-
Postów
4 424 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
To było tutaj. Gdzieś tutaj. Albowiem… Na jawie albo we śnie. Choć bardziej we śnie, ponieważ dostrzegam to, co po kryjomu wprawia w ruch uskrzydlone złudzenia. Idę. Szukam. I widzę w ciemności… Widzę dawne miejsca, co ukrywają się wśród traw, gałęzi szumiących o poranku. W mroku i chłodzie jesieni. Albowiem… Byłaś tu? Jesteś? Ja jestem. Przestrzeliną na wskroś szeroką świt sączy się nieśmiało. Blady poblask wstający u zarania drogi. Albo końca. Albo… Wiesz, ja tu jestem. I jakoś doskwiera mi chłód. I krople szemrzą. W mgielnym snopie deszczu całą flotyllą rozmyte płyną zjawy W sennym widoku. W niedośnionej do końca historii niezauważalne niosą się rzeczy. Ujrzane nagle w szparach niedomkniętych powiek. Bez ostrzeżenia. I w jakiejś bezokolicznikowej formie. Próbowałem, próbując raz jeszcze, przywłaszczyć sobie tę cząstkę bytu. Zważyć w dłoni ten ciężar pozbawiony ciężaru. Jaki tylko może się wyobrazić w szarości sennego widzenia. Tam, w dole, kiedy stoję na moście, półmrok zdradliwy, ale kuszący głębią bliższego poznania. Woła mnie. Szepcze do ucha... Drzewne bożki poruszają liściowymi wargami. W milczącej mimice zatartych twarzy, w niedokończonym zarysie konturów. W piskliwej w uszach ciszy. Szumią i szeleszczą. Konwersują ze sobą na migi. Poprzez gesty, które stają się nieomal westchnieniem. W melancholijnej ekstazie sfruwającego z wysoka wiatru. W opuszczonym przez kogoś miejscu. Albowiem… Jestem tu jeszcze. Ale, czy ty jesteś? Ja jestem. I tęsknię, wrastając w czas mijających obłoków. W rozchwianą gęstwinę gałązek. Drgającą… Po drugiej stronie nić pajęcza sperlona rosą. Błyszczy i migocze strzała z brylantu. Mienią się kryształami sześciany powietrza. Pełno tu tego. W tej otchłani. W pustce. Bez ciebie. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-12-07)
-
2
-
Opływa mnie woda. Krajobraz pełen niedomówień. Moje stopy. Fala za falą. Piana… Sól wsącza się przez nozdrza, źrenice... Gryzie mózg. Widziałem dookolnie. We śnie albo na jawie. Widziałem z bardzo wysoka. Jakiś tartak w dole. Deski. Garaż. Tam w dole czaiła się cisza, choć słońce padało jasno i ostro. Padało strumieniami. Przesączało się przez liście dębów, kasztanów. Japońskie słowo Komorebi, oznacza: ko – drzewo lub drzewa; more – przenikanie; bi – słoneczne światło. A więc ono padało na każdy opuszczony przedmiot. Na każdą rzecz rzuconą w zapomnienie. Przechodzę, przechodziłem albo bardziej przepływam wzdłuż rzeźb... Tej całej maestrii starodawnego zdobienia. Kunsztowna elewacja zabytkowej kamienicy. Pełna renesansowych okien. Ciemnych. Zasłoniętych grubymi storami. Wyszukana sztukateria... Choć niezwykle brudna. Pełna zacieków i plam. Chorobowych liszai... Twarze wykute w kamieniu. Popiersia. Filary. Freski. Woluty. Liście akantów o postrzępionym, dekoracyjnym obrysie, bycze głowy (bukraniony) jak w starożytnej Grecji. Atlasy podpierające masywne balkony… Fryz zdobiony płaskorzeźbami i polichromią. Metopy, tryglify. Zawiłe meandry… Wydłużone, niskie prostokąty dające możliwość rozbudowanych scen. Nieskończonych fantazji. Jest ostrość i wyrazistość świadcząca o chorobie umysłu. O gorączce. Albowiem pojmowałem każdą cząstkę z pianą na ustach, okruch lśniącego kwarcu. I w ostrości tej jarzyła mi się jakaś widzialność, jarzyło jakieś uniesienie… I śniłem na jawie, śniąc sen skrzydlaty, potrójny, poczwórny zarazem. A ty śniłaś razem ze mną w tej nieświadomości. Byłaś ze mną, nie będąc wcale. Coś mnie ciągnęło donikąd. Do tej feerii majaków. Do tej architektonicznej, pełnej szczegółów aury. Wąskie alejki. Kręte. Schody drewniane. Kute z żelaza furtki, bramy... Jakieś pomosty. Zwodzone nad niczym kładki. Mozaika wejść i wyjść. Fasady w słońcu, podwórza w półcieniu. Poprzecinane ciemnymi szczelinami puste place z mżącymi pikselami wewnątrz. Od nie wiadomo czego, ale bardzo kontrastowo jak w obrazach Giorgio de Chirico. Za oknami twarze przytknięte do szyb. Sylwetki oparte o kamienne parapety. Szare. Coś na podobieństwo duchów. Zjaw… Szedłem, gdzieś tutaj. Co zawsze, ale gdzie indziej. Przechodziłem tu wiele razy, od zarania swojego jestestwa. Przechodziłem i widzę, coś czego nigdy wcześniej nie widziałem. Jakieś wejścia z boku, nieznane, choć przewidywałem ich obecność. Mur. Za murem skwery. Pola szumiącej trawy i domy willowe. Zdobione finezyjnie pałace. Opuszczone chyba, albo nieczęsto używane. Szedłem za nią. Za tą kobietą. Ale przyśpieszyła kroku, znikając za zakrętem. Za furtką skrzypiąca w powiewie, albo od poruszenia niewidzialną, bladą dłonią. W meandrach labiryntu wąskich uliczek szept mieszał się z piskliwym szumem gorączki. Ze szmerem liści pożółkłych, brązowych w jesieni. Uschniętych... * Znowu zapadam się w noc. Idę. Wyszedłem wówczas przez szczelinę pełną światła. Powracam po latach w ten mrok zapomnienia. Stąpam po parkiecie z dębowej klepki. Przez zimne pokoje, korytarze jakiegoś pałacu, w którym stoją po bokach milczące posągi z marmuru. W którym doskwiera nieustannie szemrzący w uszach nurt wezbranej krwi. Balet drgających cieni na ścianach, suficie… Mojej twarzy... Od płomieni świec, które ktoś kiedyś poustawiał gdziekolwiek. Wszędzie.... Wróciłem. Jestem… A czy ty jesteś? Witasz mnie pustką. Inaczej jak za życia, kiedy wychodziłaś mi naprzeciw. Zapraszasz do środka takim ruchem ręki, ulotnym. Rysując koła przeogromne w powietrzu, kroczysz powoli przede mną, trochę z boku, jak przewodnik w muzeum, co opowiada dawne dzieje. I nucisz cicho kołysankę, kiedy zmęczony siadam na podłodze, na ziemi... Kładę się na twoim grobie. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-25)
-
Wreszcie jest... Absolutne dzieło Szwedów...
-
Słyszysz jak gram? Usłysz, pomimo szumu. Pomimo piskliwej w uszach ciszy. Odbija się od ścian pustego domu echo przeszłego czasu. Trwam. I ty trwasz. Trwamy razem w tej maestrii umierania. Zaciskam powieki. Otwieram… Za oknami zieleń drzew. Szeleszczące liście dębów, kasztanów. Za oknami dzień. Słońce pałające spoza chmur. Tylko te okna. Odrapane. Zaciągnięte story… Te okna… Wiesz. Upiłem się. Ładunek w teście nuklearnym o kryptonimie „Boltzmann”, miał siłę 12 kiloton. Na pożółkłej stronie starej gazety prototypowa lampa do naświetlań. Pod nią, na stole, spalone kawałki skóry z czarną sierścią kozła. Na ścianie zarys śmiertelnego odbicia. W lustrze stojącego trema... Na pierwszej stronie Las Vegas Sun, uśmiechnięta tancerka przymila się do obiektywu z bielmem katarakty na oczach. Zatrzęsło w posadach, okienne szyby wypadły z ram. Urządzenie RDS-6s w pierwszym sowieckim teście termojądrowym eksplodowało z silą 400 kiloton. Pochmurne niebo semipałatyńskiego poligonu jądrowego rozbłysło piorunującym światłem. Na stepie. Na wilgotnej trawie. Po której ojciec szedł wtedy, malejąc, kiedy oddalał się coraz bardziej. Zatapiał się w ciszę. I kulał na lewą nogę. Utykał... Poranione oczy w domu na pustkowiu. Oczy umarłego od dawna ojca. I oczy nieżywej matki. Skąd tyle tego, skąd? Tych widm, co były kiedyś obojętnymi za życia ludźmi ? Nadpalone obrazy na ścianach. Na ścianach… Na popękanych… Portrety. Zdjęcia. Pergaminowe twarze… Spierzchnięte gorączką usta… Czyje? Moje? Twoje? Całkowicie obce… Zaciśnięte w kreskę bez wyrazu, bez emocji. Bez wiary... I oboje spoglądają na mnie zasklepionymi czarną ziemią oczodołami, gdzieś spomiędzy głębokich warstw przeszłego czasu. Przechodzą obok mnie jak ślepcy, widząc bez oczu geometrię nieprzestrzenną, przezroczystą. I obmacują wszystko w wielkim zdziwieniu, jakby odkrywali na nowo tajemnicę swojego dawnego życia. Opukują lekko opuszkami palców. Przedmioty. Rzeczy pozostawione w nieładzie. W niedokończeniu… Nawołując się w ten sposób poprzez drżenia, które są wychwytywane, tylko przez nich. Ponieważ są zbyt nikłe, na tej nazbyt niewidzialnej membranie. Na ścianach szara pleśń i szron nuklearnej zimy. Ślady czyichś rąk. Rozczapierzonych palców i ust. Co były przytknięte do zimnej powierzchni spękanego tynku. A więc to tu ojciec całował swoją jedyną Marię, która go nawiedziła tuż przed śmiercią. To tu dostąpił aktu wniebowzięcia, mimo że jego truchło leży teraz na podłodze w stosie rozsypanych piór. W pyle rozkładu. Postępującej atrofii. Na pustyni. Na pustkowiu... Zatrzaśnięte drzwi żelbetowego bunkra. Stalowe wrota… Na pustyni słońce zaświeciło po raz drugi. Wtedy… Schron atomowy ma na ścianach rdzawe smugi od nawracających deszczów. Od tych ciągłych nawrotów piskliwej w uszach melancholii. Ups… Butelka wypadła mi z dłoni. Roztrzaskała się o podłogę, * Budzę się… Rozwieram pozlepiane oczy, które widzą podwójnie. Potrójnie… Postrzępione światło wysypuje się z ekranu telewizora szumiącą kaskadą mżących pikseli. * Tu przerywam pisanie, ponieważ coś mną za bardzo wstrząsnęło… I pełno tu kształtów znikomych w zapachu przepływającego kurzu. W zapachu uschniętych fiołków… W pyłkach, które idą powietrzem. Przechodzą lekkim podmuchem po skroniach... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-21)
-
Widzisz? Spójrz.. Na mnie. Albo na pustkę za mną, obok, tuż przy mnie. Albo najdalej… Spójrz w głąb niczego. W mrok. W noc. W westchnienia zimne i ciężkie… Posłuchaj jak przytula się do mnie cisza. Wsłuchaj się w to swoje okrutne milczenie. To jest tutaj. I jest nie tutaj. W odmętach jakieś szelesty. Za oknem deszcz. Wiatr kołysze gałęziami… Szelesty uschniętych liści. Złotych, rdzawych… Liści umarłych. Szorujących po asfalcie ulicy, po chodnikowych płytach. Po trotuarze… Wiesz, nie ma tu ciebie. I nigdy nie było. Za oknami wiatr. Odbija się i huczy kawalkada skłębionych chmur, co snują się. Idą gęsiego. Ten wiatr. Ten oto wiatr. I deszcz. Wiesz, w tym zimnie. W tym chłodzie przytkniętych do twarzy dłoni. W tym szumie płynącej w uszach krwi… W pustym pokoju. Przy regale... Przy ścianie. Stoję w niemodnej koszuli. I patrzę. W blask oczu, które mogłyby być twoje. Ale nie są i nigdy nie będą. W ten blask szarego popołudnia. W te okna, która są zastępczo twoimi oczami. Oczami z fałdami firanek. Falującym bielmem. Atomową kataraktą... Stoję i patrzę. Patrzę za ciebie. I słucham, słuchając za ciebie tego ptaka, po którym nie pozostała nawet szczypta prochu. Stoję twarzą do ściany. Tej oto ściany pełnej grudek mikroskopijnego kwarcu. Przywieram nosem, czołem do chłodnej powierzchni. Do bieli. Do tej pajęczyny pęknięć… I podążam paznokciem po tych rzekach, dorzeczach. Po tych krainach gorączkowej fantasmagorii. W ciszy mojego oddechu. W piskliwym szumie. W biciu serca… Jesteś tutaj? Ja jestem. Za oknem szary świt. Deszczowy dzień. Za oknem nagie gałęzie kasztanów. I w tej ciszy. W tej zakurzonej otchłani pełnej martwego czasu… W tej opuszczonej komnacie z białych ścian… W żeliwnych rurach przetaczają się ciche jęki, bulgotania… A więc, ktoś tu jeszcze jest. A więc coś tu jeszcze żyje, mimo że dawno umarło. Jest nade mną. Piętro wyżej. Na poddaszu. Kroki nade mną. Kroki. Czyjeś kroki. Tam i z powrotem. T a m i z p o w r o t e m… A więc coś tam żyje. Albowiem żyje moim własnym życiem. Żyje wciąż we mnie, tylko milcząc. W absolutnym milczeniu… Tylko te kroki. Moje własne k r o k i… Mój nieżywy od dawna ojciec. Moja umarła matka… Chodzą i snują się bez celu. Dotykają ścian. Dotykają ich opuszkami palców jak ja. Muskają je, jakby w straszliwej ślepocie wiecznego unicestwienia. Muskają je jak ślepcy, co próbują okiełznać tajemnicę czasu i miejsca. Ja tu z nimi jestem. Między nimi. Są i nie są, zarazem. Przemieszczają się,. Płyną… Przekraczają przezroczyste bramy z powietrza. Przechodzę. Wchodzę między nich. Między te dwa skrzydła drżącego chłodu. W samo centrum próżni kosmosu, która jednak nie jest próżnią a przestrzenią kipiącą od kwantowych fluktuacji. Do niedających się przewidzieć odchyleń. Stochastycznych zmian w czasie. Niewykazujących żadnej tendencji i całkowicie przypadkowych. Opieram się teraz plecami o lodowaną ścianę. I widzę przed sobą w dziwnym migocie fotele, kanapę, stół… Dwie pufy, stolik z kryształową popielnicą… Drzwi obite skajem. Regał w kolorze orzecha, z którego spoglądają na mnie twarze. Zamazane. Twarze bohaterów z zapleśniałych stronic. Zapomnianych. Na podłodze stosy pocztówek zaadresowanych do nikogo, z jakichś tam bliżej nieznanych okazji albo niesprecyzowanej rocznicy. Rozrzucone. Wyblakłe, poprzecierane. Pogięte krajobrazy. Popękana emulsja na zdumionych obliczach. Pergaminowych. Zdumionych moim szeptem do samego siebie… Moją cichą przemową. Moją litanią niezrozumiałych, niewyraźnych słów. Patrzą się na mnie. Przeszywają na wskroś. I wszytko na mnie spogląda w tej monotonni przepływającego kurzu. Na lastrykowych parapetach nie do końca wypalone świece. Wystygłe. Kładę policzek na zimnym kamieniu I dotykam palcem. Obrysowuję te resztki pełne zaschniętych grud… Na dębowej klepce rozlewa się w szczelinie źrenic plama bladego światła. W kapiących z kranu kroplach. Do zlewu pełnego rdzawych smug. W tykającym zegarze… Zatapiam się w konstrukcie przeszłego czasu. Niknę... (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-11)
-
Ponoć płyta paskudna. Zła, brzydka, brudna… zupełnie niemodna, zupełnie, jakby spoza czegokolwiek… Ale -- jednak zostaje. Ale jednak...
-
człowiek pies
Arsis odpowiedział(a) na viola arvensis utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@viola arvensis Witam. Jakoś tak mi się skojarzyło z opowiadaniem Michaiła Bułhakowa pt: ”Psie serce”. Niejaki profesor Preobrażeński przeszczepia psu ludzką przysadkę mózgową i jądra. Pies przeobraża się po tym w człowieka. Ale w człowieka o najgorszych, okrutnych cechach.- 40 odpowiedzi
-
1
-
- człowiek
- współczesność
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja- on. Albo: ja-ono. Albo… Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli. Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu. Albo w słońcu padającym z ukosa. W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena. Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych. Refleksy nie dające spokoju. Efekt stroboskopu. Wywołujące epilepsję migotania i blaski. Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu. I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki. I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię… „Mario, Mario!” I leżał nieprzytomny w rzygowinach zmieszanych z krwią. I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży. „Mario, Mario!” – padało nieustannie. W mdłym świetle wiszącej lampy. Z uporem maniaka. Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem. Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej. Na stepie. Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja. W szarości deszczowych chmur. W krzyku upiornej samotności jakieś upiory. Lidzie w maskach. Przedzierające się zwidy w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu. W mżących pikselach wysypujących się z ekranów martwych telewizorów. Rozkołysane ciężarówki z szarymi pakami. Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie. W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy z megafonów. Zachrypnięte zrywy. Słowa. Urywane frazy…Trzaski i piski. Szmery pulsujących, głośnikowych membran. Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze. W mroku rozpadliny przecinającej ziemię. Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy. Ciemno. Ciemno. Ja tu byłem. I jestem. Jesteś tu jeszcze? Widzę, jakby wystające zewsząd ręce. Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone Byłem tu kiedyś, będąc jeszcze. I będąc znowu, nie byłem tu nigdy. Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy. Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia. Majaki. Majaki. Zwidy. Trwająca nukleosynteza. Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość. W sąsiednim pokoju półmrok. Na stoliku. Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna. Całe ich roje. Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co. Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka bez oczu. Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer nieskończonego wzrostu. Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego... Czegoś nie stąd i nie stamtąd… Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary... Na migoczących ścianach plamy zacieków. Kreski popękanego tynku… Jakieś gestykulacje w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi. Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu. Zniża swój koszący lot ukrzyżowana na strunach powietrza śmierć. Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie. Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem. Wilgotnym... Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno... Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania. Komunikaty… Na piaszczystej drodze. W szmerze straszliwej radiacji. W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka. Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród skwaru. Mijam procesję splątanych ze sobą widm o jednakowych twarzach. Zamazanych. Korowód mgielnych oparów jakiegoś cierpienia. Przepływają. Płyną. Idą… Cichym stąpaniem wypełniają ziemię. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)
-
Wiesz, ja tak tutaj... Bo… Ja, tylko tak, przelotnie. Właśnie przechodziłem i postanowiłem wejść... Dobrze, wiem. Nie potrafię kłamać. Przepraszam. Ja, właściwie to do ciebie. Tak jak wtedy, pamiętasz? Dlatego nie kupiłem wówczas nic. A teraz przyszedłem tu, bo wiem. Wiem tak, jak tylko można wiedzieć do głębi. Przyszedłem, aby zapatrzeć się. Wpatrzeć. Zatonąć w źródle twoich ócz. , Ale tak, jak tylko się czuje i wie, ściskając w dłoniach bukiet czerwonych róż. Bo to można, tylko tak. Nie inaczej. Nie. Wiem. Nieporadne to słowa rozemocjonowanych chwil. Albowiem bez ciebie, każdy dzień jest pochmurny i tkliwy. Bez ciebie każdy dzień przeszywa cisza, co niesie perlisty szmer w ogrodzie tym. Padającego deszczu na płatki bzów. Na zielone liście kasztanów Wiesz, jakoś mi tak. Jak tylko może być właśnie w takiej chwili. Takiej kroplistej od łez. W ciepłych westchnieniach melancholii słońce wychyla się czasem zza chmur, dając nadzieję na nowy dzień. Ale znowu. Ale znów... W cieniu gałęzi piszę. W powietrzu. W zapachu anemonów i malw. W tęsknocie, w tej tylko, jaka może być jedynie w takiej chwili. Jakoś mi tak. Czy wiesz? A więc w różach tych. W tej czerwieni rozedrganych ust. W tym pocałunku. Właśnie w tym. I w szeptach. W słowach tych: Kocham cię. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-02)
-
(Droga) Daleko jest stąd do wszystkiego. Daleko jak stąd do wieczności. Przez drogę zaśnieżoną, bijącą po oczach cząsteczkami jaskrawych, mżących luminescencji. Idę. I idę, gdy wokół drzewa... Gdy na poboczach chylą się pod czapami ciężkiej bieli. Pochylone. Coraz bardziej wątłe w tej nieskończonej pustce piekielnego lodu. W tym absolucie nieistnienia. Jesteś tutaj? Spójrz! Moje oczy i dłonie. Moje spierzchnięte gorączką usta… Przesłonięta mgłą żółtawa łuna opadającej siarki.. A w tej ciszy mdławy odblask natury. A w tej nicości jedyne oko. Zaćmione. Przesłonięte dymem w snopie kwaśnego deszczu. Moje własne oko patrzące na mnie. Wpatrzone w samo siebie. W głąb. W tę głębinę bez końca. Do wnętrza swojej własnej egzystencji… (Miasto) Wiesz, ja byłem tutaj wiele razy. Byliśmy. I jestem znowu, będąc jeszcze. Szliśmy tędy, idziemy. Ulicą. Ogrodem. Placem... I słyszę. Słyszę te oddechy. Lecz nie twoje, ani moje. Inne. Te westchnienia obce. I widzę procesje przesiąkniętych wilgocią widm. Jakby idące samych nas odbicia na zatartej częściowo starej fotografii. Czy ty mnie jeszcze kochasz? Ja kocham. I tęsknię. Chodź, pójdźmy, mimo że deszcz zalewa oczy. Ten niekończący się deszcz. Popatrz, jak smukleją w oddali kominy industrialnej kreacji, których dymy giną w zwolnionym tempie w stalowej konsystencji niewzruszonego nieba. I parują jeziora spuszczanej z fabryk wody, nad którymi tańczą ognie świętego Elma. Drgają. Niekończący się rur splątany krwiobieg cuchnących wyziewów. Samochody tonące w brudnym śniegu. Taplające się w błocie. Przechylone na bok zardzewiałe żuki. Całkowicie martwe. Pamiętasz mnie jeszcze? Chodź, pójdźmy znowu. Idziemy. Zaciskam powieki. Pod powiekami powidok. Czerwonawy płomień. W ustach metaliczny smak. W oknach blokowców twarze. Jednakowe. Przywarte do pokrytych pyłem szyb, poznaczonych kroplistym piętnem. Żelaznym. Ułożone do pocałunku usta. Jak wtedy. W oknie odjeżdżającego pociągu. Na pożegnanie. Przyciśnięte dłonie. Na murze imię wypisane kredą. Lecz nie twoje, ani moje. Inne. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-01)
-
Wiesz, jestem. Jestem tutaj. Jestem tutaj wciąż. I jestem tym jestestwem szarym. Tym deszczem i mgłą. I jestem tą rdzą wżartą głęboko w każdy zakamarek stalowej tkanki. Te okna. Martwe oczy. Umarłe bloki. Czarne spojrzenia wielkich betonowych gmaszysk, w których jęczy jedynie lodowaty wiatr. W przeciągach. W tych gwizdach trzask drzwi bez klucza. Ktoś tu był. Albo, ktoś tu był, nie przychodząc wcale. A więc… Szara kołdra kłębi się i przesuwa w tym swoim nieustannym przesuwaniu. W tym milczeniu. W tej szumiącej, piskliwej ciszy. W tym potoku płynącej w uszach krwi. W tej wzburzonej gorączką transowej podróży donikąd. (strasznie dużo tego „w tym, w tej...”) Poruszają ustami, takimi obrzmiałymi i sinymi. Poruszają. I mówią coś. Mówią do mnie i do niczego. Albowiem mówią… Mój nieżywy ojciec poruszał takimi ustami we śnie. Mówił do mnie w milczeniu i ciszy. W tej szumiącej ciszy płynącego czasu. W tej kaskadzie deszczowej otchłani, tam i nigdzie. I znowu, gdzie indziej. Flotylle mgieł opływają wielki masyw wyobraźni. Pojawiają się i znikają kłębowiska rur. Na pustych placach. Na opuszczonych placach. Na samotnych… Wiatr porusza rytmicznie skrzypiącą huśtawką. Zgrzyty i piski… Poruszane niczyją ręką chrzęszczące łańcuchy. Na drewnianym krzesełku wtulona w oparcie pustka. I znowu. I wciąż. Rozkołysane. Popychane. W zależności od porywów i kierunku. W równym tempie. W nierównym… W nic. W NIC. W ABSOLUTNE NIC... W tę i we w tę. W tę i we w tę. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę... Rury donikąd. Plątawisko rur. Plątanina martwego krwiobiegu. Martwa arteria. Resztki. Resztki… RESZTKI… R E S Z T K I. ...R E S Z T K I… Strupiałe, zeskorupiałe, skorodowane… Ciągnące się w niewidzialność całe procesje stali. Ażurowe, portowe dźwigi. Żelazne drzewa. Pusta przestrzeń. Widma o nieustalonych rysach twarzy przezroczystym wymiarem wkraczają w niewidzialność… Są. I nie są. Nie ma ich. Ale znowu są.. Tutaj i gdzie indziej. I są gdzie indziej. I są… W oknach łopoczą jakieś płachty, jakieś resztki dawnej egzystencji. W szarych ścianach, na których wykruszony tynk odsłania czerwone cegły. A więc w czarnych oczodołach absolutnej martwoty. W skostniałym absolucie nieistnienia. Jest. I obserwuje. I patrzy. Ja-on. Albo ono. Albo coś zupełnie innego. Przyczajone za framugą okna. Tego albo innego. Albo znowu jeszcze innego… Jest. I obserwuje czujnie. On. On-ja albo ono przykucnięte pod parapetem z pstrokatego lastryko. Jest i patrzy. I patrzy się okiem smutniejszym niż mgielna otchłań lodowatego deszczu. I jest. Albo nigdy go nie było. Go. Albo jego. Albo tego… I jest we mnie drugim ja. I jest we mnie. I mnoży się we mnie pod postacią drgających,elementarnych cząstek substancji czasu. I wszystko we mnie migocze, mży jak te kropelki o zapachu soli. Idące od morza cząsteczki szalejącej ciszy. I przeciska się przez meandry mojego mózgu chrzęst kotwicowisk na granicy słyszalności, i plusk kołyszących się oceanicznych statków. Poznaczone brunatnymi smugami obłe cielska. Wilgotne... Zatarte napisy. Pozacierane symbole i znaki. Nie ma nic. Pomiędzy zwisającymi kablami, między pozrywanymi neuronami, pościerane połacie burt. Relingi, które ściskały niegdyś marynarskie dłonie. Teraz w kaskadzie snu, w natłoku pustki i beznadziejnego oczekiwania na nic. Na absolutne NIC… Jesteś tu? Ja tu jestem. I czekam. Czekam na choćby ciche twoje westchnienie. Na stukot twoich kroków po betonowym nabrzeżu, po którym rozbijają się zagubione fale. I oddechy przeogromnie. Szelesty i szumy. Obce. Nie twoje. Wiesz, ja jestem tutaj. Jestem podczas podróży jakiejś nigdy nie odbytej. Podróży, której tak naprawdę nie ma i nigdy nie było. A której jest tylko mgliste wyobrażenie. Ocieram się o martwe kamienie, betonowe mury, donice pełne zwiędniętych liści… Schody przede mną, za mną. Skręcające. Idące wyżej. Niżej. Idące po spirali. Labirynty nie wiadomo do czego. Korytarze donikąd… Krople na twarzy. Na włosach… Deszcz kapiący z dachów. Spływający po gzymsach. Po słupach ulicznych latarni… W kałużach niebo. Szara powłoka. Skłębiona. Poskręcana od jakiegoś wewnętrznego ruchu poszarpana, podarta powłoka. Wirujące centrum NICZEGO. Daleko stąd do czegokolwiek. Do ciebie. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-31)
-
Słyszysz w uszach ten piskliwy szum? Usłysz. Wsłuchaj się. Albowiem w otchłani tej na wpół spopielonej, na wpół lodowatej… To tutaj. Tak, to było tutaj. Stoję teraz przed ścianą, podziwiając fakturę pęknięć i wilgotnych plam. Muskam palcami. Wodzę po tych rozgałęzieniach. Tych rzekach wyimaginowanych form. Jesteś tu jeszcze? Bije mnie po oczach jakiś odblask nieznanej natury. Idący prosto z gwiazd świetlisty promień. Liczę wpadające przez okna mżące świetliki. Bezszelestne żyjątka nacierającej na mnie fantasmagorii. Czy ty tu jesteś? Obok? Jak blisko? Wiesz, doskwiera mi chłód bijący od tych dłoni, które głaszczą mnie po twarzy. Jakby były twoje. Ale nie są. Albowiem to dłonie mojej umarłej matki. Jest tutaj. Jest, kiedy śnię. Szelesty idą od dołu. Spadają z sufitu drobinki kurzu. Wirują… Księżyc rozświetla mrok. W nocy tej. W gęstej ciszy. W przylegającej do wszystkiego pustki. W lepkiej od potu konsystencji lśnią puste fotele. Stół... Regał z książkami oklejony kokonami małych stworzeń, niczym wrak oceanicznego statku. Falujące pajęczyny, w których uschnięte ćmy, w których nic… Jesteś? Albowiem twoje milczenie. Twój niebyt. Niezmierzona otchłań nicości… Jesteś tylko na chwilę. I znowu cię nie ma… W drugim pokoju -- czyjeś kroki. Nasłuchuję... Lecz nic. To chwilowe. Jak błysk słońca na poruszanej przez nikogo szybie. Nagła iskra jakiegoś pragnienia. Pełna wspomnień. I czegoś jeszcze. I w tym śnieniu dotykam przelotnie twojego ramienia. Drżącego. Pod kosmykiem włosów odbijający się w źrenicach promień. Na łąkach upalnego lata. W tej dusznej godzinie. Wśród skwaru. I w przesłaniającym niebo obłoku obrzeżonym liliową kreską. A więc tutaj jesteś. Chodzimy boso. Po trawie. Po kroplach rosy. Po deszczu. Ciepłym jak dotyk. Jak pocałunek w cienistych objęciach kasztanu. I wzdychamy westchnieniem kwiatów o zmroku, bądź o jutrzence, co wyrasta nad lasem łuną. Ale jeszcze nie teraz. I nie później. Tylko wtedy, kiedy będąc jeszcze, nie byliśmy wcale. I jakoś tak, jak tylko może być we śnie. I idziemy wśród anemonów. W zielonych leszczynach... Idziemy wytrwale, idąc raz jeszcze. Bez siły ciążenia i w blasku innego słońca. Innych oczu. Takich innych zupełnie drżących w kącikach ust. Weź mnie za rękę. Bierzesz. Pod palcami twoja gładka skóra. Zaciskam mocno. Mówisz coś do mnie. Szepczesz. Lecz nie słyszę. Nie dosłyszę, ponieważ przerasta nas perlisty szum strumienia. Ale ja to wiem. Wiem, moja kochania. Już nie musisz. Już nic. (Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-27)