-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Ɗoҍɾყ Տɑʍɑɾყեɑղíղ
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Gosława↔Dzięki:)↔Raczej od moich tekstów, wszystko jest lepsze:) Chyba tak, jak już↔Cierpię na syndrom przesadnej skromności-xd?:)) Pozdrawiam:)? -
Po co trwonić spojrzenia, na to wszystko wokół, co już nie powróci? By wzrok szybował samotnie po pustej sali? Przecież dawno temu zatraciła wystające części. Wszelkie uczucia, doznania i te dobre i te złe, zostały spiłowane do równej powierzchni. Zatraciły odmienność. Utonęły w bezsensowne kałużach wylanych łez. Zauważam dopiero teraz w całej pełni, jak wiele spraw było ważnych. Za późno. Czas jest bezlitosnym, nieczułym mordercą. Nie wybacza zmarnotrawionych chwil. Nie ma w nim uczuć. Radości i smutków. On tylko przemija. A my razem z nim. Dokąd nas prowadzi to przemijanie w ostatecznym rozrachunku. Do absolutnego zniknięcia, czy też do krótkiej przerwy na śmierć. Podobno wszystko ma swój sens, swoją prawdę i wytłumaczenie. Może jesteśmy nadmiernie zachłanni. Pragniemy wiedzieć wszystko, lecz nasze mózgi za bardzo sfajczałe od takiego myślenia. Kapią z nich gorące krople wielu wątpliwości. Skwierczą z nich oczywiste prawdy. Są kupą gówna lub najpiękniejszym z brylantów. Czy potrafimy zadawać właściwe pytania? Wszak bez nich nie ma szans na właściwą odpowiedź. A może niektórych pytań nigdy nie zadamy, gdyż brak takowych w menu naszej świadomości i pojmowaniu świata. Wszak komputer, nie zna pojęć: radość, smutek, lęk lub odwaga. Nie ma tego w swoim programie. A sam ze siebie, nie może zadać pytań w tym temacie, bo nie ma ''siebie'' w ''sobie''. Nie może wyjść… poza. Jakże ograniczeni jesteśmy, idąc drogą takich myśli. Nieprzekraczalna granica dla ludzkiego umysłu. Poza nią, wszyscy mogą mieć racje lub nikt, jeżeli kiedyś dane nam będzie, ją przekroczyć. A jeżeli nie, to i tak nie będziemy nic wiedzieć. Przecież jesteśmy pyłkami w wszechświecie. Tak na dobrą sprawę tak małymi, że prawie nas w ogóle nie ma. A rzucamy się jak wszy na grzebieniu z galaktyk. Można mieć jedynie nadzieję, że w jakimś stopniu pyłkami ważnymi. Nie tylko strzępkami materii, ale czegoś więcej. Dużo więcej. Bo inaczej po co byśmy mieli istnieć? Chyba jedynie jako wyciory do nieskończenie małych: czarnych dup Wszechświata, który bez tzw: wielkości człowieka, może doskonale egzystować. A zatem musi istnieć jakiś nieznany sens, tego wszystkiego co: kochamy, nienawidzimy, boimy się i pragniemy. I rzecz jasna: cierpienia. Tak przynajmniej nakazuje: logiczne myślenie. Tylko, że świat nie jest logiczny. Nasze życie to chaos plus przewidywalne działania. Jednego zawsze musi być więcej. Gdyż w przeciwnym wypadku, obydwa ''światy'' by się wzajemnie ''wygłuszyły'' i by nastała stagnacja. Destrukcyjny ''bezruch''. Tak czy inaczej: co ma być, to będzie. A nawet gdybyśmy zmienili przyczynę, to widocznie taki miał być skutek. Plany co do przyszłości, można zmienić, ale nie samą przyszłość. Bo jeszcze jej nie ma. Istnieje tylko: teraźniejszość i linia czasu, po której wszystko przemija w jedną stronę. Tak dokładnie, wszystko się zdarza: tylko raz. Powtórzenia mogą być jedynie: podobne. Tak samo jak każdy człowiek, jest niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Są sytuacje, w których nie ma nas akurat w tym miejscu co trzeba. Jest to zazwyczaj spowodowane naszym zaniedbaniem, lub czynnikami zewnętrznymi, na które nie mamy wpływu. Np: złośliwością losu. Z drugiej strony, w perspektywie dalszego życia, nie wszystko co cieszy, jest dobre i nie wszystko co złe, jest złe, gdyż uczymy się na błędach. Biorąc pod uwagę nasze krótkie bytowanie na tym świecie, pewne wartości powinniśmy pielęgnować. Błędy można naprawić, ale ich skutki bywają nieodwracalne. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że często kogoś krzywdzimy, nie zdając sobie z tego sprawy. Przecież w naszym mniemaniu, chcemy jak najlepiej. A tak na prawdę, uszczęśliwiamy kogoś na siłę, porównując innych do siebie samych, pragnąc dla nich, tego, co nas cieszy i dodaje otuchy. Lecz każdy człowiek, to niezbadany świat. Reaguje inaczej, na rzucone koło ratunkowe. Niektórzy nawet wolą się utopić, lecz mieć możliwość: wyboru. Nie istnieje jakiś złoty środek, który zlikwiduje u wszystkich, każdy psychiczny ból. Zdarzają się chwilę zwątpienia, gdy nagle człowiek zdaję sobie sprawę, że jest półfabrykatem, częścią, która w maszynie: zgrzyta lub zgrzytają nim inni. Bywa tak, że do końca życia nie wiemy, czy ktoś rzucał piasek między tryby, czy tak po prostu miało być. A największym plugastwem, jest ludzka pycha, zawiść, pogarda wobec innych, niż ja. Zgnilizna tego świata. Nieustannie cuchnący trup. Pelerynka z rozkładu, założona na Ziemię. Niestety, wszystko jest kosztem czegoś. Nie ma nic za darmo. Żeby coś mieć, trzeba coś stracić. Nieważne jak to nazwiemy. Jeżeli biegniemy, tracimy możliwość jednoczesnego fruwania, gdybyśmy posiadali takową zdolność. Póki co, możemy fruwać w obłokach i myśleć o niebieskich migdałach. Granice wyobraźni, zależą od ludzkiego mózgu, charakteru człowieka, oraz od różnych czynników, obrazów, które działają na niego z zewnątrz. Lecz zarazem ta umiejętność, może być przekleństwem dla człowieka. Wszystko zależy od jej siły i rozrostu, która wbijając się klinem w naszą świadomość, może doprowadzić do rozdwojenia dróg. Każdy się różni od pozostałych. W przeciwnym wypadku, byśmy pomarli z nudów. Nawet pogrzeby, byłyby nudne. Podobieństwa są przydatne, ale mogą też działać destrukcyjnie. Zaczyna brakować ''iskier'', które rozniecają ''ogień''. Nie ma "co" o "co" się ocierać. Można by pomyśleć: po co to wszystko? To co tworzymy na tym świecie: muzykę, obrazy, książki, wspaniałe budowle i tym podobne sprawy? Skoro ma to przeminąć i już nigdy nie powrócić. Jaki to ma sens? Owszem, można pomyśleć: raz się żyję na tym świecie i po co rozmyślać, o tym co będzie. Czerpać garściami uciechy z życia, a całą resztę, mieć w dupie, łącznie z ta całą filozofią, myśląc sobie: i tak mnie robaki wtranżolą lub spłonę w gorącym ogniu. Każdy ma inne spojrzenie na świat. Przyczyny mogą być różne i mieć swoje odzwierciedlenie w takich, a nie innych zdarzeniach z przeszłości, lub też nie mieć żadnych powodów. Bywa tak, że człowiek lubi się wyróżniać. Jedni tym, drudzy owym. Byle tylko zostać zauważonym. I to już wystarczy do lepszego samopoczucia. Duża część naszego życia, to nieustanne wsiadanie do jadącego pociągu. Jedni wpadają pod koła, a inni po chwili siedzą w ciepłym przedziale. A już na pewno na torach jest miażdżona sprawiedliwość tego świata. Jej nigdy nie ma w wagonie.
-
––?/–– wielka to mądrość dostrzec swe wady nie dla oklasków medali złotych tylko by umysł w swym zadufaniu nie zaczął wielbić ramki ciasnoty to niebezpiecznie gdy łeb zakuty w swą nieomylność komórek szarych co może sfajczyć w samospaleniu inne spojrzenie odmienne stany w granicach jesteś swoich zabawek gdzie tylko cieszy mały żołnierzyk który zastrzeli pluszaki poza byś w swoją mądrość nadal mógł wierzyć ty masz kochany mózg już wyprany w jedynym proszku swego koloru otwórz okienko wpuść świeży powiew inne spojrzenie dostanie wzwodu istnieje wszakże możliwość taka pójdziesz ulicą dumnie i wzniośle bliźniego belkę sobą zahaczysz zmiażdży ci dupę wtedy się ockniesz
-
Być może ów tekst, już tu jest? Dudniące dźwięki dzwonów słychać z wierzchołka wysokiej góry. Po zboczu zjeżdżają tętniące zjawy karawanów, zaprzężone do tysiąca galopujących nut. Ogromny, bogato zdobiony w czarno srebrne wstęgi klucz wiolinowy, szybuje przed nimi, otwierając niewidzialne drzwi do rozwścieczonych w swym pędzie, fałszywych dźwięków. Spod kopyt w kształcie odwróconych krzyży, wylatują błyszczące skrawki złotej rzeźby, będące zwiastunem tego, co ma niebawem nastąpić. Niektóre przeobrażają zieloną trawę, w połyskującą ciemność innej prawdy. Donośnie echo krąży po okolicznych wzniesieniach, a nieboskłon drga nieustannie, pulsując nerwami przeznaczenia. Błękitno krwawa skóra bestii, przyczajona do ataku. A słońce krwisto czerwone. Średnio wypieczony befsztyk o kształcie gorącego serca, wiruje nieustannie, przepompowując wszystkie ludzkie poczynania. Zarówno te dobre jak i złe. Wrzące krople kapią na ziemie. Palą, niszczą, burzą i dzielą cokolwiek połączone. Zwęglone, parujące ciała ptaków leżą na umęczonej ziemi. Nie zawiniły czemukolwiek, lecz ich lot został niespodziewanie przerwany, by zostać wmanewrowanym w cudze winy drapieżników. Skrzydła zawładnęły cząsteczkami powietrza w ostatnim pożegnaniu, by już nigdy nie powrócić. Wiele otwartych okopconych dziobków, zastygło w niemym ćwierknięciu, a setki martwych oczu, z zachowanym obrazem nieba, wypływa wrzącym strumyczkiem. Zwęglone pierzaste ciała, przypominają rozłożysto-cuchnący kubeł na biologiczne odpadki. A ludzie muszą patrzeć w wielkie lustra, które nagle przed sobą zobaczyli i każdy bez wyjątku jest zdziwiony. Zakrwawione dzwony płoną na szczycie góry, a dźwięki rozcinają przestrzeń ostrymi nożami zwątpienia i bezsilności. Zalatują spalenizną przypalonych bemoli, na ruszcie zwęglonej pięciolinii. Ludzie stoją póki co nienaruszeni, lecz sytuacja ulega radykalnej zmianie. Część nieba zasłania w zastraszającym tempie, ogromna podwieszona pajęczyna. Po chwili ruch ustaje. Zwisa ciężko w kierunku ziemi, przygnieciona ciężarem much. Niektóre jeszcze żywe, lecz z większości pozostały puste parodie ciał lub nawet tego nie ma. Złowieszcze chwaszczenie, spotęgowane echem w pustej skorupie przestrzeni, przygnębia beznadzieją. Właśnie jeden owad pragnie uciec. Nic z tego. Oderwane ciężkie skrzydło koloru ołowiu, przygniata płaczącą dziewczynkę. Słychać urwany jęk i donośny trzask miażdżonych kości. Poprzez chmury prześwituje cień nieruchomego pająka. Póki co jest najedzony. Żadna i tak nie ucieknie. Może spokojnie odpoczywać i czekać aż zgłodnieje. Nisko nad ziemią szybują bardzo wytrzymałe pajęcze sieci. Migoczą połyskiem srebra w złudnych promieniach brudnego światła. Wielu ludzi przeciętych na pół, zwiększa liczebność wilgotnych kawałków. Nie zdążyli zajrzeć na stronę szaleństwa. Wiedzą, co by tam zobaczyli. Swoją przyszłość. Bardzo bliską i niekoniecznie miłą. Jest na wyciągnięcie ręki, lecz te pozostają puste. Szczególnie samotne, odcięte z krwawych korpusów. Wtem ziemia drży w posadach, aż jedni na drugich wpadają i już nie wiadomo, kto pod kim dołki kopał lub pod nim kopano. Góra unosi ociężałe cielsko. Między podłożem a dnem widać kleiste kolumny. Nie chce je wypuścić ze swoich szponów. W końcu pękają, a z wnętrza wylatują: obleśne owłosione robaki: białe, czarne i szare. A pod teraz lżejszym kopcem wielka kałuża wrzącej krwi, tworzy rozlaną czerwień, jakby olbrzymowi z palca popuściło, powiedzmy na oko: bulgocząca zerówa. Na płynnym szkarłacie w cieniu spodu góry, wyjące parodie bałwanów ze wściekłej piany, szarpią małe statki wystrugane z białych zgrzytających zębów, obleczone w udrękę niedowierzania. Niewielkie łódki utkane z ludzkich łez, wpływają do oczodołów czaszek, zanurzonych w lepkiej, falującej kipieli. Malutkie martwe źrenice zasłaniają powiekami rozkład. A ludzie stoją i nie mają gdzie uciec, albowiem na złudzeniu horyzontu czeluść nagle wytworzona, gdzie dno można dostrzec jedynie wtedy, gdy człowiek w skafandrze pełniejszej świadomości spada w otchłań, lecz możliwość odbicia minęła raz na zawsze. Ni stąd ni zowąd, szalejąca wichura roznosi porywy na prawo i lewo. Tudzież grzmoty słychać zewsząd, a i deszcz rzęsisty z gorejących popiołów pokrapia zamaszyście, robiąc ludzi ostatecznie na szaro. Błyskawice na wierzchołku góry przepalają zygzakami ziemię, z której zielona posoka spływa po zboczu. Szare, postrzępione kości, płaty skóry i mlaskające części trupów, tworzą pełzające ciało węża, doświetlone falującym blaskiem doskonałej czerni. U podnóża wyrastają ciernie. Rosną bardzo szybko w stronę płonących dzwonów. Oplatają pnączami, niczym czułe ramiona matki, czyniąc na drżącym żelazie, głębokie niewygodne bruzdy. Te jęcząc i zawodząc zakłócają jakość dźwięków. Fałszują tak bardzo, że niektóre uszy od głów odpadają, a biedne ślimaki, złorzeczą, zawodzą i marudzą, wnerwione w wnętrzu głowy. Niewinne ofiary winnych. Z nieba zwisają strzępy błękitu. Farba niespełnionych marzeń i ukrytych pragnień. Parodia białych płatków śniegu, brudzi kolor nienawistnym roztopieniem. Po zboczu suną ogniste kamienie. Smażą boleśnie ciała na patelni przeznaczenia. Wyganiają na poniewierkę skwierczące ścierwa uszkodzonych jaźni. One zaś, szybują w kierunku dzwonów i płoną we wrzącym pulsującym dudnieniu. Ludzie mogą tylko patrzeć. Nic poza tym. To zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone, kiedy jeszcze można było coś; zmienić, naprawić, wybaczyć. Na tle czerwonego słońca powstaje symbol rozwidlenia dróg, bez żadnych drogowskazów. Przeminął czas dokonywania wyborów. Z ciemnych rosochatych pni, niczym mokre jelita z rozciętego brzucha lasu, wypływa wrząca lawa. Płynie wolno, niespieszno, bulgocząc i mlaskając. Gorące bąble pykają fajkę śmierci. A z ciemnych zakamarkach konarów, wypełzają zawsze nienasycone: stada duszojadów. Czekają na sygnał, by zaatakować. Wypełnić misję. Nie wszystkie dusze poszybowały w zbawcze płomienie, by pocierpieć i zacząć na nowo. Te spotka gorszy los. Gdy znikną w czeluściach owych bestii, to już nigdy stamtąd nie powrócą. Chociaż tutaj nic nie jest pewne, lecz wszystko nastąpi. Wtem nieboskłon z lekka jaśnieje i dostrzec można, wielką świetlistą dłoń. Wyłapuje niektórych ludzi, wznosząc wysoko, poza granicę cierpienia i pojmowania. Każdy chce tam być, ale chcenie nie ma tu nic do rzeczy. Trzeba było pomyśleć o windzie wcześniej. W obecnej sytuacji można tylko czekać. Wielu szybuje w kierunku: białych pierzastych baranków. Na śnieżnobiałych ciałach, widoczne ślady krwi i drewniane drzazgi. A tam w dole: pożoga, zniszczenie i wiecznie głodne: duszojady. Coraz większe i większe. Dokładnie wiedzą co czynią. Z góry mają wygląd, czarnych, niekształtnych plam. Tylko gdy zerkają szyderczo w kierunku nieba, można dostrzec dwa punkty, koloru brudnej żółci. Małe dziecko rozpaczliwie płacząc, jest samotnie unoszone w bezkres nieba. Rodzice zdecydowali kiedyś o jego śmierci. Nie zna wszystkich docelowych planów oraz prawdziwych motywacji, jakie nimi kierowały. Nie osądza. Tutaj nie ma kamieni. Zadaje jedynie pytanie: czy mamusia i tatuś zostali na zawsze wyskrobani ze zbawienia? Nie słyszy odpowiedzi, lecz wierzy, że będąc tu, w białej dłoni, jest gotowe na ponowne spotkanie i przebaczenie. *** Nagle wszelkie dźwięki milkną. Cisza jak śpiącym makiem zasiał. Jasno, miło i przyjemnie. Z wielkiego megafonu na szczycie góry słychać głos: –– Bardzo dziękujemy za udział w ćwiczeniach na wypadek: końca świata. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby halucynacje: wzrokowo - czuciowe, były jak najlepszej jakości i sprostały państwa oczekiwaniom. Pragniemy też nadmienić, że wszystko co państwo przeżyli, to jedynie nasza wersja wydarzeń, opracowana i przygotowana przez najlepszych specjalistów w tej niezbadanej do końca dziedzinie. Jeżeli ktoś mimo wszystko miał za mało wrażeń, a pragnął mieć więcej lub jego światopogląd został niezgodnie z wolą naruszony, to z góry najmocniej przepraszamy. Także za ewentualne: prawdziwe, aczkolwiek niegroźne rany, które niestety miały miejsce. Bardzo nad tym ubolewamy i jest nam z tego powodu, niezmiernie przykro. Do karetek z łatwością można dojść, zgodnie ze wskazaniami drogowskazów. Hologramy ze stosownymi strzałkami, właśnie wyrastają jak grzyby po burzy. Opatrunki są gratis. Być może niektórzy z państwa, po tego typu przeżyciach, nie pamiętają, że podpisali stosowne umowy i każdy miał czas, by spokojnie wszystko poczytać i podjąć decyzję. Opiewają one na określone kwoty do zapłacenia: gotówką, przelewem lub obojętnie jak. Ale spoko luz! Proszę nie szarpać nerwów. Każdy otrzyma fakturę z terminem płatności: czternastu dni. Za przekroczenie wspomnianego czasu, zostaną naliczone odsetki lub inne doznania, a za wcześniejszą wpłatę, zostanie wręczony upominek. Do wyboru w zależności od upodobań, każdy otrzyma: lizaka w kształcie płonącego dzwonu lub maskotkę: pluszowego duszojada przytulankę. No cóż. Wierzymy, że wielu te ćwiczenia czegoś nauczyły, lecz żałujemy, że zapewne nie wszystkich. Tak czy inaczej, było nam niezmiernie miło, gościć państwa na naszym skromnym pokazie. Dziękujemy za uwagę i życzymy miłego dnia. Kolekcja niepowtarzalnej biżuterii: „Apokalipsa”, dostępna u podnóża góry po cenach promocyjnych. *** –– Zadzwoń, że byliśmy na imprezie i możemy wrócić później. –– Jest pewien problem. Nie ma zasięgu.
-
Do własnej melodyjki idźmy idźmy idźmy idźmy naszą ścieżką choć nie łatwą bo przeważnie bardzo krętą a przeszkodom co nas gnębią cały czas dajmy wycisk by znów śpiewać i szaleńczo całą gębą wrzeszczeć tak idźmy...
-
Śmierć była dla niego kulminacją życia, w którym większość szła jak po grudzie. Obok ścieżki wykopał grób. Poukładał estetycznie narzędzia ułatwiające: sznur, łopatę, siekierę. Wielu zacnych w sławie, bogactwie i rozumie, przechodziło obok, lecz każdy w obojętności na jego prośby zostawszy, nie chciał go zabić. Samobójstwem gardził. Nie był egoistą. Jako ostatni nawinął się biedny w szacie, acz bogaty w miłosierdzie. Rzekł: — Rozumiem. Też mi cholernie trudno. W czym mogę pomóc, smutny człowieku? Wtedy nagle radosny człowiek, rozbił mu siekierą głowę. Ciało wrzucił w dołek i zakopał. Spełnił dobry uczynek. Zaczął misję dobroczynną. Życie nabrało sensu. Nie pragnął już umrzeć.
-
Moje Dziecko
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
A-typowa-b↔Dzięki:)↔Coś mi czasami wyjdzie. Problem mam zawsze z utrzymaniem na 102% powagi:)↔Np↔zwrotki 6→nie było pierwotnie. No ale... Pozdrawiam:) -
gaworz dziecię gaworz mama pragnie słyszeć czemuś ty uparty schowałeś się w ciszę pozwól że przytulę słodkie śliczne słonko może choć poruszysz małą pulchną rączką spójrz tam złote gwiazdki za oknem migoczą dla mojego synka by przyświecać nocą widzisz to świtanie lecz nie śmiejesz pysia chyba masz przeczucie że cię skradną dzisiaj właśnie wchodzą oni chociaż tego nie chcę wygnają cię w dołek bo się ciut ześmiergłeś ja tam nic nie czułam mogłam siedzieć wiecznie skąd mam nagle ciasną na nosie klamerkę byłeś moim sensem ukochanym skarbem cóż życie bez ciebie będzie dla mnie warte siedzę znowu sama przy pustej kołysce myśli mi się plączą i wspomnienia wszystkie stoję tu i tęsknię z dłoni zwisa bilet dzięki niemu dzisiaj odjadę za chwilę patrzę w błękit nieba cóż ja biedna mogę chyba kilka pytań gdy się spotkam z Bogiem
-
Na kanwie linii melodycznej: "Blowin In The Wind"↔Bob Dylan ---------------------------------- spójrz w niebo tam błękit kolor ma swój obłok słońce i czas choć w książce są zdania szukasz tych słów by nazwać niepełny twój świat układasz wciąż puzzle obraz nie ten tęsknisz zbłąkana lecz wiesz że jeśli dziś wiatr co zabrał znów dał pofruniesz by wrócić w swoich snach * szybujesz na skrzydłach światło jest tam gdzie chwile znajome i sens więc machasz tym bardziej ktoś daje ci znak być może podróży to kres wirujesz zdyszana bo cieszysz się tak lecz nagle znów wątpisz w co grasz a jeśli wśród łez wiatr zdmuchnął co złe pofruniesz nie tylko w swoim śnie
-
można i tak dzielenie i odejmowanie taki sam wynik da dwóch liczb tożsamych par nieskończenie wersji też tak jak w życiu jest 18.0625 : 1.0625 = 17 18.0625 – 1.0625 = 17
-
Płomienno Mroźny Mix
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Leszczym↔Dzięki:)↔Mnie też ciężko wyłapać sens. Przy pierwszym pisaniu, było łatwiej. Człek się zmienia, w pewnym sensie. Ważne, by trzpień( tożsamość)pozostała prawie niezmienna:))↔Ja nie mogę. Filozofią trącę:))↔Pozdrawiam -
Kwiateczka, Rzodkiewka i Reszta
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Grzegorz–[email protected]↔Namęczyłem się przy Twoim nicku↔ale być może, słusznie prawisz. Nie przeczę:))↔Pozdrawiam:) -
przezroczystość w klaustrofobii granic duet przedzielony podtrzymką ma nosa do symetrii strony ukrytego meritum gładkie gałązki zakręceniem w dół między banią a radarem budzą ślimaka ~ z tyłu za filtrem spojrzeń dwa horyzonty zdarzeń inne bez zniewolenia klepsydry ruch obustronny cząsteczkowych fal miękkie daszki na krawędziach wianuszek antenek nieustający rytm ~ zagubione tranzyty obrazów nęcą żółtą optykę chitynowa plandeka biegnące ślady szeleszczą na skrzypiących suchotnikach spadły z wysokich kolumn ~ skupiony w jasnym punkcie chaotyczne chwile szybującej szarości rozerwane ściany lęgną się czerwono złote żar–łoczne poczwarki skwierczą apetytem * koniec nocy odcina plasterki świtu kładzie na kromkę dnia
-
Jestem rezolutną małą Rozalią. Mam siedem lat i brata Ignaca. Wcale nie lubię tego imienia. Jest takie… kanciaste. No już dobrze. Dosyć nagadałam o bracie. Teraz powiem o bułce. Tylko nie o całej, bo już połowę zjadłam z apetytem, który jest niewidoczny ale sobie wyobrażam , że siedzi na poważnie obok mnie. A w środku bułki leży gryziony ser. Bardzo lubię te żółte plastry. Jakbym płaskie słoneczka wcinała. Najbardziej uwielbiam jeść dziury. Są bardzo smaczne i wygodne. Nie trzeba gryźć i nie owijają się wokół zębów. Za chwilę powinni przyjść rodzice. Oni się tak fajnie kłócą. Chyba na wesoło. Słyszałam kiedyś jak babcia mówiła do sąsiadki, że tak muszą, bo są przez to szczęśliwsi. Z moim bratem też się umiem kłócić, ale akurat wyszedł. Przez jedenaście piłek będzie kopany. Ogólnie jest wesołym bratem. Nie mogę narzekać. Ale teraz siedzę sama. Przecież z bułką kłócić się nie będę, bo jest na pół zjedzona. Gdyby była cała, to może by ze mną pogadała. Chyba się psuje pogoda na wewnątrz. No tak. Zgadłam. Szyby uderzają o krople deszczu a dach siedzi zmoknięty pod gołębiem. Ogólnie fajny jest świat. Lubię patrzeć jak białe jajko zesuwa ze siebie kurę. Nie mamy dużo, bo resztę zjadł lis. Płot umie przez niego przejść. A był tyle razy naprawiany. Jak mój dziadek. Za dużo skrzypi, gdy chodzi. Nawet gdy się naoliwi. Babcię tym bardzo denerwuje. Fajka też ma z nim problem, bo jest ciągle do niej doczepiony. Mało kiedy może sobie na spokojnie z cybuchem pofiglować, w komnacie szuflady otulonej stołem. No nie! Nie czytajcie na głos tego opowiadania, gdzie jestem główną bohaterką. Zagłuszacie odgłosy, które dobiegają do mnie i łaszą się do moich odstających uszów. Drą się do ślimaka, że chyba rodzice wrócili. To prawda. Właśnie słyszę jak przekręcają drzwi w kluczu. Za chwilę podłoga przesunie się pod ich butami. Teraz siedzę cicho i słucham co nie mówią. – Kochanie! Zdejm Rozalkę z bułki. Ona się w końcu przemieni w pieczywo. – Ależ kochanie! Za chwilę. Właśnie kapcie zakładają moje stopy. Kurczę niedopieczone. Nawet mnie nie słyszą. A przecież siedzę i nic nie mówię. Tylko głośno myślę. Ale tego nie słychać. Jak bardzo mam być cicho, żeby mnie usłyszeli? Już bardziej nie mogę. Stanę przed nimi. To może mnie nie zauważą. Nie ma dobrego, co by na złe nie wyszło. Nawet przysłowia znam. No cóż. Jak sobie wspomnę czasy dzieciństwa. Kiedy byłam stara i zmarszczona życiem, jak może morze falami. Słyszę rodziców: – Rozalko. Nie odzywaj się. Chcemy cię usłyszeć. – Jednak się odezwę, bo chcę mieć chwilę spokoju. Nie dokończyłam dziury w serze. – Rozalko! To twój tatuś tak głośno nic nie mówi. Słyszysz? – Proszę cię tatusiu. Nie krzycz tak. Drzwi uciekają przez apetyt. A na zewnątrz gorący śnieg. – Kochanie! To ja, twoja żona. Tykanie bimba zegarem. – Czy musisz tak głośno być cicho? A może by ciebie ziemniaczki obrały? Głód nami przymiera. – Mamo, tato! Bo będę milczeć na całego. Aż ogłuchniecie. Chwili spokoju mieć nie mogę. – To ja Ignacy. Głośno myślę. Przyszedłem. Ojeju. Mój brat się nawinął jak łyżeczka na makaron. Powiem mu, żeby wszystkie domy pozamykał w oknie, bo zimno, że aż gorąco. Rodzice nie mają tego gdzieś. Kłócą się na całego. Cisza jak maki polem zasiane. Ten nasz świat jest trochę dziwny. Gdy fajka przyjdzie z dziadkiem i druty co robią na babci sweter, to dopiero będzie mało zamieszania. A niech to. Dziura złamała mój ząb. Co oni do tego sera kładą. Takie jakieś wybrakowane. No nic. Brat człapie tyłem. On tak zawsze. Żeby wiedział od czego odchodzi, by się nie potknąć. Krzesło pod nim siada, aż skrzypi jak dziadek. Mówi, że piłka go kopała i trafił w szybę. Tak zawsze wymyśla. Nie wiem, czy prawdę mówi że kłamię czy kłamię mówiąc że mówi prawdę trochę kłamiąc lub nie. Znowu jesteśmy bardzo cicho głośno hałasując w myślach. A zatem ty człowieku co nas czytasz, nie będziesz wiedział o czym śpiewamy, bo jesteś nie z tego świata. A w ogóle, po co czytasz te bzdury? Jesteśmy zwykłą rodziną. Miłujemy się do upadłego. Ojej. Z rodziców wyszedł pokój. Są bardzo spokojni. Coś ich niepokoi. Nawet włosy czeszą mamowy grzebień. A cygaro zaciąga się ojcem. – Kochanie! Skarbie ty nie moje. Zgaś wreszcie to światło, żeby było jasno! – Żarówka jest przepalona. Ciągle świeci. – To ja już nie wiem co wiem o tym co nie wiem że wiem. – Nie przejmuj się kochanie. Ze mną jest to samo, ale czytane od końca. – Czyli będziemy istnieć po ciemku. Ignacy! Co tak siedzisz na stojąco? Wymyśl coś. – Ależ mamo. Właśnie myślę o tym co wymyślić, jeżeli nie wymyślę tego, co chciałbym wymyślić dodatkowo, myśląc zupełnie inaczej niż na początku chciałem nie myśleć. – Aha. Nie rozumiem. – Nie mam pomysłu. Przykład może zaświecić babcią i dziadkiem! – Mówię wam. Dziury to pychotka. Ale wokół musi być ser, żeby się nie rozlazły w nieskończoność. – Słyszeliście wzrokiem? – Oczywiście. Widzę uszami. – Mysz zmiażdżyła myszołapkę. – Kto ocuci? – Myszołapkę? – Nie! Tego człowieka, co doczytał te głupoty do końca. Brodą sobie pluje, że nie zmarnował czasu. – Ale zegar w kukułce zdechł. – Fuj! Ale pachnie! – Kto otworzy dom w oknie? – Podlejcie wreszcie wazon kwiatami, bo stolik zwiędnie!
-
Kwiateczka, Rzodkiewka i Reszta
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
w pewnym ogrodzie kwiateczka wciąż tu rosła jak chciała po skosie i w przód pękata rzodkiew gładka i ostra takie wszak dziwy ogarnąć nie mogła w kółko warczała słów wianek prosty koszmarem zasad ty jesteś wiosny kiedyś jej rzekła pietruszki psia nać kwiateczce proszę ty spokój już daj a nawet wrzasnął wnerwiony seler tego doprawdy jest już za wiele kulnęła słowa też wielka dynia ty znowu swoje rzodkiew zaczynasz razu pewnego do tego ogródka przyszła dziewczynka spłakana smutna wtem gdy ujrzała kwiatkowe dziwo to aż pisnęła wesoło chyżo wypada bajkę zakończyć rzewnie z owej radości zjadła rzodkiewkę teraz by mogło tak już zostać... lecz biedna poczuła roztrój żołądka -
lecą kryształy srebrzysto złote wewnątrz kokonu sopli komnacie potem zaś tajfun sączy iskrami taniec w diamencie tchnieniem częstuje w sali zmrożonej zamieci splocie w szumie płomieni pląsów nie mało wewnątrz ogniska królestwa ognia fruwają ciepłe wciąż karmazynki pulsuje czerwień z powabnym szumem ognik z ogienką w miłości się palą na chłodnych taflach obrazy piękne skrzypiącym wiatrem namalowane pędzle zmrożone śnieżowym puchem tkają sukienki wpół przezroczyste każda zaklęta szronionym srebrem żaropiruety na deskach scala chuć napalonych krągłych węgielków oszalał kurem szkarłat czerwienią język płomienia liże pulsuje tudzież kołysze miesza rozpala gorąca muza syczy w piosence choć owinięta chłodem śnieżynki zaklęta w chmarę ptaków wlatuje skrzydła splecione są koronkowo z błyszczących sopli gładkich przepięknie piosenka skwierczy w gorących splotach ruszt z pięciolinii podsyca rytmy omotał klucze co żar łykają dziurki zlepione nutową skórką na środku sztabka z płynnego złota ------------------------------ prześwitujący sufit wskazuje iskry wśród świerków złotozielonych w lśnieniu mgły strzępki puszysto szare śnią na gałęziach zwiewne pompony prześwitujący całun obłoków w odświętnej szacie nie gaśnie wcale tuli przytula małe świetliki chichoczą śpiewnie chłodem i żarem słońce wyzwala gorące śnieżki płyną po chłodnych lodowych ściankach słychać strumyczek wesoło smutny koniec imprezy ścieka sielanka plus minus wiele stopni na balu szron i popiołek dyszą w zakątku słychać skrzypienie tanecznych śladów w tej zamarzniętej wodzie w gorącu
-
stoisz w nocy gęstej nogi uwięzione w mroku zaklęte ugrzązłeś odczuwasz lęk spoko nie martw się o świcie nogi wyciągniesz
-
Tekst satyryczny gdy wroga zgromił facjatą chytrą to aż się natręt zakrztusił chyżo ponadto dźwięcznie dygotał krzywo usłyszał mowę patriotyczną mojej ojczyzny pragniesz haniebnie lecz nasz potężny wasze malusie teraz odmieńcu ja ciebie zmuszę szturmówki prawdy ty mi nie weźmiesz dusza ma złota ojczyznę kocham będę łomotać zlewiałe syny rymem też wartkim słusznie jedynym no i co powiesz jeszcze zaszlochasz wróg nie przestawał oddechu brakło niczym rażony pocieszną chwilą a gdy pomyślał czy było warto to padł na ziemię w spazmach upojnych by wciąż rechotać wesołą miną nie mógł ze śmiechu więc bez chorągwi
-
To nie jest wiersz, jeno zrymowana opowiastka, o kształcie wiersz. ------------------ Tam na ławce Misio przysiadł, choć uśmiecha pysia dzisiaj, to tak trochę smutku w nim. Ktoś mnie pokocha, myśli miś. W kałuży ujrzał odbicie księżyca więc go z troską wnet zapytał: Chcesz? Bo jak chcesz to cię przytulę, tak samotnie w kosmosie wirujesz. Wnet we wodzie zanurzył łapkę, dotknął księżyca chociaż niezgrabnie, spojrzał w niebo, co prawda niespiesznie, zobaczył jak głaszcze luny powierzchnię. Drzewko klonu, rosło przy ławce tu. Nagle przyszedł nieznośny ciul. Zaczął wbijać młotkiem gwóźdź, później następne wbijał też, paskudnie ranił cały pień. Nie zastanawiał się Misio wcale. Odgryzł ciulowi tyłka kawałek. Nicpoń oddalił się pospiesznie, widocznie nie chciał, by odgryzł coś jeszcze. Niedźwiadek na ławkę znowu usiadł, zmęczony trochę, dychając mruczał. Dwa noski spadły na niego z klonu i zanuciły piosenkę o domu. Przywarły do pleców, zwiększyły rozmiar, tak że by ich nawet nikt nie poznał. Misio coś poczuł na plecach w tyle, wstał i skrzydłami ruszał za chwilę. Pofrunął jak ptaszek, pofrunął stąd, aż wleciał przez okno, znalazł tam dom, a w nim chłopczyka, takiego Krzysia, który to bardzo pokochał Misia. Poznał tam wielu przyjaciół ciekawych, też wyśmienitych do myślozabawy. Nawet ktoś o nich napisał książkę, lecz to już inny przygód początek.
-
Villanella ↔ Lody w Czekoladzie
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
? skosztuj dziś loda jest w czekoladzie smakiem pomarańcz pulsuje rześko chrupnęło nieco do ust go kładziesz wilgoć bąbelków w poślizgach taniec oczy i zmysły w długość zaklętą ślinisz wciąż loda jest w czekoladzie pulsuje wewnątrz szaleństwo całe w miękkości różu rozkoszną chęcią chrupnęła skórka wyjmujesz kładziesz mórz południowych smakujesz pamięć pragniesz by soczek fontanną piękną wytrysnął z loda co w czekoladzie hawaje plaża czujesz ekstazę ocieka słodycz choć usta tęsknią jest go niewiele więc go nie kładziesz dziś proponuję znów eskapadę wśród palm wędrować plażą tą krętą gdzie podaruję ci w w czekoladzie to co tak lubisz loda co pragniesz ? -
W pewnej szkole, pani nauczycielka, potknęła się o genialny pomysł. Zapragnęła obeznać dzieci z niechybną kwestią śmierci. Dla ich dobra oczywiście. Tak z głębi serca zrobić ostatecznie, dobry uczynek. Zgodnie z postanowieniem, na lekcji wychowania obywatelskiego, rzekła co następuje: –– Drogie dzieci. Chyba wiecie, co to znaczy być martwym. –– Proszę pani, proszę pani. Jasiu już wie, bo się nie rusza! –– Jasiu nie wie. Jasiu śpi jak zwykle. Po tych słowach, pani nauczycielka stuknęła jasia w ucho, które wystawało między pochyloną ku ławce głową, a ramieniem. A łaj! – dało się słyszeć. –– Widzicie dzieci kochane. Wasz kolega żyje. –– Niekoniecznie, proszę pani. Może tylko ucho. –– No tak… racja… zadanie które dla was przygotowałam, nie dotyczy Jasia… –– Jasia wszystko dotyczy. On już taki jest. Pani chwilę krąży po klasie, niczym grabarz na cmentarzu i wreszcie mówi: –– Chciałabym, aby każde z was, na następną taką lekcję, która odbędzie się za tydzień, zrobiło makietę kostnicy. –– Co to jest makieta? –– Takie małe coś, dużego czegoś. O czym to ja mówiłam? –– O makiecie. –– Właśnie. Może być z czegokolwiek. Z kartonu, włóczki i co tam w domu macie. Tylko pamiętajcie. W środku musi być trumna, z odpowiednim wypełnieniem wnętrza. W klasie daje się słyszeć odgłos szacunku. –– Proszę pani, ale pani mądrze mówi. Fajowo. –– Szkielet może być, taki bez skóry i mięsa? –– A jak wygląda kostnica? Na wspomnianej pani, uwidoczniają się pewne symptomy zniecierpliwienia. –– Drogie dzieci. Pytajcie, popatrujcie, idźcie na cmentarz, guglajcie… no sami wiecie. Od czego macie rozumki? –– Od myślenia? –– Tak dziecko. Tak. –– Proszę pani. A Jasiu powiedział, że wszystkie rozumy pojadł. Nasze też? Bo jak co, to mu przywalę. –– Co wy za głupoty opowiadacie. W tej właśnie chwili, zabrzęczał dzwonek na przerwę. –– A zatem wiecie, co macie przynieść za tydzień? Jaki to domek z wkładką, macie przygotować. Żebym nie musiała wam codziennie przypominać. Po tygodniu. — Ależ Zuzia. Spójrz na makiety, które zrobiły inne dzieci. Nawet Jasiu coś zmajstrował. A wszystkie wewnątrz mają co? No pytam się? –– Trupka, proszę pani. –– Właśnie. A w twoim nic. Pusto w trumience. Tylko jakieś czerwonawe kłaczki… skrawek parówki… czy czegoś tam… mazidło jakieś. Naprawdę nie mogłaś powiedzieć rodzicom, zęby ci leguminę kupili, żebyś mogła z niej ulepić… –– Modelinę jak już, proszę pani. — Ty się Jasiu nie wtrącaj przez sen. No tak… mniejsza z tym. Gdzie jest trupek, pytam się. Gdzie on jest? Może uciekł, co? –– Nie uciekł, ale chociaż malutki, cały się nie zmieścił. A pani zamiast docenić moje zaangażowanie, to jeszcze na mnie krzyczy. –– Nie zmieścił? Mogłaś zrobić mniejszego. Dopasować do warunków mieszkaniowych M1. I nie krzyczę, tylko mówię podniesionym głosem. Chyba zdajesz sobie sprawę, że będę musiała ocenę obniżyć. Nie jest ci wstyd? Tak na ciebie liczyłam. Twój mały braciszek, by się bardziej wywiązał. –– Ja nie mam braciszka, proszę pani. –– Jak to nie masz. A rodziców pytałaś? –– Rodzice jeszcze nie wiedzą, że nie mam. –– Dziecko. Co ty pleciesz. No cóż. Zmusiłaś mnie do wpisania uwagi w dzienniczku.
-
Mamo, jesteś tam? Stoję tutaj w sukience, którą mi uszyłaś, z takim śmiesznym kołnierzykiem. Masz fajny kwiatkowy grobek i fajnie wygląda w słoneczku. Przyznaję, niektóre są sztuczne i oślinione przeze mnie i głupio pogniecione, ale sama zrobiłam z kolorowych papierków, najlepiej jak umiałam. Teraz też mnie widzisz. Wiem, że tak. Co za głupie chmury. Zaczęły zasłaniać niebo. Nie będę mogła myśleć, że mnie widzisz. Chętnie bym je kopnęła w baranka. Ojej! Chyba przemoknę. Zaczyna padać. Hura! Już wiem. W nim się kryją twoje łzy szczęścia… tylko przepraszam mamusiu. Nie rozpoznam ich w tym deszczu, żebym się mogła do nich przytulić.
-
...wyplatam wiersz gęsto dziergany cieplutki też warkoczy wersów sensowna pieśń czytaj namiętnie zachwycaj się najbardziej cudne dla siebie bierz pogięło cię spadaj na ziemię ja w stresie drżę i zimno mi jest o! co o? bęc już wiem! załóż go prędko chociaż będzie ci ciepło
-
czasami łatwiej nad ścieżką szybować niż zostawiać ślady których nikt nie szuka * na pewno nastąpi mówi się trudno chwila ostatnia co zablokuje jutro
-
tam o zmierzchu szepce bagno wyżłobione z poezji gęstym dławiącym powabem wierszem w szarości kąsanej lśnieniem księżyca twarz sierścią mgły zakryta postrzępionym świtem nie ostygł z jutrzenki jeszcze * zanurz się we mnie o nic nie pytaj * doznań cud... gul gul mdlący słodkawy śmiech brak tchu za bardzo wciągnął wiersz ów