na podłogę i doznaję ulgi. Jakbym wysikał swoje nerwy. Siedzę już chwilę, ciężko dysząc. Wyciągam brudną chusteczkę i wycieram pot z czoła. Niby jestem spokojny, ale to nieustanne chybotanie i stukający rytm, tę spokojność nadwyręża. Teraz jakby bardziej. Nagle wpada mi do głowy genialny pomysł. Biorę reklamówkę, zwijam na ile się da w rolkę i kładę na podłogę, w przejściu między siedzeniami. Stoję nad nią i podskakuję wysoko. Foliówka zostaje dokładnie w tym samym miejscu, co moje nogi, które spadły. Przecież mogłem coś rzucić. Po co skakałem jak pajac w poplątanych sznurkach. Na domiar złego w prostokątnym cyrku. Jednak za chwilę synapsy gadają co innego: "Zmieniłeś swoje położenie wobec torów... a nie wagonu. Czy jedzie czy nie i tak spod nóg podłoga nie zwiała. Spadłeś w to samo miejsce. Musiałbyś skoczyć bardzo wysoko, by wytracić prędkość" Taa... i walnąć w sufit, by złamać kark. A to i tak, byłoby za nisko. Niespodzianie widzę szyberdach na suficie. O dziwo, da się z łatwością otworzyć. Ale nie wyjrzeć. Za kwadratową kratą dostrzegam samotną białą chmurkę na błękitnym tle. Stoję jakiś czas i patrzę w niebo, aż mnie kręg boli. Pierzak nie zmienia położenia względem okna. A nawet gdyby, to i tak bym nie wiedział, co się porusza a co nie. Baranek wskazuje, że raczej pociąg stoi. Przypominam sobie, że podobno wzdłuż ''prądu'' idzie się lżej, a ''pod prąd'', trudniej. Niestety, moje nogi są za bardzo skołowaciałe, jak mój szanowny przyjaciel: mózg. Znowu siadam i w myślach dochodzę do trzech wniosków. Po pierwsze: jadę w dwóch przeciwnych kierunkach równocześnie. Po drugie: pociąg stoi lub nie. Po trzecie: jaki z tego wniosek? Ano taki, że mam na sobie biały fartuszek, zasznurowany z tyłu razem z rękami. Wszystko na to wskazuje. Przede mną siedzi mała dziewczynka. Trzyma coś za plecami. Nagle jej oczy są jak reflektory od parowozu. Wyciąga z tyłu białe coś i razem z ciemnym dymem wydobywającym się z ust, mamrocze rytmiczne słowa: – Kaftanik. – Kaftanik. – Kaftanik. – Dla ciebie. – Dla ciebie. – Dla ciebie. Po chwili cała przeistacza się w chmurę dymu. Wchłania ją siedzenie, które zabarwia na czarno. Nad ciemną plandeką nocy, leci trochę żółtych iskier i słychać cichy gwizd. Kolejne zwidy, myślę sobie. Coś mi się nie zgadza z tym kaftanikiem. Przecież mogę rękami ruszać. Gdzieś za mgłą, nie dostrzegam ludzi w białych kitlach, lub w ogóle jakiś białych ścian. Widzę wnętrze wagonu. Tyle tylko, że jedzie i stoi równocześnie. Turkotanie kół i nieustanne drgania, mówią same za siebie. Na dodatek w przód i w tył, w tym samym czasie. Ale wesoło. Olać i już. Nawet fajnie tak. Czekać co będzie. Z umysłem lub czym? Struna została zerwana. Uderza mnie w oko, a poszkodowany - czyli ja - śmieje się z tego wesoło, na całą zakichaną klatkę. Ryczę jak kumulacja rechotu żab. I to sam do siebie. Zlęknione echo, biega jakiś czas po kątach, by po chwili przycupnąć spłoszone na lampie. Mam wrażenie, że puka paluszkiem w czoło, popatrując na mnie znacząco. Rzucam w nie butem. Na podłogę lecą kawałki szkła. Ustawiają się jeden za drugim. Widzę, że biegają w kółko, radośnie popiskując: ''Jedzie pociąg z daleka...'' Z tego można wysnuć następny wniosek: albo ja zwariowałem, albo wagon. ::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::: – Pobudka! Koniec! Wygrzebuję się z lepkich myśli, w które znowu wpadłem, jak mucha do kleju. – Bardzo panu dziękujemy. Wziął pan udział w eksperymencie. Dostanie pan to co należy. – W eksperymencie? Niby jakim? – Zachowanie człowieka, w sytuacji nie zgodnej z ogólnie przyjętą logiką. – Aaa... w dwóch kierunkach... – Chociażby. Inne aspekty były bardziej ukryte. Tego pan nie musi wiedzieć. – A to za oknem. W przeciwnych kierunkach? – Dwa ekrany. Tyle mogę powiedzieć. – A gadający pasztet? – Pasztet? Mówił? – Jeszcze jak. Musiałem go z buta... – Poszło lepiej, niż myśleliśmy. Chociaż dziwne. Tego nasza kamera na żywo... nie zanotowała – To już wasze zmartwienie, nie moje. A wstrząsy, turkotanie kół? – Odpowiednia konstrukcja. Pan by chciał za dużo wiedzieć. Pan dostanie co trzeba i o wszystkim zapomni. Chcemy mieć pewność. +==============================================+ Wszystko jakby za mgłą. Nagle zakłóca ją ciemny kształt. Rozpoznaje. Wiem co to jest. Zbliża się do mnie. Wchłania moje ciało. Nagle coś go zasłania. Dostrzegam przed sobą srebrzystą powierzchnię z wystającym bolcem. Wiem, że druga czai się z tyłu, jak wściekłe zwierzę. Tracę pomału świadomość. Słyszę głośny trzask. Odczuwam paskudny ból we flakach brzucha, by po chwili poczuć się lżejszym. Przez moje ciało, szybuje okrągła mgła. Pochłania mnie ciemność. Dociera do mnie jakby z oddali, ten przeklęty rytmiczny dźwięk. Zanika coraz bardziej. Jakiś czas jeszcze słyszę, jak koła wystukują słowa: skasowany... skasowany... skasowany...
-
1
-
Już od wielu dni, wysuszone usta natury, skwierczą niczym suche pergaminowe liście. Zagryzają wszelkie stworzenie nie tylko zębem czasu, ale też kleistym żarem, wydobywającym się z otwartej jaskini. Ściany odarte z wilgoci zapragnęły zemsty. Cząsteczki rozpalonego oddechu, wgryzają się w każdą, nawet najmniejszą przestrzeń, prowadzącą do wnętrza rozgotowanych egzystencji. Bezwilgotne, wirujące odrobinki piasku, dopełniają reszty zniszczenia. Owady pieką się na rusztach. utkanych z suchych korytek, wyrzeźbionych z popękanych parodii strumieni. Tu i ówdzie słychać ostatnie ciche trzeszczenia. To białe motyle w końcowej fazie lotu. Za kilka sekund, skrzydła zamienią się w pył. Osądzie na suchych łodygach i zwiędłych kwiatach. Bezlitosne dłonie Słońca, nieustannie zdzierają z pola wilgotną skórę, z suchym mlaskaniem pękających bąbli. Skwierczy przez chwilę niczym jajecznica na patelni, by w końcu wypalić się całkowicie, aż do szarego, lepkiego popiołu. Przysypuje on gorące truchła polnych myszy, ścieląc na nich miniaturowe Pompeje, na kształt szarych, trupich wybrzuszeń. Ostatnie podrygi wspomnień deszczu, kapią suchymi kroplami gorąca. Czysty błękit nieba, rozpaloną kulistą brzytwą, wypala z ziemi nasionka nadziei. Malowanie obrazu dobiega końca. Wrzące wstążki farby ściekają z pędzla. Za chwilę nawet on będzie wyschnięty. Pionki spalone. Koniec gry. Niedaleko jest wilgotny las. Żar było umierać, będąc tak blisko.
-
w kołysce z pięciolinii na łące gdzie okno świtu jutrzenką otwierane leciutko nuty uśpione zasapany rytm krzyżyki bemole płyną w komnacie ze snu łódką kołysane powiewem oczekiwania na muzykę klucz wiolinowy drzwi do snów otwiera czas wstawać maluchy założę wam kubraczki z obrazów dźwięków utkane spójrzcie niecierpliwie batutą macha ach wy tam nutki zaspane ~ już na każdym kwiatku inny instrument rozkwita z nut przebudzonych dźwięki czytane płyną niczym strumień drzewa wokół szumią ton nadają na niebie białe chmury nieustanie pulsują a tam na horyzoncie pan dyrygent ma w opiece łąkowy koncert tylko dzwonków nagle nie słychać są nadal w muzyce lecz tuli je cisza
-
2
-
Bo widzisz kochany sandale, zawiść jest okrutna i niesprawiedliwa. Myślisz zardzewiałym zapięciem, czym się ona przejawia. Chociażby zazdrością o lepsze zelówki, złote pierścienie z krótkim gładkim tunelem, o sposób zawiązania supełków i odpowiednie logo. Wiem co się tobie kołacze, między pociętym przez los nakryciem. Być pięknym skórzanym butem, wewnątrz i na zewnątrz, z wywalonym błyszczącym językiem, na którym liany splecione, wśród szpaleru szeregu otworów, uwieńczone fikuśną kokardką, a pod spodem twarde podeszwy, dające poczucie bezpieczeństwa, lub odbicia się od dna. Zapytasz za pewne, dlaczego? Przecież tylu nas, różnorodnych fasonów, takich i owakich, a tak wielu pragnie być tym z najwyższej półki, a przecież nie jedna półka na ziemi. Popatrz tu. W błocie spoczywają solidne buty, które kiedyś były piękne, przymierzane, podziwiane i kupione. Tyle w życiu przeszły, a teraz wyrzucone z najwyższego piętra, chociaż jeszcze tak niedawno były święcie przekonane, że stopy je nie zawiodą. Owszem, zdejmą, ale tylko na chwilę. Przecież pani ekspedientka, aż po drabinie musiała wchodzić, żeby je stamtąd zabrać. Myślały że same staną się stopami, skoro z takiego szczytu pochodzą. Nic z tego, mój ty sandale. But pozostanie butem, lecz ważne, czy i jakie ślady po sobie pozostawi. Uśmiechnij się poprzecznymi paskami, miedzy którymi hula ożywczy wiatr, gdyż jak zwykle twoje dopasowanie, kryje w sobie pewne nieujarzmione luzy. Nie jesteś z prawdziwej skóry, ze wspomnianej wysokiej półki. Teraz jesteś już stary i wielokrotnie reanimowany przez pana szewca, lecz mimo wszystko, szanowany i ciągle noszony.
-
1
-
Kłapouszna Jestem Taka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Victoria Viktoria→Dzięki:)→Też czasami jestem kłapouszny:))→Ogony kwaśnie→to rzecz jasna metafora. Jeszcze bardziej→kłapousznie:))→Pozdrawiam:) -
Skowronek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Franek K Franek K→Dzięki:)→Masz racje. Jedna za dużo na końcu, ale tak mi jakoś lepiej brzmi:)↔Pozdrawiam:) @Sylwester_Lasota Sylwester_Lasota→Dzięki:)→Skowronek wzbił się jako żyw. Nagle zakończył pieśń. Spadał – metaforycznie– z bardzo wysoka. Gdy został podniesiony, był "trochę jakby inny''. Dlatego ciałko...itd... czasami dziwnie rozmyślam:)↔Pozdrawiam:) -
( Prolog ) Huk był taki, jakby główny kocioł w piekle wywaliło, razem z grzesznikami. Okoliczne domostwa z lekka zadrgały, po czym nagle i niespodziewanie nastała błogosłodka cisza. – Mamusiu. Co to był za odgłos? Aż misiu mnie ugryzł przez stres. – Sądzę, że już nie mamy fabryki czekolady. – A skąd wiesz? – Ciemno tak jakoś w naszym domku… i zewnętrzne szyby w okienkach takie jakieś... brązowe. – Mówię wam! Szambo wywaliło – stwierdził z kąta dziadek. – Wspomnicie moje słowa, gdy moje się zamkną. – Słowa? Dziadku! Co ty wciągasz z tej fajki? < Jakiś czas temu > Wszystko idzie jak po maśle – myślę sobie, biegnąc po leśnej ścieżce. – Najważniejsze, że wygłodniała zemsta śliska się po żółtym tłuszczu za mną, niczym oswojony krwiożerczy wąż. Nie mogę biec szybciej, bo jeszcze ją zgubię. A bardzo jej pragnę. Całym ciałem, całą duszą i więcej niż całym sercem. Biegnę do swoich. Do tej pięknej szkoły. Jestem jej twórczynią. Główną założycielką. Co prawda, nie patronem, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Właściwie to nie jest szkoła. Tylko takie łączne zgromadzenie na okoliczność, która mnie spotkała. I tego malucha. Jeszcze trochę, ociupinkę i omówimy sprawę. Póki co, nadal biegnę. Jestem teraz w piątym niebie. Za chwilę będę w szóstym. A na finał, w siódmym. < Jakiś czas temu > – Co ty sobie do jaśnie pana wyobrażasz!? Mam być niezazdrosna? Jestem twoją najlepszą przyjaciółką! No co tak zerkasz? Przebaczenie wybij sobie z głowy! – Której? – Ale śmieszne. Twój dowcip oślepia okoliczne lampy. – Jakie lampy. Raczej świece. W domku jesteśmy. – A jaka to różnica? Owrzaskiwanie twojej osoby, gwarantuje mi konstytucja! Nie zabronisz mi tego. Nawet metaforą mogę rzucić w twoją twarz, jak sobie tego zażyczę. Albo nawet prozą przywalić, co właśnie czynię. To, co zrobiłeś, jest po prostu podłe! Nie do wybaczenia! – Ależ ja mam tylko o dwa więcej. Drobiazgowa jesteś. – Dwa więcej? Aż… dwa więcej! – No już dobrze. Spokojnie. Poczekaj grzecznie. – Wal się! Idzie do pokoju obok, zdruzgotany, ale chyba stosownie szczęśliwy. W końcu będzie rozejm. Przez uchylone drzwi widzę, że go wyjmuję i wraca do mnie. Dostrzega uśmiech przebaczenia na mej twarzy. Znowu wszystko będzie dobrze. Tak jak dawniej. Rzeczywiście. Jest tak, jak przewidziałam. Aż mnie przytulił i pocałował w policzek. Teraz ja i on, mamy po trzy chomiki. <Jakiś czas później> Obudziłam się rześka i wypoczęta. Dzisiaj będzie wielki dzień. Dzień zemsty. Ale najpierw muszę zjeść śniadanko, by zyskać potrzebną moc. Nie zwątpić we własne siły. Słyszę jakiś dźwięk. To telefon. Starodawny stacjonarny. Nie podnoszę słuchawki. Jakiś bezczelny typ, niewychowany ponad miarę, pragnie zakłócić proces tworzenia przyszłości. Niedoczekanie. Niech sobie dzwoni do usranej śmierci. Jedząc bułkę z kremem czekoladowym, wychodzę z domu. Już nie jestem zazdrosną przyjaciółką. Na pewno mi pomoże. Pozostali też. < Jakiś czas wcześniej > – Byś wziął jakąś szmatę i pościerał z okien. Wyglądają jak obkichane. – Wiele budynków tak wygląda. Przyjdą okoliczne dzieci, to pozlizują. – Ale nie tyle. Podobno sąsiadowi całą stodołę przykryło. – Kochanie. Ludzie przesadzają. – A spójrz na ulice. Żeby było blisko Wielkanocy, to by się chociaż zające lepiło. – Ależ ona jest wymieszana z czymkolwiek. – Nasza córka ma kłopot. – Wiem. Przejdzie jej. <Jakiś czas później> Biegnę nadal przez szóste niebo. Widzę z daleka moich najlepszych kolegów. Czekają na mnie. Miny mają wybuchowo–złowrogie. I bardzo dobrze. Wszystko pójdzie jak z płatka słodkiego kwiatu. Witamy się serdecznie. Jest nas dziewięciu. To znaczy: dziesięciu, licząc mnie. – Fajnie, że jesteście – zagaduję jako szefowa. – Wszystko przygotowane? – Tak jest Futerkochomika. Taki mam pseudonim. Łatwo się domyślić: dlaczego. – A zatem od teraz jesteśmy groźnymi zamachowcami. Czy to jasne? – Szefowa… jak supernowa. – Tylko mi tu poezją nie wyjeżdżajcie. Nie czas na to. – Tak jest. – To świetnie. Chyba wiecie, że nasza misja może być samobójcza? – Wiemy. – Kto ma ciary, niech spier… – … dala. – Tylko proszę... bez wulgaryzmów. – Ależ Futerkochomika, sama zaczęłaś. – Ale nie skończyłam. I nie miałam zamiaru. – W porządku. Więcej nie dokończymy. – Tak sobie pomyślałam, że z racji oszczędnościowych, by ciągle nowych nie szkolić, będziemy Samobójcami Wielokrotnego Użytku, tak zwane: SWU. – SWU? – No przecież mówię. < Jakiś czas temu > – Dyrektorze! Pan zaniedbał swoje obowiązki. Pierdyknęło słodko na całą okolicę. – Ależ nie na całą… – Widzi pan, jak miasteczko wygląda? Do czego to podobne? – Do naszej wspaniałej czekolady. – Tak twierdzą ci, co wiedzą co to jest. A przyjezdni, myślą zgoła inaczej!! Co za wstyd! < Jakiś czas później > Wszyscy jak jeden mąż stoimy na leśnej polance. Pomocne zbiorniki mamy już przy sobie. Ciarki po naszych plecach chodzą wytrwale, karmiąc potrzebne emocje. Już wiemy, kim on jest. Pójdziemy do jego domu. Nawet drzwi jak co wywalimy. Jak nas psami poszczuje, to trudno. Oddamy swe życie, w imię słodkiej zemsty. Oko za ząb, ząb za oko. Wszyscy na jednego. Ugryzł mnie chomik, którego mam w kieszeni. Nie czuję bólu. Widocznie też jest wnerwiony. Odczuwa to samo co my, walecznie zgromadzeni. Nosy mamy zatkane. Otwiera nam drzwi. Wlewamy zawartość do jego mieszkania. Na jego pyskate ciało, najbardziej. Psy nas nie atakują. Raczej uciekają. Mają dobry węch. Chomik strasznie się wierci. Jakby chciał wyskoczyć. Chyba mu duszno. Kolejny zamach i lejemy dalej. Po wszystkim jak leci. Jego żona błaga o litość. Też dostaje swoje. Nie dbamy o to, czy zginiemy. W końcu jesteśmy samobójcami. Zdajemy sobie sprawę, że wielokrotność użytku się nie sprawdzi, gdy jakiś pies z katarem, podgryzie nasze gardła. Mieszkanie wygląda okropnie. Wręcz: nieprzyzwoicie. To on nie dopilnował fabryki. Jest w końcu dyrektorem. Coś poszło nie tak i wszystko wybuchło. Jakby samoczynnie. Na szczęście ludzi w środku nie było. Moje domostwo srodze ucierpiało. I to bardzo. Pamiętam do dziś ten koszmar. Tak bardzo płakałam nad losem ukochanego misia. Cały się biedny trząsł. Nie mógł przyjść do siebie. Aż mu futerko zaczęło odpadać. Musiałam patrzeć na jego krzywdę. A to wszystko przez tego… słodkiego łajdaka. Pożal się komu chcesz, dyrektorze. Masz teraz… czekoladę… w swoim domku. Smacznego! Szambonurku! Poprzysięgłam zemstę! Obyś połykał! < Po jakimś czasie > Oczywiście nas złapano. Nawet całkiem łatwo im to poszło. Mamy w końcu po dziesięć lat. Nie wiem, co z nami zrobią. Raczej będziemy musieli wszystko własnoręcznie posprzątać. Na wszelki wypadek, żeśmy się trochę przeziębili, żeby dostać kataru. Mniej będziemy czuć przy sprzątaniu. ~~~//~~~ Siedzę samotna w swoim pokoju, wcale nie żałując tego, cośmy zrobili. Jesteśmy zgrani. Trzeba to przyznać. W końcu nikomu nic złego się nie stało. Słyszę dźwięk. To telefon. Stacjonarny taki. Tym razem podnoszę słuchawkę. – Halo! Futerkochomika przy telefonie. Kto mówi? – To ja, twój Misiu. Wtedy nie odebrałaś. – Ano. – Dałaś mnie w prezencie swojej kuzynce. Krótko po tym, jak… no wiesz… pamiętasz? – Pamiętam. Nie mogłam patrzeć na twoje cierpienie. – Akurat! A wiesz, że ja wcale nie cierpiałem. Udawałem tylko. Za bardzo mnie tarmosiłaś… i w ogóle. Wykorzystałem sytuację. Panie, pobłogosław dyrektorowi. Palantka byłaś, że hej! Ona przynajmniej o mnie dba. No to: pa. Aż się rymnęło. Przegapiłaś szansę… koleżanko. ~~~//~~~ I bądź tu człowieku dobrym – pomyślałam. – Niepotrzebne wszystko. Nigdy więcej zemsty. Po chwili wyciągnęłam z kieszeni uduszonego chomika. Teraz on ma więcej.
-
2
-
kłapouszna jestem taka lubię gdy szarość plucha podwoje roztacza a ja łzy do szkatułki wmaczam smutek też przygnębieniem powabnie zahacza o deszcz ależ dziewczę spozieraj na łąkę tam kwiaty pachnące piękne no wiem lecz wolę zwiędnięte to do słoneczka wystaw co trzeba twe próby uśmiechu skowronek wyśpiewa oj nie wyśpiewa już ja się postaram w ciemną nockę prędzej ptaszek w kalendarz kopnie dziewczę zerknij na świt śliczny mgły całun e tam durne to ciało me wielbi pioruny co walą gorącą pałą zobacz polną rzeczką królewicz ku tobie płynie krzepko bogaty piękny zdrowy i młody a mnie na myśli kondukt pogrzebowy to zanurz się w strumieniu rześkim może ci kaczka w psychice zniesie pozytyw pierwszy już wolę wyrywać goła idąc w pokrzywy długie przegniłe z ziemi negatywy wesoło duszą kiszki me właśnie kłapouchego ogony kwaśne
-
@Victoria Viktoria→Dzięki za taki odbiór. Poczucia humoru mi nie brak. Dlatego tak trudno, mi pisać normalnie:)) Z tym prochem... hmm... tak się przesypywać na wieki, z kąta w kąt... no chyba, że nad ''łąkami pachnącymi" Pozdrawiam:))
-
Cześć. To tylko ja. Chyba w całości lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli nie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu. Trudność to dla mnie wielka, zwyczajne zdania z pióra mego na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek, chociaż zwyczajność lubię, propagując ją jak umiem, bez udziwnień moja pokręcona dusza, obyć się nie może. Niezwyczajnie pisząc o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, takich i owakich, zawikłanie i pomieszanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot wielu moich wypocin. Moją jaźń, też siłą rozpędu, takimi czy innymi sprawami wypełniam, jak gdybym koślawym grzebieniem, swoje włosy w nieuzasadnionym kierunku przeganiał. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza swoje połacie, pośród bliźnich moich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek. Napisz proszę, co się w twoim życiu zmieniło. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś swoją szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie Twoich ścieżek. A jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać choćby z nosem przy ziemi, tej Twojej upragnionej gwiazdy. Jeżeli się poddasz, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los. A gdy źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały mi się wymsknęły. Pociesza mnie fakt, że kiedyś, przed laty, też coś mi się wymsknęło i nie narzekałaś. Pozostań przewrotną ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Jeno się spocili i tyle. Przesyłam Tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu. twoje zwłoki są w rozkładzie twoje ciało gnije już twoją trumnę sosenkową pokrył zacny cudny kurz twoje czarne oczodoły białej czaszki perłą są a piszczele szaro złote jak diamenty ślicznie lśnią No i co? Zaraz Tobie weselej. Przyznać musisz. Oczywiście tekst nie dotyczy Twojej osoby. Kiedyś tak, jeżeli nie dasz się spłonąć. Póki co wolę Ciebie obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na duszy. Tak bardzo Tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę. To byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia Twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno się nie obrażę. Nawet nie wiem jak to czynić. Aczkolwiek zdarza się, że żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez Ciebie na liściach bobkowych osiądę znudzony, a to na mym zdrowiu, odbić się może... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę? To jeno żart niewątpliwie. Dzisiaj znowu jestem latawcem, który się wzbija i wzbić nie może. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną. Kiedy to się wreszcie skończy. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem opierać się o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz już mi nie sobą. Co z tego, skoro teraz mijam je tak szybko. Są tylko smugami antynadziei. Nie czytaj mojej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wyrzuć do ognia. Niech spłonie. Nie pogniewam się. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew. Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę się ruszyć. Znowu ktoś mnie przykleił do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Stały się częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca mnie udusić i wycisnąć: całe poklejone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć i przemyśleć. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy. Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem się klejem i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę się w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry. Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści w moich wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu wyłania się dziwna postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To pani Nadzieja. Zaczyna świtać mi pomysł. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los. Pomału kończę na dzisiaj... z pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładających się zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie mu wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę. No nie! Nie przejmuj się. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i kaczeńcach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną. Białe baranki płyną po błękitnym oceanie, do złotego portu, barwy słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy. Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym się znajdują. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozpadnie się na wiele kawałków i już go nie można z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji a drugie zostanie całe lecz i tak rozbite. Jeżeli przeczytałaś to moje pisanie, to fajnie. Jeżeli nie, to też. Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie. Aha. Na koniec przerywnik. {Miłość} zanurz się w naszym świecie lecz zabierz butle tlenową z powietrzem może być różnie ty ze mną a ja z tobą dd
-
czekam na ciebie na łąki skraju choć z tyłu bagno cholernie kusi widzę że idziesz do mnie pomału lecz wciąż się lękam że znów zawrócisz truchło skowronka spada przede mną nie skończył pieśni którą tam zaczął przed chwilą nucił piosenkę rzewną dla kogo dzisiaj zaśpiewał taką podnoszę ciałko wiatru nie słyszy z martwego dziobka sączy się cisza dostrzegam ciebie w martwej źrenicy tak bardzo pragniesz by wrócił do życia
-
––?/–– Jeszcze zwinięta, lecz czuła. W małej szkatułce, śni o walca prześwicie. Już razem, w komnacie ciemnej zamknięci. Z wyciągniętym językiem. Łóżeczek na nim, trzydzieści sześć. Tęsknią. Czekają. Aż nagle, pstryk. Ktoś okienko otwiera na chwilę. Przez nie obrazek, na rękach światła niesiony. Spieszyć się muszą, położyć w kołyskę. Pierwsze. Trzydzieści pięć, zostało. Jeszcze. Gdy wszystkie zapełnią, wywołają do spojrzeń. W szkarłatnej poświacie, duchy na bieli. Coraz wyraźniejsze, w toni zanurzone. * Gotowe teraz, by w domku albumowym wspomnienia zatrzymać.
-
Pan Patos zaniemógł...
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Johny Johny↔Tak różnie piszę:)→Ale Dzięki za krytykę i życzę Wiele Dobrego:))→Pozdrawiam:) -
˙˙˙˘˘˘≈°≈˘˘˘˙˙˙ Była bardzo malutka, gdy zrodziła się w Wielkim Strumyku, z wyjątkowej kropli ożywczego deszczu. Nie miała kształtu, niewidoczna w wodzie, lecz plumplała głośno od samego początku. Nawet ryby by na nią nakrzyczały, gdyby umiały mówić. Wszelkie falowanie razem wzięte, nie robiło tyle hałasu, co urocza Plumplumcia. Niektóre nieznośne Ropuchy, chciały ją złapać, w celu zadania chociaż kilku wychowawczych klapsów. Ady gdzie tam, nie dały rady. Nie dosyć, że uciekała żwawo, to jeszcze dojrzeć śmigającej nie mogły, bo jak na wstępnie wspomniałem, była tylko kawałkiem przezroczystej wody. Nawet pewnego dnia, stary zrzęda szczupak, zapragnął rozrabiaczkę połknąć dla świętego spokoju, ale nic z tego. Znowu zwiała, plumplając zapamiętale. Mimo wszystko dała się lubić. A przynajmniej większość stworzeń tak uważało, oraz sam Strumyk, którego była częścią. Wielu żyjątkom, radosne, szczere dźwięki, dodawały chęci do życia. Czasami nieznośna a nawet bardzo psotna, jednocześnie sprawiała, że wodorosty przepraszały okoliczną trawę, ryby robiły pocieszne sznupki do żab i nawet stary marudny pierdoła Szczupak, nie chciał jej więcej połykać. I zdawać by się mogło, że wszystko popłynie w dobrym kierunku. No niestety. Razu pewnego z pobliskiego bajora, przybyła banda obrzydliwych Plumplaków. Te akurat były widoczne, jako przezroczyste, zamglone ciemnością bąble. Zaczęły mieszać wszystkim, we wszystkim. Tak skutecznie, że nawet sam Wielki Strumyk uwierzył w to, co mu fałszywie nakapały. A były to kłamstwa na temat Małej Plumplumpci. Po jakimś czasie całe wodne życie uwierzyło, że przez te wiecznie plumplanie, mają same kłopoty i jest im bardzo źle. * W czasie zgromadzenia została osądzona i wydano wyrok. Zdecydowano, że zostanie wygnana na brzeg. Tak też się stało. Po kilku chwilach wsiąkła w ziemię. * A wredne Plumplaki zaczęły coraz bardziej dokazywać. Dokuczać różnorodnie a nawet szarpać biedne ryby, boleśnie za płetwy. Rechotały też złośliwe z kumkania leciwych żab i zmuszały raki, by chodziły do przodu. Życie w strumieniu upływało smutno i coraz bardziej nerwowo. Pomału zaczęto wspominać wygnaną i tęsknić za niewidoczną Psotką. * Po kilku dniach, w miejscu gdzie wsiąkła Plumplumcia, wytrysnęło źródło niemiłosiernie dźwięczne. Czystej wody przybywało. W końcu wpłynęła do Wielkiego Strumyka. Plumplaki odpłynęły, aż się za nimi sucho kurzyło. Pierwszy raz oglądano takie zjawisko w wodzie. Nie bardzo wiedziały, dlaczego muszą, ale musiały i już. Jakaś siła ich stamtąd wykurzyła, której nie mogli pokonać. Po wygnaniu bandy, życie było mniej męczące, chociaż wcale nie łatwiejsze. Często trzeba było płynąć pod prąd, zmagać się z burzami, piorunami i groźnym ciemnym szumem. Nie było łatwo. Nawet w pewnym sensie gorzej, niż za Plumplaków. Lecz o dziwo… jakoś nikt nie narzekał. Co jakiś czas słyszeli ciche, znajome plumplanie. Domyślali się, kto im spokój zakłóca. Wierzyli, że jest z nimi. A przynajmniej chcieli wierzyć. To im dodawało sił. Teraz sytuacja była zupełnie inna. Mogli nie zobaczyć, że jej nie widzą.
-
1
-
pan patos zaniemógł z żalu grzebał w nosie przyszła pani doktor co z tobą patosie ano sumienie pali me trzewia egzystencję przeżarło całą nie ujrzę radości w błękicie nieba to ja zabiłem pocieszną małą biedny kochany mój patosiku jak to się stało co ciebie dręczy lecz przedtem biegnij ty zrobić siku zapewne ta kwestia też ciebie męczy pani tu ze mnie jajca se robi a ja wydalam poezji odgłosy czaszki mojej radość nie zdobi a ze zgryzoty uciekły mi włosy kiedyś człapałem dróżką wytrwale wkurzony na siebie i wszystkich wkoło aż nagle pieczarę ujrzałem w skale a w niej zwrotki tańczące wesoło jak one mogą być tak radosne kiedy ja cierpię tak obficie złapałem jedną tą uśmiechniętą by wnet zakończyć wesołe życie dopiero wtedy refleksję spotkałem a mądra była dla mnie jej mowa żałuj ty bardzo odkup swą winę a wtedy ona tobie przebaczy w krainie zwrotek czytanych od nowa
-
nieznośna naguska nudna nienagannie nudnie nić nawija nogą naturalnie nasiąknięta nudą nosek niepoważnie niedyskretnie nęka nieboszczyk nachalnie natarczywy nicpoń nawilża niewiastę nurtuje niesmacznie niecały niezgrabnie nudystka nacina niedyplomatycznie napuchnięte nerki nisze newralgiczne naguska natręta nęci nagim nożem nadusza niegrzecznie nieboraka nogę nieboszczyk nudysta nagle nadepnięty niegroźny nagus niewinnie nadęty *****Białogłowa***** @@@@@@@@@@@ baja babcia buzią bajeczkę baśniowo bezstresowo bodajże beletrystycznie ~~~~~~~//~~~~~~~~~ biedna bidulka bez bielizny beztrosko biega białymi bucikami bezwiednie błyszcząc bawidamek bard beretem bezbarwnym białolicej blondynce biust biologiczny bezbożnie bajeruje beznadziejnie baraszkując bezszmerowo bałamucąc baran beznadziejny biodra białowłosej bezwstydnie bodzie bąki beztrosko bzykają bęcwał brutalny brylant błękitny bulwiasty bohaterce brawurowo buchnął bezprawnie bezkrwawo badziewnym bananem bimbając brudnożółtym bezsilnym białogłowa bardzo bojowo bzyczy buczy błyskawicznie burzowo błyska bohatersko bronią brzdękając bezpardonowo brzydkiego beznamiętnego bajkoluda bejsbolem błogosławi bezlitośnie batutą bolesną buzię barbarzyńcy batoży bimbam! bimbam! bum! bum! bardzo! bimbam! bum! bum! befsztyk bezkształtny bezrozumnie bodaj błądzi bezzębny beznosy bezdźwięczny bezpalcowy bodajże bezpłodny bard
-
1
-
? Za trzema górami, dwoma lasami, za jednym stołem, na tronie siedzi król. Lecz nie na takim, gdzie chodzi się pieszo. Komnata to rozległa łąka, gdyż łąką w istocie jest. Władca zapragnął świeżego powietrza, a nie tylko takiego, wyciśniętego z intryg. Wokół niego, jak okiem sięgnąć, szumią łany poddanych. Gaworzą o pulchnym zadku Maryni, z uwagi na to, iż czekają na słowa króla i póki co im się nudzi. Król nagle wstaje i odzywa się w te słowa: – Drodzy obywatele! Jak zwał tak zwał. Mam dla was nowinę, albo raczej propozycje: kto najszybciej pomaluje płot wokół całego Królestwa, zostanie mężem ręki mojej córki. Są chętni? Po chwili daje się słyszeć diabelny szelest, od którego nawet trawa nie wschodzi, a pasikoniki nieruchomieją w pół skoku. To wszystkie płcie męskie, ręce podnoszą lub co tam popadnie, jak jeden mąż. Nawet stare dziadki, postawiają członki na sztorc, aż niejedna babcia chichocze podniecona, a inne niby zawstydzone, mają oczka spuszczone w rajstopach. Miłościwy Nie Tylko Dla Łąki, raczy pytaniem tłum obdarzać: – No to słucham. W jakim czasie kto? Padają różniste propozycje: od siedmiu lat, do siedmiu dni. To zależy od wieku, możliwości i chęci na królewską córkę. Wszakże nie jest urodziwa, oględnie mówiąc, ale za to mądra, zdrowa i bogata. Dlatego łany męsko zgromadzonych, odczuwają optymistyczny rajzer fiber. Nagle zgłasza się młodzieniec, szczególnej urody. Gdyby nie stał na ziemi bez skrzydeł, to można by pomyśleć, że anioł sfrunął na połacie. Mówi pewnym tembrem: – Wasza Szczególna Dobroć. Obiecuję, że całe ogrodzenie machnę dzisiaj. Jak dobrze pójdzie, to w godzinę się uwinę, mówiąc rymem. – Jam Król jest, co na tronie siedzi. Ostrzegam ciebie: jeżeli malowania nie skończysz, tak jak wspomniałeś, to twoja ręka co pędzel trzymała, zostanie odcięta i dam z niej zrobić mufkę dla mojej córeczki. Czy to jasne? – O tak Królu. Na wszelki wypadek, będę malować tą drugą. – Co rzekłeś? Bom nie skumał. – Nic, nic, wasza Nieskazitelność. To taki żart. – Aha. No to się rozchodzimy. Ruchy, ruchy. Król też musi odpocząć w swojej komnacie. A ty bierz się do roboty… mufko ty moja. A sio! Po dwóch godzinach, ów młodzieniec, jest chętny audiencji u Króla. Władca, aczkolwiek zaspany, złością otoczenie nie przetrąca, gdyż ciekawy, jak owa mufka wyglądać będzie. Kazał malarza do siebie przysłać. Ów przybył, targając w rękach zawiniątko. Król pyta: – No i jak tam. Płot nową farbą lśni? – Ano lśni, Wasza Dotrzymująca Obietnic. – Oj, to chyba nawet stare kości z tronu zsunę i obejrzeć pójdę. Za diabła nie wierzę. – Ty Co Nad Nami Czule Czuwasz, nie musisz nigdzie chodzić o Królu. Z miejsca gdzie tkwisz, zerknąć możesz. – Z miejsca? To co ty z tym płotem zrobiłeś? – Zaraz Wasza Ciekawość, zaspokoi swoją ciekawość. Młodzieniec ochoczo rozbebesza zawiniątko. Oczom ukazuje się makieta całego królestwa, że świeżo pomalowanym płotem. – Poddany mój. A to co? – Spełniona obietnica. Przecież Wasza Ogrodzeniowatość rzekła: kto najszybciej pomaluje płot, wokół całego Królestwa i tak dalej. Ośmielam się zauważyć, że słowa dotrzymałem i proszę o córkę. – Ty nawet nie wiesz w co się pakujesz. Znam ją od urodzenia… ale słowo się rzekło. – Dziękuję Królu. – A tak z ciekawości. Skąd się wzięła makieta? – To Wasza Najwyżej Sięgająca ogłosił konkurs na takową. Zgłosił się taki jeden … artysta. Trzy lata dłubał. Czasami w nosie, jak się denerwował, że coś mu nie wychodzi. Ale w końcu wydłubał. Dostał jako nagrodę: tłustą królewską kozę. – Za byle trochę dłubaniny? – Za byle trochę, Królu. ? Wesele było huczne. Mimo przeciwności losu, żyli długo i czasami szczęśliwie. Jak mleka brakowało, to szli do artysty wydoić kozę. W końcu mu się trafiło, jak hałas w zasianym maku. A ich kochane pociechy, a ti ti ti berbecie, makietę rozpizdrzyłyy na całe Królestwo..
-
1
-
Trupi Malarz Patriota
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@ais Asiu→Dzięki:)→Sorry, za niemożność jedzonka:))→Bo to jest taki nieco dziwny tekst:)→Pozdrawiam:) @jan_komułzykant Jan_komułzykant→Dzięki:)→No faktycznie. Zatrzymują. Zresztą każdy z nas, będzie zatrzymany↔Stop klatka:)↔Pozdrawiam:) -
Tekst jest rzecz jasna→metaforą czegoś. Nie można go brać dosłownie:) —?/– gnije ciało gnije wilgotne lepkie miękkie a w nim bocian na jelicie klekocze pieśni rzewnie ~ plama pośmiertna sączy flagę gdzie trupie gazy w poświacie jutrzenki pieszczone lśnieniem rozkładu zaklęte tulone ~ w miednicy bochen chleba na zakwasie szczypta soli kryształkami zapach ojczyzny wita zdobi ~ na martwym wzroku monety z orłem w żebrach maki czerwone kłosów zbóż złocistych zakole w bezruchu zastygłe spójrz maluję pędzlem duszy patriotycznie ja ciebie uskrzydle rozwijaj talent nie rezygnuj z przekonań wcale dzięki twe rady bardzo sobie chwalę w życie pragnę wcielać zrobię wszystko co w mojej mocy by nie zabrakło mi nigdy natchnienia
-
Zgwałcić Bałwanka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@jan_komułzykant Jan_komuzykant→Dzięki→Mnie też się łezka w oku powierciła. No cóż... nie zawsze jest, jak być powinno:) Pozdrawiam:)