Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 766
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. *<#*#>* Miasteczko, o przewrotnej nazwie: ''West and Green,'' leży we wschodniej, mniejszej części, niezupełnie zdziczałego zachodu, a ta umiejscowiona jest w północnym fragmencie, południowej części, leżącej gdzieś miedzy nimi, ale trochę na ukos, po lewej stronie, gdyby spojrzeć od południowego wschodu. A zatem doczłapanie do celu, na koniu w siodle, nie powinno nastręczać trudności. W tej chwili siedzę na suchym czymś, gdyż nośnik kompletu moich danych, też siedzi i odpoczywa. Z prawej strony dostrzegam w porządnej odległości, biegnący dyliżans. Trochę mnie zastanawia, dlaczego nie jedzie, ale słońce praży niemiłosiernie kapelusz, a on moją głowę, a zatem wszystko jasne. Może biegać. Mój wierzchowiec jest czarny, ale ów pojazd jeszcze bardziej. Normalnie tak przeraźliwie czarny, że gdyby goły murzyn biegł obok, to byłby doskonale widoczny na tle pojazdu. *<#*#>* Celem podróży jest Szeryf. Niestety nieczynny. Został wysadzony w Wielkim Wybuchu Dynamitu, w okolicznościach nieznanych, natomiast doskonale usłyszanych. Mieszkańcy popadli w marazm po tak dotkliwej stracie. Powiadomili mnie o tym: gołębiem latającym, tam gdzie sobie życzyli, żywiąc nadzieję, że jakoś temu zaradzę. Chodzą słuchy, iż Szeryfa wysadził jego kolega: Indianin, któremu podobno - niekoniecznie świętej pamięci - zbałamucił żonę. Po robocie, ów czerwonoskóry przyjął imię: Milczący w Mowie, gdyż huk go ogłuszył a wybuch tak przestraszył, że zaniemówił. Tak czy siak, postanowiono zbudować Zacnym Zwłokom, jeszcze bardziej zacny pomnik. Jedynym dostępnym budulcem, którego można było uformować w nieboszczyka, okazał się: piasek. W końcu pomnik usypano, ale wciąż wiatr rozwiewał. Obudowano zatem monument, wszechobecną drewnianą wiatą i wyrąbano drzwi zamykane na klucz. Przy drzwiach siedzi teraz Babcia Pomnikowa i pobiera opłatę, od kuknięcia do wewnątrz. Wielu z łezką w oku, płaci i kuka. Oddanie hołdu jest gratis. *<#*#>* To co przeczytałem na gołębiu, zatrwożyło mnie wielce. Dlatego jadę do miasteczka. Dowiedziałem się, że już od dłuższego czasu, biedni mieszkańcy, ślęczą obok wiaty o chlebie i wodzie, terroryzowani przez Małomównego Zamachowca. A właściwie nic nie mówi. Jest teraz cichy, niepokorny i zawzięty. Podobno zamiast brody rośnie mu zemsta. Tubylcy nie chcą się cofnąć i zrobić przejście, by mógł na spokojnie wejść pod wiatę, włożyć dynamit i wysadzić podobiznę tego, co mu rogi przyprawił. No wreszcie jestem w miasteczku. Jedyna ulica opustoszała, gdyż wszyscy są zgromadzeni w newralgicznym miejscu. Widzą mnie i machają na powitanie. Cichy Zamachowiec mi nie kiwa, bo stoi do mnie tyłem. Obawiam się jednak, że gdyby nawet stał przodem, to i tak by nie pokiwał. Podchodzę całkiem blisko. Słyszę rozmowy: – Czy nie widzisz, że Milczący w Mowie coś prawi? – Widzę, ale nie słyszę. – Głupiś. Mówi do nas ręką. Na migi nam grozi. – Czy ktoś zna migowy. – Ja znam, ale na dwie. Mogę zapytać. – Na dwie ręce nie odpowie, bo by musiał rewolwer odłożyć. – To skąd mamy wiedzieć czego chce? – Szpaleru między nami. To chyba jasne. – W dupie będzie miał szpaler. Pomnik dla nas świętością. Nie pozwolimy rozpizdrzyć członków Kochanego Szeryfa. – Że też musieliśmy trafić na takiego terrorystę. – Nie jego wina, że się wtedy przestraszył. – Głupiś. Jeszcze go bronisz. – Babcie ktoś zawiadomi. Pomoże nam. – Chyba nie pomnikową? – A gdzie tam. Mam na myśli: Bazorewolkę. Zapomniałeś? – Znaczy: Babcię Zombie Z Rewolwerem. – Właśnie. – A to co innego. W ten sposób wszedłem w temat, nie dochodząc do słowa. Wredny Milmo mnie nie widzi. Miarkuję sam ze siebie, że mam pójść po kogo trzeba. Stoję na przytulnym cmentarzu. Przy jednym z grobów z furtką na wierzchu, widzę tabliczkę: ''Tu mieszkam. Budzić tylko w nagłej potrzebie, niecierpiącej zwłoki'' Babcia po chwili wychodzi. Trochę zaspana i rozłożona, ale gotowa bronić swoich współplemieńców. Wygląda normalnie, gdyby nie liczyć, odpadającego tu i ówdzie ciała. Trzyma w kościstej ręce prawdziwy rewolwer. Podobno ma dziwne właściwości. O nic nie pytam. Szczerze mówiąc, czuję się trochę nieswojo i czuję coś poza tym. Nagle słyszę pytanie: – Chłopcze! Czy ty wiesz, z kim masz do czynienia? – Oczywiście. – To znaczy gówno wiesz. Milczę przez całą drogę, zdegustowany niekulturalnym zachowaniem. Do kurwy nędzy! Nie przywykłem do takiej wulgarnej mowy! Podchodzimy od tyłu. Milmo nadal ręką nadaje, a zniewoleni słuchacze są wnerwieni, bo nie wiedzą: co. Jesteśmy bliżej i bliżej. Nagle zamachowiec, jakby poczuł pismo nosem. Odwraca się w naszym kierunku. W tym samym momencie, wszyscy jesteśmy świadkami nagłego zjawiska - odzyskania mowy i słuchu. Zaczyna wrzeszczeć ze zdziwienia... lub szoku doznał. Reszta wokół zaniemówiła z wrażenia, łącznie ze mną. Rewolwer leży na ziemi, a laski spod koszuli wyleciały i leżą nieużyte. Słyszę głos jak zza grobu: – Wnuczku! To ty? Na prawdę? Babcia zaraz cię przytuli. – Babciu! Ty żyjesz? – Nie wnuczku. Nie żyję. Ale teraz tak. – Babciu, nie czyń sobie ambarasu z przytulaniem. Białą koszulę mam na sobie i pragnę, by taką pozostała. – To chociaż daj pyska! – Tylko nie to!! Sorry... rozumiesz chyba. Przykleić się mogę! – Nie będziesz wysadzać? Przyrzeknij!! Bo jak co, to cię wszędzie znajdę... i przytulę... i wycałuję i... – Żadnego wysadzania. Przyrzekam. – Masz szczęście łobuzie, że Szeryf był Androidem. Gdyby żywym człowiekiem, to byś skończył na krześle elektrycznym. – Babciu. Będę wypasać bydło. Zapracuje pieniążki. Odkupię im Szeryfa. Na wyprzedaży... – Na żadnej wyprzedaży - zagrzmiał zgromadzony tłum. – No dobra. Nie na wyprzedaży. A na raty mogę? Sielankę spotkania po latach przerywa jęczenie. A właściwie zdanie: – Jeszcze tych brakowało do pełni szczęścia. Dostrzegamy ciemną plamę na horyzoncie. Też się domyślam, co to takiego. Tym razem widzę, że naprawdę jedzie a nie biegnie. To Czarny Dyliżans. Zbliża się samoczynnie, w obłokach żółtego pyłu. Zdaje się falować w gorącym powietrzu. Wszyscy stoimy jak zaczarowani. Coś jest w tym widoku, hipnotyzującego. Słońce zaczyna zachodzić. Czerń dokładnie widać, na tle czerwonawej tarczy. Po krótkim czasie oczekiwania, pojazd przystaje na środku ulicy. Tylko Bazorewolka się dziwnie uśmiecha. Ciekawe co wymyślą tym razem. Czarne jak smoła drzwi, otwierają się z przeraźliwym skrzypieniem. W kompletnej ciszy, brzmi to jak zepsute dzwony. Po chwili zauważamy, że coś wystaje z dyliżansu. Nagle ni stąd ni zowąd, wyskakują z wnętrza: dwa niewielkie, czerwonawe kościotrupki z piórkami na czaszkach. Zupełnie gołe i doszczętnie: szczupłe. O razu można zauważyć ich cechę charakterystyczną. Jedynym miejscem cielesnym, są ich tyłki. Tylko to zachowały. Przodu też nie mają. Ludzie zaczynają wrzeszczeć: – O zgrozo! To Pupcio i Dupcio. Tylko nie oni! – A mieliśmy nadzieję... –... że to inne stwory. Te co ostatnio. Nachlali się z nami i spokój. A te głupole nie wiadomo, co wymyślą. – Raczej wiadomo. Biegnijmy do chałup!!! Zupełnie nie wiem, co jest grane. Obawiają się? Czego? Dwóch wesołych, szczupłych facetów? Bazorewolka milczy, z uśmiechem na niecałej twarzy. Wiadomo, swoją nie tkną raczej. Nagle dostrzegam początek kołomyjki. Już wiem, dlaczego tubylcy w strachu. Najbardziej ponuracy i poważni. Pupcio i Dupcio podbiegają do ludzi. A każdego, kogo połechcą piszczelami i piórkami, dostaje ataku śmiechu. Po krótkim czasie słychać zewsząd wszechobecny: rechot. Przypomina to obrady w sejmie, ogromnych żab. Wielu leży na plecach i wierzga nogami w spazmach śmiechu. Niektórzy sikają w spodnie lub na biegnącą suchą trawę. Różnie to wygląda z różnymi. Mnie żaden nie dotknął. Może jestem za obcy. Wole nie wiedzieć, dlaczego. Nagle słychać przeraźliwy wrzask, przechodzący w kulminacyjny rozkaz: ''Dość. Do mnie" Pupcio i Dupcio, lekko pochyleni, ze zwieszonymi piszczelami i smutni tacy, podchodzą do Bazorewolki. Cała reszta przestaje się śmiać. – Posłuchajcie uważnie PD, gdyż powiem tylko raz. Fajnie było przez wiele lat, ale co za dużo, to nie zdrowo. Trza sprawę rozstrzygnąć. W pojedynku. W samo południe, już nie da rady, lecz za chwilę: tak. Między mną a wami dwoma. Czas wam tyłki odstrzelić, a później do grobów, a a, kotki dwa... na wieki. Zrozumiano? – A jak my cię zabijemy, to co? – To się pośmiejecie ze mnie, mówiąc banalnie. Ty będziesz sekundantem! Wysunięta do przodu kość paluchowa, z dyndającym płatkiem skóry, wskazuje znacząco mnie. Mam być sekundantem? W takim czymś? To chyba pierwszy raz w życiu jak dobrze pamiętam. Pojedynek w toku. Jeden rewolwer na dwa. Pupcio i Dupcio nie trafiają. Metalowe Pupki omijają cel. Natomiast dwa pociski Babciowe z jednej lufy, przelatują obok P i D, lecz zaraz zawracają, by rozwalić cielesne tyłki. Doszczętnie. Zostają dwa gołe kościotrupki, trzęsące się z zimna. Zakrywają ze wstydu, kostnymi dłońmi, tylne części. Łzy kapią do miednicy. Babcia bezdotykowo się z nami żegna i odchodzi w kierunku cmentarza. Nieznośni Śmiechbójcy, kroczą posłusznie przed nią, jak baranki na pochmurnym niebie. Klekoczą o wiecznym spoczynku, narzekając na przyszłą: nudę. No ale skoro Babcia mogła... to kto wie. Może kiedyś powrócą. Uśmiechnięci, radośni i przyodziani. Dopiero teraz każdy zerka - niektórzy po cztery razy - widząc rzecz niebywałą. Dyliżans w czasie pojedynku, zamienił się w: karawan. Będzie jak znalazł, gdyby co. Niestety. Właśnie przeistacza się w ogromny tort w kształcie: kosy. Leży teraz na środku ulicy, zapraszając na poczęstunek. Ludzie głodni, to biegną. Kilku wstępuje po instrumenty muzyczne. Inni wywlekają dechy i kładą parkiet. Jeszcze inni zakładają kapelusze, ostrogi i butelki. Jednym słowem: uczta, tańce, przy skocznej, wesołej muzyce. Nie biorę w tym udziału, bo coś przeczuwam. Zgadłem. Ludzie przeistaczają się w bardzo wesołe zombie. Rozśmieszają siebie nawzajem, do upadłego. Wsiadam na konia i czym prędzej znikam z miasteczka: ''West and Green''. *<#*#>* W tym miejscu powinno być jakieś zaskakujące zakończenie. Nic z tego. Dosyć mam wrażeń na dzisiaj. A jestem autorem tej opowiastki.
  2. smukła powabna świeca napalony knot umoczeniem mąci drżącą lepkość złoty płomień zesuwa się miękko ciepło obrzeżu choć twarde okala gorącą wilgotność gdzie nadpalony żar wżera się wgłębienie chłonie wrzący blask w płynności szczytuje gorącem tryska rozkosz odczuwa po woskowych udach spływa lepkie kropelki brzdęk brzdęk na podstawek spocone całe a tam u góry okopcony sufit niebem knot wilgotny tylko ognik zbłąkany na czubku w potrzebie dmuch duch kończy dzieło jeno dym został zapach aż świeczkę pogięło wysokość mniejsza na stole zapałka śni o początku na boku pudełka
  3. Krzesło Elektryczne Krzesło elektryczne lśni czystością. Nic dziwnego. Spodziewa się gościa na swoim siedzisku. Metalowe opaski czekają cierpliwie na wkładki. Razem z nimi: wilgotna gąbka i przewodząca obręcz. Tudzież gryzaczek, by nie skaleczyć delikatnego języka. Skazaniec podchodzi spokojnie. Na rozmarzonej twarzy, próżno doszukiwać się oznak lęku. Ma jeszcze nadzieję. Siada na krzesełku, kładąc ręce na poręczach. Tak go uczono w czasie symulacji wykonania wyroku. Zawsze był pojętnym uczniem. – Masz ostatnie życzenie? – Nie. – Pytanie? – Tak. – Słucham. – Jest tu moja rodzina? – Za ścianą. Blisko ciebie. – Mogę umierać spokojnie. Gdy wtedy zaprosiłem, nie przyszli. Jednak sumienie ich ruszyło. – A na co ich zaprosiłeś? – Na grilla. Masło Mówią na mnie: głupek. Nie gniewam się. Niech sobie gadają. Mam przyjaciela, na którego mogę liczyć. Często powtarza: ''Jestem szczęśliwy jak mogę komuś pomóc. Przez to w życiu idzie mi jak po maśle''. Bardzo mnie cieszy jego szczęście. Czuję się wtedy mniej głupi. Dzwoni do mnie. Wyczuwam w jego głosie: smutek i zmartwienie. Zapraszam go do siebie. Część podłogi smaruję żółtym tłuszczem. Gdy przychodzi, to się przewraca, uderza głową o kant i umiera. A przecież chciałem jak najlepiej. Biorę udział w pogrzebie. Przestaję płakać, gdyż moją twarz rozpromienia uśmiech. Przyjaciel znowu szczęśliwy. Trumna wsuwa się do grobu jak po maśle.
  4. Gdybytosie ––//–– gdyby ryba wyszła z wody by nauczyć się dychania to by wiedzy coś łyknęła lecz by zdechła zapomniana gdyby kózka nie skakała przez przeszkody większe od niej to by nadal bodła życie i biegała se swobodnie gdyby wierzyć swoim racjom tak zupełnie bezkrytycznie to by w końcu człowiek zaczął żyć jak głupek tak faktycznie gdyby ślepo wierzyć słowom i we wszystko co wmówione to by człowiek bez płomieni miałby ego spopielone gdyby siedzieć na sedesie myśleć tylko o gówienkach to by w końcu rozum w tyłku a nie w głowie się pałętał gdyby bałwan razem z wiatrem tam na morzu żyli w zgodzie to być może nie tak wielki byłby na dnie statków korzec gdyby siedzieć na płomieniu żeby rozum oświeciło to by prędzej jajka ścięło niż rozumu nam przybyło gdyby bliźni wciąż miłował naturalnie bliźnich swoich to być może świat by zyskał a tak wszystko się pie… ści? :)
  5. Sylwester_Lasota→Dzięki:)) →Też Do siego Roku życzę:)→Pozdrawiam:)
  6. Pomysł na motywach tekstu→Rzeka i Most ~~~//~~~ Dziewczynka bawi się ukochaną Lalką. Zakłada jej nową sukienkę, a następnie rozczesuje włosy. Głaszcze ją po pyzatej buzi i co chwila przytula. Jest taka szczęśliwa, że może obdarzyć radością swoją podopieczną. Zupełnie przypadkowo, rani swoją rączkę o wystającą spinkę, będącą w złotych, delikatnych pasemkach. – Lalko kochana. Jak mogłaś to uczynić. Sprawić ból mojemu sercu. Tak się o Ciebie troszczę a ty za moją miłość, ofiarowujesz mi cierpienie? – Ale ja nie chciałam. Naprawdę. – Chyba wiesz, co muszę teraz zrobić? Sama mnie do tego zmusiłaś. Miej pretensje do samej siebie. Odrywa Lalce głowę, rzuca na podłogę i rozdeptuje nóżką. * To co zrobiła oskarżona, jest godne: pogardy i potępienia, w największym możliwym stopniu. Pozbawiając życia Lalkę, wykazała się daleko idącą bezdusznością, zapominając nawet o słowie: przepraszam. Ponadto skazała na cierpienie pozostałe zabawki, które widziały ten niecny postępek, co się może odbić traumą, na całym ich dalszym życiu. Ten potworny, haniebny czyn, w żadnym stopniu nie wykazuje: najmniejszych znamion zbrodni w afekcie, gdyż po incydencie ukłucia, rozmawiała chwilę z ofiarą, a po jego dokonaniu, z cała świadomością rozgniotła urwaną głowę: stopą, schowaną dla niepoznaki w bucie. Biorąc pod uwagę wyżej wymienione aspekty oraz nie znajdując w tym wszystkim, żadnych okoliczności łagodzących, skazuję tu obecną oskarżoną na: dożywotnie dręczące sumienie. * Dziewczynka bierze Pana Sędziego i rozrywa kleiste ciało na strzępy. Z powstałych szczątków robi kulkę. Rozwałkowuje ją raczkami na śmiesznego, długiego węża, którego dzieli na osiem części. Każdą formuje na kształt literki. Układa w odpowiedniej kolejności i wewnętrznie uspokojona, czyta głośno i wyraźnie werdykt, który brzmi: niewinna. Po chwili zgarnia wszystko w jedno miejsce i lepi Pana Sędziego. Bierze następną Lalkę i z czułością rozczesuje jej włosy.
  7. ~~~//~~~ o rok ze mnie starszy dziad fajerwerków widzę błyski cieszy się dziś cały świat roześmiane człecze pyski tylko jakaś dziwna baba nie chce już starego dziada pierdziel jesteś niepotrzebny ja wyłażę dziś z kołyski ty poprzednim jesteś rokiem noworoczną ja panienką nie wiadomo jaką będę póki co przyszłością piękną *~* mądrze prawisz mi staremu pięknaś cudna dusza harda młoda gibka przy nadziei jak fajerwek lub petarda że ten nowy coś odmieni głośno błyskasz aż mi stoi przed oczami ten miniony kiedyś tobie ktoś zanuci wybacz dziad ja zamyślony roczek minął ma panienko już następny się wtranżala trzeba robić wolne prędko a my z czasem przeminięci stary pryk i ty staruszko wyciągniemy spróchniałego za przeszłości łapiąc uszko robiąc miejsce dla nowego no to roku wam życzymy aż lepszego i do siego
  8. Błękit rozmywa zimną poświatę popołudnia. Tarcza słońca, rozsyła jako takie ciepło do okolicznych krzewów. Dwa stojące drzewa, też korzystają z ogrzewających promieni. Szumią do siebie nawzajem, w niezrozumiałym dla innych języku. Przytulone gałęziami, chcą tak pozostać jak najdłużej, na ile to jeszcze możliwe. Okoliczny strumień płynie w oddali. Słyszą jednostajny szum, krystalicznie czystej wody. Tuli wspomnienia w migoczącej toni. Odpływają na zawsze, by już nigdy nie powrócić. A jeżeli już, to nie dla wszystkich. Z nieba szybują srebrne gwiazdki. Siadają na ich koronach, niczym małe wróżki. Świecą jasno, lecz na jednym pomału gasną. Konary ogarnia dziwna niepokojąca ciemność. Niedaleko stoi dziecięca huśtawka. Miarowe kołysanie w porywach wiatru, jest dla tych dwóch drzew, radosne i smutne zarazem. Radosne, gdyż przypomina wahadło zegara, który jeszcze dla nich wspólny czas odmierza. Smutne, bo wiedzą, że dla jednego z nich, ruch huśtawki ustanie niebawem na zawsze i nawet najsilniejszy wiatr, nie będzie ją wstanie rozhuśtać. A zatem trwają we wzajemnym przytuleniu. Cieszy ich każda chwila bo każda może się okazać ostatnią. Czekają na nieuchronne lecz nie chcą w to uwierzyć. Nawet najlżejszym kołysaniem ich naturalnych myśli. Jedno z nich jest chore. Zniszczone wnętrze, nie ma już w sobie dużo życia. Tylko obecność tego drugiego, dodaje otuchy tak wielkiej, że siłą woli jakoś stoi, oparte wiarą o miłość. Łączyła ich nierozerwalna nić, niczym długa cienka gałązka, lecz wytrzymała jak konary dębu. Teraz jest słaba i wątła. W końcu zaczyna pękać. Prawie że słyszą złowieszcze trzaski. W końcu nie wytrzymuje naporu tego czegoś, na które owe drzewa już wpływu nie mają. W strumieniu gaśnie wiele wspomnień. Ruch huśtawki ustaje zupełnie. Na schorowanym drzewie, wszystkie gwiazdki gasną. Zostaje popiół minionych chwil. Jest smutne, bo wszystko się skończyło i zarazem szczęśliwe, bo miało co się skończyć. O świcie stoi już tylko jedno drzewo. Drugie, oparte o wspomnienia, złamało się na zawsze. Wichura dopomogła przeznaczeniu. * Przyszli ludzie. Wiele gałęzi, było nadal zaplątanych w te drugie. Trzeba je było siłą rozdzielać. Zdrowe sprawiało wrażenie, że nie chce je wypuścić ze swoich objęć. Aż w końcu siłą rozdzielono splątaną miłość. Zdrowe też ucierpiało. Odgłos piły łańcuchowej stał się odgłosem śmierci. Wióry niczym drewniana krew, wyciekały ze słojów. Szczątki martwego drzewa wywieziono w nieznane. W kierunku innego świata.
  9. –––//––– ⭐️? Życzenia Noworoczne?⭐️ Życzyłbym Wam tego o czym Każda i Każdy marzy nawet ciut ładniej bym się odważył nie głupoty dziwactwa lub pokrakę durne pisanie na wskroś byle jakie lecz po co laurki piękne wszak dla każdego co innego szczęściem a zatem truć wam w tej kwestii głów nie trzeba sami sobie złóżcie życzenia przydatne piękne całe by też bliźni skorzystali których kochacie lubicie lub bardzo wcale nie dla innych wredne ode mnie wiem to trudne troszeczkę lecz przyjmijcie pókim żyw jeszcze
  10. @Sekret Dzięki:)→Jeżeli o kwestię ''afirmacji''→to czasami lubię tak →kontrastowo. Zresztą w ogóle nie lubię siedzieć w ''ramce''' Tu są wersy nierówne. Jak trochę chaosu w życiu. Ale bardziej równe, też mi się udają:)) Tak czy siak→Dzięki za komet→i wiele dobrego w 2020r życzę. I w pozostałych:)→Pozdrawiam:)
  11. Ciepła poświata promieni w ogrodzie, rozkwita nieustannie. W oczku wodnym czas nie płynie. Pod błękitnym sklepieniem jabłonie i czereśnie oczekiwaniem malują korony. Wiatr unosi pszczoły w kolorze pyłku i miodu. Barwne krople niczym ćmy stukają o krawędzie brzasku. Lecących gęsi szybowanie tworzy klucz wiolinowy. Nasiona dźwięku pieszczą kwiaty brzmieniem nadchodzących chwil. Skowronek o poranku zdejmuje ze skrzydeł krwawe ciernie. Frunie wysoko przeistoczony w kierunku swojej pieśni. Bielą się w kłosach początki chleba. Czas znowu płynie. Poza horyzont pojmowania. Róże kolcami nie zdołały go zatrzymać. Źródło tajemnic oddało cząstkę ziemi. By z dwóch części ogrodu przeminęła jedna. ?
  12. @Dag Dzięki Wielkie za pozytywną rekomendacje książki. Nie omieszkam przeczytać:) No tak... natura nie myśli, ale swój ''rozum'' ma.? ???→Pozdrawiam:)
  13. Kochana Agni, Bogini Wszystkiego Co Najlepsze, Opiekunko Ludu Swego. To znowu ja, twój grzeszny, ale jakże miłujący Twoją osobę poddany, ośmiela się do Ciebie ponownie pisać w nadziei, że gdy ów list przeczytawszy, wspomnisz chociaż przez chwilę: list poprzedni. Wybacz mi w swojej łaskawości tą nieszczęsną dechę, o której na końcowym skraju kartki tak twardo zaznaczyłem. Mniemam, że nie zrobiłaś sobie żadnej krzywdy jej ewentualnym dociśnięciem, Twoich delikatnych, jak tchnienie wiosny, dłoni. Ja czasami tak mam, że sam nie wiem co czynię. A jeżeli nawet, to nie zawsze ludzkość się tym cieszy. A na pewno nie tak, jakbym tego oczekiwał. Droga Agni, Kapłanko Tego Co Piękne Będzie, pozwól, że dalszy ciąg listu tego zacznę od miejsca, w którym przerwać musiałem, by nie nadwerężać Twojej Boskiej Cierpliwości, wysyłając Tobie cholernie długaśną czytankę. Przebacz mi owe słowo nielicujące z widokiem ślicznym Twoim, ale chciałem jeno zaznaczyć, o co mi tak naprawdę z tym krótkim listem chodziło. Teraz już obiecuję, że pisać zaczynam od miejsca, w którym z brudnopisu przestałem ściągać. A zatem wyobraź sobie Agni Zaznanego Pokoju, że mnie raczyłaś odwiedzić w moich skromnych progach i przebywając tam nadal, ani myślisz stamtąd wyjść. A ja z tego powodu jestem w siódmym niebie, chociaż tak naprawdę w dziesiątym lub nawet w jedenastym, przy Tobie. Gdybyś miała akurat nieokiełzany humor, o Agni Na wierzchu z Uśmiechem, to byś mi zaśpiewała piosenkę o trawce, a ja w tym czasie tej trawki, bym rzeczywiście migiem nazrywał. No chyba, żeby mnie kozy uprzedziły zjadając dawno wszystko. Nie przejmuj się tymi zwierzątkami. One nawet nie wiedzą o Twoim istnieniu. Z wyjątkiem rzecz jasna sytuacji, kiedy Twoje boskie ciało, domaga się koziny. Wtedy wiedzą, ale zaszczytem jest dla nich, przebywanie w Twoich boskich trzewiach. Wybacz o Agni Słodka, ale są to słowa z głębi serca mego płynące, znowu dla Ciebie i tylko dla Ciebie. Pani Kolebko Zatroskanych Nosów, to prawda, że u mnie ino mucha nie zdechnie, ale przecież wiadomą jest rzeczą, że bogowie nie ludzkim pokarmem się żywią, jeno zgoła innym, ale zapewne nie takim, co w mojej skromnej izbie znaleźć można, jeżeli inne owady pierwej wszystkiego nie wtranżolą. Pni, Bogini Ty Moja, Twoje istnienie, straszną radochę mi sprawia i radości wszelakie w umyśle rozbudza. Jeżeli mogę – o wybacz – coś Ci radzić – oczywiście pomylenie mych oczu to być może – to wystrzegaj się tych bogów, małą literą pisanych, co to niby nie zauważają i sytuacje starają stwarzać się taką, żebyś Ty o Pani satysfakcje odczuwała, że Tobie, ino Tobie udało się oplątać jego pseudonadzwyczajną osobę i żeby on, mógłby Ci łaskę wyświadczyć, zauważając zdawkowo istnienie Twoje, mają Ciebie w łapach swoich.Pani Agni Nie Moja, gdyby takie okoliczności szczęśliwe mimo wszystko dla Ciebie były, to przynajmniej bądź nadal Boginią i nie za byle przymilanie i cwanych oczu spojrzenie, swoje ciało i duszę racz oddawać.Nie pomyśl sobie o Pani, że ja skromny na wskroś człowiek, uważam w zadufaniu swoim, że stado rozumów pojadłem, tylko prawdziwymi osądami otoczenie otulając. Wiem o Tobie za mało i nigdy nie będę wiedział wszystkiego, więc nie mogę, o Pani, tak do szpiku kości Cię osądzić i takiego prawa zaiste nie odczuwam. Zechciej wybaczyć moją śmiałość i w swojej łaskawości, wysłuchaj albo raczej przeczytaj, co dla Ciebie nadal napisałem. Agni, Pani Zielonego Koloru, mógłbym Cię obdarzyć tak wielką miłością, żebyś się pod nią ugięła jak staruszka niosąca chrust, z lasu Twego. Bardzo ale to bardzo, pragnąłbym być tym chrustem, leżącym na Ciebie. A gdybyś o Pani nie zdołała udźwignąć tego ciężaru, to byś zamówiła dźwig, który jest obecnie używany do wznoszenia Twojego Przyszłego grobowca, jakżesz wspaniałego, bo na miarę Twoich czynów. No chyba, że będziesz żyła wiecznie, po jakimś czasie nudząc się okropnie. Szczerze mówiąc, nie radzę Ci tego. O Bogini, nie zrozum mnie źle. Nie pragnę Twojej śmierci ino życia. Chciałem jedynie nadmienić, o Pani Ukryta w Moich Snach, że piękny olśniewający grobowiec, powinien być wyrazem prawdziwego szacunku i uwielbienia, do leżących tam doczesnych szczątków, a nie sposobem, do okazania przepychu i bogactwa wszelkiego. To już lepiej rozebrać i biednym rozdać, by sobie chałupy pobudowali. Z całych sił swoich pragnę być Twoim grobowcem za życia Twego, którego kamienie i posągi, miłością moją były by nasycone, jak gąbka wodą. Tyś mądra, Ty mnie zrozumiesz. Tak potrafisz pięknie przemawiać i urzekać innych, swoją zacną osobą.Nie przejmuj się Królowo Szarych Swetrów, rzadko komu udaje się, ażeby swoją osobowość, zgodnie z prawdą ocenić. A jeszcze zważ na to: z którą prawdą? A poza tym, o Pani Przytulnego Pokoju, prawie każdy człowiek chce widzieć bliską mu osobę, taka jaką w świadomości swojej sobie wyobraża. A na takim rozumowaniu, to przejechać się można i w ścianę walnąć, marnując członki swoje.Agni Bogini Żyworódek Jeziorowych, lepiej być troszeczkę gorszym a prawdziwym w osobowości swojej, niż troszeczkę niby lepszym, a biczem obłudy życie trzaskać, niewinne echo do działania zmuszając. Kiedy Ty coś powiesz, o Agni Zakazana Piosenko Moja, to wiesz co kiedy komuś powiedzieć, co radość sprawi, jakim językiem do niego przemówić, żeby był przekonany, że jego zainteresowania, Ciebie w takim samym stopniu, ciekawić raczą. Wiem Bogini Wspólnoty Ludzkiej, że unikasz jak ognia tematów, które nie bardzo leżą w twojej boskiej naturze, niewygodnymi dla Ciebie będąc. Jesteś jednak tak wspaniała, tak w tej sprawie ludzka, że w swojej dobroci i szlachetności, nie chcąc skłamać, całej prawdy powiedzieć, przykrości sprawić, serca zranić lub niezrozumienia się obawiając, wolisz milczeć jak na Boginię przystało. Wiadomo jest Twoim poddanym, że kiedy Bogini milczy, to milczy, a kiedy milczy nadal, to Bogini wie lub nie wie, albo – o wybacz – wie niedokładnie. Możesz sobie oczywiście pomyśleć Królowo Spłoszonych Umysłów, że te wszelkie moje działania wobec Twojej Pięknej Osoby, służą ino temu, by Ciebie, o Pani, do mnie jeszcze bardziej przyzwyczaić, żebym miał nadzieję na pewną wdzięczność i żebyś mi nie umknęła w dal mroczną siną.Agni Niezmywalna z Serca Mego, miałabyś oczywiście racje, gdybyś coś do mnie odczuwała, co prawdą w istocie nie było, nie jest i być nie zechce.Oczywiście mógłbym Tobie o Pani, przedstawiać świat w kolorach: obleśnych, ciemnych, okrutnych i mściwych, żebyś się wszystkiego bała i żebym mógł mieć nadzieje, że spłoszona wpadniesz w ręce moje, jak to pisklę zlęknione. No nie Pani, co ja tu chrzanię. Czego lub kogo ma się bać taka Odważna Bogini. Wybacz mi te słowa niestosowne, głupotą bez realnego myślenia napędzone. A poza tym, o Pani Niezwykła w Swej Zwyczajności, Ty jesteś Boginią, a ja jeno prochem żyjącym marnym, więc wyobraź sobie ten straszny mezalians, jaki by zaistniał, gdyby Ciebie o Pani i mnie, połączyły zwyczajne stosunki międzyludzkie. Tylko trąby jerychońskie zdołały by zagłuszyć tą wspaniałą miłość, jaką Ciebie obdarzam. Problem w tym, skąd je wziąć. Jestem za uczciwy, żeby je ukraść, a za biedny, żeby złodziejom zapłacić raczył. Znowu Cię proszę o przebaczenie, ale ino przyjaciel prawdę wyłuszczy, a wróg jedynie tanim pochlebstwem otumani. Nigdy nie będę mieć sposobności, by mą miłość do Ciebie udowodnić czynem swoim. Nigdy nie stanę się tą rzeką, w której Ty się zanurzysz, jak ryba jakaś lub inne stworzenie wodne.Tak sobie pozwoliłem pomyśleć, że miłości nie powinno się jednak udowadniać, lecz raczej ją wspólnie tworzyć. Udowadnianie odebrało by wszelki sens i zniknięcia zaufania, było by przyczyną. Tak bardzo uwielbiam Twoją Kalejdoskopową osobowość, Twoje boskie ucieleśnienie, Twój głos, Twoje oczy, usta i całą Twoją resztę, którą masz schowaną, nie dla widoku mego.Muszę, pragnę i chcę być taki wobec Ciebie a nie inny o Pani Mego Serca Pozytywna Rozdarczyni.Wiem co byś mi radziła, gdybyś miała po temu okazją. Poszukaj sobie głupolu inną wybrankę serduszka swego i pokochaj ją tak soczyście, jak mnie pokochałeś… czemu się akurat nie dziwię, bo moje wdzięki i ego szerokie, są jak rzeka o której wspomniałeś.Agni Ukochana Wyjęta z Moich Snów, nawet gdyby tak się stało i byłbym szczęśliwy, to obawiam się, że nigdy nie podołam wytłumić w sobie, Twojego istnienia, mając jednocześnie świadomość, że już na zawsze pozostaniesz dla mnie w Zamkniętej Świątyni. Semper oddany Nie semper poddany DeDe P.S. Tym razem nie załączyłem kawałka dechy. Papieru starczyło.
  14. @Tom Tom Dzięki:) →Jeżeli chodzi o rymy, to są, ale oddalone i niedokładne, bo takie od jakiegoś czasu polubiłem. 1→wspólnie - dumne 2→konary - cały itd... W ogóle często dziwnie piszę:) Wiele dobrego życzę w A.D.2020r→Pozdrawiam:)
  15. >>> jedno drzewo jest samotne choć w ogromnym lesie stoi inne szumią wszystkie razem swe gałęzie plączą wspólnie na nich ptaszki drą się zacnie by wzajemnie chwalić jajka takie śliczne cudne piękne jak pisanki więc są dumne <<< lecz szanuje ten drzewostan choć nie wiąże swe konary gdzie nie rośnie tam jest lepiej trzeszczy dziwnie swoją korą koniec wieńczy czubek cały >>> gdy marudzi stadem sęków dzięcioł w złości słowa puka skrzypisz jęczysz i biadolisz dziel z innymi słoje w pieńku tamte także chrupie drukarz <<< słysząc radę postanawia zmiany w życiu swoim wcielić chociaż trudno to próbuje miało szansę nie zdążyło przyszli ludzie drzewo ścieli >>> cząstkę lasu śmierć obeszła ale większość nawet nie wie że tu kiedyś rosło takie co różniło się od innych i nie znało nawet siebie
  16. ⚡ Prolog ⚡ Kap, kap, kap… trzy kropelki krwi, szybują na podłogę, rozbryzgując się na boki z cichym szumem miniaturowej fontanny. Po chwili nadlatuje czwarta, piąta, szósta… aż w końcu czerwona wilgotna wstążeczka, ciurla miarowo, rozmaczając żółtawego, z lekka przypieczonego naleśnika. Rozwija się z tej przyczyny samoistnie, niczym rozkwitający kwiat paproci, odsłaniając różowy farsz. * – Kochanie… zapomniałeś kim jesteśmy? Walnij mu wreszcie młotkiem w palec i odetnij ucho, bo doprawdy… od tej przejmującej ciszy głowa mi pęka. – Znowu masz migrenę kochanie? Ojej… naprawdę mi przykro. Musisz bardzo cierpieć. Młotek połamałem na kości udowej… pamiętasz… to były wrzaski… dopiero jak mu język wyrwałem… – Ty zawsze zrobisz coś głupiego. Bez języka tylko głupawo szumiał… durny ty. Profanator tradycji. Ogród przylegający do niewielkiej, aczkolwiek schludnej posesji, niczym szczególnym - z punku widzenia właścicieli - tak naprawdę się nie wyróżnia. Trzeba jednak uczciwie przyznać, iż pewne doznania zapachowe spoczywają na solidnych podstawach odczuwania. Charakterystyczna woń przecudnych kwiatów miesza się i inną wonią. Słodkawo mdlącą. Wszystkie rośliny są tym przepełnione po same czubki wzrastania. Postronny obserwator, dostrzegłby zapewne, że nikt z obecnych tutaj, wcale się tym nie przejmuje… a nawet więcej, widać anielskie uśmiechy na ogorzałych, czystych twarzach. – Dziecko drogie. Znowu naleśnik na podłodze. Tatuś tak bardo się napracował, by zerwać skalp... ten krwawy strzęp… a ty zamiast napawać się wrzaskami, to odcięłaś jemu sisiolka. – Przecież tatusiowi nie odcięłam! – Co z tobą kochanie? Nie o tatusiu mówię. Trochę pojęczał i to wszystko. A później zemdlał. Tyle razy my oba z ojcem ciebie uczyli, że tortuty mają być przemyślane. Im więcej wrzasków i błagań o litość, tym większy szacunek dla tradycji rodzinnej. – Przepraszam mamo. Co mam zrobić z nadzieniem? Pobrudził się, a nie chcę dostać zakażenia. – Tatuś złapie nowy eksponat. Mam nadzieje, że się przyłożysz do nauki. Jedzonka to tylko produkt uboczny. Nie możemy jak niewychowani barbarzyńcy marnować jedzenia, wyrzucając do kubłów. – My nie mamy kubłów. – To tak metafora. – A co to: metafora. – Jak byś z wiersza wyrwała wnętrzności i skosztowała ze zrozumieniem. – A... teraz wiem. Też by wrzeszczał? – Gdybyś z autora, to tak. – Mamo… ale ja już trochę zjadłam mózgu. Masz może proliwe… zapomniałam… jak dalej. – Babcia ma. Tylko teraz zajęta. Obdziera ze skóry nowy nabytek dziadka. Podupadł na zdrowiu. – Kto? Ten co wyje z tęsknoty za skórą? – Nie. Dziadek chorowity. Miał tylko tyle sił z racji gorączki, że mu oczy wydłubał, nerwy przegryzł, zmiażdżył jądra... i nic poza tym. Nie to co kiedyś. Starość nie radość. Chyba słyszałaś rozkoszne hałasy. Niebo w uszach. – Nie słyszałam, bo mam za dużo miodu. – Żałuj, dziecko, żałuj – Zadrasnęłam sobie paluszek. – Bieda tyś. Na pewno cię boli. Przemyję wodą utlenioną... i ucałuję maleństwo. Gdyby się dokładniej porozglądać, dostrzec by można, wiele misternych ozdób, wiszących na drzewach oraz między jelitami grubymi, schnącymi w powiewach ciepłego, przytulnego zefirka. Splecione w urocze warkoczyki, stanowić będą liany do huśtania, ku uciesze rozkosznego dziecka. Da się też zauważyć, dorodne łańcuchy z białych czaszek. Porozwieszane międy drzewkami jabłonek i wiśni, stanowią przeurocze studium ozdobnicze. Ich szare kościane twarze, ładnie wyglądają, na tle różowego i białego kwiecia, jednocześnie będąc schronieniem dla ptactwa wszelakiego. Wiele z nich w oczodołach założyło swoje gniazda, w których wychowują pisklęta. Wystające, pocieszne łebki, przypominają ludzkie oczy, które kiedyś patrzyły, lecz później zostały wydłubane na żywca łyżeczką. Przyznać trzeba, że dokładnie umytą, by zakażenie się jakieś nie przedostało, do biesiadnika przegryzającego gałkę. – Mamo! – Co mi powiesz? – Babcia rozpalony pręt włożyła jemu… no wiesz gdzie. – Oj… chyba kłamiesz. Żadnych wrzasków nie słyszę? – To przez dziadka. Podciął mu za szybko gardło laubzegą. – Temu bez jąder? – Nie. Nowego już mają. Fajowy to widok. Babcia ma czerwone okulary, z których ścieka, bo chciała patrzeć z bliska, wyduszając flaki z wiewiórki… – Co! Z wiewiórki? To wbrew tradycji. Biedne zwierzątko. Nie wiedziałem, że moi teściowie tacy podli, bez sumienia. Tradycja schodzi na psy. – Mamo. To moi dziadkowie. Lubię ich. Wybacz im. A kupisz mi miniaturowe koło do łamania? Obiecałaś. Pamiętasz? – Pamiętam, bo zapytałaś, jak wyrywałam paznokieć…. ale w sumie byłam zawiedziona… zawziął się w sobie. Nie pisnął. – Pękanie kości jest fajniejsze. Jak strzelanie kukurydzy. – No cóż dziecko… przykro mi, że nie wszystkie narzędzia możemy tobie kupić, przez to spowalniając twoje wykształcenie, podcinając korzeń tradycji... może kiedyś… jak wygramy: Coroczny Konkurs na Najlepsze Tortury. – Nie przejmuj się mamo. Rozumiem. I tak cię kocham. A tatuś gdzie? – Poszedł po nowego... ale już chyba wraca... słychać pozytywne jęki. – Widzę mamo. Ciągnie go po drutach kolczastych... aż skórka się strzępi w czerwieni…. nawet flak wykukuje... z gołego. – Dziecko. Zakryj oczy. Gołego? A jak się przeziębi, to za szybko straci wartość. – Lubię kukiełki w ogródku. – Wiem, skarbie. Podejdź, to cię przytulę… co tu masz? – Palec. Odcięłam sekatorem… ale wolniutko naduszałam… żeby bardziej jęczał. – Zuch dziewczynka. Rączka cię nie boli? – To był cienki paluszek, mamo. Gdyby się przejść po wypielęgnowanej ścieżce, można by odczuwać równomierne zgrzytanie, gdyż kawałeczkami kości, została dróżka zasłana, by nie bałaganić po bokach, przewracając szkielety w kolorowych czapeczkach, sukienkach i wstążkach na piszczelach. Niektóre ubranka są jeszcze wilgotne, gdyż prześwitujące resztki mięska, przemoczyły jedwabny materiał. Kolorowe ptaszki często przylatują w to miejsce, na dożywianie. To prawda… niektóre umierają zadławione strzępkiem sukienki lub innego wdzianka, ale z zasady tu się ptaszki nie płoszy, gdyż wiele miłości jest, ku pokrzepieniu tradycji rodzinnej. W każdym najmniejszym rozpalonym pręcie, w samym środeczku ciepłej, pulchnej bułeczki. ⚡––––––––––––––––––––––––––––––––⚡ – Wreszcie doszliśmy do tego słynnego miejsca, owianego zła sławą. Proszę wycieczki spojrzeć. Kiedyś w tym miejscu, ludzie torturowali ludzi… bez żadnego zarządzania, płacenia podatków, odpowiedniej wydajności… jednym słowem... tak na łapu capu. Rozpizdrzaj i tyle! – A teraz? – A teraz sami państwo widzicie. Wspaniały instytut badawczy wyrósł. Specjalnie na odludziu, by czynniki zewnętrzne nie absorbowały za bardzo, by uczeni mogli się odpowiednio skupić na swoich badaniach. Raz po raz tylko… zresztą nie ważne. Chyba są państwo ciekawi, co kryją te mury. To jedyna taka okazja, specjalnie dla wycieczek. No jak? Ciekawi? Chcecie tam wejść? – Jasne, że chcemy. – No to świetnie. Proszę za mną. – A dowiemy się czegoś więcej? – Bez obaw. Naturalnie. Ta placówka kryje w sobie niezwykle wykształconych pracowników, którzy aż się palą do swoich zajęć. – To aby na pewno znajdą dla nas czas? – Ależ oczywiście. Bardzo chętnie wdrożą oczekiwanych gości, w zawiłości tematu.
  17. @Konrad Koper Dzięki śliczne:) Jam też zakręcony:)→Pozdrawiam:) @jan_komułzykant Dzięki:)→Tylko kto będzie Błaznem na szachownicy:)→Pozdrawiam:)
  18. hop hop kochanie tu ciemny enter marzę o tobie choć to świrnięte lecz przecież wiesz najdroższa sama ja postukany tyś postukana ? rozkosznie prawisz jam biała spacja miło że na mnie wzrok obracasz naszej miłości nie będzie koniec choć działasz w pionie a ja w poziomie
  19. @MałaAga Dzięki:) → Wiele Dobrego w Nowym Roku życzę:)→Pozdrawiam:) @Konrad Koper Dzięki za O.K.→Póki co ze mną jest jak jest. Ale też wiele Dobrego w Nowym Roku życzę:)↔Pozdrawiam:)
  20. @Marek.zak1 Dzięki→Moim zdaniem Cuda się zdarzają, takie przez duże: C, ale faktycznie... sceptycyzm jest wskazany. Bo mogą być przez małe: c. Tu akurat z tekstu nie wynika jednoznacznie. Każdy może pomyśleć po swojemu. Pozdrawiam:)→I wiele Dobrego w Nowym Roku Życzę>
  21. @Kot Tak czy siak→Dzięki:) Staram się Dziękować, jeżeli nie przegapię:) Mnie też aż tak nie zachwycił. A zatem słusznie prawisz. Wiele dobrego w Nowym Roku życzę:)→Pozdrawiam:)
  22. ––//–– gdy o poranku kropelki rosy jak łzy tuliły gałązki zimne dziecko ujrzało przepiękną panią zaiste dla niego widok przedziwny biała sukienka o śnieżnej bieli na niej gwiazdek dwanaście lśniło przed nią w ciepłej jasnej poświacie serce bardziej w nadziei się skryło chłopiec zlękniony mówić nie mógł mając w swym sercu smutek i ciszę wtedy usłyszał słowa przyjazne powiedz mi po coś tu do mnie przyszedł i nagle lęku nie było wcale nie przytłaczała go bojaźń żadna moja siostrzyczka jest ciężko chora spraw proszę pani by nie umarła kochane dziecko jam tylko matką trzeba mi Syna o to zapytać bo tylko On moc taką posiada gdy Jego wola śmierć nie zawita dziecko do domu spiesznie pobiegło a gdy wróciło poważnie rzecze zniszczyłem wszystkie moje zabawki te co najbardziej kochałem na świecie * wielu mieszkańców w to miejsce zmierza żeby się przyjrzeć prześlicznej pani lecz tylko drzewo nadal tam stoi okolone białymi różami
  23. W lesie na ranem jest cicho i spokojnie. Prawie jak w kostnicy. Szczególnie, że ów las jest oddalony od miasteczka o tyle samo, co miasteczko od lasu. W tych rejonach jest to zjawisko nagminne i nikt się temu nie dziwi. Między jednym a drugim, rozpościera się znacznych rozmiarów łąka. Zieloność z lekka faluje jak przytłumione bałwany rozbijające się o ścianę drzew. Gdzieś tam w górze śpiewa skowronek. W jego skrzydełkach migoczą złociste promienie, niczym struny harfy. Nutki muzyki tańczą cancana na krawędziach łopoczących piórek. Słońce akurat wschodzi. Dłonie horyzontu pchają ognistą kulę do góry, przepychając przez białe pierzaste chmurki. Trochę lejącego żaru przecieka przez palce. Poranek jest taki sam jak zwykle. Fragment runa leśnego jakby się poruszył. Rzeczywiście! Spod liścia wychodzi mysz. Ruszając wąsami biegnie kawałek. Musi znaleźć coś do jedzenia. Nakarmić swoje potomstwo. Na pewno się niecierpliwią biedne maleństwa. Są bardzo głodne. Nagle staje jak sparaliżowana. Wąsy też, tyle że w poziomie. Wokół siebie wyczuwa ruch. Widzi jakieś szare kształty. Zbliżają się. Wolniutko i metodycznie. Nie ma gdzie uciec. Atak jest błyskawiczny. Nawet nie zauważa, że przestała być myszą. Ciało jest inne. Bezużyteczne dla niej. Jak kawałek czegoś. Po jakimś czasie młode zdychają z głodu. – Kochana córeczko. Dzisiaj mamusia i tatuś zabierze ciebie na spacer do lasu. Cieszysz się? – A smartfona mogę wziąć? – W żadnym wypadku. Masz od tego odpocząć. Przyrodę pooglądać. Ptaszków posłuchać. Tym bardziej, że pójdziemy przez naszą ulubioną łąkę. – A Łąkowe Bydlę mogę wziąć? – Oczywiście. Pójdzie z nami. Czy ty koniecznie musiałaś wybrać dla małego pieska, takie imię? Nie mogłaś innego? – To tak specjalnie na wesoło. Bo on taki zupełnie nie jest. Rozumiesz mnie? – A… no… rozumiem cię. No dalej. Zakładaj buciki. Tatuś już przed domem drepci. Jak zawsze niecierpliwy. – My kobiety mamy z nim tylko skoranie. No nie mamusiu? – Święta prawda. Idą przez łąkę jak zwykle gęsiego. Najpierw mama, później córka z Łąkowym Bydlęciem, a na końcu ojciec, który ciągle marudzi, że idą za wolno. Słońce grzeje niemiłosiernie. Dziewczynka jest na tyle mała a trawa na tyle wysoka, że może zgodnie z tradycją ślizgać ręce po falujących źdźbłach. Często powtarza, że to tak, jakby duże zielone zwierzę głaskała. Łąka jest sporych rozmiarów. Do lasu jeszcze kawałek, chociaż poszczególne drzewa, można już w miarę dokładnie rozpoznać. Mama ma duży słomkowy kapelusz na głowie, a córka białą chusteczkę. Tatuś nie ma nic, bo on zawsze tak ma, że nie da sobie powiedzieć, żeby coś na głowę założyć. – Mamo, tato spójrzcie! Na tamte drzewa! Zdejmują swoje płaszczyki! – Gdzie? Na które? – mama zerka gdzie córka wskazuje. – Aha, widzę. Co tam się dzieje? – Jak to nie widzicie? – odzywa się ojciec. – Kora z drzew schodzi. – Jak to schodzi? – Patrzcie uważnie. Nie odpada, tylko… schodzi. Niedługo połowa pni będzie goła. Faktycznie. Za chwilę jest tak jak przypuszczali. Nagie pnie stoją bezwstydnie w oddali oraz w ziemi. Zauważają jeszcze coś dziwnego. Od strony drzew zaczyna się przemieszczać w ich kierunku, jakby brązowawy falujący wąż. Szybuje nisko nad trawą, lecz czasami się w niej chowa. Z daleka to wygląda w ten sposób, jakby dziwna wstęga zbliżała się do nich coraz szybciej. Nie wiedzą co mają robić. Uciekać, czy stać. Już wiedzą co to jest. Nie mylą się ani trochę. Postanawiają jednak uciekać. Biegną coraz szybciej. Do końca łąki jeszcze spory kawałek. Ale gdzie pewność, jak daleko będzie ich ścigać. A może przemknie obok. Skąd mają to wiedzieć? – Mamo, tato zaczekajcie! Łąkowe Bydle biegnie w kierunku tego czegoś. Musimy po niego wrócić. – Żadnego wracania. To jest coraz bliżej. – Rozdwaja się – krzyczy ojciec. – Jedno nas goni, drugie chyba się kieruje, gdzie pobiegł pies. – Pal licho psa. Widać już skraj łąki. Może przestanie i zawróci. Nie przestało. Fala drzewnej kory jest coraz bliżej. Tworzą się okalające pasma. Słyszą z tyłu chroboczący szelest. Trawa się ugina pod ich ciężarem. Każdy skrawek osobno mało waży. Ale ich jest tysiące. Wszędzie wokół. – Nie mamy już gdzie uciekać. – Może nic się nie stanie. A jeżeli nas wcale nie zaatakują? – Mamo! Widzę mojego pieska. – Gdzie? – No tam. Jest podrzucany w górę jak boja na morzu. Pojawia się i znika. Coś z nim nie tak. Ma dziwny kolor. Nie taki swój. – Zasłońcie chociaż oczy. Nie ma sensu uciekać. Nie mamy gdzie. Następne drzewa są ogołocone. Posiłki przybywają. Gdyby spojrzeć z góry, to można by dojrzeć falujące smugi, podążające w to samo miejsce. Do celu, którego należy unicestwić i wykorzystać. Na wszelki ratunek jest już za późno. Atak jest bardzo precyzyjny. W różne części obiektu jednocześnie. Trzy do likwidacji zostały. Przynajmniej na dziś. Dolatują ze wszystkich stron. Wyglądają nie groźnie. Jak kawałki zwykłej kory. Ale jak są blisko celu, rozdwajają swoje ciała. Dopadają najpierw ubrania, rozszarpują i wgryzają się do wewnątrz a następnie wycofują. Z gołym ciałem mają mniej problemu. Szczególnie z dziecięcym. Kawałek który ugryzą, zamienia się w ich ciała. Jest drzewną korą. Rodzina cierpi niemiłosiernie. Są jeszcze żywi, ale ich ciała przerabiane są na coś innego. Przeobrażenie postępuje bardzo szybko. Właśnie jeden wgryzł się w oko. Natychmiast zamieniło się w drzewny pył. Nie są przystosowane do tego, żeby zmieniać rzeczy nieożywione. Tylko żywe. W ten sposób się rozmnażają. Nie wiedzą skąd uzyskały takie właściwości, będąc na zwykłych drzewach. Pamiętają jedyne dziwny rozbłysk na niebie. Muszą doprowadzić do tego, żeby było ich więcej. Aż zawładną całą planetą. Póki co zrobiły co do nich należy. Test wykonały poprawnie. Mogą wrócić na miejsce, skąd przybyły. Pnie będą trochę grubsze, bo jest ich więcej. Ale stanowczo za mało, żeby można zauważyć różnicę. To tylko cztery obiekty. W tym dwa nie duże. Muszą poczekać na... większy test. * – Naszych sąsiadów coś nie widać. No powiedz sama. Oni to mają forsę. Tak się mogą rozjeżdżać. Widocznie jej mąż jest skory do zarabiania pieniędzy. – No sama nie wiem. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. – A wiesz sąsiadko, że na skraju łąki złoty ząb znalazłam? – Co ty ty nie powiesz? Poszłaś do jubilera? – No wiesz! Nie jestem złodziejką. Położyłam w domu na parapecie. Za oknem od strony ulicy. Może ktoś się zgłosi. Wtedy przymierzę, czy pasuje. No przecież byle komu nie oddam. – A ja słyszałam, że jakieś postrzępione ubrania znaleziono. Ale tak wyglądały, że trudno się było domyślić, co to w ogóle jest. Przeżute wszystko doszczętnie. Już je spalono, z tego co wiem. W końcu jesteśmy atrakcją turystyczną. – Aż tak sobie nie pochlebiajmy. To nie uchodzi. Mamy już swoje lata. * No dalej dzieci! Wychodzić z autobusu. Nie po to ta wycieczka, żebyście siedziały wewnątrz, wpatrzone w te swoje pudełka. Spójrzcie! Z tamtych dwóch już wszystkie dzieci wysiadły. No dalej dalej, ruszać się. Ustawcie się czwórkami. O tak jest super. Zobaczcie jaka ładna duża łąka. A jakie cudowne drzewa na horyzoncie. Słusznie zachwalano nam to miejsce, mówiąc, że jest wyjątkowe. Sami widzicie, jak tu jest. To istny raj na ziemi. Zachwycajcie się póki możecie a ja z wami. Druga taka okazja, może nam się nie przytrafić. * Podajemy obszerny komunikat, o aktualnej sytuacji. Blokowanie informacji nie ma najmniejszego sensu. Już i tak wszyscy wiedzą. Kororyjki zaatakowały nas świat. Są wszędzie i jest ich dużo. Naprawdę bardzo dużo. Wojsko dokłada wszelkich starań, żeby to cholerstwo zniszczyć. Naukowcy też prowadzą odpowiednie badania. Ale sytuacja jest piekielnie trudna. Wydają się niezniszczalne. Ich ciała mają wygląd kory drzewnej, ale można przypuszczać, że raczej korą nie są. To jakiś nieznany nam materiał. Nawet kilku tonowy głaz, nie zdołał ich zatrzymać. Wybrzuszyły się natychmiast, zrzucając go z siebie. Z tysięcy siebie. Prosimy w miarę możności pozostawać w domu. Nie wychodzić na ulicę. Póki co siedzą w pobliskim lesie. Pnie drzew są bardzo grube. Prawie się stykają ze sobą. Z niektórych wycieka krew. To tylko dowód na to, ile już żywych istnień pochłonęły. Drzewa są jedyne, których wnętrz nie zmieniają. Widocznie czerpią z nich siłę. Ale przecież nie można wyciąć wszystkich lasów. Zresztą podejście do drzewa z zamiarem wycięcia, jest bardzo niebezpieczne. Na pewno zaatakują. Będą bronić źródła swojej siły. W każdej chwili mogą ruszyć przez miasto, w poszukiwaniu nowych drzew. Proszę pamiętać: wszystko co ugryzą, zamienia się w korę lub miał tego typu. One to natychmiast przerabiają na swoje odporne ciała. Dostajemy informacje z innych miast. Także z zagranicy. Niektóre wyglądają jak drewniane skanseny. Gdyby to była zwykła kora, to by się wszystko rozleciało. Lecz owe miasta zaczynają swoją wędrówkę. Wszystko się dzieli na małe paskudne: Kororyjki. W wielu miastach panika jest ogromna. Szczególnie tam, gdzie atak nastąpił niespodzianie. Ludzie wyglądają dziwacznie i zarazem potwornie z tymi kawałkami w swoich ciałach. Jedno wielkie kłębowisko drzewno – ludzkie. Na dodatek potrafią się dzielić, na jeszcze mniejsze. To musi być bardzo bolesne. Najgorsze jest to, jak już wspomniałem, że są odporne na wszystko. Na początku nie potrafiły przerabiać ciał nieożywionych. Teraz wykształciła się gorsza odmiana. Żarłocznych mutantów. Wchłaniają i przerabiają wszystko. Trudno przewidzieć, jak to się skończy. To jest gorsze od wody i ognia. Strzelanie do nich nie ma żadnego sensu, bo tylko je powiększa, wzmacniając ich siłę. Niektórzy przypuszczają, że być może kierowane są przez jakiś Wielki Mózg, lub coś w tym rodzaju. Tak jak to jest na filmach. To nie jest film, niestety! To się dzieje naprawdę! A nawet gdyby taki mózg istniał, to gdzie go szukać i w jaki sposób zniszczyć. O cholera! Tu gdzie jesteśmy robi się ciemno. Dotykają okien. Szyby już nie istnieją. Zbliżają się...
  24. nad krawędziami łez szybują oskórowane marzenia między wnętrzem a płaszczem pomarańczy pełznie zduszony zapach przygnieciony kulistą bezsilnością mija kolejne takie same brzaski spopielone kropelki rosy posypują ściany mgły szarą parodią sensu gniją nuty na pięciolinii oszroniony zimnym kleistym mrokiem klucz wiolinowy otwiera drzwi delikatnym cieniem futryny parapet nie odrzuca natrętnych kropel deszczu z zardzewiałych rynien mimo wszystko ściekają w dół a tam nigdy nie odwiedzane miasto łopata przyklepuje srebrzystą powierzchnią bezpowrotnie minione wspomnienia w nurcie rzeki drga obraz ciemnej strony księżyca zwęglonym horyzontem zdarzeń przebacza słońcu nieskończenie wiruje urwaną skończonością w płynnej przestrzeni tajemnicy wycieka wzrok ze środka martwych źrenic kopczyk popiołu układa się w kształt białej kartki to jedno pozostało. ←∞→ upleść piosenkę w warkocz nadziei akompaniament cofnąć czasem powtórnie zanucić chociaż na chwilę lecz cóż poradzić zwątpienie zmienia nut próżno szukać bo już ich nie ma czy da się tak bardzo uwierzyć w ciszę by móc znów kiedyś usłyszeć muzykę * z rozciętej żyły sączy się świt
  25. Nagle niebo błękitne ujrzałem. Falowało jak wzburzone morze. Białe bałwany rozbijały marchewkowe nosy o szarą ścianę horyzontu. One same pozostawały całe. Nie przejmowały się taką lichą stratą. Aż nagle sierp księżyca wysunął się zza chmur. Najpierw trochę, jakby nieśmiało, by po chwili okazać swoje skrzywienie w całej pełni. Słyszałem wyraźny odgłos rozdarcia a grzmoty zawyły nieposkromione. Wtedy największy bałwan w czapce z cumulusa, wziął ów sierp do skłębionych rąk. Zaczął nim kosić wystające tu i ówdzie, promienie słońca. Same przypalone pieńki zostały, na białych wełnach rozczochranych baranków. Rzucał je na ziemię jak gorące oszczepy. Nie barany, tylko promienie. Patrząc na te dziwy, uchylić się musiałem. Jeden z nich leciał wprost na mnie z jadącym na oklep ptaku. Miał on skrzydła z podmuchu wiatru zrobione i szeleszczących w trawie motyli. Spojrzałem ponownie w niebo. Ujrzałem jak sklepienie się rozdziera, że aż uszy zakryć musiałem. A w tym rozdarciu, galaktyka spiralna się ukazała, niewielkich rozmiarów. Wirowała bardzo szybko. Podobne takie widziałem kiedyś w mojej pralce Frani. Ale cóż tam jakaś frania. Kręciła się coraz szybciej i szybiej. Wtedy ze ściany horyzontu i gęstej mgły, istota ogromna się zrodziła. Miała sześć nóg, sześć rąk i na szczęście pięć i pół głowy. Wyglądała straszliwie, lecz obiecująco. Z pyska zwisały jej niedojedzone resztki satelitów. Wisiała nade mną jak pulsujący ożywiony baldachim. Nagle jedną z rąk, galaktyczkę spiralną od matki bezczelnie wyrwała. Do korka w butelce zamaszyście wkręciła. A butelka były duża, a apetyt na toast jeszcze większy. Patrzyłem do góry a moje myśli wylatywały ze mnie. Ujrzałem wnet stado gęsi o siedmiu skrzydłach. Na końcu każdego, doczepiony był silnik bioelektryczny. Nie brzęczały wcale. Były cichutkie, jak trzech wisielców na pobliskim drzewie. Szybowały z wolna do góry i wlatywały do butelki. Ogromny korek już dawno wystrzelił i poleciał do czarnej dziury. Poza horyzont zdarzeń, widząc plecy samego siebie. Z chmur dwie wielkie dłonie się zrodziły a w nich dwa kielichy. Nalały z butelki i wypiły za zdrowie a ciała ich nasiąkały jak gąbka. Niektóre z nich przeciekały obficie. Powtórnie wielkiego bałwana ujrzałem, co marchewką wszystkim rozpaczliwie groził. Zerwał się wicher. Tu na dole i tam na górze. A przy mnie naczynie złote się ukazało. Rój kryształków wszechświata leciał w nie jak ćmy do lampy. Słyszałem nieustanne stukanie o dno naczynia. Dno nie było jedno. Nieskończenie wiele. Spojrzałem do góry. Ujrzałem cząstki kilku światów. Na tle błękitnego nieba, owe drobinki wyglądały jak miniaturowe anioły. Ewentualnie wróżki lub nawrócone diabełki. Wtem słońce wyjrzało lub jakaś inna gwiazda. Roztopiła część bałwana i wyparowała zawartość butelki. Miękki horyzont skrzywił się od żaru, spływając do resztek morza. Pieczone ryby płynęły jako dania na obiad, którego nie miał kto zjeść. Też się spociłem od tej ciepłoty jak nieboskie stworzenie. Na głowie miałem nać od marchewek oraz bliznę. Pozostałość po ostrej krawędzi księżycowego sierpa. Wtem słońce przygasło i zrobiło się prawie ciemno. Tylko z naczynia przy mnie unosił się świetlisty blask. Znowu spojrzałem do góry. Przeraziłem się, gdyż nieboskłon bardzo się obniżył. Wisiał metr nade mną a wszystko nagle się zmniejszyło. Klaustrofobia była ogromna, chociaż niebo małe. Dusić się zacząłem wielce. Wstałem z wolna na całą swoją wysokość. Niebo przebiłem i ujrzałem co nad nim. Dostrzegłem samego siebie, rozmiarów ogromnych, stukającego w klawiaturę. Siedziałem przy stoliku a za mną nie było nawet horyzontu. Odgłosy stukania były ogłuszające. Uzmysłowiłem sobie, że to co tam piszę, staje się rzeczywistością pode mną. Wielka twarz zwróciła się ku mnie. Nie miałem wątpliwości, że to ja. Nagle owa istota, wzięła do ręki klapę na muchy i walnęła we mnie tak, żeby trafić. Stałem się osobą piszącą. Wspólnym umysłem. Lub jednym albo drugim. Widziałem wielką klawiaturę przed sobą i ogromne dłonie. Niebo pode mną zaczęło falować. Coraz mocniej i głośniej. Tonąłem w przestworzach, z trudem łapiąc oddech. Wleciałem pod nieboskłon. Przestałem pisać. Lecz ktoś nadal stukał. Gdzieś tam daleko. Słyszałem ciche niewyraźne odgłosy. Leciałem pod niebem. Szybciej i szybciej. Uniosło się trochę wyżej. Czyżby chciało mi pomóc. Szybowałem na kawałku klawiatury. Nagle znalazłem się na skraju dziwnej przepaści. Stanąłem w miejscu. Nawet czułem lekki powiew wiatru. Wszystko wyglądało tak jak dawniej. Zobaczyłem kładkę nad otchłanią. Sięgała do połowy drogi. Postanowiłem po niej biec. Byłem pewien, że na końcu nie spadnę. Tak też się stało. Prosto z kładki, wleciałem do obszernego ogrodu, z dużą ilością różnych kwiatów. Był bardzo piękny. Nie zasługiwałem na taki. Nie wiedziałem, czy biegnę, czy znowu fruwam. Na końcu, przy ogrodzeniu, ujrzałem stół i krzesła. Siedzieli na nich moi bliscy oraz inni znajomi. Kiwali do mnie. Ujrzałem wśród nich samego siebie. Nieopodal stało małe słońce i białe baranki. Obok nich złote naczynie ze srebrnymi kryształkami. Wśród nich ujrzałem silniczek bioelektryczny. Nadal leciałem. To wszystko zobaczyłem w ułamku sekundy. Nie mogłem się zatrzymać. Przebiłem ogrodzenie, wylatując poza ogród. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Nagle zaczęło przyjemnie kołysać. Poczułem się bezpieczny. Nad sobą ujrzałem malutkiego, ślicznego bałwanka. * Kiedy go trącam małą rączką, to przez chwilę śpiewa mi kołysankę. Nie tylko on. • ⃞ •⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞⃞ ⃞• ⃞•
×
×
  • Dodaj nową pozycję...