-
Postów
2 799 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Jestem Naczelnym Śledczym. Tak na mnie mówią. Nie cierpię kiedy to słyszę. To mi się w jakiś sposób kojarzy z małpami. Chociaż przeciwko małpom nic nie mam. Całkiem sympatyczne zwierzaki. Najbardziej lubię patrzeć jak wcinają banany. Prawie widzę uśmiech na ich twarzach. Są właściwie bardzo przydatne. Podobne do ludzi. Na szczęście nie do wszystkich. Z rozmyślań wybijają mnie słowa, mojego zastępcy, a zarazem najlepszego kupla. – Kolejny trup, szefie. Zwłoki ozdobione tak jak zwykle. Jest wielkim pedantem. Wszystkie szczegóły zachowane. – Nie wątpię. Facet wykonuje dobrze swoją robotę. – Co ty pierniczysz! To już szósta ofiara. A my stoimy w miejscu. – Fotograf zrobił zdjęcie, czy znowu miał trudności. – A jak myślisz? – Wdrapywał się na drzewo. Zgadłem? – Tak. Inaczej w kadr by nie zmieścił. A tak w ogóle dlaczego ciebie tam nie było. – A po co? Żeby oglądać ciągle to samo. Wiem dokładnie jak on działa. A poza tym, od czego wy jesteście. W wydziale śledczym pracuje od niedawna. Z zamiłowania jestem wielbicielem przyrody. Najbardziej fascynują mnie owady. Zrobiłem setki zdjęć. Nawet tym pokracznym i obrzydliwym. Doprawdy fascynujący świat. Ale cóż. Praca pracą. Musimy z czegoś żyć. Samotnie wychowuje słodką córeczkę. Jest największym skarbem. Chociaż z żalem muszę przyznać, że ostatnio mnie trochę zdenerwowała. Malowała obrazek i poplamiła sukienkę czarną farbką. Niby nic takiego. Mała plamka, ale bardzo widoczna. Trochę na nią nakrzyczałem, ale zaraz później tuliłem chyba z godzinę, nieustannie przepraszając. W końcu mi przebaczyła. Nawet założyła sukienkę w kwiatki, a nie tą drugą w ciemne groszki. Moja mała kochana córeczka. Życie bym za nią oddał. Znowu ktoś zakłóca rozmyślania. To nasz nadworny fotograf. – Szefie. On zakłócił porządek rzeczy. Nie zwróciłem na to uwagi. Trzymałem się gałęzi, żeby nie zlecieć, lecz inni powinni zauważyć. – Pomylił się? To niemożliwe. A o co chodzi? – Szef o tym doskonale wie, ale jeszcze raz powtórzę. Jak zwykle zwłoki leżały plecami do góry, a na nich wielkie czerwone skrzydła… no takie rozłożyste. Wokół pełno drzew. Stąd ujęcie całości, tylko możliwe z góry… jakbym pstrykał fotkę rozgniecionej biedronce… – O tym to ja wiem. Mów wreszcie do cholery, co nie tak? – Ilość kropek. – Jak to? – Poprzednie zwłoki miały: pięć, a te mają: siedem. – Siedem!!? Co ty chrzanisz? Nie mogą mieć siedem. On się nigdy nie myli. – A pamiętasz, co było napisane na pierwszych zwłokach. – Oczywiście: „Zabiję siedem szkodników. Tyle ile kropek ma biedronka” – A zatem, zgodnie z jego rozumowaniem, jest to ostatnie morderstwo. – Dlaczego? – To pokręcony psychopata, ale...dokładny. Nie zabije, bo by musiał na skrzydłach dokleić: sześć kropek. Poprzednio: pięć, później: siedem, a teraz: sześć? Nie, on tego nie zrobi. To by zakłóciło jego… porządek rzeczy. A tym samym... już go nie dorwiemy, skurczybyka. Nie przyzna się do błędu przed samym sobą. A tym bardziej przed światem. – Chyba masz racje. Nie mogę w to uwierzyć. – W co? – W gówno! Cholerny świat. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ Siedzę na łące z córeczką. Jest pełnia lata. Słoneczko wesoło świeci na niebie, jakby się bawiło w chowanego z białymi chmurkami. Tak bardzo ją kocham. Muszę chronić za wszelką cenę. Wspominam doniczkę z kwiatami, która stoi na parapecie w dziecinnym pokoju. Kiedyś stałem z córką przy oknie i pokazywałem jej maleńkie mszyce. Tłumaczyłem, że chociaż są takie malutkie, też na pewno chcą żyć. Ona mi wtedy powiedziała: ależ tatusiu, na pewno są jakieś groźne zwierzęta, które mogą je pożreć. Wytłumaczyłem, że to tak jak z ludźmi. Też są biedni i słabi, których silniejsi zabijają. Dodałem, że tak nie powinno być. Te biedne mszyce, teraz są tutaj bezpieczne, ale gdyby… – Tatusiu! Co ja najlepszego zrobiłam. Jak mogłam? Jestem wstrętna! – Córeczko. Co z tobą? Uspokój się. – Naprawdę nie zauważyłam. – Ale co się stało? – Rozgniotłam paluszkiem. – Co rozgniotłaś? – Biedronkę. – Umyj natychmiast rączkę! Bo jeszcze zakażenia dostaniesz. Tak bardzo chciałbym cię ochronić przed złymi ludźmi. – Tatusiu, nie rozumiem co mówisz? Ludzie są fajni. – Oczywiście. Nic się nie bój. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ – Szef jest zdruzgotany. W takim stanie jeszcze go nie widziałem. Chyba skończy w psychiatryku? Chociaż… nie ważne. – Co ty chrzanisz!? W jakim psychiatryku? – Nic nie wiecie? – A niby skąd? – Znaleziono siódmą „biedronkę’’ – Sześcioma się nie przejął… i nagle siódma zwaliła go z nóg? – Bo tą siódmą jest jego córka. – Coś ty… jego córka? Co ty za brednie opowiadasz! – Niestety to prawda. Szef jest nie do gadania. Ciągle na lekach uspakajających. Jakby mu życia ubyło. – Chyba to cię nie dziwi? Sam masz córkę i gdyby... – Przestań. – Wiadomo coś więcej? – Wersja jest taka, że jakiś drugi pojebaniec, postanowił dokończyć to, co zaczął pierwszy pojebaniec. Wybrnąć za niego z „honorem”. – Wybrnąć? Z honorem? – Pamiętacie? Z tymi kropkami? Byliśmy przekonani, że już więcej nie zabije, bo ją „szóstką” nie zaznaczy.To by zakłóciło jego idealny plan. Musiałby się „wstydzić”, że tak powiem. Pierwsza ofiara miała jedną kropkę, druga…To były wtedy liczby kolejne... – To wiemy...ale jak ten drugi psychol… to ominął? – Jego córeczka leżała tak samo, jak wszystkie poprzednie ofiary: twarzą do ziemi. Oczywiście skrzydełka były mniejsze. Była w końcu dzieckiem. Fotograf nie musiał wchodzić na drzewo… – Oszczędź nam tych wszystkich szczegółów… domyślam się, że zostawił wiadomość. Tak? – Tak. – Czyli jaką? – „Są biedronki bardziej wyjątkowe. Z dwiema kropkami.” – Tylko tyle? – Tak. – A na skrzydłach ile było? – Jedna.
-
Bieg Królika
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Wilhelmina Józefa Dzięki:)→Ale żeby zaraz że... genialne. Na to przystać nie mogę... aczkolwiek miło słyszeć. Nie przeczę nawet:) Pozdrawiam:) -
Niemożliwe do spełnienia marzenia, niczym zimne, nieczułe kamienie przesiąknięte ostrymi cierniami zawiedzionych pragnień, wycinają z umysłu plasterki jaźni. Okrągłe osobowości krążą w wieloświatach roztrzaskanych ścian, otwartych pustką klatek. Zardzewiałe klucze straciły moc sprawczą. Zabrakło kierunków, możliwych stron. Każdy drogowskaz wskazuje prawdziwą drogę, nie zawsze w chcianym kierunku. Wokół nieskończenie wiele horyzontów na horyzoncie, zakrytych złudzeniem. Ziarno rozpycha łokciami wzrastania ciemną glebę przeciwności. Korzenie rozłożystych drzew zagradzają drogę. Ożywcza woda wsiąka głęboko. Zatapia wzmacnia lub płynie obok. Słońce opromienia blaskiem, daje ciepło lub pożar lasu, gdy trafi na szkiełko porzuconych okularów. Chciały zobaczyć więcej i więcej lub niebezpiecznie za mało. Bieg królika trwa nieustannie. Zostawia ślady których już nikt nie szuka. Szybciej i szybciej nagłabać marchewek, kapuścianych łbów. W końcu ziemia okrągłą jest. Można biegać na okrągło po bezdrożach planetarnego umysłu. Nawet wzbić się ku gwiazdom. Komecie ogon urwać. Doczepić do własnego tyłka. Szybować w kosmosie. Poczuć moc, przegapić wiele, lecz być kimś. Spoglądać z góry, by w końcu zostać przesypanym do urny własnego zapętlenia, gdzie już żadne gwiazdy nie zmieszczą się w zmarnowanych chwilach, których nie sposób przeżyć na nowo. Tam biały karzeł śmieje się szyderczo, w jaskini wyciosanej w osobliwości. Otworzyć czaszkę, przewietrzyć umysł. Wyszorować pumeksem z brudów. Zamknąć, by przeciąg nie nawiał ponownie. Kontynuować. Nie zapomnieć o myśleniu. Mieć nadzieje, że wszystko chociaż przeminie, ma jakiś sens. Na chwilę się zatrzymać, by zrozumieć sens biegania. Chociaż jeszcze tak wiele... Jest wciąż smugą tajemnicy, na jednokierunkowej wstędze czasu.⌛
-
Jednak →Love Story w Wc→podmieniłem - póki co - na inny tekst. °°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°°° Donośne człapanie solidnych papci z grubymi podeszwami, obija żółtawe ściany korytarza wnerwionym, ziewającym echem. Nic dziwnego, że kroki są ciężkie niczym dupki słoni. Pani Woźna ma przecież całą szkołę na głowie. Szczególnie późnym popołudniem, kiedy budynek jest opustoszały. Pragnie wszystko dokładnie posprawdzać, zaglądając w liczne: zaułki, skrytki i pokoje. Bardzo kocha dzieci, chociaż czasami są nieznośne. Nie chce, żeby na drugi dzień rano, wyszedł z kąta jakiś nadliczbowy stwór. Właśnie przechodzi - tylko nie stwór lecz ona - obok pokoju nauczycielskiego. Kątem oka spod szkiełka okularów, dostrzega światło między futryną a drzwiami. Są lekko uchylone. –– Dziwne – mruczy sama do siebie i myszy, która akurat przebiega. – Nie powinno być żadnego światła. Przecież nauczyciele nie gaworzą, bo ich tam nie ma, by świecić przykładem. No cóż – tym razem cicho myśli, by nie spłoszyć ewentualnego intruza. – Koniecznie muszę tam zajrzeć. Jestem odważną kobietą – mówi do muchy, co akurat siedzi na futrynie. – Mucha nie zaprzecza, że nie jest, tylko spokojnie pindaczy swoje skrzydełka. To Pani Woźnej dodaje animuszu. Dusi klamkę i wchodzi do pokoju. Ciekawe to pomieszczenie, aczkolwiek pojęcia nie mam, jak mnie tutaj wsadzili. A to na czym tkwię, to pewnie obiekt zwany: stołem. Słyszę jakieś szmery na korytarzu. Ktoś głośno człapie i nawija sam do siebie. Czyżbym tak szybko nauczył się ich języka, że nawet rozumiem, co prawie nie słyszę. Tak się zastanawiam, czy ten cały eksperyment, da tym istotom wiele radości. Nie chcemy próbować na swoich. Lepiej na cudzych. Mniejsze ryzyko, gdyby coś poszło nie tak. Mam jednak wątpliwości, czy mój widok jest właściwy. Czy nie za bardzo symbolizuje niespodziankę. No cóż. Nie moje zmartwienie. Wyżej postawieni tak zdecydowali. Nawet bardzo wysoko. –– Spójrz kochanie. –– Gdzie? –– No jak to gdzie? Tam. Gdzie okno wystaje ze szkoły. –– Ty… wiesz co, jakby ktoś kogoś mordował. Widzisz te cienie? –– Mordował? Ty się puknij w głowę. –– To po co mi kazałaś patrzeć? –– Nie marudź. Na żartach się nie znasz? –– Nie. –– To potwierdzenie, czy zaprzeczenie? –– A skąd mam wiedzieć. Powiedziałaś dawno temu. –– Głupek… ale i tak cię kocham. –– Tylko jak jestem głupi, czy jak trochę myślę… też? –– Hmm. –– Aaa… no tak. Pani Woźna patrzy na coś co siedzi na biurku. Przypomina trzymetrowego, zgarbionego klauna, ale nie jest pewna, czy to człowiek czy kukła. Rusza się jednak, więc rzeczona pragnie uciec, chociaż twarz tej istoty rozpromienia uśmiech. Nie można rzec, że od ucha do ucha, bo uszu nie ma. Niestety, zamknęła za sobą drzwi. Musi otworzyć. Czy zdąży zwiać przed atakiem tego czegoś o wyglądzie nie z tej ziemi. Nie zdąży. Dopada ją przy wejściu. Czuje równocześnie kolorowy zapach ciała i tworzyw sztucznych. Jej twarz jest niewielka na tle obszernego uśmiechu. Nagle stwór cicho do niej mówi a ona go rozumie. Między szpalerem wykrzywionych radością zębów, toczą się słowa prosto do umysłu: –– Za chwilę radośnie stracisz przytomność. Moje ciało stanie się twoim, a twoje: moim, by poznał wasze potrzeby w tym zakresie. Gdy odzyskasz czucie w psychice, będziesz w innym miejscu a twój świat dzięki wam - nam, będzie inny. Oczekuj podziękowań od swoich, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Nie zapomnisz moich słów. Cała chwała spadnie na ciebie. Ich roznoszone dobro, będzie niezniszczalne przez cokolwiek. Poranek jest podobny do wczorajszego. Słoneczny a jednocześnie rześki. Jeszcze tylko czterdzieści pięć minut. Właśnie cały tłum dzieciaków biega na boisku. Za chwilę przedostatni dzwonek na lekcje… a później ostatni w tym roku… i zaczną się upragnione wakacje. Dzieci nawet nie zdają sobie sprawy, ilu ciekawych przeżyć będą świadkami, których właśnie początek zaczyna się pod budynkiem. Tam gdzie nikt ostatnio nie zaglądał. –– Podobno ta szkoła ma dziwną piwnicę. –– Każda na swój sposób jest dziwna. –– Słyszałem… że przyciąga złe moce… i kogoś tam zamordowano. –– Zamordowano? Masz racje. Twoje myślenie. –– Coś mnie niepokoi. –– Mnie też. Twój stan. Póki co eksperyment przebiega pomyślnie. W zasadzie wszystko idzie zgodnie z planem. Początek ma zaistnieć w miejscu owianym złą sławą. Mimo, że owe stwierdzenie nie kryje w sobie symptomów pewności, nadaje się znakomicie. Dla zmyłki. W końcu pragną im pomóc a dla siebie mieć różne sytuacje dla badań. Pani Woźna odzyskuje świadomość, co jej pozwala być w szoku. Nie poznaje siebie oglądając swój dziwaczny wygląd. Co prawda strachliwa nie jest, ale to co widzi w zakurzonym lustrze wiszącym na żeliwnych drzwiach ogromnego pieca, nie jest jej obce. Już to kiedyś widziała… w pokoju nauczycielskim… tylko było większe… i coś do niej powiedziało. Nagle wie… co. Strach do niej wraca. Tym bardziej, że drzwi od pieca samoczynnie się otwierają a wewnątrz płomienie. Kawałki lustra leżą na podłodze. W jakiś dziwny sposób, tańczą w nich języki ognia. Czuje, że z tym pokracznym ciałem, które musi dźwigać, jest coś bardzo nie tak. Cząstki zwierciadła zaczynają się dzielić na mniejsze a te z kolei na jeszcze mniejsze. Wnikają w ciało. Części z tworzywa zaczynają pęcznieć. Ma wrażenie, że wewnątrz niej coś powstaje. Wiele czegoś. Jeszcze więcej. I jeszcze. Robi się gorąco i duszno. Poci się czerwony nos i coraz bardziej plastyczny uśmiech. Nagle drzwi od pieca się zatrzaskują. Po kilku sekundach, znów są otwarte. I tak na przemian. Jakby się śmiały żeliwno-ognistą paszczą. Z napęczniałego ciała zaczynają wybiegać jakieś małe istoty. Po chwili jest ich cała piwnica. Po jakimś czasie jeszcze więcej. Niektóre przedostają się przez zamknięte drzwi i ściany. Są maleństwa bardzo silne i wytrzymałe. Z jednej powstają dwie a z dwóch cztery. Ciało klauna już nie musi produkować. Rozmnażają się same. Pozostało im tylko wykonać zadanie. Pani Woźna jest świadoma, co się dzieje. Widzi w kącie chaotyczną mysz. Jeden ze stworków dotyka szare ciało, które po chwili śmieje się jak do sera… lecz sera nigdzie nie ma. Nagle gryzoń nieruchomieje. Za wielki wysiłek dla małego serca. Nie przeżyło radości, obleczonej w wesołą mysz. Skołowaciała kobieta–klaun, patrzy uważnie na niewielkie stworki. Wzrok dostaje szansę, zagłębienia się w kolejnym szoku. Wszystkie mają wygląd Pani Woźnej, tyle tylko, że półmetrowej. Niektórym nosy podtrzymują okulary odpowiednio mniejsze. –– Szefie! Nie można było normalnie rozmnożyć, bez tego całego... przedstawienia. –– Masz racje. Można było. Nie znamy jednak ich obyczajów. A nóż byliśmy obserwowani. –– Chce szef powiedzieć, że w taki sposób wyglądało bardziej… normalnie? –– Właśnie. W porównaniu z tym, jak by mogło wyglądać po naszemu. –– Rozumiem. –– Szczerze wątpię. Dzyń, dzyń, dzyń… zwiastuje właśnie koniec przerwy. Dzieci radośnie wbiegają do szkoły, pierwsze stado na parter a drugie na piętro. Pani nauczycielka stoi przy drzwiach i udaje, że groźnie patrzy. Dostrzega tylko różnorodne smugi obok siebie. Odgłosy kroków roznoszą się po całym korytarzu, potykając się o wszechobecny gwar. Szczególnie tabuny biegnące na wyżą kondygnację, tuptają głośno i wyraźnie. Pod budynkiem szkoły też słychać kroki. Tyle, że mniejsze. Eksperyment czas zacząć. Drzwi od starego pieca znowu się samoczynnie otwierają. Widać jak płomienie wesoło podskakują. Będą podniecać radosny żar. Tak dla zmyłki. Gdyby ktoś obserwował. –– Z racji tego, że to ostatnia lekcja przed wakacjami, nie będę wam głowy zawracać nauką. Spójrzcie za okno. Co za ładny dzionek. Ile rzeczy może was prawdziwie cieszyć… –– Proszę pani! –– Tak, słucham. –– Na półce za panią coś siedzi. –– Wiem. Tam wiele rzeczy siedzi. –– Ale to się rusza. Jest wesołe i podobne do naszej… W tej samej chwili Śmiechujek ląduje na pani nauczycielce. Odskakuje i biegnie w kierunku dzieci. Panią ogarnia śmiech ze wszystkiego co widzi. Nawet w kawałku kredy widzi członka młynarza. Pada na podłogę, nie mogąc się przestać śmiać. Ma silne serce. Po chwili leży tylko i dyszy. Nie bardzo wie, co się stało, ale jeszcze podryguje z radości, widząc plamę na suficie. Stworek dotyka wszystkie uczennice i uczniów. Salwy śmiechu wybrzuszają ściany. Dzieci nigdy nie przypuszczały, ile śmiesznych rzeczy mają wszędzie wkoło. Prawie wszystkie leżą na podłodze fikając nogami, a niektórym zabawne łzy z oczu kapią. Mała Zuzia kielczy się radośnie do pomidora wystającego z bułki. Jaki on jest zabawny. Jedno z dzieci łamie rękę. Kolejna salwa śmiechu. Po chwili wszystko mija. Każdy Śmiechujek ma w sobie określoną moc, którą musi podładować, ale jest ich więcej. Dużo więcej. W tym czasie mogą rozśmieszać inne. Coraz większe gromady biegają po pustych korytarzach. Za drzwiami toczą się leniwie lekcje. Kto by teraz myślał o nauce… lecz za chwilę myślą o czymś innym. Śmiechujki wyłamują wszystkie drzwi. Wpadają do klas. Pan nauczyciel gubi okulary i nie wie co się dzieje. Dotknięte dzieci, śmieją się z niego przeraźliwie. Małe Panie Woźne figlują po wszystkich półkach, by skakać z góry i włączać optymizm. Nauczyciel też bardzo radosny. Jedna z uczennic nabiła sobie guza. Co za wesolutki guziołek. Poszkodowana chichocze perliście. Właśnie kolega naderwał ucho. Leci śmieszna krew, mieszając wesołe krwinki. Po chwili stworki uciekają. Muszą się doładować. W klasie już nie ma porządku, tylko humorystyczny nieład. Eksperyment trwa. –– No i co szefie. Jak sądzisz? Są zadowoleni? U nas też będą? –– Widać, że niby tak… chociaż miałem nadzieję… że bardziej. –– Nasi dopiero dochodzą do wprawy. –– Hmm… coś mi tu nie gra. Sądziłem… –– Co? –– Nic. Obserwujmy. Stało się to, czego można było oczekiwać. Śmiechujki zaatakowały miasteczko. Nie ma sensu opisywać, wszystkich skutków ich radosnych poczynań. Jest tego za dużo. Paniki też. Nie można temu w żaden sposób zaradzić. Są niezniszczalne i bardzo, ale to bardzo silne. Zamieszanie jak cholera. Tir leży przewrócony na drodze. Wewnątrz żywy kierowca, chichra się wesoło, zerkając na wystającą kość z nogi. Chyba musiało go coś rozweselić podczas jazdy. Strażacy pragną go wyciągnąć, lecz nagle na ich metalowych czapkach, pojawiają się Panie Woźne. Niedoszli oswobodziciele, wierzgają w spazmach śmiechu. Piła jest włączona. Tym razem obywa się bez ofiar. Stalowe zęby tną wesoło powietrze. Strażacy to widzą i kwiczą wprost z uciechy. Tir nie leży zupełnie na asfalcie. Coś jest pod spodem. Całkiem żywe i nie zgniecione. Wyłazi spod ciężaru i skacze na okolicznych gapiów. Po chwili wszyscy rechotają z wypadku. Takiej hecy dawno nie widzieli. –– Pani Helenko! Co pani tak siedzi po ciemku… ojej chwila… pani wygląd mi się kojarzy z obecną sytuacją. No nie… na pewno się mylę. A może jest pani chora? –– Czy na tej waszej planecie, nie można na spokojnie wspólnie pokierować działaniami? –– Na... naszej planecie? Działaniami? Wspólnie? Dobrze słyszę? Mamy w szkolę dochodzącego psychiatrę. To nic złego. Coś na pewno zaradzi. Nagle pytający zostaje dotknięty do śmiesznego. Zaatakowanemu jest bardzo wesoło. Za wesoło. Ma słabe serce. Nic już nie powie. No cóż. Szkoda… lecz każdy eksperyment wymaga ofiar. Natomiast do piwnicy nikt nie zagląda. A nawet gdyby, to kogo by obchodziła… jakaś kukła klauna. W szkole zbiera się tłum mieszkańców. Wszystkich łączy jedno: śmiali się... lub będą się śmiać. Chociaż właśnie teraz jakby się uspokoiły. Nigdzie nie widać biegających Śmiechujków… lecz stojących lub siedzących na drzewach, dachach, parapetach, samochodach, włazach od kanalizy… jak najbardziej. Jakby czekały na podjęcie zmasowanego ataku. Jeden nawet przeciera szmatką okulary a jeszcze inny wydłubuje kurz z miniaturowej szczotki. No pewnie. Po co mają się nudzić. –– Czy nie rozumiecie, że one są niezniszczalne. Nie można ich nigdzie zamknąć a co gorsza złapać… bo wiadomo co wtedy. –– A gdyby do żelaznych klatek? –– Do żelaznych klatek. To lepszy żart od ich śmiechu. –– Słusznie mówi. Pamiętacie jak się dały zagonić do skarbca w banku. Drzwi zostały zamknięte. I co? I gówno. Obraz z wewnętrznej kamery był jednoznaczny. Wisiały poziomo nad podłogą i zaczynały szybko wirować… aż w końcu te radosne wiertła, przedziurawiły nie tylko drzwi, ale też ściany. Dyrekcja banku i pracownicy, mieli ubaw po pachy. Już dawno nie było im tak wesoło. –– W takim razie, jako przewodniczący zebrania, pytam was: a co możemy? –– Na pewno możemy się śmiać. –– Ale śmieszne. –– Trzeba znaleźć sposób, żeby same z siebie zaprzestały i odeszły. –– Na wieki, czy gdzieś? –– Najlepiej jedno i drugie. –– A skąd się w ogóle wzięły? –– Zabawne pytanie. Niby skąd mamy to wiedzieć. –– Dlaczego teraz nie atakują? –– Ciekawe, czy ich można rozśmieszyć? –– Właśnie. W piwnicy jest bardzo duszno. Z czerwonego nosa kapią krople potu. Pani Woźna jest na rozdrożu dwóch światów. Wie, że to ciało czymś kieruje, lecz jednocześnie współgra z innym, będącym gdzieś w szkole. Martwi ją tylko, czy to się kiedyś skończy. Ten wymuszony śmiech. Nie uczestniczy w wydarzeniach, lecz zdaje sobie ze wszystkiego sprawę za pośrednictwem cudzego ciała. Wtem dzieje się rzecz niepokojąca. Ogień w piecu przygasa i tylko cicho szumi, jak pijana mucha. Pijana mucha? Co się ze mną dzieje. Pani Woźna / Klaun – zaczyna z lekka drgać, od ledwo wyczuwalnych, niepokojących spazmów. Coś niebywałego. Dosłownie całe stada Śmiechujków, zmierzają w kierunku szkoły. Jeżeli kogoś dotykają, to tylko przypadkowo… ale już bez takich efektów, jak jeszcze niedawno. Co prawda, wesołość słyszalna… lecz tylko tu i ówdzie… jakby od niechcenia. Wtem, zupełnie niespodziewanie, Miniaturki zaczynają się gromko śmiać. Tak przeraźliwie głośno, że trzeba uszy zatykać. Otaczają całą szkołę gromkim chichotem. Ludzie stoją przed nimi, mimo wszystko ich nie dotykając, chociaż w niektórych zemsta buzuje. Nagle przed wejściem pojawia się postać. Pani Woźna jak żywa. W pełnej klasie… tzn: krasie. Stworki zbliżają się do niej. Ona je chłonie w siebie, przy salwach ich gromkiego śmiechu. Chichoczą na zewnątrz i wewnątrz niej. Cała postać podryguje wesoło, lecz mieszkańcy milczą jak zamurowani. Powiększa się bardzo. Jest już wyższa od szkoły. Ma w sobie coraz więcej swoich podobieństw. Pochłonęła je wszystkie. Rechocze ogromnymi ustami, wyzwalając tumany wiatru, miętosząc chmury i zgromadzonych. –– Mamo! Dlaczego nasza Pani Woźna jest taka duża, że aż sięga do nieba? –– Co?… co mówisz dziecko… pewnie zjadła za dużo obiadku. –– Czy ja też jak zjem dużo obiadku, będę się mogła bawić chmurkami? –– Tylko żebyś później umyła rączki. Ogromna postać unosi się nad szkołę. Coraz wyżej i wyżej. Odgłosy śmiechu zanikają wysoko w nieboskłonie. Po chwili już nic nie słychać. Cisza taka, jakby maki zasnęły. –– Cholera, Szefie! Co się stało? –– Sitka. –– Sitka? Nie kumam. –– Zaczęły wchłaniać śmiech, którego były przyczyną. –– Tego typu sytuacja, nie miała prawa zaistnieć! –– Widocznie miała, skoro zaistniała. Coś w przygotowaniach poszło nie tak. Za mała wiedza na temat… trzeba to na spokojnie przeanalizować... podjąłem decyzję o natychmiastowym przerwaniu eksperymentu. –– Ale… dlaczego… mimo własnych korzyści, chcieliśmy im przecież pomóc. –– I sobie. –– Nie można zaprzeczyć. –– Tak sobie myślę… –– … u szefa to normalka... –– … taa… czy ktoś ich zapytał, czy tego chcą? –– My nigdy nie pytamy. Dobro to dobro. Po co pytać? –– Hmm… Tłum nie odchodzi. Czeka... jakby przeczuwał, że to jeszcze nie koniec i coś się wydarzy. Nagle przed szkołę wychodzi trzymetrowy klaun. Takiego widoku nikt się nie spodziewał. Na pewno ma schowane szczudła – myśli wielu. Po co tam był? Mało mieliśmy wesołości. Kolorowa postać zmienia się znacząco i raptownie maleje. Czerwony nos szybuje w podmuchach wiatru, w kierunku tablicy z napisem: „Dyrekcja szkoły życzy wesołych wakacji.” Po krótkim czasie, spada całe opakowanie i zupełnie wsiąka w ziemię. Zgromadzonym ukazuje się Pani Woźna w normalnym rozmiarze. Widać na jej twarzy wielką ulgę. Dzieci do niej biegną, serdecznie witając. Wiedzą dziecinnym zmysłem, że to ona, autentyczna. Dorośli też podchodzą. Nawet sam dyrektor cmoka ją w rękę, aż musi skołowana, na ten czas odstawić szczotkę. Wiwatów nie ma końca. Prawdziwej wesołości i radości – też! Bo chcą. * Gdzieś głęboko pod ziemią, nasionko uśmiechnęło się... jakby do nasionka. -------------------------------------------------------
-
–––//––– pani robotka i pan robotek brzęczą wesoło jak zęby złote długo trybiki smutek zaprzątał lecz dziś skończyli dziciulka montaż biegną już kumy choć zardzewiałe skrzypią blaszki głośno wspaniale by na korpusach z radości lśniących wydrapać gratki narzędziem tnącym wesoło człapie mały metalcio choć w dupce śrubka uwiera bardzo lecz jego baniak wcale nie smęci nawet do złomu uśmiech wyświetli aż nagle kiedyś o nocce ciemnej iskrzy coś w głowie czary najpewniej nagle z zawiści i innych przywar zmieniony umysł na gorszy chyba * zatroskane roboty wszelkie mówcie dlaczego było tak pięknie przecież mieliście z niego pociechę owszem lecz teraz stał się człowiekiem
-
Smażalnia Myśli
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nata_Kruk→Z chochlą też ciekawie zaiste. W ogóle mieszanie ''obiektów'', co się nie powinno mieszać→też ciekawe:) Np→Słodki słuch albo głośny wzrok:) -
@Nata_Kruk Dzięki:)→Aha... to zawsze lepsze niż amputacja→cokolwiek znaczy: reputacja:) Bo to przecie pojęcie→względne:)
-
@Nata_Kruk Dzięki:)→Hmm... w czymkolwiek może się kryć→cokolwiek... A to zawsze pewne ryzyko →lecz za to mniej nudno. A tak w ogóle co znaczą te ''zielone plusy''→bo jestem w tym zupełnie zielony :)→ale nie z UFO:)
-
Niesamowity żar ze słońca wycieka, na wszystko, co promieniami swymi spryskać zdoła. Spocone ptaszki, szczelnie jeszcze w dziuplach schowane, o wstawaniu za bardzo nie ćwierkają, chociaż poranek figlarnie w dzioby zagląda, łaskocząc włochaty wzgórek na podniebieniu, jeżeli takowy posiadają. Tu i ówdzie, na leżakach, tłuszcz spływa z bywalców tych ciepłych okolic, kapiąc jednostajnie na suchą, sztywną trawę wyczekującą. Niektórym wszystko jeszcze zwisa, innym już nie. Błękitne niebo z podwieszonymi barankami, dla wszystkich jednakowy baldachim stanowi. Właśnie jeden z leżących, oczy swe otwiera, by na słoneczko spojrzeniem rzucić. Oślepia go za bardzo i nagle nie dostrzega, co się wokół na świecie dzieje. Człek to jednak pozytywny, do załamań nie skory i w te pędy, rzeźbiarzem postanawia zostać. Ma już nawet plan, jak to czynić będzie. Ludzie mu za pewne pomogą. Mało to ich w potrzebie wspomagał, dla obopólnych korzyści? No niemało. Dużo. (Pierwsza próba) Gruba, ociosana kłoda, na sztorc przed jego chałupą stoi. Tak przynajmniej rękami wyczuł. Obok, by za daleko chadzać nie musiał, krasnal gipsowy na trawie spoczywa. Zawzięty w swym postanowieniu Rzeźbiarz, co chwila do jegomościa podchodzi, dłońmi go obmacując, wszędzie. Kształty w myślach zachowuje i takie same w kłodzie, wydłubać się stara. Narzędzi ludzie tyle nazwozili, że pod nogami złowieszczo zgrzytają, więc uważać musi, by się nie przewrócić i swego członka jakiegoś, nie nadziać na ostry szpikulec. Po kilku już stuknięciach, małego palca brakuje, lecz nie przejmuje się tym za bardzo, bo wierzy, że trening mistrza z niego uczyni, tym bardziej, że ma jeszcze dziewięć na zbyciu. Stuk puk twardo w drewno, stuk puk miękko w palec i coś się z kłody wyłaniać zaczyna. Jeno krasnal coraz bardziej mizerny, gdyż prawie całą farbę Rzeźbiarz z niego wytarł, obmacując go doszczętnie, ze wszystkich możliwych stron i w dostępnych zakamarkach, a nawet poziomo do ziemi, krótko lecz dokładnie, ruchem posuwisto zwrotnym, spoconą dłonią przesuwając. Zapracowany taki, że nie wyczuwa, iż tłum się wokół zebrał, z zaciekawieniem jego poczynania obserwując. Słowa z tętnicy dobrego serca dla niego płyną, krwawymi radami: – Trochę na lewo. To usta, a nie nos. – Broda się rozwidla za bardzo. Mordę węża rzeźbisz? – Ciutkę w prawo, bo trzecie oko pan wydłubiesz. – Panie... nie znowu w tą stronę. Już i tak nie ma trzech palców, a pan nie przykleisz. – No coś pan.To ma być kapelusz, a nie durszlak! – A gdzie ubranie. Gołego pan robisz. Tu dzieci biegają. A i starszy oczka spuści. – Uważaj pan! Palec! – Uważam... – Na swój, ale nie na mój. Paznokieć mi czarny ucieka. – To przywiąż! Rasisto jeden! – Matkości świata. Urżnij pan natychmiast to małe stojące. Nieznośny deprawator. – To jeno gałązka. – Ja ci dam gałązkę, zboczeńcu! – Cichaj babo. Jak na niewidomego, to i tak dobrze mu idzie. Nie poddał się chłop. – Właśnie widzę. Za dużo. To ma być krasnal? – A on krasnala rzeźbi? – Spójrz pan na bok. Zobaczysz co rzeźbi. Stoi i pozuje. – Jakiś nieruchawy. – Bo z gipsu. – Mimo wszystko... leń. Nagle słychać donośny głos: – Coś ty narobił nicponiu. Takiego mam brata, co to drzewa przed chałupą niszczy. Jak ono będzie rosnąć, takie powycinane. – Niech pani na niego nie krzyczy. Nie dosyć, że się nie poddał, to jeszcze go pyskata siostra tłamsi, kłody pod talent rzucając. – Cieszy mnie to, ale po co przyrodę niszczy. Kornik jakiś czy co? Odzywa się rzeźbiarz: – Spoko. Jak widzę... – Panie! To ty widzisz? Ja nie mogę. – Głupiś. Tak tylko się mówi. Musicie przyznać, że ładnego wyrzeźbiłem. Mnie się podoba. – Podoba? To? – Ojejku. Dajcie panu rzeźbiarzowi spokój. – Ale to nie jest krasnal. – Ale coś jest. – Drzawe pugryziuna przaz wściakła, pijena bubry. Tek tu wyględe. – A pani od czego na mowę padło? – Tu z narwów jązyk mi sią plęcza. Na chwilę. – Nic dziwnego! Pani się na sztuce nie znasz. A brat taki zdolny. Jeszcze słynny będzie. – Do domu. Ale mi zaraz. Oddawaj dłuto i młotek. Długo mam czekać? – Siostrzyczko. Tylko bez nerwów. Zobacz ilu ludziom się podoba. – Głupiś jak pień przydrożny z prostymi słojami. – Proszę nie obrażać brata. To wrażliwy artysta. Jeszcze ze zgryzoty, nic więcej nie wyrzeźbi. Nie dosyć, że nie widzi, to jeszcze mu los zieloną siostrę napatoczył. – Ale to było jedyne drzewo w naszym ogródku. Resztę bobry zagryzły. – A widzi pani! Zostawiły dla brata. Przeczuły, że ma artyzm w rękach. – Przesadza pan. Jakby nie było, siostra głupsza od bobra nie jest. Moja krew. (Próba druga) – Proszę mi dłoni między uda nie kłaść, bo moich kłaczków i tak pan nie wyrzeźbisz. – Kto wie, panienko, kto wie. Mam bardzo delikatne dłutko. – Och, doprawdy. No cóż. To proszę macać, skoro pan musisz. Jam nie taka znów płocha. – To dla rozwoju sztuki, rozumie panienka. – Och, och, dla sztuki. A może by jeszcze do czego? – O cholera! – Nie zwykłam słuchać takich słów, w czasie poznawania rozwoju. Niewinnam jeszcze. Przeprosin się domagam natychmiast, bo inaczej, gołą stópką będę zmuszona w nerwach o klepisko stuknąć lub w jajka pana kopnąć. – Przeprosin, panienko? A co ja mam mówić, skoro dłoni wyplątać z tego gąszczu nie sposób. Takie twarde, że ręce mi ponacinały. A jajka siatką uzbrojoną mam otulone. – Ja winy za to nie ponoszę. – To prawda panienko. Przyznać muszę. Sam na drutach dłubałem. – Nie narzekaj panie rzeźbiarzu. Matula i ojciec taką gęstą mnie zrodzili. A cóż to widzę. Spodnie w jednym miejscu przesadnie wykrochmalone. Sztywne, uniesione takie. Jam stuknę, to płasko będzie. Ojejciu! Przeciwnie! Aż mi dłoń podniosło. – Waćpanna pyskata, a mnie po ręce krew cieknie, chociaż jakoś wyplątać zdołałem. A pracy mam jeszcze dużo. Kształty namacane w drewno przelać muszę. – To ze mnie cieknie, głuptasku. – Chyba, że tak. (Smutna rozmowa z Rzeźbiarzem) – Coś pan ostatnio nie rzeźbi za dużo. – Jestem trochę nie dysponowany. Ale na dniach mi przyjdzie. – A co się stało. – No wie pan... mąż jednej z pozujących, w mojego Wacusia przywalił. – To pan masz czeladnika? Nie wiedziałem. Taki sam zdolny jak pan? – Czeladnika? E tam... no tak, jest cały czas ze mną. Wszędzie go zabieram. – Coś mało dla ludu widoczny. – Nieduży jest. Wstydliwy. Rozumie pan? – Owszem. Nie nalegam na dalsze wyjaśnienia. Ochrona danych osobowych. Przestrzegać należy. Ojciec ''Rodo'' czuwa! Po odpowiedniej kuracji, kariera Niewidomego Rzeźbiarza na sile przybiera. Wielu chętnych ludzi pozować pragnie, by swoją podobiznę w ogródku postawić. Rzeźby niecodzienny powab mają, że aż trzeba tabliczki fikuśne przyklejać z wyjaśnieniem, kto to lub co to. Sława na świat świat się rozchodzi. I to jest niestety - by się wydawało - wspaniałej kariery artystycznej początek końca. (Niedokończona rzeźba) Do Afryki go zaproszono, by wśród plemienia wyrzeźbił wodza, gdyż na rynku wioski, chcieli rzeźbę postawić. Wódz jednak poszedł nad rzekę, bo tam do macania zapragnął stanąć. Reszta wioski w to samo miejsce artystę zaprowadziła. Ustawiono kłodę i narzędzia podano. Pan Rzeźbiarz co chwila spocony podchodził i zawzięcie w kółko, co popadnie macając. Ludność się rozeszła do zajęć swoich, bo za czorta w tym, co wyłaniać się w drewnie zaczęło, wodza dostrzec nie mogli. Pomyśleli, że jak wrócą, to rozpoznają. Pech chciał, że wodzowi siku się zachciało. Oddalił się w ustronne miejsc, bo wstydliwy był trochę i przy obcym, nie chciał moczem paprotki zmaczać. Pan Rzeźbiarz, nie świadom tego, znów się nawrócił, by pomacać ponownie. W tym jednak czasie, krokodyl z rzeki wyszedł i na miejscu wodza, ustawił swoje ciało, by odpocząć. Nagle ktoś spokój mu zakłócił, macając podłużną, ząbkowaną twarz. Po chwili przestał.
-
ostrze zwątpienia w mózgu szeleści myśli swym tańcem uniki czynią w rytmie serca nadzieja przygrywa cienie śmierci czy wreszcie miną sen na kawałki tnie stal srebrzysta w umyśle rzeźbi rany głębokie na parkiecie swe ślady zostawia lecz sztylet myli krok za krokiem podświadomość już pobudzona wzmacnia ego co zła się pozbywa taniec trwa nadal lecz nie dla niego szelestu nie słychać w krwi dogorywa
-
gaszę słońce każdego dnia czy zgaśnie dla mnie gdy zgasnę ja?
-
Smażalnia Myśli
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@kb. Dzięki:)→To raczej metafora. Z ''białą patelnią''→też. Ale wolałem nie próbować dosłownie:)) Pozdrawiam:) -
@huncwot Tekst sam raz na czołówkę filmu. By w kosmos odpływał... ale później zakręcił i wylądował na planecie do spaceru itd~~~*....i zaczyna się projekcja sennego zauroczenia... Pozdrawiam:))
-
Wysłuchanie testamentu, którego nieboszczyk Wujek D napisał jeszcze ciepłą ręką, było dla nas nie lada przeżyciem. Nie chodziło rzecz jasna o sam fakt odczytania, tylko o treść. Wiedzieliśmy, że usilnie nad czymś pracował, gdyż długo przesiadywał w swojej pracowni. Gdy pytaliśmy, co tam znowu wymyśla, tylko się dziwnie uśmiechał. Aż do czasu, kiedy umarł. Wtedy uśmiech zastygł mu na twarzy. Może sobie wyobraził nasze zaskoczenie. I słusznie. Byliśmy zdziwieni. Spadek dotyczył: mnie, mojego męża, dwójki dzieci i babci czyli mojej matki. – Jak sądzisz Agnieszko. To będzie dobre miejsce? – Ależ Stanisławie. Absolutnie tak. Spójrz wokół. Ile przyrody widać. – Nie bardzo... przez okoliczne krzaki. – No cóż. Wytniesz. – Jasne Jestem ich babcią Jagienką. To znaczy nie wszystkich. Tylko kochanych wnuczków: Zosi i Tosia. Co za dziwne imię: Tosiu. No cóż. Nie moja sprawa. Miał też mój brat co wymyślić. Dziwakiem był i dziwakiem umarł. Chyba grób jakoś go przeżyje. A zresztą... co mi tam. Ale smutno w cholerę. Fakt. {Treść testamentu} Ja niżej podpisany zwany potocznie "Wujkiem D'', z całą świadomością mojego genialnego umysłu, zostawiam w spadku dla wiecznego posiadania - mojej siostrzenicy: Hani, jej mężowi: Stanisławowi, ich dzieciom: Zosi i Tosiowi, oraz mojej pyskatej siostrze Jagience - sadzonkę Domu. Spoczywa w pracowni w pojemniku z wodą. Jest jeszcze malutka. Gdy się zakorzeni i będzie miała rozmiar co najmniej sześcianu o boku: pół metra, włóżcie ją do ziemi i uważajcie na pieski, żeby na Domek nie sikały. Podlewajcie sumiennie, co najmniej raz w tygodniu. Nie częściej. Pilnujcie jak w oka w głowie. Rosnąć będzie bardzo szybko, z całym wyposażeniem, łącznie z wod-kan-ele. Ogrzewać nie musicie. Ciało roślinno - zwierzęce, będzie ciepłe lub zimne, w miarę potrzeb. Gdy przestanie rosnąć, mając odpowiedni rozmiar, możecie zamieszkać. Nie wcześniej, gdyż może się wnerwić. Żartowałem oczywiście. Życzę miłego pobytu z pożytkiem dla wszystkich. Wujek. D P.S. Jeszcze jedno. Jak już będzie całkiem gotowy, to pojawi się napis nad dodatkowymi drzwiami, które wyrosną jak spod ziemi. Treści napisu nie znam. To się okaże. Coś za coś. Sama woda powinna wystarczyć do prawidłowego funkcjonowania. A nawet w czasie suszy, będzie czerpał pokarm z zewsząd wokół. Otoczenie nie powinno ucierpieć, gdyż mam nadzieję, że wszystko zaplanowałem w genach jak trzeba. To znowu ja. Wujek.D Zgodnie z radą wujka dbaliśmy o sadzonkę jak tylko się dało. Prawie codziennie siąpał deszcz a zatem z podlewaniem nie mieliśmy specjalnego kłopotu. W pierwszej fazie wzrastania, dużo ludzi stawało wokół, by popatrzeć, co to za dziwo rośnie. Fakt, niby roślina, ale pewne cechy zwierzęce też miała. Chociażby pomruki, co jakiś czas. No i sam wygląd. Jakby domek jednorodzinny pomniejszyć do rozmiarów walizki. Aczkolwiek w kształcie sześcianu. Kolor trudno było określić. Szaro żółty lub coś w ten deseń. Po jakimś czasie, jak to zwykle bywa, zainteresowanie diametralnie się zmniejszyło. W pewnym sensie było to odludzie. Może dlatego lub też z innych powodów, których się można było z łatwością domyślić. Nie minął miesiąc, a Dom miał rozmiary takie jak trzeba. Normalny budynek jednorodzinny, tyle że parterowy. Wielu ludzi go oglądało z niemałym zaskoczeniem. Takiej budowli jeszcze w swoim życiu nie widzieli. Miał wszystko co trzeba. Drzwi wejściowe, okna a nawet rynny a wszystko zachowane w idealnym sześcianie. Natomiast trudno było określić barwę ścian. Przypominała ludzką skórę, ale nie zupełnie. W dotyku była twarda, z lekka chropowata i dziwnie miękka jednocześnie. Wewnątrz wyglądała podobnie. Podłoga przypominała zwykłe sosnowe deski. Gdy się robiło ciemno, to ściany świeciły przyjemnym blaskiem, ale dało to się wyłączyć, przesuwając delikatnie po ścianie w określonym miejscu. Natomiast naciskając futrynę okna, można je było zamknąć jak kwadratowe oko. Gdy się przez nie patrzyło, to świat na zewnątrz nie był dla nas rozpoznawalny. Tak jakby dom, tylko wtedy patrzył i rozumiał, co widzi. Nie stanowiło to jednak problemu, bo inne, zwykłe okna, też zakwitły i po jakimś czasie, były zupełnie normalnymi. Przynajmniej z wyglądu. Nie sposób opisać wszystkich szczegółów, gdyż za długo by to trwało. Meble mieliśmy normalne. Tak samo kuchenkę elektryczną. Wystarczyło podłączyć do włącznika w ścianie, który wyglądał jak ciemna narośl. Woda z kranów leciała jak trzeba. Miała trochę dziwny smak, ale cóż. Nie aż taki zły. Czyli Wujek dotrzymał słowa. W genach nie namieszał. Żyło się całkiem ładnie i przyjemnie. Jedno nam trochę przeszkadzało. Dom oddychał... jakby czegoś chciał. Co kilka minut to słyszeliśmy. Nie było głośnie, ale trochę niepokojące. Chociaż nie wiedzieliśmy, dlaczego. Pewnej nocy obudziła nas babcia Jagienka. Przyszła do naszego pokoju. Stanęła w progu i powiedziała, że nie może spać, bo ma kłopoty z trawieniem. – Ależ mamo. Na pewno zjadłaś coś nieodpowiedniego. Pójdę do kuchni po tabletkę. Łykniesz i ci przejdzie. – Co mi tu gadasz. Nie ze swoim trawieniem. – Nie ze swoim? A z czyim? – Dom głośno trawi. Słyszę w ścianach. Te szmery nie dają mi spać. A raz nawet pierdnął! Wyobrażacie to sobie? Aż podskoczyłam w łóżku! – Ależ mamo. Wujek napisał, że domek będzie się odżywiał a zatem może puszczać gazy. – Tak mamo. Przypomnij sobie. – Ty mi zięciu filozofi nie wciskaj, boś za młody na swój wiek. No już dobrze. Zatkam uszy czymś. – Świetny pomysł. – Chociaż kochanie... może Dom jest chory... pierwszy raz tak się zachowuje. – Zobaczymy co będzie dalej... mamo, idź się połóż. Przy zatkanych uszach, na pewno zaśniesz. Niestety. Z domem było coś nie tak. Jak się okazało, głośne trawienie to mały problem. Pierwszy raz coś nam podpadło, gdy Zosia i Tosiu przybiegli zdyszani, nie mogąc słów na spokojnie wymówić. – Mamo, tato, jakiś... nie może odkleić ręki od ściany... ale on coś pomalował... tak brzydko... no wiesz... może zazdrościł nam domu... a teraz jęczy i śmiesznie macha drugą. – Uspokójcie się! Kto jęczy? Kto pomalował? – No ten pan... co bazgrał po ścianie... przecież mówimy. Dzieci miały racje. Zobaczyliśmy niecodzienny widok. Facet trzymał dłoń w ścianie nie mogąc jej wyjąć. Jęczał przeraźliwie. Rzeczywiście, pobazgrał ją niemiłosiernie a ona go... złapała? Trudno było w to uwierzyć. Babcia dotknęła tego dziwnego ciała. Dłoń została uwolniona. Może dom rozpoznał swojego mieszkańca. Tylko na moment ujrzeliśmy białe kości. Reszta ciała została w ścianie, która po chwili się zasklepiła i nie został ani ślad. Mimo wszystko chcieliśmy mu pomóc, ale facet po prostu uciekł, krzycząc głośno. Chyba jednak nikomu nic nie powiedział, bo nikt do nas nie przyszedł w tej sprawie. Pewnej nocy słyszeliśmy świszczący oddech i dziwne pojękiwanie. Jednak po jakimś czasie Dom przyszedł do siebie. Byliśmy przekonani, że wszystko wraca do normy. Rzeczywiście tak było. Nie mogliśmy narzekać. Wszystko toczyło się swoim trybem. Praca, dzieci, szkoła, babcia, która przestała narzekać na trawienie. Aż pewnego razu doszliśmy do przekonania, że dom jest po prostu smutny i marnieje w oczach. Dziwne były nasze myśli, ale cóż... tak żeśmy to odczuwali. – Wiesz co kochanie... czas zaprosić okolicznych sąsiadów. – Okolicznych? – No tych najbliższych. Wyprawimy przyjęcie na cześć Domu. Od razu poczuje się lepiej. Taki bardziej wzmocniony. – Wzmocniony psychicznie, chcesz powiedzieć? – Właśnie. – Dom? – Przestań. Wiem jak to brzmi, ale... w nim żyjemy. Coś mu się od nas należy. – W porządku, skarbie. Urządzimy. ```````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````` Słońce chyli się ku zachodowi. Ciepły, przyjemny dzień. Słychać zewsząd wesoły gwar. Nikt nie może narzekać, że przyjęcie jest nieudane. Nie przyszło za dużo sąsiadów z tych samych powodów, co reszta przyszła. Sentymentalno-skoczna muzyka płynie z głośników stojących w kwadratowych oczach. Dom wszystkich obserwuje. Dla niego biesiadnicy wyglądają inaczej. Przywykli do jego wyglądu i do tego kim jest. To dobrze. O to mu właśnie chodziło. Zaraz poczuł się lepiej. A poczuje jeszcze lepiej. To prawda, zaniemógł, lecz radził sobie jakoś. Kiedyś blisko był cmentarz. Wciągnął wszystko co się dało. Woda im trochę nie smakowała. No cóż. Pili swoich. Nie mieli prawa narzekać. Nawet mieszkańców polubił. I polubi jeszcze bardziej. Nagle małe zamieszanie. To znowu dzieci biegną, wrzeszcząc wniebogłosy. – Tam... no... wielka dziura się zrobiła... – Tosiu, jak dziura. – No przecież mówimy – wtrąciła Zosia. – Przy ścianie domu... i tam... – ... ukazało się wejście – dodał Tosiu. – A Zosia jest dziwką? – Dziecko! Co ty gadasz? – Nie jestem żadną dziwką! – Jesteś, bo się dziwiłaś, że widzisz drzwi. – No niech ci będzie... napis też jakby jest... tylko słabo widać jakoś. Wszyscy biegną w tamtym kierunku. Dzieci powiedziały prawdę. Jakby ziemi przy ścianie zabrakło. Nora spadzista potężna, a na końcu drzwi. A nad nimi napis. Tylko nikt nie może go odczytać. Nie wiadomo dlaczego. Ktoś wpada na pomysł. – Wejdźmy do środka. Zobaczymy co tam jest. – Głupiś. To może być niebezpieczne. – Dobra. Ja wejdę pierwszy – odzywa się gospodarz. – Mnie chyba pozna. – Mogłeś się chociaż ogolić. Bo kto wie. – Ha ha. Ale śmieszne. Wnętrze wygląda mało ciekawie, ale znacznych rozmiarów. Z tej strony też jest napis, lecz także nie do odczytania. Charakterystyczną cechą pomieszczenia są małe otworki w suficie. Ściany lekko świecą, tworząc przyjemną, kameralną atmosferę. – Zapraszam serdecznie. Bez obaw możecie wchodzić. Całkiem tu uroczo. Zabierzcie kilka stolików i krzesła i to co zostało do zjedzenia... i picia. – Dlaczego tak dziwnie mówisz? – Jak to dziwnie? Z całego serca zapraszam. Tylko wszystkich chce widzieć... bo jak co, to się pogniewam. – No już dobrze, kochanie. Wchodzimy wszyscy. Kwadratowe oko nadal obserwuje. Dom jest zadowolony. Będzie jak dawniej. Powróci do sił. Znowu wszyscy razem tworzyć będą rodzinną atmosferę. A nawet lepiej. Bo w przyjaźni ze sąsiadami. Na pana Domu udało mu się wpłynąć, by mówił co trzeba. – Mamo! Jak tu fajowo. Prawie jak w bajce. – Oj sąsiedzi. Tylko wam dziękować za takie przyjęcie. – No cóż. Podziękujcie domowi. – Hop, hop, Domku! Dziękujemy pięknie! – Zaśpiewajmy coś. No dalej. – Mały biały domek... – O kurdę... bo przestraszysz nie tylko dom. – Wiecie co. Zróbmy pociąg... i w kółeczko... dylu dylu – Jedzie pociąg z daleka, ani chwili nie czeka... ej Tosiu, co tam grzebiesz? – Bo tu coś po ścianie ścieka. A łaj...ale boli... rączka mi się marszczy. Wysłuchanie testamentu, którego nieboszczyk Wujek D napisał jeszcze ciepłą ręką, było dla nas nie lada przeżyciem. Nie chodziło rzecz jasna o sam fakt odczytania, tylko o treść. Wiedzieliśmy, że usilnie nad czymś pracował, gdyż długo przesiadywał w swojej pracowni. Gdy pytaliśmy, co tam znowu wymyśla, tylko się dziwnie uśmiechał. Aż do czasu, kiedy umarł. Wtedy uśmiech zastygł mu na twarzy. Może sobie wyobraził nasze zaskoczenie. I słusznie. Byliśmy zdziwieni. Spadek dotyczył: mnie, mojego męża, dwójki dzieci i babci czyli mojej matki. – Jak sądzisz Agnieszko. To będzie dobre miejsce? – Ależ Stanisławie. Absolutnie tak. Spójrz wokół. Ile przyrody widać. – Nie bardzo... przez okoliczne krzaki. – No cóż. Wytniesz. – Jasne Jestem ich babcią Jagienką. To znaczy nie wszystkich. Tylko kochanych wnuczków: Zosi i Tosia. Co za dziwne imię: Tosiu. No cóż. Nie moja sprawa. Miał też mój brat co wymyślić. Dziwakiem był i dziwakiem umarł. Chyba grób jakoś go przeżyje. A zresztą... co mi tam. Ale smutno w cholerę. Fakt. {Treść testamentu} Ja niżej podpisany zwany potocznie "Wujkiem D'', z całą świadomością mojego genialnego umysłu, zostawiam w spadku dla wiecznego posiadania - mojej siostrzenicy: Hani, jej mężowi: Stanisławowi, ich dzieciom: Zosi i Tosiowi, oraz mojej pyskatej siostrze Jagience - sadzonkę Domu. Spoczywa w pracowni w pojemniku z wodą. Jest jeszcze malutka. Gdy się zakorzeni i będzie miała rozmiar co najmniej sześcianu o boku: pół metra, włóżcie ją do ziemi i uważajcie na pieski, żeby na Domek nie sikały. Podlewajcie sumiennie, co najmniej raz w tygodniu. Nie częściej. Pilnujcie jak w oka w głowie. Rosnąć będzie bardzo szybko, z całym wyposażeniem, łącznie z wod-kan-ele. Ogrzewać nie musicie. Ciało roślinno - zwierzęce, będzie ciepłe lub zimne, w miarę potrzeb. Gdy przestanie rosnąć, mając odpowiedni rozmiar, możecie zamieszkać. Nie wcześniej, gdyż może się wnerwić. Żartowałem oczywiście. Życzę miłego pobytu z pożytkiem dla wszystkich. Wujek. D P.S. Jeszcze jedno. Jak już będzie całkiem gotowy, to pojawi się napis nad dodatkowymi drzwiami, które wyrosną jak spod ziemi. Treści napisu nie znam. To się okaże. Coś za coś. Sama woda powinna wystarczyć do prawidłowego funkcjonowania. A nawet w czasie suszy, będzie czerpał pokarm z zewsząd wokół. Otoczenie nie powinno ucierpieć, gdyż mam nadzieję, że wszystko zaplanowałem w genach jak trzeba. To znowu ja. Wujek.D Zgodnie z radą wujka dbaliśmy o sadzonkę jak tylko się dało. Prawie codziennie siąpał deszcz a zatem z podlewaniem nie mieliśmy specjalnego kłopotu. W pierwszej fazie wzrastania, dużo ludzi stawało wokół, by popatrzeć, co to za dziwo rośnie. Fakt, niby roślina, ale pewne cechy zwierzęce też miała. Chociażby pomruki, co jakiś czas. No i sam wygląd. Jakby domek jednorodzinny pomniejszyć do rozmiarów walizki. Aczkolwiek w kształcie sześcianu. Kolor trudno było określić. Szaro żółty lub coś w ten deseń. Po jakimś czasie, jak to zwykle bywa, zainteresowanie diametralnie się zmniejszyło. W pewnym sensie było to odludzie. Może dlatego lub też z innych powodów, których się można było z łatwością domyślić. Nie minął miesiąc, a Dom miał rozmiary takie jak trzeba. Normalny budynek jednorodzinny, tyle że parterowy. Wielu ludzi go oglądało z niemałym zaskoczeniem. Takiej budowli jeszcze w swoim życiu nie widzieli. Miał wszystko co trzeba. Drzwi wejściowe, okna a nawet rynny a wszystko zachowane w idealnym sześcianie. Natomiast trudno było określić barwę ścian. Przypominała ludzką skórę, ale nie zupełnie. W dotyku była twarda, z lekka chropowata i dziwnie miękka jednocześnie. Wewnątrz wyglądała podobnie. Podłoga przypominała zwykłe sosnowe deski. Gdy się robiło ciemno, to ściany świeciły przyjemnym blaskiem, ale dało to się wyłączyć, przesuwając delikatnie po ścianie w określonym miejscu. Natomiast naciskając futrynę okna, można je było zamknąć jak kwadratowe oko. Gdy się przez nie patrzyło, to świat na zewnątrz nie był dla nas rozpoznawalny. Tak jakby dom, tylko wtedy patrzył i rozumiał, co widzi. Nie stanowiło to jednak problemu, bo inne, zwykłe okna, też zakwitły i po jakimś czasie, były zupełnie normalnymi. Przynajmniej z wyglądu. Nie sposób opisać wszystkich szczegółów, gdyż za długo by to trwało. Meble mieliśmy normalne. Tak samo kuchenkę elektryczną. Wystarczyło podłączyć do włącznika w ścianie, który wyglądał jak ciemna narośl. Woda z kranów leciała jak trzeba. Miała trochę dziwny smak, ale cóż. Nie aż taki zły. Czyli Wujek dotrzymał słowa. W genach nie namieszał. Żyło się całkiem ładnie i przyjemnie. Jedno nam trochę przeszkadzało. Dom oddychał... jakby czegoś chciał. Co kilka minut to słyszeliśmy. Nie było głośnie, ale trochę niepokojące. Chociaż nie wiedzieliśmy, dlaczego. Pewnej nocy obudziła nas babcia Jagienka. Przyszła do naszego pokoju. Stanęła w progu i powiedziała, że nie może spać, bo ma kłopoty z trawieniem. – Ależ mamo. Na pewno zjadłaś coś nieodpowiedniego. Pójdę do kuchni po tabletkę. Łykniesz i ci przejdzie. – Co mi tu gadasz. Nie ze swoim trawieniem. – Nie ze swoim? A z czyim? – Dom głośno trawi. Słyszę w ścianach. Te szmery nie dają mi spać. A raz nawet pierdnął! Wyobrażacie to sobie? Aż podskoczyłam w łóżku! – Ależ mamo. Wujek napisał, że domek będzie się odżywiał a zatem może puszczać gazy. – Tak mamo. Przypomnij sobie. – Ty mi zięciu filozofi nie wciskaj, boś za młody na swój wiek. No już dobrze. Zatkam uszy czymś. – Świetny pomysł. – Chociaż kochanie... może Dom jest chory... pierwszy raz tak się zachowuje. – Zobaczymy co będzie dalej... mamo, idź się połóż. Przy zatkanych uszach, na pewno zaśniesz. Niestety. Z domem było coś nie tak. Jak się okazało, głośne trawienie to mały problem. Pierwszy raz coś nam podpadło, gdy Zosia i Tosiu przybiegli zdyszani, nie mogąc słów na spokojnie wymówić. – Mamo, tato, jakiś... nie może odkleić ręki od ściany... ale on coś pomalował... tak brzydko... no wiesz... może zazdrościł nam domu... a teraz jęczy i śmiesznie macha drugą. – Uspokójcie się! Kto jęczy? Kto pomalował? – No ten pan... co bazgrał po ścianie... przecież mówimy. Dzieci miały racje. Zobaczyliśmy niecodzienny widok. Facet trzymał dłoń w ścianie nie mogąc jej wyjąć. Jęczał przeraźliwie. Rzeczywiście, pobazgrał ją niemiłosiernie a ona go... złapała? Trudno było w to uwierzyć. Babcia dotknęła tego dziwnego ciała. Dłoń została uwolniona. Może dom rozpoznał swojego mieszkańca. Tylko na moment ujrzeliśmy białe kości. Reszta ciała została w ścianie, która po chwili się zasklepiła i nie został ani ślad. Mimo wszystko chcieliśmy mu pomóc, ale facet po prostu uciekł, krzycząc głośno. Chyba jednak nikomu nic nie powiedział, bo nikt do nas nie przyszedł w tej sprawie. Pewnej nocy słyszeliśmy świszczący oddech i dziwne pojękiwanie. Jednak po jakimś czasie Dom przyszedł do siebie. Byliśmy przekonani, że wszystko wraca do normy. Rzeczywiście tak było. Nie mogliśmy narzekać. Wszystko toczyło się swoim trybem. Praca, dzieci, szkoła, babcia, która przestała narzekać na trawienie. Aż pewnego razu doszliśmy do przekonania, że dom jest po prostu smutny i marnieje w oczach. Dziwne były nasze myśli, ale cóż... tak żeśmy to odczuwali. – Wiesz co kochanie... czas zaprosić okolicznych sąsiadów. – Okolicznych? – No tych najbliższych. Wyprawimy przyjęcie na cześć Domu. Od razu poczuje się lepiej. Taki bardziej wzmocniony. – Wzmocniony psychicznie, chcesz powiedzieć? – Właśnie. – Dom? – Przestań. Wiem jak to brzmi, ale... w nim żyjemy. Coś mu się od nas należy. – W porządku, skarbie. Urządzimy. ```````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````` Słońce chyli się ku zachodowi. Ciepły, przyjemny dzień. Słychać zewsząd wesoły gwar. Nikt nie może narzekać, że przyjęcie jest nieudane. Nie przyszło za dużo sąsiadów z tych samych powodów, co reszta przyszła. Sentymentalno-skoczna muzyka płynie z głośników stojących w kwadratowych oczach. Dom wszystkich obserwuje. Dla niego biesiadnicy wyglądają inaczej. Przywykli do jego wyglądu i do tego kim jest. To dobrze. O to mu właśnie chodziło. Zaraz poczuł się lepiej. A poczuje jeszcze lepiej. To prawda, zaniemógł, lecz radził sobie jakoś. Kiedyś blisko był cmentarz. Wciągnął wszystko co się dało. Woda im trochę nie smakowała. No cóż. Pili swoich. Nie mieli prawa narzekać. Nawet mieszkańców polubił. I polubi jeszcze bardziej. Nagle małe zamieszanie. To znowu dzieci biegną, wrzeszcząc wniebogłosy. – Tam... no... wielka dziura się zrobiła... – Tosiu, jak dziura. – No przecież mówimy – wtrąciła Zosia. – Przy ścianie domu... i tam... – ... ukazało się wejście – dodał Tosiu. – A Zosia jest dziwką? – Dziecko! Co ty gadasz? – Nie jestem żadną dziwką! – Jesteś, bo się dziwiłaś, że widzisz drzwi. – No niech ci będzie... napis też jakby jest... tylko słabo widać jakoś. Wszyscy biegną w tamtym kierunku. Dzieci powiedziały prawdę. Jakby ziemi przy ścianie zabrakło. Nora spadzista potężna, a na końcu drzwi. A nad nimi napis. Tylko nikt nie może go odczytać. Nie wiadomo dlaczego. Ktoś wpada na pomysł. – Wejdźmy do środka. Zobaczymy co tam jest. – Głupiś. To może być niebezpieczne. – Dobra. Ja wejdę pierwszy – odzywa się gospodarz. – Mnie chyba pozna. – Mogłeś się chociaż ogolić. Bo kto wie. – Ha ha. Ale śmieszne. Wnętrze wygląda mało ciekawie, ale znacznych rozmiarów. Z tej strony też jest napis, lecz także nie do odczytania. Charakterystyczną cechą pomieszczenia są małe otworki w suficie. Ściany lekko świecą, tworząc przyjemną, kameralną atmosferę. – Zapraszam serdecznie. Bez obaw możecie wchodzić. Całkiem tu uroczo. Zabierzcie kilka stolików i krzesła i to co zostało do zjedzenia... i picia. – Dlaczego tak dziwnie mówisz? – Jak to dziwnie? Z całego serca zapraszam. Tylko wszystkich chce widzieć... bo jak co, to się pogniewam. – No już dobrze, kochanie. Wchodzimy wszyscy. Kwadratowe oko nadal obserwuje. Dom jest zadowolony. Będzie jak dawniej. Powróci do sił. Znowu wszyscy razem tworzyć będą rodzinną atmosferę. A nawet lepiej. Bo w przyjaźni ze sąsiadami. Na pana Domu udało mu się wpłynąć, by mówił co trzeba. – Mamo! Jak tu fajowo. Prawie jak w bajce. – Oj sąsiedzi. Tylko wam dziękować za takie przyjęcie. – No cóż. Podziękujcie domowi. – Hop, hop, Domku! Dziękujemy pięknie! – Zaśpiewajmy coś. No dalej. – Mały biały domek... – O kurdę... bo przestraszysz nie tylko dom. – Wiecie co. Zróbmy pociąg... i w kółeczko... dylu dylu – Jedzie pociąg z daleka, ani chwili nie czeka... ej Tosiu, co tam grzebiesz? – Bo tu coś po ścianie ścieka. A łaj...ale boli... rączka mi się marszczy. – Cholera! Co się dzieje! – Drzwi się zamknęły. – Z otworów coś leci... to chyba kwas jakiś... albo co gorszego... Słychać już tylko jęki i wrzaski. Ludzie pomału topnieją jak lody na wiosnę. Wchłaniani do ścian i podłogi, krótko wiedzą, że znikają. Wielu jeszcze żyje, widząc krwawe kawałki odpadające od kości, które za chwile robią się miękkie. Powstaje krwawa, gęsta miazga. Słychać mlaskanie i wrzaski. Mała Zosia stoi w kącie. Z przerażenia i bólu nie może ruszyć się z miejsca. Jakimś cudem jeszcze żywa. Jednak za chwilę otwory nad nią się otwierają. W tej samej chwili kwas dotyka jej białych bucików ze śmiesznymi motylkami. Rozpuszcza je w mgnieniu oka. To co wewnątrz, także. Zosia upada na podłogę. W ostatniej chwili życia, dostrzega napis. Może go teraz odczytać: żołądek. * – Słyszałeś ? – Co? – Głośne beknięcie. – Cholera! Co się dzieje! – Drzwi się zamknęły. – Z otworów coś leci... to chyba kwas jakiś... albo co gorszego... Słychać już tylko jęki i wrzaski. Ludzie pomału topnieją jak lody na wiosnę. Wchłaniani do ścian i podłogi, krótko wiedzą, że znikają. Wielu jeszcze żyje, widząc krwawe kawałki odpadające od kości, które za chwile robią się miękkie. Powstaje krwawa, gęsta miazga. Słychać mlaskanie i wrzaski. Mała Zosia stoi w kącie. Z przerażenia i bólu nie może ruszyć się z miejsca. Jakimś cudem jeszcze żywa. Jednak za chwilę otwory nad nią się otwierają. W tej samej chwili kwas dotyka białych bucików ze śmiesznymi motylkami. Rozpuszcza je w mgnieniu oka. To co wewnątrz, także. Zosia upada na podłogę. W ostatniej chwili życia, dostrzega napis. Może go teraz odczytać: żołądek. * – Słyszałeś ? – Co? – Głośne beknięcie.
-
@Nata_Kruk Dzięki:)→Wszystko zależy od spojrzenia na sytuacje. Przecięcie gałęzi od strony pnia, na której ludź siedzi→jest dla człeka→minusem. Taka sama czynność... z drugiej strony→plusem ( bo nie spadnie ) A dla drzewa? No cóż→2 minusy:)→bo mu ''łapkę'' odcięto. Pozdrawiam:)
-
@Nata_Kruk Dzięki:)→Co racja to racja:) Za duża słodycz, może się przeistoczyć w fałszywą nutę, kwaśno – gorzkiego dźwięku:) Pozdrawiam:)
-
na patelni białej swoje myśli smażę gdy się zarumienią co zrobić rozważę choć nie każda tutaj z przekonaniem skwierczy wiele z nich niestety we mnie wciąż się męczy te co wyskoczyły na smażalni łono żarem oczyszczone jest ich całkiem sporo lecz patelnia duża w obszar swój zaprasza ogniem wyzwolone czystą wodą zrasza
-
pomaluj słodkim sokiem stare drzewo ukoisz na wycięciu drogi jabłoń samotna stoi z zapachu uplecie owoce wspomni że była matką dla kwiatów przeistoczenia życia oddała aż nadto dzisiaj gałęzie strudzone zakwitły chwilą ostatnią
-
Pusty Kolor
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Gosława Dzięki:)→Miło mi zaiste:)→Pozdrawiam:) -
Cisza i spokój. Spokój i nadzieja. Niebawem ujrzę coś wspaniałego. Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. A skąd u mnie taka pewność? Bo słyszę dwa serca: moje cichutkie i to drugie głośniejsze. Zapewne jest większe od mojego. A skoro takie ogromne, to zapewne wielką miłość w sobie posiada. Otoczy nią moje mniejsze. Ochroni mnie. Już nie mogę się doczekać, kiedy ujrzę to wszystko, chociaż nie wiem, z czym będę miał do czynienia. Ale cóż to? Spojrzałem na moje stopy. Na każdej widnieje sześć palców. A dłonie mają po cztery. Skąd wiem, że tak nie powinno być? Dlaczego tyle mam świadomości. Przecież nie powinienem cokolwiek wiedzieć. Daleko mi jeszcze do prawdziwego człowieka. A może nie? Zaczynam mieć kołomyjkę w głowie. Wiem na pewno, że ilość palców, to pięć. Na stopach i dłoniach. Zaczynam się bać. Czy to wszystko, co mnie tam czeka, takiego mnie zechce? A może lepiej by było, żebym tutaj pozostał. Bezpieczny. A jeżeli się okaże, że mam więcej defektów, z którymi będę musiał żyć i strasznie się męczyć. A razem ze mną inni. Będę zawadą. Nieprzydatnym chwastem. Ale z drugiej strony, ciągle słyszę to wielkie opiekuńcze serce. Mam wrażenie, że ta miłość jest ogromna. Przezwycięży moją niewłaściwą ilość palców. Pomoże mi znieść wszelkie przeciwności. A nawet potrafi poświęcić coś więcej. A jeżeli nie? Czy mam prawo, zakłócać jej życie, myśląc egoistycznie. A jeżeli umrze przeze mnie? Chociaż gdybym ja był to istotą… no właśnie, co bym uczynił? Co bym wybrał? Które życie? Ale z drugiej strony, czy prawdziwa miłość, która kocha bardziej innych niż siebie, powinna zadawać takie pytania? Jestem coraz bardziej skołowaciały. Nie wiem co myśleć. Niech ma być co będzie. * Widzę słabe światło. Za chwilę ujrzę nowy wspaniały świat. Ale cóż to... Moje maleńkie ciało jest rozrywane. Czuję potworny ból. Jestem w czerwonej gęstej mgle. Części mnie są odgłosem w metalowym kuble na śmieci. Mimo wszystko nie narzekam na swój los. Nie chcę być utrapieniem dla… wielkiego serca. Za bardzo to serce pokochałem.
-
w zaułku listowia wiatr wyje z cicha koralik wspomnień w żelaznym łańcuchu zardzewiałymi płatkami do snu tulony w okowach kolczastych gałęzi kołysany delikatną dłonią drapieżnej tęsknoty z podciętego pnia wypływa żywica ostatniej chwili kapiące życie do czystego strumyczka zmienia czas nadziei nieuniknionym pytaniem co można było lepiej więcej inaczej kolor mieni się barwami w szarości pustych miejsc łódka sensu cumuje przy brzegu na przegniłym sznurku
-
@Konrad Koper Dzięki Wielkie:)) docelowy smutek myśli mych nie zatrwoży z czterech minusów dwa plusy można ułożyć:)) Pozdrawiam.
-
stoisz na progu futryna tak piękna że już czymkolwiek nie zdołasz ozdobić tylko drzwi brakuje wejść możesz lecz nie możesz otworzyć
-
Kolor Wiatru
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Nata_Kruk Dzięki→To też tekst o odejściu, przemijaniu (stąd o kwiatku), sensie istnienia itp:) Oraz wiary, że może kiedyś człek jako wciąż żyw, zgłębi tajemnicę ''koloru wiatru'' Pozdrawiam:) @Frohnixe Dzięki→Za ''nieśmiałą synestezję''→też →Ładne sformułowanie, lecz złożone raczej :) Pozdrawiam:) -
{Prolog} Nagły ruch sprawił, że odrobina białego puchu, poturlała się po metalowym zboczu. >|< W jednej chwili uświadamia sobie, że wybiegnięcie z lasu na pole było najgorszym wyborem, jakiego mógł dokonać. Na co liczy? Że pobiegnie szybciej, zdoła uciec. Przecież wie, że nie ma najmniejszych szans. A jednak nadzieja pcha go do przodu. Byle dalej od przeciwnika. Z tym tylko, że przeciwnik jest coraz bliżej. Na dodatek ma skrzydła. Nadleciał znad drzew, jak tylko go zauważył. Bawi się z nim w kotka i myszkę. A on jest myszką. Szarą i malutką. Miał złudną nadzieję, że na polu będzie łatwiej, bo wiatr dopomógł. Jak bardzo się pomylił. Mógł zostać w lesie. Między drzewami, by go nie dopadł. Nie pomyślał racjonalnie. Pragnie uciekać szybciej, lecz śniegu po kolana. Nie może przyspieszyć a nawet spowalnia bieg. Ma wrażenie zewnętrznej klaustrofobii. Najgorszy jest ten metaliczny szum z tyłu i skrzypiące odgłosy. Zdaje sobie sprawę, że przeciwnik szybuje prawie przy ziemi. Słyszy złowieszcze ocieranie śniegu o metal, kiedy zesuwa się ze skrzydeł. Przecież mógł go dawno dorwać. Widocznie nie chce. Podnieca się uciekającą ofiarą. W głowie układa obraz bestii, którą słyszy za plecami. Rozpiętość skrzydeł około trzech metrów. Składają się z połączonych równoległych sztabek. Sposób zabijania: nadlecieć nad ofiarę, owinąć skrzydłami i przeciąć na pół ostrymi jak brzytwa, szerokimi końcami. Górną połowę jakiś czas dźwigać, nacieszyć się ofiarą, by po chwili wyrzucić jak zwykłego śmiecia. Żadnego szarpania, szatkowania i obdzierania ze skóry. Chodzi tylko o jedno: żeby zabić i mieć z tego satysfakcje. Biegnie coraz wolniej. Czuje zimny pot pod ubraniem. Uciekając, a właściwie idąc, zbliża się do śmierci. Księżyc świeci jasno z tyłu. Widzi cień wielkich skrzydeł. Są bliżej i bliżej. Metaliczny dźwięk jest wprost nie do zniesienia i coraz głośniejszy. Wciąż nie może biec szybciej. A bardzo by chciał. Chociaż wie, że to daremny wysiłek. Sytuacja przypomina: gęsty, lepki sen, przez który stara się przedostać. Śnieg już sięga do połowy ciała. Macha nerwowo rękami. Odpycha się od zimnych kryształków, chce jeszcze przyspieszyć, lecz sił zaczyna brakować. Ciemna, śnieżna mucha na białej muchołapce. Koniec gry. Żelazny motyl wreszcie go dopada. Przepoławia ciało. Echo rozcinanych kości, błąka się wśród drzew. Śnieg nasącza czerwony znak śmierci. W świetle księżyca jest czarna. >|< – Mamo! Spójrz! Jakiego ładnego motylka zrobiłam. Z kolorowej bibułki. Bardzo się starałam. – Właśnie widzę. Śliczny. – Przyduszę go szpilką do poduszki. – Tylko uważaj na rączkę. >|< Ludność wioski budzą o świcie niepokojące dźwięki. Dochodzą z góry. Jakby metaliczny szum. Prawie wszyscy mieszkańcy wkładają ciepłe ubrania i wybiegają na zewnątrz. Inni patrzą przez okna. Jest słoneczna, piękna pogoda. Na tle błękitu nieba dostrzegają lecące obiekty. Przypominają swoim wyglądem wielkie, ciemne motyle. Tyle tylko, że są z żelaza. Zbliżają się bardzo szybko. Metaliczny odgłos jest coraz wyraźniejszy. Obniżają po skosie lot i niespodziewanie atakują. Wielu ludzi nie dobiega do swoich domów. Napastnicy nadlatują nad ofiary i robią to co zwykle. Przecinają skrzydłami na pół. Po krótkim czasie ulica jest pełna parujących szczątków, strzępków ubrań i niespełnionych marzeń. Na białym śniegu przypominają czerwone, rozłożyste maki. W innym miejscu, na zamarzniętym jeziorze, trzy motyle okrążyły ofiarę. Warują przy ziemi jak krwiożercze drapieżniki. Przesuwają się wzdłuż okręgu, raz na lewo, raz na prawo, uderzając skrzydłami o lód. Człowiek nie ma szans na przeżycie. Kobieta biegnie z dziewczynką na rękach. Czują z tyłu podmuch o intensywnym zapachu żelaza oraz metaliczne brzęczenie. Za chwilę bestia jest nad nimi. Przepoławia ciało szybko i sprawnie. Słychać dźwięk przecinanych kości. Dziewczynka zostaje wewnątrz podwiniętych skrzydeł z górna połową matki. Motyl szybuje z wyciekającym strumyczkiem. Po kilkunastu sekundach zawartość zostaje wyrzucona. Dziecko spadając nadziewa się na szpikulec płotu. Krew ścieka po sopelkach lodu. Wiele ludzi wsiada do samochodów. Nie myślą racjonalnie. Są miażdżeni i przecinani wewnątrz. Odgłosy ocierania metalu o metal nie należą do przyjemnych. Tym bardziej, że są to ostatnie, jakie w życiu słyszą. Niektórzy biegną na dach. Nie wiadomo dlaczego. Panika robi swoje. W takich sytuacjach rzadko kto myśli racjonalnie. Motyle spychają ludzi z oblodzonych powierzchni. Inne ich łapią skrzydłami. Wiele części zlatuje na ziemię niczym szkarłatne truskawki do bitej śmietany. Dla atakujących jest to po prostu mordercza zabawa, kryjąca w sobie znamiona zemsty. Ktoś wisi na rękach trzymając się rynny. Podfruwa jeden z motyli i je odcina. Spadającego, gonią cienkie stróżki własnej krwi, cieknące z kikutów. Motyle szybują bardzo nisko. Rozbryzgują krwisty śnieg, odrzucając ludzkie szczątki na boki. Są też inne, dużo mniejsze. W przeciwieństwie do wielkich, te, oprócz ostrych krawędzi skrzydeł, mają dodatkowo sześć cienkich nóg ostro zakończonych. Do patroszenia ofiar i przemiany ich w durszlaki. Wlatują przez okna do mieszkań, rozbijając szyby i niszcząc futryny. Sieją spustoszenie wewnątrz. Wszystkie są niesamowicie szybkie, silne i bardzo wytrzymałe. Potrafią odciąć bokiem skrzydeł ludzkie głowy. Zewsząd słychać przerażone wrzaski. Mieszają się ze wszechobecnym metalicznym zgrzytem. Ludzie mają wrażenie, że znaleźli się pod atakującą, metalową wiatą. Wiele motyli obija się o inne. Potworny hałas jest nie do zniesienia. To coś więcej niż żelazo, gdyż kryje w sobie cząsteczki nienawiści i czystego zła. Wtem atak się urywa. Odlatują tak samo szybko i niespodziewanie, jak przyleciały. >|< Ludzie zaczynają debatować: w jaki sposób pokonać takiego wroga. Nic na nich nie działa. To jeszcze nie te czasy wymyślnych śmiercionośnych broni. Tym bardziej wszystkich dziwi, skąd się nagle te stworzenia wzięły. Nagle pewien starzec przypomina sobie, że właśnie w tym miejscu dawno temu wymordowano wiele niewinnych istnień i zostawiono zwłoki na wierzchu na pożarcie dzikim bestiom. Zgromadzeni przypuszczają, że być może są to dusze tych nieszczęsnych ofiar. Słowa: przepraszam, nie zostały nigdy wypowiedziane po tych, co przyszli po nich. – Posłuchajcie! Należy ułożyć na śniegu napis: przepraszamy za to, że nasi was wtedy zabili. – To banał w najczystszej postaci. Wierzycie, że zadziała? – A cóż nam pozostało. Układajmy. Na pustym polu ułożono napis, z czego się tylko dało. Zakończono wieczorem. Wzmocniono okna i drzwi. Mało kto spał tej nocy. O świcie nadlatują. Lecz o dziwo prawie od razu zauważają wiadomość. Krążą nad nią, jakby czytały. Temperatura powietrza diametralnie wzrasta. Po chwili zaczyna padać deszcz. Śnieg im nie szkodził, ale woda z nieba, jak najbardziej. Zaczynają rdzewieć w zastraszającym tempie. Na ziemię leci rdzawy gęsty pył. Zakrywa topniejący śnieg. Jest tego bardzo dużo. Nagle z rdzy wyłaniają się białe, zwykłe motyle i szybują w kierunku nieba. Nie wiadomo tylko, co z tym atakującym w nocy. I czy było ich więcej?