Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 534
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  2. @Somalija taaa, jestem mądry jak niejaka mollie, czyli klacz z folwarku zwierzęcego, orwella. uwielbiała przyozdabiać swoją grzywę kolorowymi wstążkami i podziwiać się w lustrze kałuży... ale zawsze to jakiś plus, lepiej być taką klaczą, jak równiejszym knurem napoleonem...
  3. @Somalija nie umiem? dzięki za szczerość... @Somalija a propos, jaskiera to grał bodajże zbigniew zamachowski...
  4. @Somalija "znowu", no proszę... skłaniam zatem pokłon do samej ziemi, ja, jako nadworny poeta, zamiatając posadzkę zamku piórzastym kapeluszem, przed twoim obliczem, o, Jej Najjaśniejsza Wysokość, tudzież Jej Imperatorska Mość ... co rozkażesz?
  5. @Somalija kogo Ty tak tam kochasz, co? nazwisko, imię ojca, matki, kontakty...
  6. @Somalija ok. to bez odbioru, skoro musisz się przed kimś tam tłumaczyć... a propos, jeszcze tylko nieba
  7. @Somalija nie ma co zazdrościć, nie jestem typem sportowca pędzącym w luksusowym kabriolecie...
  8. @Somalija u mnie leje już trzeci dzień, ale lubię deszcz, szczególnie w nocy...
  9. @Somalija a skąd wiesz, czy nie mieszkam, ale o tym sza, bo są tu tacy, co podsłuchują, jednemu takiemu już się wydłuża ucho do samej ziemi... @Somalija ps. ale ja też mieszałbym kijkami w błocie i byłyby dwa kłopoty... więc zastanów się...
  10. @Somalija no tak... cóż...
  11. Arsis

    Ambientalnie

  12. @Somalija nie ciemno, że ciemno, tylko pochmurno, deszczowo, ponuro...
  13. @Somalija e tam, spoko. klawo jak cholera, miał kalosze... i jeszcze słońce i niebo... a u mnie ciemno jak w du..e...
  14. @Somalija kto dostał dwa kije? aż tak? czy może dostatnie kijami pranie?
  15. @Somalija gdy byłaś młoda??? @Somalija a propos, błotnista breja, to jest to!, taplać się w niej to sama radość, sama rozkosz! jak hipopotamy, czy słonie, które uwielbiają zażywać błotnych kąpieli, parskając przy tym radośnie...
  16. @Somalija do mnie, akurat. terefere. błoto po kostki, czyli pogubione buty. i wracałaś w samych skarpetkach, niemiłosiernie cmokając..
  17. Słyszę cię, ale nie rozumiem słów. Mówisz do mnie, szepczesz… Klęczę na drewnianej podłodze, wśród słojów i sęków, wśród wilgotnych plam… Brunatne zacieki na ścianach wydłużają się. Sięgają ziemi. Ciii… Jest tak cicho. Jest tak… Gdzieś w otchłani niosą się kościelne dzwony. Płyną kaskadami powietrza. Nad pola. Nad okryte śniegiem łąki… Równiny nicości. Lodowatego piekła. Lodowatej nocy… Kto tu jest? Czy jest tu kto? Czyj to cień majaczy na suficie? To coś porusza skrzydłami i drży. Dotyka czółkami mojego ciała. Często powraca w rozgorączkowanych snach tak wyraźnych jak ostrze noża. W otchłani pustego domu gong stojącego zegara. W otchłani czasu. W labiryntach korytarzy z niezliczoną ilością otwartych drzwi. Za nimi mrok opuszczonych pokoi. Za nimi kurz i pył. Za nimi porzucone resztki jakiegoś dawnego życia. Skorodowane. Wypaczone. Zapleśniałe… Rozsadza mi skronie pulsujący ból. Coś do mnie wciąż szepcze, wyziera z każdego kąta mżącymi pikselami szarości, od których palą wilgotne oczy i wzbiera w żyłach buzująca krew. Nie wiem, co to takiego, ale bije od tego potworny chłód pustki wszechświata, gdzieś w przepastnej melancholii wiecznego niebytu. Na wieszaku w półmroku przedpokoju wisi jakaś stara torba, dziurawy płaszcz, zabytkowa szpicruta w wyblakłej rzemiennej plecionce. Skąd się tutaj wzięła? Nie wiem. Nie pamiętam. To wszystko. Więcej nic. Jestem świadkiem nieodgadnionej ceremonii. Zbierają się wokół stołu nieostre widma. Trzymają za ręce i w mdłym potoku wiszącej lampy chodzą wokół, nie wiadomo po co. Zatrzymują się, jakby w namyśle, jakby gubiły wątek. Lecz po chwili zaczynają od początku swój niemiłosiernie dziwny chód. Wygłaszają w powadze stare paradoksy niczym mnisze kazania swoim przytłumionym szeptem zatopionym w oddechu przeszłości.. I znowu milczą. Nieruchomieją. Na stole płonie świeca. Drży w porywach rozdygotanego oddechu. Czyjego? Ściekają z niej krople stearyny. Krzepną na gładkiej powierzchni mętnymi łzami. Te łzy są, jakby pozostałością mojej umarłej matki o skórze w barwie wosku. Zaiste, dziwne to i niepojęte. Osobliwa sceneria majaków z bulgoczącą w tle plątaniną żeliwnych rur. Jakież to absurdalne i wariackie. Zrodzone wyłącznie w chorej wyobraźni maniakalnego schizofrenika. Tak, wiem. Nikt nie musi tego ciągle powtarzać. Co jest nade mną? Czy tam coś żyje? Co takiego rozwodzi się nad swoim losem bez otwierania bladych ust? Rozwodzi się ze złączonymi ściśliwie dłońmi jak do modlitwy, czy może coś w tym rodzaju? Co jest nade mną? Co takiego tam żyje? A jeśli żyje to na granicy jawy i snu. Choć może już dawno umarło, rozsypało w pył. Ale jednak przetrwało ten straszliwy rozpad w rozdartym jak papier powietrzu. Podnoszę głowę i słyszę nieśpieszne kroki w tę i z powrotem. Trzeszczenie uginających się stropowych desek. Widzę wybrzuszające się powłoki brunatnego tynku. Coś tam jest i żyje, mimo że dawno umarło. I bez względu na wszystko przemieszcza się niezwykle konsekwentnie i w powadze sanktuariów. Przytulam się do ściany. Nasłuchuję. Wsłuchuję się w tern miarowy puls, niezmiernie wolno rozchodzący się w przestrzeni i czasie. Coś tam żyje, ale jakże odmienne, obce i bezosobowe. Przeszyte straszliwym mrozem na wskroś. W krwiobiegu żeliwnych rur słychać słabe odgłosy czegoś dawnego, czegoś pierzchającego w dalekim echu przeszłości. Przytulam się do ściany. Całuję, wsuwając język w szczeliny pęknięć. Czuję gorzkawy smak obsypującego się cementu. Namiętność bez granic. Nie mająca odpowiednika miłość. Nasłuchuję wciąż i wciąż. Wyławiam najmniejszy chrzęst, trzask, stuk… Wyławiam cokolwiek nadwrażliwym słuchem neurastenika. Przepojony mnogością obrazów i wielorakich spięć w głębinach mózgu… I znowu się przekształca odbicie w lustrze stojącego trema. A dopiero leżało w spazmie agonii. Znieruchomiałe, skręcone w spiralę jak włókna w pętli skazańca-samobójcy. Jeszcze do tej pory stoi tam krzesło, gotowe przyjąć na siebie z głuchym uderzeniem ciężar lodowatego, bezwładnego ciała… Odsuwam się od ściany i wpatruję ponownie w sufit, w wybrzuszone deski stropu, pokryte popękanym tynkiem z powiewającymi płachtami zakurzonych pajęczyn. Coś tam żyje. Coś żyje nade mną i przemieszcza się. Próbuję się wspiąć po żeliwnej rurze, do szerokiego pod sufitem rozgałęzienia jak kwiat, jak ramiona szeroko rozwarte jak grób. Lecz zdzieram jedynie purchle odpadającej farby, które spadają płatkami na moją twarz, obsypują włosy, wpadają do ust… Coś tam żyje i śni, wiedzione nostalgią mroku i opuszczenia. Wiedziałem już od małego dziecka, że nade mną jest coś czego nie mogę pojąć, ani zrozumieć. Że żyje tam niepojęte, co mnie przyciągało swoją straszliwą melancholią z silą grawitacji czarnej dziury. Co tam jest? Śni mi się. Powraca w snach rozpięte na krzyżu. Lecz nie przypomina to człowieka. Co to jest? Kiedy staję u stóp tego wielkiego krzyża, to coś spogląda na mnie ze zwisającą, zdeformowaną głową z wysokości, jakby wielkiej góry. Lecz nie przypomina człowieka, bardziej jakąś istotę z koszmarów, bądź owada z długimi, cienkimi odnóżami (pająka?)… Czy to ty, ojcze? Nie, to nie ty!. Więc, kto? Albo raczej, co? Zatapiam się w mrocznej, suchej otchłani, przedzierając się przez pajęczyny i kurz. Przedzieram się przez jakieś gałęzie, które uderzają w twarz… Brnę, ku czemuś, co mnie trwoży i fascynuje zarazem… Nie poznam tego za życia, ponieważ to jest martwe jak głaz i wieczne w swojej potędze martwoty, jakby zostało wmontowane na początku czasu w mrok niepojętej melancholii. To mnie przywołuje. To wciąż przyciąga mnie ku sobie od pierwszych dni mojego życia. Od moich narodzin w pochmurny, deszczowy dzień. Klękam u stóp tego czegoś i wpatruję się w te straszliwie puste, sześcioro oczu. W te czarne otchłanie. W te otwory absolutnego rozkładu… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-26)
  18. @Somalija haha? z czego haha? ze mnie? ja nie haha, bo jestem w zupełnie innym nastroju, ale dobrze, że ty jesteś w dobrym. nie dziękuj, nie ma za co.
  19. @Somalija
  20. witaj, Aga...
  21. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  22. Arsis

    Testy

    1961 rok. Radziecki test atmosferyczny największego kiedykolwiek zdetonowanego ładunku termojądrowego przez człowieka RDS-202, znanego jako Car-bomba, Ivan, bądź Vanya. Zrzut z bombowca. Detonacja na wysokości 4000 metrów. Przylądek Suchy Nos na Nowej Ziemi. 50 (wg. amerykańskich źródeł 58) megaton.
  23. Maleńkie krople deszczu na mojej twarzy. Grudniowy wiatr strząsa lodowaty z gałęzi chłód. Parkowa pustka wieczornego mroku snuje się po kątach i szepcze tak, jak tylko mogą szeptać przemglone, senne widma. W lustrze asfaltowej alei odbite światła latarni. Śniło mi się twoje ciało, które trzymałem w ramionach, ciało z nieskończonych splotów żył i warkoczy. Śnił mi się odbity w twoich oczach blask najodleglejszej gwiazdy, jako kryształ roztapiający się w ostatniej warstwie fazy REM. Śniłaś mi się wiele razy w falującej powoli sukni, pełnej jakichś wstążek i falbanek, które rozczesywał czule wiatr znad rozsłonecznionych łąk i pól porośniętych czerwonym makiem-samosiejem. To falowanie przypominało majestatyczny taniec meduzy, która trwała, gdzieś w odmętach oceanu. To byłaś właśnie ty, ale jakaś inna i taka sama zarazem… Krok za krokiem. Powolny chód. Puste ławki. Resztki brudnego śniegu. Przede mną niekończąca się droga. Za mną bezkres zapomnienia. Przechodzę z przeszłości w przyszłość, podążając przez teraźniejszość, lecz tylko przez mgnienie. Tak naprawdę nie ma mnie tutaj, mimo że jestem. Podążam w odmiennej scenerii zagubionego czasu. Przez pustkę przeogromnie wielką. To miejsce jest przeznaczone wyłącznie dla mnie, odizolowane od wszystkiego. Jestem tutaj i płynę. Podążam lekko w wysokim uniesieniu. Wychodzą mi naprzeciw popiersia i rzeźby ukryte w załomach ceglanego muru, nieokreślone, idące po skosie cienie… Podążam w ciszy i trwodze odrzucenia. Podążam w wirujących cząsteczkach opadających świetliście i drżąco na niejasne kontury przedmiotów, na każdą rzecz. Idę, gdzieś na przestrzał, w udręce snującej się donikąd nocy, mijając po bokach splątane, podwójne, potrójne drzewa… Idę przed siebie. Gdzie? Nie wiem. Nie pamiętam. Ale wiem, że niosę w sobie twoje widzenie lirycznej materii, twoje rozchylone, jakby do pocałunku wilgotne usta… Idę, być może tam albo gdzie indziej. Być może w szarpiącym spazmie twoich zimnych dłoni, które czuję i czuć będę, jak tylko może czuć naga dusza nie bez melancholii. Donikąd idę. W deszczu. W drobniutkich kroplach nostalgii. W jednostajnym śpiewie przeciągu. Donikąd idę. Zaciskam płonące powieki * Przede mną ściana. Pnie się wysoko jak katedra. Dotykam opuszkami palców. Wodzę po wirtuozerii pęknięć, po wilgotnych plamach, zaciekach… Przede mną ściana… Omiata mnie mdłą aureolą światło wiszącej lampy. Omiata brzegi książek w twardych płóciennych okładkach, na których osiadł kurz minionych dni na przestrzeni epok i lat. Zapomniani bohaterowie patrzą na mnie bez wyrazu. Patrzą obojętnym wzrokiem, śledząc każde moje poruszenie. W czarnym ekranie wyłączonego telewizora przesuwa się chwiejnym krokiem dziwnie zniekształcona, wydłużona postać, patrząc zagubionym wzrokiem, jakby prosto w zimne oko niewidzialnej kamery. Gdzie ja jestem? Za oknem deszcz stuka o blaszany parapet. Ścieka kropliście na kwadratach szyb. Gdzie ja jestem? Na podłodze upstrzonej słojami dębowej klepki, na sękach. W gąszczu pustych butelek po alkoholu… Gdzie jak jestem? Za oknem deszcz… Za oknem chłód i wiatr, co targa bezlistnymi konarami drzew. Gdzieś miałem pójść, ale zapomniałem gdzie… Miałem, gdzieś pójść, wyjść naprzeciw skłębionej materii brunatnego, nocnego nieba… Miałem, gdzieś pójść… Skrzypiące drzewo ociera się boleśnie o mur, rysując na jego chropowatej powierzchni rany. Sypią się drobinki cementu, niczym zastygła już krew w żyłach mojej umarłej matki. Matka leży na łóżku w drugim pokoju, wpatrzona w sufit. Sztywna i lodowata jak bryła lodu. Leży ze wzrokiem wpatrzonym w mrok. W nicość. W nic… Kiedy tam wchodzę, wita mnie niewyobrażalnym wręcz zdziwieniem mętnych źrenic… Mamo, mamo, chciałoby się zawołać, przywołać ją znów. Mamo… ― zaśpiewaj mi kołysankę, mamo, proszę… Zaśpiewaj tak jak wtedy, pierwszy raz… Lecz nic. Cisza i piskliwy w uszach szum niesie się po zimnych ścianach pustego domu. Maestria smutku bierze nad wszystkim górę. Ciii. Słyszę czyjś szept… Czy to ty, mamo? Czemu milczysz? Nie powiesz słowa? Zagłusza cię wciąż piskliwy w uszach czum śmiertelnej gorączki. Wiesz, pójdę sobie. Donikąd. Na wskroś… Gdzieś na przestrzał zagubionych dróg. Nie musisz już mówić. Wiem. (Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-24)
  24. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

×
×
  • Dodaj nową pozycję...