-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
@CafeLatte Dzięki Wielkie→CafeLatte Tyle się napisałaś:)→Raczej zrozumiałem, chociaż czasami coś tłumi mój umysł:)) Jeszcze raz Dzięki:)
-
@CafeLatte CafeLatte→Dzięki:)→Jak już chyba napisałem, mam czasami dziwne poczucie humoru:) Chociaż po prawdzie, te całe moje pisanie, to też czasami jakaś forma... ucieczki... Pozdrawiam:)) P.S→Mam pytanie, bom nieuczony. Gdzie się komuś pika, te greenprostokąty? Tak na wszelki wypadek, pytam:))
-
zatopiono trudną czystą nieskalaną ducha ciało decyzją odzyskać chciano wiele istot powtórnie przyszło a tam w oddali szczepieni z własnej winy sami gryzła rdza frustracji żalu złom tworzyła podstępnie pomału na dnie owinięto by z głębin wydobyć rzecz dla nich świętą niestety... łańcuch pękł przeze mnie najsłabsze ogniwo pewne ~ ~ ~ ~ ~ ~ ~ gaszę słońce każdego dnia czy zgaśnie dla mnie gdy zgasnę ja?
-
Pewien zakompleksiony swoim ego obywatel, nie przejawiał oznak poczucia humoru. Nawet o zgrozo, nie potrafił się śmiać z samego siebie. Wszelkie przejawy głaskania uciechą, mimo wszystko z miłością wspomnianej osoby, wzbudzały w nim poważną rozczochraną agresje, wobec durnych agresorów, którzy pragnęli go rozweselić. Gdyby porechotał z gawiedzią w kupie, to raz dwa by zamknął, niewyparzone molestujące gęby, tudzież mordy i nieznośne twarze. Na domiar złego pił litrami syrop klonowy. To mogło być powodem zasłodzenia psychiki, a stanem objawowym, owszem tolerancja, ale tylko jemu podobnych, w myśleniu i działaniach. Kwaśnych chamów, po prostu gnębił pogardą utytłaną w miodzie, jak umiał najlepiej, co wzbudzało ogólną radość. A nie powinno, bo nie przystoi tak się haniebnie zachowywać, wobec bliźniego, który błądzi i niejedno, rzecz jasna, nieświadomie na siebie przesunie. * W lesie. – Mamusiu! Popatrz! Jaki śliczny pajacyk wisi na sznureczku. A nawet wesoło wywalił języczek. Tak fajnie sinowo kuka z ust. Zdejm zabawkę. Proszę! Chcę się śmieszkiem pobawić. Obiecałaś, że mi kupisz pajacyka, ale już nie musisz. – Dziecko… nie mam noża przy sobie. – To przegryź. Mnie by mleczaki wyleciały. * Morał. Biada tym wszystkim lumpom, którzy sądzą bliźniego po pozorach jeno. Okazało się bowiem, że posiadał poczucie humoru. Nawet czarne! Lecz ujawnił dopiero po swojej śmierci. A dlaczego dopiero… po. Któż to wie?
-
@CafeLatte CafeLatte→Lubię czasami tak absurdalnie. Poczucie humoru mam czasami dziwne:) No ale jakoś trza żyć:))→Pozdrawiam:)
-
@Wieszcz Doslowny Dzięki:)→O mało co, a byłby przestrojony:)) Im więcej części, tym chyba trudniej. Trza kombinować... równocześnie. Tak i tak:) Pozdrawiam:)
-
Przeczytanie poniższego tekstu, dalsze czytanie powtórkowe, lub zaprzestanie czytania tegoż tekstu, grozi karą grzywny w wysokości odpowiedniej do naszych potrzeb, a co jeszcze istotniejsze→śmiercią do lat piętnastu. Oznacza to, że każdemu kto czyta ten tekst i nie ma zamiaru skończyć, lub przestał czytać, płomień na knocie życiowej świeczki, zgaśnie przed upływem wspomnianego terminu, czyli w najbliższych piętnastu dniach. Z uwagi na to, że do końca marca 2020 roku, pozostał nie cały wyznaczony termin, życzymy tym co dotrwają jako żywi, Szczęśliwego Początku Kwietnia. P.S→Cholera… jednak nas sumienie gryzie. Przeto radzimy przeczytać powtórnie powyższy tekst, na spokojnie, bez emocji, by wiedzieć, czego nie wolno czytać, by mieć nadzieję dłuższego życia. •••••••••••••••••••••••••••••••••••• My opozycja, pragnąca żywych obywateli, zapraszamy do naszej siedziby w celu otrzymania tekstu → odtrutki. Wystarczy przeczytać, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty, którą można odliczyć od podatku bez żadnych dodatkowych kosztów. Przeznaczymy ją w znacznym stopniu, na cele charytatywne. Specyfik nie działa, bez przeczytania powyższego ogłoszenia naszych oponentów. A zatem czytanie od dupy strony – czyli od końca – na nic się zda. Tylko strata czasu. ••••••••••••••••••••••••••••••••••••• Nie czytajcie powyższych głupot jednych i drugich. Tylko my wiemy, co wiemy.
-
Prolog Dziesięć wielkich filarów otacza nas kolistym więzieniem. Nie możemy w żaden sposób wyjść poza granice okręgu. Niby nic złego tym razem się nie dzieje, lecz sytuacja jest jednoznaczna i napięta, jak lepkie nici rozwieszone między okrągłymi kolumnami. Drgają nieustannie, nerwowo, obrzydliwie. Widzimy je po raz pierwszy. To coś nowego. Odstraszają każdego z nas. Sam ich widok skłania do wymiotów. Na tyle skutecznie, że możemy tylko czekać, aż Księga zostanie odczytana przez małą dziewczynkę. Wierzymy, że wszystko pójdzie po naszej myśli i się nie poślizgnie na synapsie, by złamać nogę. Jakiś czas temu Antoś jest moim kolegą. Albo raczej on twierdzi, że ja jestem jego. Nieważne. Mamy właśnie ostatnią lekcje. Czuję podskórnie, że coś się wydarzy. Nie wiem dlaczego nachodzą mnie takie myśli. Chyba to wszystko przez to, że Antoś jest dziwnie podminowany. Nawet nie je czekoladowych cukierków. To do niego niepodobne. Sprawia też wrażenie, że nie słucha, co opowiada nauczyciel. A rzecze przecież ciekawie o szansie hodowli dużych zwierząt. Większych, niż posiadamy obecnie. Nie... jednak się mylę. Mój kolega tylko udaję, że nie słucha. Nagle zupełnie niespodziewanie wybiega z klasy, w której jest przeważnie wyśmiewany z racji niskiego wzrostu. Odwraca się do mnie i krzyczy, że o czymś: wie. Nawoływania pana nauczyciela, żeby natychmiast wracał, nie odnoszą powrotnego skutku. Nie zdaję sobie sprawy, że go widzę po raz ostatni, takim jakim jest. Dzisiaj mamy: Święto Wszystkich Ludków Pominiejszych. Nie chodzi o nas, tylko o zwierzątka mniejsze niż: my. W końcu im się to należy. Patrzymy na nich cały czas z góry. A zatem wszyscy przynieśli lub przyprowadzili, swoje najdroższe skarbiątka. Atmosfera jest kolektywna i scalająca rzesze, w cieniu kwitnących uśmiechów, tudzież zdań, takich a nie innych. by nie urazić, lecz na głupka nie wyjść. Słodyczy nie brakuje. Chociaż nie wszyscy za nimi przepadają. Na obrzeżach miasta zalęgły się niepokojące rośliny. Nawet trudno określić jaki mają wygląd. Sprawiają wrażenie, jakby myślały. Niedorzeczność to oczywista. Gdyby jednak ktoś na nie spojrzał, mógłby dojść do takich absurdalnych wniosków, widząc ich liściowe uśmiechy. Jednocześnie jako obserwator, nawet by nie przypuszczał, że wyrosły tu dla wybrańca, by przez niego ziścić swoje plany. Powstał problem. Antoś gdzieś się zapodział. To prawda, że nie jest za bardzo lubiany, ale zawsze to nasze dziecko. W końcu niski wzrost nie jest jego winą. A poza tym tak dosadnie, komukolwiek nie szkodzi. Jedynie raz po raz, komuś w mordę przywali, ale tylko wtedy gdy ma czas na zbyciu. A nie ma go wiele. Lubi zbierać różne zioła i pić pyszne herbatki. Czasami nawet innych częstuje. – Mamo! Spójrz! To ślady naszego sąsiada, który zaginął. – Skąd wiesz, że akurat jego? – Bo tylko on tak... szeroko chodzi. Tym razem Antoś nie robi nalewki. Wewnętrzny głos podpowiada, że musi zjeść te rośliny. Zresztą ten sam głos go tutaj przywołał. Był słyszalny jedynie dla niego. Mieszał się ze słowami nauczyciela. Ale on wiedział, które słowa są ważniejsze. –'Będziesz mógł się zemścić, za ta wszystkie głupie dogadywania, tyczące twojego wzrostu. Pomyśl, jak będzie fajnie. Staniesz się inną istotą. Taką trochę większą. Zmienisz wygląd po jakimś czasie. Będziesz ich otaczał swoją przesadną opieką. W końcu podsuną ci kilkanaście dziewic, żebyś je wchłonął i dał im święty spokój. Od każdej pożartej, będziesz robił się mniejszy... – Chwila... mniejszy? – No... nic nie mówiłem. Coś się tobie przesłyszało. Zaufaj dobrej zmianie. A ponad to, będziesz wesoły. Śmiertelnie radosny... – Śmiertelnie? – Nie przerywaj. Głosom tak nie można. To im szkodzi i mogą namieszać. – Aaa... no.... no tak... rozumiem. – Ja tu będę dalej kwitnąć, a ty działaj. Uwierz mi. Zabawa ciebie czeka, na sto plus. Uwierzył. Ukrywał się w wysokim lesie. Aż w końcu stał się: BigAntosiem. Ale wygląd i tak mu nie podszedł. Raczej się plątał, bo mało widział pod sobą. Zamieszanie na skraju, jakby jasna cholera na Lucyferze przyjechała. Ludzie stoją na krawędzi miasta, wpatrując się w jakąś machinę, która idzie w ich stronę, na bezkresach łąki. Jest coraz bliżej, ale nie wiadomo: co bliżej i po co? Wielu podskakuje z wrażenia a dzieci popiskują z uciechy. Są mniejsze, to szybciej na nich działa. Twarzyczki uśmiechnięte wkoło głowy, parskają radośnie. Kształty stają się rozpoznawalne. Można mieć wrażenie, że to kapelusz grzyba do nich człapie, na dziesięciu nogach doczepionych do obwodu. Tylko, że to jest duży grzyb. Aż tyle do kapusty nikt nigdy nie potrzebował. Na samym czubku, widać bimbającą, doczepioną główkę. Trochę poniżej, zaczynają się ręce. Normalne, bo tylko dwie. Nie duże, gdyż nie wystają poza krawędź kapelusza. Przydatne tylko do tego, żeby być. Za to całość, ma około: dwadzieścia metrów wysokości, w tym ze trzynaście przypada na same nogi. Grube jak pnie wielkich drzew. Nagle słychać dziecięcy głosik: – To główka naszego Antosia tam do góry. Ale w dechę. Nagle zaczyna się cały tłum pytań i opinii. – Antoś! A tobie co się stało? – Ty na prawdę jesteś taki duży, czy tylko udajesz? – Ja nie mogę. Co za nogi. Gdzie ty buty kupisz? – Tyś jadalny czy trujący? – Wyglądasz jak część: wesołego miasteczka. – Ciekawe, czy twoi rodzice cię poznają? – Daj się pokrajać. No nie bądź taki. Obiadu starczy na cały rok. – Tylko nie gadaj, żeś robaczywy. A fuj taki Antoś. Nawet duży. Bigantoś jest smutny. Myślał, że będą go wszyscy podziwiać, szanować. To wtedy by nawet, o zemście zapomniał. A tu figa z makiem. Nie będziesz proroczym grzybem, w swoim lesie. Czas na początek gry. W tym samym momencie, nie wiadomo czemu, bierze go w posiadanie perlisty śmiech. Głośny i wyraźny. Jego krajanie, też zaczynają. Tylko, że im to szkodzi. Nie mogą się powstrzymać. Rechoczą jak stada rozczochranych żab... i przy tym umierają. Padają normalnie nieżywi. Radosne pląsy, rozsadzają ich ciała. Na domiar złego, Bigantoś zaczyna chodzić. Gdzie tylko chce i po czym zechce. Już po chwili słychać zgrzytanie łamiących się kości i pluskanie mięsistych purchawek. Miażdży ich swoimi nogami. A ma czym. Są duże i wyraźnie przylegają do podłoża, z wkładką, między jednym a drugim. Przeżyci chcą uciekać, ale Antoś się rozkracza. Kapelusz jest niżej a nogi po bokach, mają większy zasięg. Na dodatek żywym ludziom nie przestaje być wesoło. Słychać: jęki, spazmy radości, płacz i nieustające mlaskanie. To wcale nie takie proste i wymaga pewnej wprawy, by się śmiać i jęczeć z bólu, równocześnie widząc, jak wielka stopa, wystrzeliwuje z ciebie flaki w fontannie krwi. A zatem z tego wniosek, że jest coraz bardziej: wilgotno, czerwono i cuchnąco. Ogromnie nogi Bigantosia, ślizgają się na szczątkach, które nadal ryczą ze śmiechu i jęczą jednocześnie. A to już nie jest zabawne. Jeno obrzydliwe. Niektórym jednak udaję się uciec, poza zasięg wielkich chodzących filarów oraz skutków zabójczej radości. Wymieszania nie ma końca. Jest śmiertelnie i boleśnie wesoło. Ludzie mają teraz tę zdolność we krwi. Nie ważne, czy żyją, czy nie. Antoś nagle odchodzi. Wraca na skraj miasta. Musi odsapnąć po trudach zemsty, obcierając nóżki o nóżki, by pozbyć się: kawałków mięsa, wiszących skórek i wystających kości, co mu wlazły w stopy. Nie jest to dla niego łatwe zajęcie, zważywszy na to, że mało co widzi. Kapelusz zasłania. Tak na dobrą sprawę, nie wie na czym stoi. A łapki ma za małe, żeby pod brodą, wygrzebać dziurę na wylot i zobaczyć chociaż trochę, co się na dole wyprawia. Ale reszta mieszkańców, co uszła z życiem przez most z zawiedzionej śmierci, niewątpliwie wie na czym stoi. Obrady trwają już dość długo i nagle ktoś sobie przypomina, o przepowiedni w Księdze Big Coś Tego Tam. Mniejsza o przepowiednię, ale Księga za pewne kryje przepis, jak się Grzyba pozbyć. Na szczęście Poszukiwana Rzecz, służy jako tapczan w domku do lalek i mała dziewczynka, pozwala ją zabrać, za lizaka i skrzydła wróżki. Wszyscy wspólnie ją otwierają i czytają, co tam stoi. W tym czasie, DużyAntoś, powtórnie szykuje się do zemsty. Jest lżejszy, bo pozbył się szczątków trupów z dziesięciu kończyn. Będzie mu łatwiej. Nie skończył roboty i to go martwi a sumienie wgryza się jak robak w kapelusz. W Księdze jest napisane: ''Każda wchłonięta przez Wroga dziewica, zmniejszy jego objętość o kubik a i wysokość zmniejszy" Znając Antosia, to się skusi. Jak już będzie mały jak normalny mieszkaniec, należy go zagonić do Czekoladowej Trumny, gdyż w życiu za dużo jadł czekoladowych cukierków i to mu widocznie zaszkodziło. Następnie wiekiem znienacka przykryć i nie dać uciec. Wtedy cały zestaw go zniszczy, lecz jeszcze nie ostatecznie. Później należy trumnę włożyć do dużego kociołka, czekoladę z zawartością rozpuścić, a następnie Antosia wypić. Jeżeli ktoś puści pawia, to Antoś ożyje, w najmniej spodziewanym momencie. To co wyżej ktoś musi odczytać, gdy całej reszcie Słodki Biguś będzie zagrażał, po spożyciu dziewic i beknięciu" Więcej słów nie ma, bo resztę Księgi, rezolutna dziewczynka pocięła na włosy dla lalek. * Z dziewicami nie ma problemu. Dostaliśmy potrzebną ilość od cukiernika. Antoś i tak nie będzie widział co wchłania, bo mu kapelusz zasłania. A że słodkie lubi, to tym bardziej. Sami weszliśmy pod niego, żeby być w sytuacji zagrożenia, tak jak Księga nakazała. Żeby spełnić warunek. Nie atakuje, bo jest za bardzo rozpasany dziewicami. * Dziesięć wielkich filarów otacza nas kolistym więzieniem. Nie możemy w żaden sposób wyjść poza granice okręgu. Niby nic złego tym razem się nie dzieje, lecz sytuacja jest jednoznaczna i napięta, jak lepkie nici, rozwieszone między okrągłymi kolumnami. Drgają nieustannie, nerwowo, obrzydliwie. Odstraszają każdego z nas. Sam ich widok, skłania do wymiotów. Na tyle skutecznie, że możemy tylko czekać, aż Księga zostanie odczytana, przez małą dziewczynkę. Bigantoś rzeczywiście powraca do małych rozmiarów. Jest nawet mniejszy od nas. Odczytanie zadziało. Chcemy go rozszarpać, w ramach wspólnej integracji w okowach zemsty za naszych, ale w końcu dochodzimy do wniosku, że lepiej wypełnić czynem słowa. Czekoladowa Trumna stoi na środku placu. Tylko MałyAntoś nie chce w nią wejść, aż mu smarki lecą od płaczu. A domniemamy, że ma z własnej woli. Popatruje na ziemię, jakby czegoś szukał. Można się domyśleć, czego. Niestety. Nic tutaj nie wyrosło. Sam beton. W końcu ktoś wpada na pomysł, by wrzucić czekoladowe cukierki na dno czekoladowej trumny. Podziałało. Wszyscy jako żyw, wiekiem Antosia przykrywają. Później chyżo myk, wkładamy gorzką trumienkę do kociołka, który dynda nad ogniskiem i gdy jest rozpuszczona jak dziadoski bicz, nadzienia już nikt nie zauważa. Tylko czekoladę o trochę innym smaku. Wlewamy nabierką do kubków i wypijamy Antosia za zdrowie Antosia. W końcu nie jesteśmy barbarzyńcami. A przecież moglibyśmy. Mało to naszych rozdeptał na wesoło. Chociaż niektórych nie żałujemy. Ale rozbawić potrafił do nieżywego. To trzeba mu przyznać. Tylko nie wszystkich. Nie wiemy, czemu? Może nie mieli poczucia humoru? Od tego czasu, będziemy żyć długo i szczęśliwie. Po kilkunastu latach w owym miasteczku – Mamo! Coś tobie powiem. Karuzele przyjechały. Są na łące. Lub coś podobnego. Sama już nie wiem. Jest lekka mgiełka. Nie widzę wyraźnie szczegółów. – Naprawdę słonko? Masz tu parę groszy. Biegnij tam, to sobie pojeździsz. Tylko uważaj, żebyś nie spadła. – Już nie muszę biegać. Poczekam. – Poczekasz? – Właśnie zaczynają iść w kierunku miasta.
-
gdy ptaki zlęknione szybowały o poranku a w białych mgłach tulących świt rozedrgany obraz jutrzenki był ledwo widoczny przezroczysta noc niewidoczna lecz prawdziwa unosiła się nisko na łąką kryjąc w sobie ciemną stronę księżyca dlatego odczuwały lęk krążąc nad koroną drzew prosząc wiatr by nie zwątpiły w dalszy lot z końcem dla początku bez końca w wietrznym przemijaniu niekończących się chwil
-
Na kotka wołam Pętelka, a na pieska Guzik. To są moi przyjaciele. Śnię o nich w każdą noc. Bawię się z nimi w różne zabawy. Kotkowi wiewam kłębkiem nici. Fajnie łapką popycha a nawet mruknie czasem. Pieskowi daje kawałek drewienka, a on myśli, że to kość i śmiesznie obgryza. Pętelka i Guzik są jeszcze bardzo młode. Takie nawet młode, jak ja jestem mała. Kochałam tak bardzo, lecz mi dzisiaj umarły. Najpierw kotek a później piesek. Mama do mnie przyszła. Powiedziałam w czasie płaczu, dlaczego jestem smutna. Obiecała, że przyszyje do mojej sukienki wyjątkowy guzik, skoro tamten zgubiłam na wciąż i będzie znów jak dawniej. Ścisnęłam ją za szyję, mówiąc dziękuję. Ona też płakała, ale sądzę, że z radości, że przestanę się martwić. Mam już na sukience ślicznie przyszyty. Dałam takie same imiona. Na kotka wołam Pętelka, a na pieska Guzik. Mama jednak nie płakała z radości. Dzisiaj słyszałam, bo natężyłam ucho, że niedługo chyba umrę. Tak powiedziała pani doktor. Później przyszła i pochwaliła za ładny guzik. Pogłaskała mnie po głowie i spojrzała tak jakoś, a ja przecież wiedziałam, dlaczego. Głupia nie jestem. Dzisiaj pomyślałam, że po co mam być smutna. Prędzej umrę ja niż oni. Chociaż rodziców jest mi żal i wszystkich, co mnie pokochali, nie wiedząc, że na krótko. Tak sobie kombinuję, że może znowu się spotkamy, kiedy już będę w ładnym świecie, gdzie nawet Pętelka i Guzik będę prawdziwie żywi i pozostali na których będę czekać. Powiem im, nie musicie się bać, tu nie ma śmierci, umarła na wciąż. Nie powiedziałam mamie o podsłuchanej rozmowie. Jeszcze bardziej bym ją zamartwiła. Niech myśli, że nie wiem. Dzisiaj znowu o nich śniłam. O Pętelce i Guziku. Odżyli na nowo. Póki co w moim śnie. Znowu kotek popychał kłębek a piesek gryzł drewnianą kość. Może ostatni raz, byłam z nimi w czasie snu w szpitalu. Nie wiem sama. Jestem za mała, żeby wiedzieć na pewno. Dzisiaj im powiedziałam, nie martwcie się, nie zostaniecie sami. Obiecuję, że zabiorę was do nieba.
-
Ażurowa Ściana
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@MIROSŁAW C. MIROSŁAW C.→Dzięki:)→No fakt. Możemy być w różnych sensach:)→Pozdrawiam:) @CafeLatte CaffeLatte→Dzięki:)→Chciałem, żeby był taki... niejednoznaczny jakby:)→Pozdrawiam:) -
Da się czytać razem lub każdą osobno jako tako sensownie. uciekałem jak wariat gdzieś tam w lesie w promieniach słońca krasnale mnie goniły na gałązkach i runie machając kapeluszami gardło chciały dorwać głodne i zmachane zbliżały się do mnie jak krwiste wampiry biegły miniaturki maluszki kochane
-
凡Ż凵尺ロ山凡 Śㄈノ凡几凡 pętle codziennych życiowych zdarzeń z różną mocą kradną oddech a człowiek myśli czy znów dam radę tak zwyczajnie albo podle między cegłami życie przeciskasz czasem dławisz ważną sprawę pragniesz zwyczajnie znowu zapytać jeszcze warto? się okaże zaprzestań tęsknot co duszę ranią niemożnością czegokolwiek gdy mgły ponownie biel światu dadzą zyskasz siły by zapomnieć
-
? Czarownica Klejdra, właśnie wyrywa ostatnie kłębki włosów z kopułki szarej czaszki. Całość głowy przestała obgryzać. Z gałkami ocznymi robi w tej chwili o tak: śluummp… a następnie połyka w całości. Przez chwilę wilgotna kulka smęci w przełyku, by chlupnąć gdzie trzeba. Zbiera włosy, gdyż pragnie zrobić Jaśka. Samotna po tym względem tak bardzo, że w samotności samotność odczuwa, ale jurnego kochanka, włochatego wewnętrznie, akurat wyczarować nie może. Zresztą już teraz mało co może. Musi zrobić własnoręcznie. Albo jeszcze lepiej, żeby ktoś zrobił. Nos jej zwisa za podwójne usta. Przyozdobiony zielonymi guziołkami i trzema dziurkami na odwłoku przednim, stanowi najładniejszą część całości. Gdy coś je, cokolwiek, to musi go podnosić do góry. Wiele jeszcze główek biega w okolicznym lesie. Oddzielenie od tułowia nie stanowi problemu, albowiem podrasowana ongiś przez nią natura, wykształciła w tej okolicy: jasny gwint. Żaden nie jest ciemny po wykręceniu razem z wypustką, zwaną pieszczotliwie: łebkiem. Wtem echo leśne zostaje zbudzone do powtórki z rozrywki. Kilkakrotnie powtarza słowa wspomnianej wyżej: – Vikollasie. W te pędy do mnie. – Już jestem o Klejdro. Jam twój uniżony sługa. Co sobie życzysz, o pani? – Przytargaj mi tu zaraz, dwa ogromne liście słusznych rozmiarów. Chłopa zrobić muszę, a la kanapkę. Nie na próżno włosy z głowy darłam – mówiąc to, wysławiająca słowa, groźnie rusza lewą dziurką od nosa i pypciem na powiece ucha. – No dalej dalej. Nie guzdraj się tak. – Pragnę zauważyć o pani, że jeszcze nic nie uczyniłem. A zatem nie mogę się… jak to raczyłaś pięknie określić… guzdrać. – Miarkuj swoją mowę, ku mnie. Jam pobłażliwa, lecz nie płocha. Przywalić mogę… lub zamienić w co. – Pragnę zauważyć… – Masz szczęście, że cię lubię… a ti ti ti Vikolku. No więc, przytargasz te liścia, czy chcesz być… cuchnącym bobkiem? – Jak już to liściem bobkowym wolałbym, o pani. – Czyli… Laurą… znaczy się? – Już biegnę! Właśnie pieszczotliwie wygnany, wraca z podróży po chaszczach leśnych. Taśta za sobą dwie zielone płachty. Żyły prześwitują przez powierzchnię, ale nie Vikolcia, jeno obszarów zielonych. Faktycznie duże sobą, gdyby przyrównać do podobnych, ale mniejszych. Krople potu spływają tachającemu, przeto taplać się musi w słonym strumyczku. Żaba dostaje solą po wyłupiastych oczach i właśnie gryzie go w łydkę, bo duża jest i trochę wściekła. Rechocze zajadle, lecz niewyraźnie, wczepiona w miękkie ciało podkolańskie. Wierny sługa rzuca liście przed swoją panią a żabę głęboko w las. Ta dostaje skrzydeł i odfruwa z tego całego pomyleństwa, radosna i czerwona z wysiłku, wreszcie swobodnie kumkając. – Vikollasie. Kładź mi zaraz liść na polankę. Położę się na nim a ty złapiesz mysz. Będziesz ją trzymać blisko zielonego materiału, pyskiem do dołu i przyduszać raz po raz. I tak z nią pochylony, obrysujesz mój kształt, a ona wnerwiona na ciebie wygryzie ścieżkę, bo nożyczek nie mamy. No chyba, że mamy? – O pani. Oczywiście, że posiadamy takowe narzędzie. Wystarczy puknąć w pień. – To mogłeś powiedzieć. Po co tłumaczyłam? – Będzie na później. Gdyby ktoś ukradł. – Niby kto? – No… chociażby… Bigoś. – Ten olbrzym podobny do głąba z brakiem rozumu w środku? – O pani. Kiedyś rzekłaś, że przystojny. – W chorobie coś majaczyłam – Tak pani. W chorobie. Wszystko przygotowane. Dwa rozłożyste liście w kształcie wdzięków Klejdry, leżą na ziemi wśród rosochatych grzybów. Jeden na drugim. Tylko niezupełnie. Czarownica namiętnością stęskniona, włożyła między nie, kiście włosów powyrywanych z czaszek. Nie wszystko może wyczarować. A szczególnie uczuć. Tego nigdy nie umiała. Coś jednak umiała, w latach świetności. Zostały z tamtych czasów i teraz już się samoczynnie rozmnażają. Roślinne zwierzątka, z łebkami wkręcanymi w korpus, który stanowi łodygę. Cztery inne gałązki stanowią nogi biegające. Jest jeszcze malusienka gałązeczka zwisająca przeważnie, choć nie zawsze. To bardzo istotny szczegół, gdyż w przeciwnym wypadku biegających roślinek, by nie było. Hodowla przebiega bez zakłóceń. Dosłownie też. Najlepiej smakuje część z główki obgryziona, a tzw: włosy stanowią puszystość i miękkość. Reszta biega bez kwiatka na górze, przeważnie tam, gdzie pada deszcz. Oczu nie mają wykształconych w żadnym kierunku, więc nie muszą się martwić, że gdzieś nie trafią. Zawsze nie trafiają tam gdzie chcą. – Vikolku drogi. Dżdżownice sznurkowatą złapałeś? – Tak pani. Obawiam się jednak, że może być za krótka. – Nie sądzę. Patrzę i patrzę… a końca nie widać. – Chyba dlatego, że w ziemi schowany… lecz nie wiem, ile jej tam. – To wyciągnij całość. – A jak się poplącze w supły, nieznośnica jedna, to co? – Zaczynaj. Zobaczymy co będzie. Śllluuuup… wyciągnął jednak całą. Nie poplątała się, ale go ugryzła. Żaba odleciała w las, ale spuścizna intelektualno-gryząca, fruwać nie potrafiła. Liściowa kanapka w kształcie Klejjdry, potrzebuje jedynie zeszycia na całości obwodu. Podłużny robak do tego się odpowiednio nadaje, tylko mu się w głowie kręci, gdyż Viko obszywa jego ciałem na okrętkę. Długość się nie kończy zawczasu. Wystającą resztę zjada obszywający, żeby miał siłę na powciskanie wystających włosów. Dżdżownicę usypia odorem z ust i sprawa zakończona prawie. Nagle słyszy wrzask Klejjdry: – A tam kto łazi… z prostokątem w łapie? – Gdzie, o pani? – Jak to gdzie? Przy tobie. Jasia mi podeptał głupek jeden... i sobie maszeruje jakby nigdy nic, wpatrzony w ten pierdołek. – Ach ten. To człowiek. A ten prostokąt, to smartfon. – Smarki? – Smartfon. Ośmielam się zauważyć, że tyś o pani w latach młodości, otwarła różne szczeliny… do światów z przeszłości, przyszłości, równoległych, prostopadłych, na szagę, schowanych w strunach i mrocznych dziurach... – Naprawdę ja? Taka byłam zdolna? On mnie widzi? – Sądzę, że raczej nie. Dawno by uciekł. – Pozazdrościł by mojej urody. – Właśnie. Za chwile i tak zniknie w wychodku. – To tam też muszą? – Wychodek to wyjście z tego świata. Tak oto powstał leżący, podeptany nieco i wypchany roślinnym włosiem, Jasiu. Pozostają jeszcze do zrobienia gałki oczne z cukrowych szyszek oraz… mniejsza z tym. W zasadzie nic więcej Jasio nie potrzebuje. No chyba, że trochę rozumu. Czarownica skrawek swojego mu właśnie użycza. Porozumienie będzie łatwiejsze. Chociaż właściwie, po co? Nie o to biega. * Jestem Bigoś. Moja miłość do Klejjdry wciąż się powiększa. A ja razem z nią. Muszę do niej pójść. Poproszę ją, żebym jej wybaczył. Żywię nadzieję czymkolwiek, że na pewno się zgodzi. Ona wciąż o mnie myśli, tylko ostatnio coś się zmieniło. Zaczęła myśleć o jakimś: kurduplu Jasiu. Jego wnętrze to kupa kłaków. Jak się można w takim czymś zakochać. Zaplątać umysł w taką miłość. Ja mam przynajmniej jakiś wygląd. Od ziemi, po sam czubek. Marzę o tym, żeby ją przytulić… – A tyś kto? Czemu nic nie mówisz? – Bigoś. Jam mysz com Jasia wygryzła. Tylko ty nie pytasz o mnie… tak? ––Ktoś tu idzie i główkuje. – To jeno poeta wymyśla wiersz. Pozwólmy mu przejść do Wychodka. On nas nie widzi chyba. – Ma fajną czuprynę. – Drugiego Jasia można by zrobić. – Nie wspominaj mi o konkurencji. * Cały las trzeszczy w posadach a w nim wszystkie drzewa. Gałęzie plączą się pod nogami, szczególnie te połamane, które spadły. Krasnoludki spieprzają do grzybów, zabierają najbardziej potrzebne rzeczy i spieprzają dalej. Co jakiś czas słychać dudnienie i widać ciemną powierzchnie na tle chmur i koron. To podeszwy skórzanych butów z przyklejonymi nadepniętymi. Bigoś się zbliża. Niestety, jest coraz mniejszy. Traci nadzieję, mimo że niszczy zielony las. Ale i tak jest duży. Większy nawet lub jeszcze bardziej. Nieustannie marzy o ukochanej Klejce, jej zwisającym nosie, podwójnych ustach… ale o Jasiu marzy inaczej. Chociaż też go pragnie przytulić. * – Vikolku. Spójrz jaki on ładny. Ten mój Jasio. Duży taki jak ja. Patrzy na mnie. Nawet myśli podobnie. Tyko oczy mu się kleją. Czyżby śpiący był? W takiej chwili? – Nie jestem śpiący, tylko upał tu. Oczy mam z cukru. Ściekają mi… ale tyś piękna. – No ba. Wiem co mówię… to znaczy: ty mówisz. Pójdźmy w głąb lasu. Vikollas popilnuje dobytku. Tyś we mnie zakochany. No powiedz. Chcę to usłyszeć. – Nie ma ust. – Przecie przed momentem gadał! – To nie on. To ten pan robił sobie jaja. – Vikolciu. Jaki pan? Jakie jaja? – No czasami wnikają za bardzo. To taki jeden z kabaretu. Już go nie ma. – Mój ty Jasiu kochany. Zaraz dokleję ci usta i cośik jeszcze. – Byle nie z cukru. – Vikolciu… mówiłeś, że nas opuścił ten niegrzeczny pan z tabletu. – Tylko zakrzyknął z Wychodka... skąd znasz takie słowo? – Z czasów młodości. Mało tu różnych łaziło. Teraz sobie przypomniałam. Z a k o ń c z e n i e ≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈ 1→Jasiu po przylepieniu ust, przewidział na oczy. 2→Zwiał do lasu. 3→Nie mógł biedak zapomnieć wdzięków, mimo... 4→… wszystko zrezygnował z powrotu. 5→Bigoś złapał Jasia, rozpruł go i wyciągnął. 6→Akurat przechodził fryzjer ze świata prostopadłego i zrobił przysługę. 7→Czarownica Klejdra poszła za nimi. Zobaczyła Bigosia i powtórnie przylgnęła miłością. 8→Bigoś też. Duży był. 9→Zapytała Bigosia: „Co zrobiłeś z Jasiem’’ 10→Odpowiedział Jasio: „Moje wnętrze, jest teraz jego peruką na czubku’’ 11→ Dodał Vikollas: „No to fajnie. Pies ich drapał. Wreszcie trochę spokoju” 12→Namiętnie rzekła Klejjdra: „Ciebie wielkiego będę pieścić i tego tam, a ciebie: czochrać”. 13→Ze Świata Ukośnego nadleciał statek ze znajomymi obcymi i wylądował na wszystkim. 14→Po chwili się wzbił na dół i zagiął czasoprzestrzeń, ale Wychodka – między – nie spłaszczył. Obcy wysiedli jak stali na cokolwiek. Przyplątała się między nimi staruszka, co akurat przechodziła przez jezdnię w innym świecie. Pospołu z obcymi, przepchnęła rakietę na drugą stronę Wychodka. A właściwie tłukła ich parasolem, dla większego pośpiechu. Paliwo zużyli na manewr zagięcia. * – Czułek! Zerknij tam. Widzisz? – Cholera jasna. To Klejdra i reszta. – W każdym świecie, można ich spotkać. – Czy oni nas widzą? – Oby nie! Jeszcze by chcieli tu zostać. – Lepiej zwiewajmy do Czarnej Dziury, poza horyzont zdarzeń. Tam się raczej nie pojawią. – Nie byłbym tego taki pewien. * • Cholera! Hamuj! Ałć !! • Za późno. Stuknęliśmy w Punkt. • W Punkt? Ten Punkt? Czy jakiś inny? • A skąd mam wiedzieć. Teraz nie myślę, ino się boję.
-
dziadzio fajkę pyka i tak sobie wzdycha gdzie ta moja stara ziemia ją zabrała ja bym sobie jeszcze pociupciał troszeczkę nagle widzi dziewczę powabne i grzeczne przyszłam po to właśnie by ci zrobić laskę sapie sobie dziadzio podpiera się żwawo domowe zwierzęta też je naszła chętka a on znów spoziera w papierach poszperał pomyślał i dziewczę ujął w testamencie laska była licha zrobiona z patyka kopnął wnet w kalendarz domem jego cmentarz dziewczę zbladło właśnie zapisał jej... laskę
-
Kraina Zapachów
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@MIROSŁAW C. Dzięki:)→A już chciałem więcej zamieścić:))→Pozdrawiam:) @zuzia Dzięki:)→No to lataj jak najwyżej. Masz racje z tą ''inną przestrzenią'' Prawdziwie patrzeć, to nie znaczy... tylko patrzeć. Coś więcej trza:) Pozdrawiam:) -
Nastał nowy dzień. Jak każdy inny. Zwyczajny. Jesteś w połowie obudzona. Siadasz na łóżku. Przeciągasz się rozkosznie całymi rękami. Patrzysz na kota. Naśladuje ciebie. Kładziesz się znowu. Nagle wstajesz, bo masz przecież silną wolę. Promienie wschodzącego słońca, włażą jakby nigdy nic przez szybę, snując się po twojej twarzy. Zakładasz na siebie, co masz założyć i odruchowo, wleczesz się do łazienki. Myjesz twarz, przegarniasz włosy i monotonnym zaspanym krokiem, udajesz się do kuchni. Pijesz herbatę, jesz bułkę {chociaż nie bardzo wiesz, co jesz, bo jesteś myślami gdzie indziej}. Po chwili wstajesz, zakładasz kurtkę, bierzesz torbę i wychodzisz z domu. Powietrze jest rześkie, wilgotne, pachnące ozonem. Lecz nawet ozon – mimo wysiłków - nie jest cię wstanie do końca rozbudzić. Masz wrażenie, że jesteś obserwowana. Prędko o tym zapominasz. Idąc w kierunku uroczego mostka, widzisz małe piórko unoszące się w powietrzu. Popatrujesz na nie z nutką zazdrości. Przechodzisz przez mostek. Nagle słyszysz jak we śnie, trzepotanie skrzydeł. To ptactwo wodne przypomina tobie, że zapomniałaś je nakarmić. Wyjmujesz z torby trochę czegoś i radujesz dziobate żarłoki. Godziny w szkole upływają bez większych niespodzianek. Wracasz do domu, kiedy jest prawie ciemno. Idziesz prosto do swojego pokoju. Rzucasz torbę do kąta, odpoczywasz, pojadasz, popijasz, uczysz się trochę {ale nie za długo}, rozmyślasz o stu rzeczach naraz i wreszcie jak stary zmęczony plęc, padasz na łóżko. Przypominasz sobie, że dzisiaj kiedy wracałaś ze szkoły, zobaczyłaś uroczego wróbelka, na którego czaił się kot. Coś tam odgoniłaś i poszłaś dalej. Nie myślałaś o tym więcej. Wtedy jeszcze nie zdawałaś sobie sprawy, jakie znaczenie, będzie miał w twoim życiu, ten mały gest człowieczeństwa. Nie wiedziałaś o tym teraz. Nie tylko o tym. * Jest wieczór. Leżysz w łóżku. Oczy masz otwarte. Nie możesz zasnąć. Ogarnia cię dziwny niepokój. Świadomość, że nie ma tu nikogo, że w razie czego, sama będziesz musiała się bronić przed wszelkimi stworami, które mogą kryć się po kątach, nie dodaje tobie otuchy. Jesteś cała spocona, obrócona do ściany. Jej żółty kolor, z lekka spowalnia, twoje skołatane serduszko. Uspokajasz się trochę. Odwracasz głowę. Siadasz na brzegu łóżka. Twoje stopy oparte są na czymś zimnym, sprężynującym i szarym. W pierwszej chwili myślisz, że nadepnęłaś na kota. Ale to coś nie miauczy i jest trochę większe. To ludzkie ciało. Jesteś tak zaskoczona, że prawie się nie boisz. Odruchowo na nim stajesz. Ciało jest puste w środku. Wydaje odgłos, jak pęknięta purchawka, znacznych rozmiarów. Wylatuje z niego powietrze. Robi się całkiem płaskie. Jak kartka papieru. W myślach nazywasz go: płaskoludem. Momentalnie robi się brzydszy niż przed chwilą. Odskakujesz od niego, bo jest oślizgły i śmierdzi. Wtedy on się podnosi. Z profilu, jest prawie niewidoczny. Strasznie szeleści, jak wściekły pergamin. Ma tylko dwoje oczu, niewiadomego koloru. Zaczyna się do ciebie zbliżać. Chodzi dziwacznie, ale coraz szybciej. Jest blisko ciebie. Pragnie cię złapać, swoją płaską dłonią. Smród staje się nie do zniesienia. Mimo obrzydzenia, doskakujesz do niego, chcąc go rozszarpać na strzępy. Ciało jest jak guma. Mocna i wytrzymała. Zaczyna się wokół ciebie owijać. Wyswobadzasz się jakoś. Uciekasz do kuchni. Zamykasz drzwi. Podpierasz klamkę, kijem do szczotki. Opierasz się o zlewozmywak...i zaczynasz pomywać, bo coś ci się miesza, od nadmiaru myśli. Po chwili wracasz do biegu zdarzeń. Stoisz oparta o ścianę. Patrzysz na drzwi. Przez szparę między progiem a futryną, wślizguje się płaskolud. Łapiesz nóż, chcą go przeciąć. Bez żadnego skutku. Jest prawie cały w kuchni. Z uwagi na to, że mieszkasz na parterze, chcesz uciec przez okno. Zaczynasz się przez nie gramolić. Z tyłu słyszysz trzask. Wiesz, że za tobą jest więcej płaskoludów. Zaczynają się owijać wokół twoich nóg. Wrzeszczysz przeraźliwie, ale nikt cię nie słyszy. Wylatujesz przez okno, prosto na miękką trawę. Prześladowcy zostają w kuchni. Nie wiesz dlaczego cię nie gonią. Od tego momentu zaczynasz myśleć nierozsądnie. Wracasz do swojego pokoju. Tu jest cisza i spokój. Kuchnia też pusta. Gdzie się to wszystko cholerstwo podziało, myślisz sobie. Kładziesz się do łóżka. Leżysz pod kołdrą. Może nikt tu wejdzie. Będzie myślał, że to jakieś straszydło, a nie zwykła ty. Słyszysz, że okno w pokoju skrzypi. Ciekawość cię dopada - a że jesteś psychicznie trochę ogłuszona odrzucasz przykrycie i patrzysz ciekawie co się dzieje. A dzieje się to, że przez okno wchodzi prawie czarna ręka. A właściwie część ręki. Od dłoni - do łokcia. Na przodzie przebiera paluchami, a z tyłu ma dwie krótkie nóżki i krótki ogonek, dla utrzymania równowagi. Wygląda trochę śmiesznie, ale zamiary ma przeciwne. Stoi na tle księżyca. Aż tak zabawnie nie wygląda. Tym bardziej, że z tyłu sika czarna krew. A przynajmniej tak wygląda. Nie możesz się ruszyć. Znowu zaczynasz się bać. Do pokoju włazi większa ilość chodzących rąk. Są coraz szybsze. Atakują cię ze wszystkich możliwych stron. Walisz je poduszką, po pięciu paluchach i nie tylko. Rąbiesz je na prawo i lewo. Szkarady są jednak paskudnie szybkie. Przebierają paluszkami i nóżkami jak wściekłe młode krokodylki. Łażą wszędzie – po meblach, stoliku a nawet ścianach. Jesteś cała porypana. Na szczęście powierzchownie, gdyż bestie nie mają zębów. Na domiar złego wracają płaskoludy. Są mniejsze. Może je rodzice napuścili, żeby nabrały wprawy. Są małe, ale bardziej zajadłe, od swoich starych. Widocznie rodzice byli za bardzo płascy. Dzieciaki są nieco grubsze. Mogą mieć nawet milimetr. Owijają się z zawrotną prędkością. Ale są małe i głupie. Atakują też dorosłe rączki. Zaczyna się jeden wielki bałagan. Wszyscy atakują wszystkich. Jedna z łapek wplątuje się w twoje włosy i zaczyna je szarpać. Machasz głową na wiele stron. Łapa się dynda jak wielki gruby warkocz. W końcu po twoim wielkim zamachu, odlatuje na ścianę, z pęczkiem twoich włosów w garści. Płaskoludy zaczynają cię obłazić, a ich obłażą drepczące zajadłe rączki. Wyglądasz jak ciemna mumia, która żyje i jeszcze walczy. Rączki odrzucasz na ściany. Gorzej z tymi drugimi. Robi się tobie coraz ciaśniej. Masz kłopoty z oddychaniem. Odczuwasz klaustrofobie, tak zewsząd zawinięta. W twojej głowie pojawiają się niepokojące myśli, że świat na którym byłaś, wysuwa się spod ciebie, jak dywan wyciągany spod nóżek stołu. Zaczynasz marudzisz do siebie samej, że jest ci przecież niewygodnie w takich okolicznościach… Nagle wszystkie atakujące siły, uciekają w siną dal. Nie wiesz co się dzieje. Kogo lub czego, tłum wojujący się przestraszył. Może wyczuli coś, co dopiero się ukaże. Kładziesz się zmęczona na łóżku. Znowu patrzysz w kierunku ściany. Tapeta zaczyna trzeszczeć i pękać. Wyłazi z niej wiertło. Wirujące i głośne. Jesteś z lekka zaskoczona. Myślałaś, że ujrzysz jakieś obrzydlistwo. A tu co? Byle żelastwo jakieś. Lecz owy wirujący świat, trzyma w rękach wielka obrzydliwa mucha, z okularami na głowie. Cofasz się, bo dąży w kierunku twojego oka. Oko to widzi, więc jeszcze bardziej się cofasz. Nagle mucha porzuca wiertło i czmycha w tył, do dziury w ścianie. Myślisz sobie: A to czemu? Z tyłu słyszysz jakiś hałas. Spoglądasz w tamtą stronę. Szuflada biurka samoczynnie się otwiera. Wypada na podłogę. Przemienia się w wieko od trumny. Zalatuje słodkawo - mdlącym zapachem. Wieko staje pionowo. Ma prawie dużo wzrostu, a na pewno nie mniej. Znowu nie możesz się ruszyć, bo sytuacja jest trochę dziwna. Wieko zaczyna sunąć w twoim kierunku. Widzisz rozległe wnętrze. Dno zakrywa lśniące lustro. Jest już bliżej ciebie. Stoi przy twoim łóżku. Z lekka się nachyla. W lustrze widzisz swoje odbicie. Trochę zmienione. W najlepszej fazie rozkładu. Wylatuje z dna, prosto na ciebie. Nie lubisz takich gości w twoim łóżeczku. Ciało jest wilgotne i wiotkie. Po kawałku rzucasz siebie na podłogę. Wieko też się przewraca. Prosto na ciebie. Jesteś pod nim. Ciemność W pierwszej chwili nie wiesz co się dzieje. Czujesz się taką: malutką, szarą, bezbronną istotką. Widzisz rozległą płaszczyznę dachów oraz ogromny komin. Nastaje świt i jest ci trochę zimno...i tak jakoś niesamowicie. Póki co nie dociera do ciebie...niecodzienność sytuacji. Stroszysz piórka, w których szeleści jesienny wiatr. Razem z podmuchami wiatru, dolatuje do ciebie – kim się stałaś. Pamiętasz jak przez mgłę niedawne wydarzenia. Lecz obecna sytuacja jest dla ciebie, bardziej niezwykła i niecodzienna. Czyż musiała być okupiona poprzednimi wydarzeniami. Może tak, może nie. Rozkosznie podskakujesz do krawędzi dachu. Bardzo się boisz. Twoje maciupeńkie serduszko, stuka głośno i wyraźnie. Przynajmniej dla ciebie. Odczuwasz strach z radością pomieszany. Nie możesz uwierzyć, że za chwilę będziesz mogła pofrunąć, dokąd zechcesz. Świadomość tego dodaje ci skrzydeł, chociaż jedne już masz. Przekręcasz łebek na wszystkie strony. Widzisz wiele różnych miejsc. Z twojej perspektywy wyglądają inaczej. Nadal stoisz na krawędzi dachu. A jednak się boisz. Cała się trzęsiesz z podniecenia. To w końcu będzie twój pierwszy lot. Wzbijasz się...lecisz...ocierasz się o cząsteczki powietrza. W twojej małej główce, fruwają różne myśli. Ojejku... wcale nie spadłam… jakie to cudowne uczucie… to jest takie… sama nie wiem. Odczuwasz podmuchy wiatru. Znowu się boisz. Patrzysz na lewe skrzydło – jest, patrzysz na prawe – też jest. To cię uspokaja. Wiesz na pewno, że nie spadniesz. Przerzucasz lekko ciężar swojego ciała na lewe skrzydło. Sterujesz ogonkiem i lecisz do parku. Zakręcasz długim łukiem, przelatując nad ścieżką. Za chwilę znika z pola widzenia. Widzisz idących ludzi. Ale oni się meczą. Biedacy. Ty jesteś radosna. Z uśmiechem na dziobku. Razem z tobą i w tobie, leci twoje szczęście. Wzbijasz się wyżej i wyżej. Robisz śmieszne fikołki. Świat wywracasz do góry nogami. Fruniesz nad swoim rodzinnym domem. Akurat twoi rodzice wychodzą z domu. Zniżasz swój lot. Siadasz na płocie. Przechodzą obok ciebie. Jakoś cię nie poznają. Nie dziwisz się. Wyglądasz trochę inaczej. Czujesz się taka wyzwolona i tak lekka. Jak małe piórko. Nie odczuwasz ciężaru dnia codziennego. Nic cię nie przytłacza, nie martwi, możesz być tu a za chwilę tam. Widzisz swoją koleżankę. Tą najlepszą z najlepszych. Fruwasz nad jej głową. Nie zwraca na ciebie uwagi. – Och , żebyś tak mogła poszybować razem ze mną. Doznawać tego co ja. Nie mam tej radości z kim dzielić. To jest takie wspaniałe. No nie! Tego nie chciałam. Naprawdę. Jakiś człowiek jest wnerwiony, gdyż zostawiłam na nim cząstkę siebie. Spiesznie odlatuję. Widzę jeszcze, że biedny ściera i ściera. Jest mi przykro. Ale przecież nie podfrunę, żeby wyćwierkać przeprosiny. Mógłby nie zrozumieć. Lecisz w kierunku lasu. Masz wrażenie, że jesteś pierzastym obłokiem sunącym po niebie. Promienie słońca igrają w twoich skrzydełkach. Z gracją i całkiem sprawnie, przelatujesz między gałęziami. Nawet strącasz jedną szyszkę. Kłaniasz się skrzydłami uroczej wiewiórce i szybujesz nad łąkę. Zniżasz lot. Lecisz wśród polnych kwiatów. Nie możesz je podziwiać, bo za szybko je mijasz. Masz wrażenie, że ktoś nagle cię wypuścił, z niewidocznej blokady. Fruniesz wyżej i wyżej. Zrównujesz się ze skowronkiem. Nie chce z tobą gadać. Musi śpiewać i już. No dobra. Niech sobie śpiewa. Życzysz mu połamania wiatru i wracasz w rodzinne strony. Siedzisz cichutko w trawie, dysząc całym dziobem. Stroszysz piórka, połykasz muchę i trochę poprawia się twoje samopoczucie. Chciałabyś jeszcze pofruwać, ale czujesz się bardzo zmęczona. Nie masz sił na podniebne akrobacje. Zaczynasz przysypiać. Tracisz kontrolę nad swoim bezpieczeństwem. Mimo tego, bardziej czujesz niż słyszysz, jakiś szelest za tobą. * Czarny drapieżnik, siedzi w trawie, gotowy do morderczego skoku. Zauważasz go. Widzisz jego zielone głodne ślepia, które bacznie obserwują swoją przyszłą ofiarę. Koci język, co chwilę wyskakuje z pyszczka, oblizując cząstkę swojego pana. Zaczynasz trzepotać skrzydełkami i przeraźliwie ćwierkać. Widzisz siebie, rozrywaną na strzępy. Przeżutą na krwawą miazgę – z piórek, kosteczek i mięska. Zaplątałaś się w cienkie gałązki. Trzymają twoje nóżki i nie chcą puścić. Kocur gotuje się do skoku. Twoja mała główka, nie może pomieścić, takiego strachu. Chcesz go z siebie wytrząsnąć. Nie dajesz rady. Uspokajasz się. Godzisz się na to, że za chwilę znikniesz z tego świata. Ostatnim spojrzeniem, dostrzegasz małego wróbelka. Krąży nad nim. Odwraca jego uwagę. Jest za wysoko, żeby dać się złapać. Kot zaczyna się wnerwiać. Ktoś mu przeszkodził w spożyciu obiadu. Pragnie dorwać natręta, by dać mu nauczkę. Wróbelek nie daje za wygraną. Kota bierze szewska pasja. Miauczy wściekle, dając wyraz swojemu niezadowoleniu. Nagle podchodzi jakiś człowiek. Łapie kota. Mówi do niego: kici, kici, dobry kotek i odchodzi. To niewiarygodne, ale żyjesz. Twój wybawca podskakuje do ciebie. Wyszarpuje gałązki. Ma więcej sił. Jesteś wolna i cała. W ostatniej chwili, przyszło wybawienie. – Dzięki – ćwierkasz do niego – Uratowałeś mi życie. – Drobiazg – No nie taki drobiazg. On mógł cię capnąć. – A pamiętasz kto wtedy odgonił kota? – Kota? Ostatnio moje życie jest trochę… jakby to ująć… dziwne. Szczerze mówiąc - nie pamiętam. – Ty odgoniłaś. – Skoro tak mówisz. – To ja dziękuję. No to cześć. Nigdy już go nie spotkałaś. Taka czy inna. * Siedzisz na gałązce. Wieje lekki wietrzyk. Bujasz się na nim, razem z myślami. Widzisz nie bardzo rozbudzoną nastolatkę. Przechodzi przez mostek. Jednak przystaje. Wraca. Otwiera torbę. Robi taki gest, jakby coś z niej wyciągała. Jej ręka jest pusta. Po chwili – to nic – rzuca do rzeki.
-
zapach pieczonego chleba rozchodzi się po całej kuchni maleńkie nóżki w ubranku ze złocistego przypieczenia z radością w drobinkach maku kroczą po blacie stołu w białym puchu mąki znacząc maciupeńkie wgłębienia z postrzępionymi brzegami dolinki o zapachu zboża po zostawionych śladach podąża zapach świeżo zaparzonej kawy dosłownie przed chwilą strumień gorącego wrzątku szybował w kierunku dna budząc okruszki zmielonych ziaren miał nie lada problem z wydostaniem siebie z kubka aż w końcu wytworzył łapki które wystawił poza krawędzie wciągając się na powierzchnię teraz wędruje po gładkiej poprószonej powierzchni równolegle do zapachu chleba poprzez szparę między drzwiami a futryną wędruje zapach wędzonej szynki lekko otłuszczone ścianki umożliwiają łatwiejsze przenikanie między meblami będącymi w kuchni zapachy chleba i kawy gryzie znaczący problem do rozwiązania stoją na krawędzi stołu jak z niego zejść dumają pomieszaniem woń szynki czyni różne akrobacje w różnych kątach i zakamarkach ma trochę łatwiej jest bardziej gładka wspominając różową świnkę z wiklinowego koszyka w kształcie jabłka wychodzi zapach pomarańczy kuliste wywijasy siłą odrzutu wyrzucają kawałeczki eterycznych cząstek z mórz południowych na wszystkie spragnione takich doznań strony przysiadają w różnych miejscach nasycają wytęsknione powierzchnie dwa zagubione zapachy nadal błądzą w rozterce przy rozpadlinie między stołem a krzesłem litościwa woń świeżych kwiatów widząc ich wielki smutek przeistacza się w wirujące zielone skrzydełka utkane z zapachu cynamonu z cienką łodyżką ozdobioną dziurką sera podwieszeni na warkoczach z jedwabnych nitek w pachnącym siodełku z gęstej woni lepkiego miodu uwięzieni zostają uratowani w białej poświacie przezroczysta mgła będąca wynikiem podmuchu szybuje nad przepaścią nad którą krąży pojazd ratowniczy przez okno wlatuje rześki zapach łąki muska suszone śliwki śpiące na parapecie przy zielonym groszku by symfonii wiosennej dodać nutkę gościnnej woni na papierowym wieczku leżącym na szkiełku z czarnym pieprzem klaustrofobiczna wnerwiona okruszynka wypala małą dziurkę ostrym spojrzeniem czarnego ziarenka w konfiturach rozbudzony zapach leśnych poziomek przeciąga się rozkosznie między kleistymi fałdkami słodkiego łóżeczka w papierowej torebce wierci się woń zasuszonych kapeluszy między którymi zasnął na wieki najedzony robaczek wraz z grzybami posłuży jako dodatek do smacznej kapusty w kącie stoi pachnąca cytrynka blisko fontanny z gołym aniołkiem którego głaskają po skrzydłach wszystkie zapachy a plumpki wody zachowały pachnące wspomnienia * Do kuchni wchodzi mała dziewczynka, w atramentowej sukience. – O jejciu. Czemu jesteście takie wymieszane? Jak tylko zostawię was same, to od razu takie coś. Będę musiała znowu rozplątywać. Ach wy nieznośne… i tak was kocham.
-
Serce zacisnęło swoją pulsującą pięść na gładkim sztylecie. Drgania ostrza przekazane przez rękę mordercy, natychmiast ustały. Stało się płynne i zostało wchłonięte. Wzmocniło siłę. Król wszystkich mięśni, poczuł satysfakcję. Ciało w ułamku sekundy, skonstruowało dwa dodatkowe stalowe kości. Rozerwały skórę i wystrzeliły się prosto w napastnika. Za chwilę nie miał oczu. Przebiły mózg i wyszły po drugiej stronie. Nawet nie wiedział, że zginął. Ono zasklepiło ranę. Przykucnęło pod ścianą i czekało. Nie zdawało sobie sprawy kim jest oraz w jakim celu. Mrok spowijał zaułek. Zaczęło fazę kontrolowanego letargu. Po jakimś czasie wyszły podłużne cienie. To wygłodniałe szczury – oświetlone z tyłu słabym światłem – przyszły szukać jedzenia. Nagle rozległ się jednoczesny krótki pisk. Intruzy zostały rozszarpane na malutkie kawałeczki, trafione błękitnymi promieniami. Każdy kawałek szczurzego ciała został nim naznaczony. W pewnym momencie nastąpiło zjednoczenie szczątków. Ono zyskało wiernego sługę o wyglądzie dużego zwierzęcia, którego wygląd, trudno było określić. Nie miało to i tak żadnego znaczenia. Tylko przydatność w określonej sytuacji. Później go uwolni w określony sposób. Gdy już nie będzie potrzebny. * Takiego gęstego i cudownego zapachu, jeszcze nigdy nie doświadczył. Mały chłopczyk chłonie rajską łąkę wszystkimi zmysłami. Niby nic nowego tutaj nie widzi i nie słyszy. Błękit nieba, żółte słońce, kolorowe kwiaty, śpiew ptaków. Rzeczywiście, banalne to i rzec by można – przejedzone… a jednak ta cała okolica się czymś wyróżnia. Taką prawie nie uchwytną, harmonią współistnienia. Chłopczyk popada w taki zachwyt, że nie wiedie co najpierw oglądać i gdzie najpierw iść. Podąża przed siebie. W głąb łąki. * Budzi się z letargu. Nie pamięta dokładnie, czego dokonało. Zaułek nadal jest dość ciemny, z uwagi na usytuowanie. Sługa kuca oparty o ścianę. Z owłosionych ust, zwisa ludzka ręka w zaawansowanym stadium rozkładu. Widocznie gdzieś wygrzebał lub znalazł, gdy jego pan odpoczywał. Wszędzie cuchną resztki mięsa, kłaków, flaków, kości i skrzepłej krwi. Normalne szczury, nie widzą w nim swoich braci. Zjadają resztki. Nie odgania ich. Może on coś pamięta. Nie chce krzywdzić tych, z których powstał. Ono siedzi spokojnie. Nie myśli za bardzo, bo nie może. Coś mu w tym zawadza. Ścieżka między cudownymi kolorowymi kwiatami, jeszcze bardziej go zachwyca. Po chwili wychodzi z tego niby tunelu i kieruje swe kroki, wzdłuż czystego strumienia. Promienie słoneczne, śmiesznie migoczą na tafli wody. Nawet pajęczyny, utkane to tu, to tam, mają wygląd delikatnych anielskich włosów. Gdzieś tam wysoko, pod błękitnym baldachimem, nakrapianym białymi chmurkami, rozbrzmiewa pieśń skowronek. Zaczyna go uważnie słuchać. Coś jest nie tak z tym jego śpiewem. Ni stąd ni zowąd, niebo zasłaniają chmury… i nagle śpiew się urywa. Nastaje zupełna cisza. Słyszy bicie własnego serca. Wtem, zupełnie niespodziewanie, dostrzega w oddali, przytulną – piaskownicę. Podchodzi bliżej. Zagląda do wnętrza. Piasek ma złoty kolor. Zmiażdżona zabawka – mały samochodzik – spoczywa na drewnianym obramowaniu. Niczym na wieku trumny. Ono ze swoim sługą podąża w stronę łąki. Nadal nie wie, po co, gdzie i w jakim celu. Szczurotwór też nie wie. Odczuwa intensywny głód. A obiady wokół jakoś nie biegają. Po jakimś czasie, nękany coraz większym pragnieniem zjedzenia czegokolwiek, wyrwa jedną ze swoich łap. Jeszcze mu pięć zostaje. Teraz idzie na czterech, a w piątej trzyma szóstą łapę, obgryzając po drodze, smakowity kąsek. Słyszy głośne trzaski, gdy chrupie kości. Nie dziwi go fakt, że nie odczuwa bólu. Widocznie taka jego natura. Ono wlecze się przed nim. Nie patrzy za siebie. Wie, że wierny sługa, go nie opuści. Nagle widzi małą postać, stojącą pośród kwiatów. Złoty odblask piasku, razi dziwne oczy. Chłopiec popada w prawdziwy zachwyt. Jeszcze takiego piasku w życiu swoim nie widział. Zapomina o samochodziku. Wchodzi do wewnątrz. Ma wielką chęć na zabawę. Raz po raz znajduje zasypane i pogniecione – łopatki, wiaderka i tym podobne rzeczy. Nawet ludzką dłoń. To go nie martwi. Kolor piasku jest taki przepiękny, że mógłby w nim siedzieć do końca życia. Postanawia ulepić zamek. Podchodzi do strumyczka – którego nagle dostrzega – po trochę wody. Wlewa do piasku i miesza. Dość długo trwa, zanim powstaje wspaniała budowla. Błyszczy w słońcu, niczym złoty pałac. Wystarczy dopracować szczegóły. Szczurotwór ze swoim Panem, stoi kilka kroków za nim. Chłopiec o tym nie wie. Cieszy się widokiem budowli, której jest autorem. Majstruje przy drzwiach i oknach. Jeszcze nie są zupełnie wykończone. Małą gałązką, wygładza nieduże parapety i rzeźbi klamki. Kończy wielką bramę. Drzwi przyozdabia małymi kamyczkami. Wyobraża sobie, że błyszczące brylanty zdobią jego dzieło. Atak następuje zupełnie niespodziewanie. Z okien zamku wylatują, wirujące ogniste pętle. Na szczęście są jeszcze małe. Ale rosną bardzo szybko. Chłopiec w pierwszej chwili nie wie, co się stało. Odruchowo wyskakuje z piaskownicy, chcąc uciekać. Niestety, napotka śmierdzącą ścianę. Szczurotwór atakuje wirującego wroga. Swąd palonego mięsa, czuć wszędzie wokół, gdy ogień przypala ciało. Jedna z pętli atakuje jego Pana, który wyzwala błękitne promienie. Błyskawice bardzo szybko tracą morderczą moc. Nastaje zupełna cisza. Chłopiec jest wtulony w istotę, która wygląda obrzydliwie, okropnie a na dodatek – cuchnie... lecz ocaliła mu życie. Piasek traci swój złoty, uwodzicielski blask. Ono zaczyna myśleć. Stado przestraszonych szczurów, rozbiega się po zwykłej łące... gdzie rosną już inne kwiaty.
-
Królewicz Krasnalek i Siedem Śnieżynek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte Dzięki:)→No w sumie tak →lub w innej rybie:))→Słuszne słowa:) To jeno taki przykład był:)→A co mi tam.→Znowu Pozdrowię:) -
Królewicz Krasnalek i Siedem Śnieżynek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@CafeLatte CafeLatteiu→Dzięki:)→Szczerze mówiąc, czasami jest... deczko męcząca:)→Coś za ''utratę'' czegoś:) Tak jak w życiu. Jak coś zyskujesz, to jednocześnie coś tracisz. Siedzisz w domu na krześle, to tracisz... siedzenie na łące, na drzewie i gdziekolwiek indziej:)) Pozdrawiam:) -
Królewicz Krasnalek i Siedem Śnieżynek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@kwintesencja Kwintesencja:)↔Dzięki:)→Ciutkę namieszałem jakby:)→Pozdrawiam:) -
Słuchaj Wiatru / Szybując
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Na melodię: ''Love Me Tender'' - E. Presley słuchaj wiatru dzisiaj znów tuli cię do snu jutro powie jak masz śnić ty zaufasz mu nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni kusi ciebie złudnym dniem proszę uwierz mi kiedy ranią słowa twe budzą nowe łzy zaufała tobie dziś zawiodłeś znów ty nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni kusi ciebie złudnym dniem proszę uwierz mi tamten czas nie płynie już rzeką dalszych spraw cierpień bólu pytań też czy to wartość ma nie zabieraj pięknych chwil tam gdzie ciemność lśni kusi ciebie złudnym dniem nie pozwala śnić Na melodię→''Blowin' in the wind" - Bob Dylan szybujesz pod niebem lecz nie wiesz czy stąd powrócisz do miejsca twych snów słowa uplatasz w radości i łzy odpowiedź kołysze wciąż wiatr a gdyby tak wzlecieć ponad swój lot dostrzec horyzont swój czas uwierz ty znów by rozdział twój mógł odnaleźć swych cennych kilka słów zaufaj tym skrzydłom co niosą cię w dal choć nie wiesz co szykuje los zapytaj gdzie ciernie dno albo cud odpowiedź kołysze wciąż wiatr a gdyby tak wzlecieć ponad swój lot dostrzec horyzont swój czas uwierz ty znów by rozdział twój mógł odnaleźć swych cennych kilka słów -
Królewicz Krasnalek i Siedem Śnieżynek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@zuzia Dzięki Ci→Zuzia:)→A zatem miło mi:)→Nie ustawaj w tańcu z marzeń→Pozdrawiam:) -
Królewicz Krasnalek i Siedem Śnieżynek
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Stary Król, Krasnal Pierwszy Od Końca – marudny jak zardzewiałe podeszwy od butów – zahacza nogą o wystającą z brody brodę i leci twarzą w stronę kamiennej posadzki. Dolatuje mężnie do końca, żłobiąc nochalem bruzdę w kamieniu, gdyż kamień twardy, lecz nos bardziej. Nadal nie ma humoru. Wcale. Brękoli i gdera od dłuższego czasu. Nie ma co zazdrościć biedakowi. Walnął tak niefortunnie, że spadł z wczoraj do jutra. A dzisiaj miał tyle do zrobienia. Wiele zaległych spraw, będzie od tej chwili leżeć odłogiem, niczym szczere nagie pole. Póki co nie może wrócić, gdyż pieprzony honor, nie pozwala na tego typu sprzeczność. Skoro nie zauważył wczorajszej brody, musi pozostać w dzisiejszym jutrze. Do zgniłych strzępków muchomora – klnie na krawędzi akapitu. Jeno w duchu, żeby narrator nie słyszał. Upadek komplikuje umysł, wzmacniając natężenie gderania. Widocznie podczas lotu, zawadził o przeszkodę z niewłaściwej strony lub fałdy mózgu nieco wygładził. Musi temu jakoś podołać. Na domiar złego zbrzydł bardzo, ale o zgrozo, ucieszony takim widokiem. Podobnie jak małe dziecko cieszy gówienko, z którego z miłością w serduszku, lepi mamę i tatę. Na dodatek zauważa, że spłodził dorastającego syna. Matki potomka nie pamięta. Odeszła lata świetlne, ale chyba nie w zaświaty. No to jakim musiał lub musiała być? Paskud jeden lub ona zołza… lub nawzajem. Od jakiegoś czasu lubi przesiadywać przed lustrem. Pyta ciągle o to samo, pocierając brodawkę na nosie i gdzieś jeszcze, ale o tym miejscu nie wypada wspominać, bo jeszcze przed dwudziestą drugą. – Lustro! Tyś cholerna kupa szkła. Mów zaraz. Kto jest najbrzydszy w całym królestwie? – W jakim królestwie? – Moim. Mówię przecież. Kto jest najbardziej ohydny na świecie? – Powtórka starcze. Nawet→jest→ zdublowałeś… durny nieortografie. Jeszcze splagiatujesz i pójdziesz do kozy. – W dupie mam kozę! – Z rogami? To współczuję. – Przestań marudzić. Pytam kto ma twarz podobną do… – … wszystkiego, co najgorzej wygląda? – O właśnie. Z ust mi wyjąłeś. – Niczego ci z ust nie wyjmowałem. Niby co? – Jajco! Nie mogłeś lustro tak od razu. – W ramach moich usług przekomarzanie wskazane. – Czyli to nadal prawda. Nie ma piękniejszego w brzydocie swojej, ode mnie. – Nie powiedział… bym…. A Królewicz Krasnal to pies? – Do skapciałego grzyba. Zapomniałem. Ma gorszą facjatę od czegokolwiek? – Chwilę… coś mi odbiło… jakiś obraz nieświeży. – Zapewne ja. I dobrze. Tak mam być. – Ale mi cuchnie z… – Durne lustro. Niby z czego? Mam cię stłuc? – Spoko facet. Jesteś brzydszy od wszystkiego na świecie. – A Królewicz Krasnal? – Hmm… to jedyny wyjątek… ale tylko jeden. * Królewicz Krasnalek jest zamyślony po samą zasłonkę na twarzy. Nakrycie prześwituje trochę, więc mniej więcej wie, w którym kierunku kroki kierować. Przez pomyłkę spogląda w Królewskie lustro. A w ogóle, skąd ojciec przytachał to ohydztwo? Tyle czasu miał spokój. Tylko listy do siebie pisali, z jutra do wczoraj, ale tatko i tak o wszystkim zapomniał. Nawet o tym, że ma syna, który przez niego zbrzydł jakimś cudem. Na domiar złego, jeszcze bardziej. Teraz mnie wygna z zamku na zbity pysk. O właśnie! Nie tyle zbity, co na mordę okropną, że już więcej nie można. Syn zgadł. Prorok jakiś czy co? Jakby czytał w myślach rzewnie wspomnianego. Faktycznie wygnał, bo lustro cały czas obstawało przy swoim. A samo było brudne i obsrane przez pająki i muchy przed śmiercią. Niechlujne takie, że nawet odbicia śmierdziały. Zwierciadło intrygant w spleśniałych ramkach, rzeźbionych zębami kotów, psów, szczurów i służącego, który w wolnych chwilach, był zboczonym kornikiem. Tak myśli Królewicz Krasnal, gdyż wnerwiona dusza w mroźnym ciele, stoi ponadto w lesie na śniegu, lepiąc bałwana do towarzystwa. To zawsze jakaś alternatywa. Wyobraża sobie, że ojciec tak bardzo żywi miłość do syna, że specjalnie dla niego, jest kupą śniegu. Kawałki łez stukają o twarde buciki i rączki, gdyż mróz daje popalić. Nie wie biedak, co ma począć. – Ale my wiemy – słyszy chór słodkich głosików. – Zgadniesz, ile nas? – Kogo? – No nas. Przecież mówimy. – A ile was? – To my pytamy. – Nie znam odpowiedzi. Jak powiecie, to odpowiem. – Nam nie musisz. Wiemy ile nas. – To po co pytacie, dupę mi zawracacie i marchewkę ojca nadwyrężacie? – Temu tu? Nie ma marchewki. Przed chwilą zając zjadł. Nie słyszałeś jak chrupał? – Nie. Jakieś glosy mi zagłuszały. – Dupek. Czyli bałwan to twój ojciec? Nic dziwnego, że nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie. Wystarczy policzyć. * Wilkowi spieszno. Zaraz przyjdzie Szkarłatny Kapciuj z utrzaśnietą flaszką wina. Takim narzędziem może zrobić krzywdę, jeżeli nie wtranżoli babci, zgodnie z proroctwem literackim. Babcia właśnie czeka i wrzeszczy: – No dalej… rozszarp mnie… kupo kłaków wyliniałych… góro smrodu ze wszystkich stron. Bestia z ochotą jest sprowokowaną. Zaczyna pożerać niecierpliwą w potrzebie. Rozpruwa pazurami brzuch, odrywa rączki nóżki i papiloty. Są skruszałe ze starości. Łatwo wyrwać. Szarpie też pozostałe członki starszej kobiety, a nawet wszystko czochra niewychowany i uszy urywa i głowę i krew tryska na całą chałupę. Nawet pająki dostają po oczach i trup myszy zawinięty w muchołapce. Wilk jeszcze brzuch rozcina i rozkłada na boki, jakby makowiec na święta przygotowywał. Wyrywa jelita grube, chude, średnie i wszystkie pozostałe obiekty, co tam są... i po chwili dyszy spracowany. Lecz zapomina biedak o jednym. Że w bajkach wszystko możliwe. Głowa babci, chodząca na czymś, rzuca na kark wilka, lasso z własnego jelita i na domiar złego wchodzi prosto do pyska. Zwierzę pada podwójnie uduszone, a głowa wyłazi, zbiera siebie po kątach i po chwili cała babcia leży w łóżku, nie zdając sobie sprawy, że zrobiła zamieszanie w bajce. O reinkarnacji może tylko wilk pomarzyć, bo nawet w bajkach nie wszystko jest możliwe. * Stary Krasnal Król, przygnębiony dzisiaj. Ładnieje. Także sumienie jakieś brudne, bo zaczyna używać. Łezki spływają po coraz – jako takiej – twarzy. Mimo wszystko smutna dusza smęci. przyzwyczajona do towarzystwa brzydoty. Patrzy w lustro. Tym razem nie widzi siebie, tylko bałwana i syna gadającego do kupy śniegu. Wzruszenie odbiera mowę, dlatego płacze rzewnie, myśląc autooskarżycielsko: co ja najlepszego zrobiłem. Nie dosyć, że wygnałem dziecko na pastwę lasu, to jeszcze mu na głowę od tego padło. Z tej zgryzoty Stary K, roztrzaskuje lustro w drobne makówki i przyrządza napój, który pozwoli chociaż trochę o troskach zapomnieć. * Szkarłatny Kapciuj widzi babcie w łóżku. Nieżywy wilk ani drgnie. Przechodzi ponad śmierdzącą mielonką, futra, mięsa i kłaków i daje sobie łyka z gwinta, odrywając przy okazji kawałek wargi nachalnym szkłem. Leżącej nie musi pytać, dlaczego ma wielkie zęby. Bo ich nie ma. Sztuczna szczęka spoczywa na stoliku, z przygryzionym kwiatkiem i truchłem myszy. Znowu popija spory łyczek. Jest co prawda niedużą dziewczynką, to jednak jakby nie było, strudzona drogą. Proponuje babci, że pójdą w okolicę bałwana, bo tam impreza jakaś chyba, a w pobliskim zamku światło blazuje w oknach do świecenia. Widocznie Miłościwy Czasem, ma trudności ze snem. A skoro tak, to jakaś przyczyna musi być. * No ba! No jest! * Królewicz Krasnalek z lekka spłoszony stoi. Co ma liczyć? Chwila… –– duma chwilę. –– To ja gadam z kupą śniegu? Aż tak mroźno nie jest, żeby szare komórki pokrył szron. – Wiemy, co pomyślałeś, paskudzie jeden. Nie jesteśmy żadną kupą!! Królewiczu od siedmiu boleści!! Nie mogłeś policzyć? To chyba nie takie trudne, nieprawdaż? – No to świetnie. Siedem boleści spotkałem… – … jak możesz tak mówić niewychowany ty. Lumpie też. – Nadal was nie spozieram. – Bo stoisz do nas tyłem... głąbie. – Akurat. Stoję przodem do przodu. – No dobra… ale nie tego, gdzie jesteśmy. Obróć ciało, palancie! – Tylko nie… nadal was nie widzę. – A szkoda. Urocze z nas Śnieżynki. – To stańcie… proszę… na tle gęstych drzew. – Przecież stoimy. – Na tle zaspy śnieżnej. Dlatego was nie widzę. – Aleś ty mądry. – No ba! * W pobliskim strumyczku (no tak, strumyczku, bo to bajka przecie) dogorywa rechocząca żaba. Tak bardzo i wyraźnie, że nawet bocian podniebny coś słyszy. Ląduje przy katastrofie i tonącą ratuje. Ma już obiad blisko dzioba, a tu masz… królewna nagle. A on też Królewiczem, bo uratował żabę, a taki był warunek. – Wiesz ty mój… bocianie. Pieniążków nam trzeba… sorry, kochanie. To nie ta bajka jeszcze. – Nie wiem, o czym kumkolisz, ale wiem, że blisko bałwana… – … jest impreza. – Skąd wiesz, ty moja śliczna. – Złota Rybcia powiedziała. Smutna, bo wypłukana ze spełniania życzeń. – Aaa… na to chodźmy. Siedem Śnieżynek maszeruje na bok. Na tle lasu, Królewicz Krasnalek, wreszcie dostrzega całe stado. Siedem zimnych gadających (szkoda, że nie piw milczących). Pulsują podniecająco, podskakując radośnie. Ust nie mają (to czym gadają) nic nie mają. Całkiem nagusieńkie, ale jakoś niepowabne zbytnio. – Co to ma być? –– pyta grzecznie. – Ojejciu! To my. Radość nas… cholera… rozgrzewa, że wreszcie nas widzisz. Przepraszamy za niestosowne słowa, ale to z nerwów, że nas nie zobaczysz. – Trzeba było nie stać na tle zaspy. – No wiesz… ale mimo wszystko, lubimy droczenie. Szczególnie z takim pięknym młodzieńcem. – Pięknym? Aż o taką szyderę was nie podejrzewałem. Jestem brzydki jak pupcia zgniłego skunksa. – Dlaczego nie powiedziałeś: dupa, skoro tak? – Bo do kurwy nędzy, nie jestem aż tak popierdolony, żeby używać wulgaryzmów. A wy mi tu piździcie jak pojebane. – Ależ Królewiczu. Tak nie przystoi mówić. To w końcu bajka dla małych dzieci. – Rozsądni rodzice, czytając pociechom naszą bajkę, będą używać synonimów w tych miejscach. – No tak… oczywiście… nie ma sprawy. * Gdzieś tam w głębi lasu, siedzi ciepło ubrany, autor tej bajki. Teleporter stoi obok, a piszący zgłodniał. Postanawia streszczać bajkę, skończyć głupoty i powrócić na czas, chociażby na kolację. Wystukuję: Krasnalek… * … nie bardzo wie, co jest grane, ale chociaż wie, że nie wie ( albo raczej ma nadzieję ) że z tym lustrem jest coś nie tak. Ładne przerabia na brzydkie, a brzydkie na ładne. Tylko czy na pewno, zawsze tak jest. Skoro jednak mówią, żem ładny, to uwierzę. Lżej na sercu. No właśnie. Chyba zakochany ze mnie gnom… tylko w której… bo mniemam, że to zaczarowane Księżniczki, albo co. – Co tam znowu brzęczysz –– słyszy cienkie głosiki. –– Coś ci wystaje ze spodni. – No wiecie co! Nic mi nie wystaje. – A właśnie, że wystaje. A nawet zwisa. – Niby co? – Proca. – Proca? A po co ją wziąłem? –Nie wiesz? Żebyś do nas postrzelał. Ta w którą trafisz, Księżniczką będzie. Z mięska, krwi, kości, dziurek... i czego tam jeszcze. – A jeżeli trafię więcej? – Nie ma takiej opcji. Nie w tej bajce! * – Babciu! Ruchy ruchy. Nie zdążymy na strzelanie! – Wojna znów? Psed chwilą walcyłam. Mam dosc! – Jaka tam wojna. Może na wesele zaproszą? – Moje? Nawet scęki nie wziełam. – Nie twoje. Ich. – Ach: ich. A jus se balam. * Stary Krasnal coś przeczuwa. Że niebawem gości będzie cała chałupa, a on przy okazji pogada ze synem, jak krasnal z krasnalem. Wszystkie lustra zniszczył. Nawet te bez odbić. Z tymi to już zupełnie nie wiadomo. Chociaż same ramy, są czasami gorsze od zwierciadła. * – Kochana Żabunio. Hycaj szybciej. Bo nie zdążymy. – To weź mnie na barana. – O właśnie! Jeden cap idzie. Już go capłem… siadaj wygodnie… poczekaj… gdzie tak pędzisz. – No jak to gdzie. Szybciej biegnij za mną, kochanie. – Do siedmiu ropuch. Że też skrzydła mi nie zostały. – Durny wierzchowiec… ale capie... fuj! – Hurrrra! Zad capa jest większy. Doganiam cię, kochanie. * Królewicz wyjmuje procę. Z drugiej kamienie. Też zabrał. Kładzie na skórzane siodełko jednego z nich i celuje. Pocisk leci… leci… leci... bo z dala musi... i nie trafia. Sytuacja sześć razy tak sama. Nagle leci… leci… leci... potrąca ptaszka, ale nie zmienia toru lotu… nadal leci... i trafia. Białą kurzawa jak diabli. Śnieżny puch szybuje na wszystkie strony. Mgła opada i Królewicz dostrzega… dziewczę urodziwe trochę. A obok... sześć takich samych. – O kuźwa! Ale piękne jesteście –– rzecze urzeczony, gdyż po tym co widział w lustrze, wszystko jest piękne. –– Tylko która z was ta prawdziwa? – Hmm… coś poszło nie tak. – Ale nadal masz części rodne? – Rodne? Chyba chłodne? – No przecież słyszę, co mówię. – Wątpię – Jesteś o śliczna w siedmiu osobach? – Nie. Jestem ja. A te tu… phi… to podróbki. Po tych słowach zamieć jak diabli. Wszystko wymieszane... a nawet czerwieni deczko. Na szczęście przychodzi obleśny stary dziad z jabłkiem i zaczyna się sumitować: – Moja stara przeprasza. Zachorowała. Dała jabłko do przekazania. Powiedziała tylko, żebym nie ugryzł w drodze, bo nie doniosę. – Dawaj w tej chwili jabłuszko –– wrzasnęła siódma Śnieżynka. –– To dla mnie. Faktycznie. Jest dla niej. Teraz Królewicz ma pewność, że to ta prawdziwa. A co z podróbkami? Nie wiadomo. O tym nie stoi w bajce. Od razu całe zjada i zasypia, chrapiąc na cały las. Wiewiórka spada ze strachu. No dobra. Pospałaś sobie, nabrałaś sił, wydobrzałaś, wypiękniałaś chyba… teraz cię pocałuję * A do zamku zbliżają się goście: Babcia, Szkarłatny Kapciuj, odczarowana Żaba na capie, Odczarowany Bocian, co klekocze cały czas, o braku skrzydeł oraz inni, by stać pod oknem. Ptaszki im powiedziały, że impreza dobiega końca, a finał i tak będzie miał Król Krasnal Senior na głowie. Jadła naszykował tyle ile trzeba. Nie jest skąpy, żeby częstować tylko tym, co mu z brody skapnie. * – No wstawaj leniuszku. Nie widzisz, że już świta. Zakochałem się w tobie, a tyś we mnie. – Też coś… skąd ta pewność… mów mi zaraz, bo ogryzkiem przywalę. – Przecież zjadłaś całe. To dlaczego zostało.? – A skąd mam wiedzieć. Autora tej całej hecy zapytaj. – Gdy spałaś, poszedłem na skraj lasu. Spojrzałem na łąkę. Nadal siedzi wśród kłosów złocisto – modrakowych i coś tam sobie grzebie… chyba tekst. Tylko taki jakiś cienki, gdy popatrzeć z przodu. Jakby ktoś odciął połowę wzdłuż… – To raczej tobie odcięto połowę mózgu, że takie dziwności wygadujesz! – No naprawdę. Z boku to nawet wnętrzności widać. – Ooo… chce zobaczyć. Wiersz napiszę. – Nie można przeszkadzać. Już mówiłem. Coś tam grzebię. I też mówiłem, że chyba tekst jakiś… o nas może. – Mam gdzieś, gdzie sobie grzebię, ale zimę mamy. Zapomniałeś? A ty pleciesz bzdury o kłosach złocistych. Żebyś chociaż wianki... zerkałeś nie tak jak trzeba. – Co widziałem, to widziałem. No i co… kochasz mnie? – Właśnie autor pisze, że… tak. – A sama od siebie. – Hmm… – Dobre i to. – Dupek. – Chodźmy do zamku. Goście czekają. Telepatycznie odczuwam dobrą zmianę. – Dobrą dla kogo... a twojego... ojca... weźmiemy? – Dziwna odwilż nastała. Poczekaj. Przeleję go do wiaderka. Będzie na herbatę lub kawę. – A ty byś wolał na co? Na bimber! Gadaj w tej chwili, pókim dobra. – Urocza jesteś. A czy dobra… nie wiem. – Ale ja wiem. Skąd masz wiaderko? – Autor wrzucił do tekstu. Nie widziałeś, jak strąciło dzięcioła w połowie puknięcia? – Tego tu? Co stuka o twardą ziemię i marudzi, że za duże to płaskie drzewo, jak na jego możliwości? – Nie. To grabarz z bajki równoległej gdera. Nie nasza. Chybaś całkiem nie rozbudzona? – Przecież wiem, co widziałam… czubku. – Znowu urocza. * Uczta jest znakomita, bo i goście znamienici. Świeżo Upieczeni, będą żyć długo i czasami szczęśliwie. Niestety… na poprawinach, dokładnie o północy, zahaczają o podwinięty dywan i szybują wszyscy do wczoraj.... a stamtąd poza krawędź tekstu... lecz nadal lecą, aż na koniec strony i dalej na łąkę. Autor słyszy ♪♪♪♪♪♪ nadlatujący szum, ale na ucieczkę jest za późno. Tym bardziej, że jeszcze pisze. Spadają na autora, rozgniatając swoje ciała i jego, na kłosach już nie złocistych, jeno czerwonych, wilgotnych modrakach. Grupa→0. Trupy na miejscu. * Jestem drugą połową autora. Na mnie nie spadli. Tą bardziej: subtelną, delikatną, zefiryczną. Tamta połówka to czubek, wariat jakiś. Cały czas mam z nim problem. Właśnie piszę, że cofam bajkowy czas. Tylko nie wiem, czy podołam. Ten łobuz tak namieszał, że nawet siebie uśmiercił. Czyli jakby trochę mnie. Trzaśnięty niemożliwie. No ale… próbuję. Oj… chyba się udało… tylko muszę pilnować, żeby inaczej zakończył… trudna sprawa... ** Stary Król, Krasnal Pierwszy Od Końca – marudny jak zardzewiałe podeszwy od butów – zahacza nogą o wystającą z brody brodę i leci twarzą w stronę...