-
Postów
4 534 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
@Somalija zatem z wyprzedzeniem przesyłam moc wszystkiego, co najlepsze... Agnieszko...
-
Okienne skrzydła nade mną. Ciężkie. Pancerne. Dalekiego zasięgu. Bombardujące kurzem, pyłem, martwymi pająkami w gąszczu pakuł, pajęczyn i brudu… Czyniące huraganowy wiatr białe motyle z chorobowej maligny. Z pijackiej kloaki smutku i otępienia. Opuszczenia, zapomnienia, nicości… Kłujące w szybach oczu rozbłyski. Gwiezdny rozsiew molekularnych strumieni. Uderzają mnie i chlaszczą po powiekach, źrenicach i skroniach. Po nagich ramionach, brzuchu, pośladkach… Odzierają do cna z człowieczeństwa. Pastwią się, szydzą i niemiłosiernie drwią… Właśnie znowu nadlatują. Spadają z nieba flotylle bogów o ostrych konturach. Tną ze świstem powietrze. Nurkują w zmasowanym natarciu całe ich zastępy. Zataczają kręgi, wypatrując ofiar. Lecz w oddaleniach są jeszcze inne. Odbite w lustrach obłoków poskręcane dziwnie maszkary ciągną za sobą pierzaste węże o zapachu smarów i ropnych spalin. Przylatują skądś do zupełnej pustki oplecionej stalowym deszczowym niebem. Pędzą żwawo do celu… Jakieś truchła w gęstniejących wyziewach nadciągających mgieł, kroczą ciężko w błotnistym powietrzu. W otchłani rur bluzgi hydraulików, bulgotania. Wyciekająca z otworów cuchnąca czarna maź. Niosą się jakieś jęki i stuki. Jakieś zapomniane istoty z głębokich warstw przeszłego czasu. Są w ciągłym ruchu. Wychodzą ze szpar w ceglanym murze, z tynku. Jednak, co chwila przystają. Milczą, jakby w jakimś namyśle. I znowu brną ku nie wiadomo czemu w morderczej udręce zagubienia. Idą na przestrzał. Przeze mnie… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-01-15)
-
@Somalija co ja?
-
@Somalija nie o awatarze, bo to nie ty. o tekście, Aga, o tekście...
-
@Somalija przepięknie, Aga
-
W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…. W poszumie wiatru. W pogwizdywaniach nocy zbieram dla ciebie kwiaty, pełznąc na czworakach po drewnianej klepce podłogi. Po sękach i słojach zagadkowej, neurastenicznej łąki, widocznej tylko przez mnie. Zbieram dla ciebie kwiaty z płatkami pajęczyn i pyłkami wirującego niczym gwiazdy kurzu… Kwiaty zapomnienia i pustki. Wyjęte z szarości. Przytknięte do bieli skamieniałych tęsknotą ust. Widzę przed sobą zielone pola, rozchwiane, rozwiane i klarowne jak lato, w którymś upalnym dniu lipca, jak włosy meduzy falujące w odmętach morza. Lecz ukazane tylko na mgnienie, jakby w ostrym błysku ogromnego flesza. Gdzieś w rozwierającej się nagle kolejnej warstwie wyrazistego, wielowymiarowego snu. Podążamy tam boso, i wciąż boso po chłodnej, majowej rosie traw. Między gałęziami pachnących krzewów, co zachodzą nam znienacka drogę. Ciii. Usłysz… ― bowiem szepcze coś do cienia spoza gęstwiny purpurowego bzu, zatopione w melancholii i w rozkwicie. Albo to ty szepczesz do nikłych owadzich uszu, zdmuchując je ze swojej drobnej dłoni. O świcie, w którym flotylla mgieł płynie nisko nad ziemią i oblewa nas migocząca refleksami woda jeziora Consequence. Klęczę na podłodze. Z twarzą wzniesioną ku mdłej poświacie wiszącej lampy. Jakby słońce wychodziło spoza grubej powłoki skłębionych chmur. Z pewnością jest tu potrzeba pocałunku, odległego na razie jak mgławica Andromedy. Ale zbliża się nieuchronnie, by ostatecznie spełnić się w zgiełku wielkiego zderzenia. Tak oto wspinam się po kamiennym masywie wyobraźni, zostawiając za sobą piekło martwoty. Milczące przedmioty, rzeczy. Jakieś okryte folią niedokończone popiersia w opuszczonych, otwartych na wskroś pracowniach. Leżące w nieładzie młotki, dłuta, potłuczone ceramiczne szczątki czegoś, co kiedyś stanowiło całość, chrzęszczące pod stopami okruchy tynku, powybijanego szkła. Zapisane białą kredą ciemnozielone tablice, rozsypane wokół pożółkłe płachty starych gazet, wykresy, zwoje kabli, plątawisko bulgoczących żeliwnych rur… Żałosne w swojej bezużyteczności składowisko drewnianych, wypaczonych radioli, telewizorów z popękanymi szaro-sinymi szybami kineskopów… Bliżej nieokreślone skorodowane artefakty zamierzchłej przeszłości, w której ktoś kiedyś kogoś kochał… W oszklonych gablotach, pełnych zagadkowych eksponatów, odbija się w aureoli galaktyk czyjaś zniszczona twarz. Mijają mnie z plakatów uśmiechnięci, dawno umarli aktorzy, przeszyci na wskroś słoneczną smugą czasu. Kiedy idę długim pustym korytarzem, kiedy płynę bez czucia jak na próbie wniebowzięcia. Jakbym był wyrwaną z zeszytu kartką. Opadającym w swojej nieważkości piórkiem przelatującego ptaka… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-01-07)
-
2
-
Stoję samotnie w oknie. Wiatr targa nagimi gałęziami pomarszczonych w korze drzew. Drobne krople zmrożonego deszczu, nie-deszczu stukają o szyby… Brunatno-szare, brzuchate niebo dotyka niemalże ziemi. Przesuwa się. Zawadza swoimi podartymi strzępami o smukłe kominy opuszczonych, dalekich fabryk, nad którymi tańczą radośnie ognie świętego Elma. Powiedz mi, proszę. Powiedz… Dlaczego wciąż milczysz? Dlaczego? Spójrz, jak migoczą gwiazdy, choć przed chwilą było przecież tyle słonych, kryształowych łez. Jak drgają i lgną do samych siebie. Jak płoną w lodowatej pustce wszechświata. Spójrz! Spójrz mi prosto w oczy. Co widzisz? W twoich widzę jeziora, zielonkawo-błękitne otchłanie. Pocałuj, tak po prostu, jak tylko może całować samotna kobieta samotnego mężczyznę. Całuj i nie odrywaj zmyślnych, wilgotnych ust. Zatopmy się w nocy aż po jej kres. Aż po majaczący na horyzoncie świt, po którym płyną dwa ptaki opierzone krajobrazem melancholii. Całuj i mów tkliwym, łkającym szeptem. Proszę, mów… Zaciskam mocno palące powieki… Otwieram je. I, co widzę? Znowu noc. Nic. Przecież, dopiero co trzymałem ciebie drżącą w ramionach. Lecz, co widzę? Nostalgię nagich drzew spowitą srebrnym księżycowym blaskiem. Nie ma ciebie. Poza tobą jedynie wiatr. Gwiazdozbiór Oriona, Plejad…. Wielki Wóz… I ciche obszary ciszy nagle zbudzonej. Poza tobą nic… Powiedz mi. Proszę… Mów. Dlaczego wciąż milczysz? Nasłuchuję, lecz słyszę jedynie nieustanny, piskliwy szum buzującej w uszach krwi. Błądzę daremnie po tej krainie mroku i zapomnienia. Bo tak jest. Wiesz o tym dobrze jak ja. Wiesz, prawda? Drzewa chwieją się w porywach zimnego wiatru, który zwiastuje zmianę pogody. Nieustanny sztorm dopełniający nam życie. Kiedyś w nim zatonę. Zatoniemy. Weź mnie za rękę i bądź. Bądź, tak po prostu. Blisko. Najbliżej… Bądź… Będziesz? Pojedziemy. Popłyniemy, dokądkolwiek chcesz… Tylko bądź. Nakrzycz na mnie. Spoliczkuj… I ― pocałuj… Pocałuj gorąco, namiętnie i upojnie… Pocałuj tak… ― zresztą wiesz… Jesteśmy teraz w tej dolinie słońca i trawy, w której czają się szczegóły z boku, z tyłu… Nieoczekiwanie… Jesteśmy tutaj. O, tak, tutaj! I zapytam się ciebie niecierpliwie i bezczelnie! Wybacz, jeśli właśnie tak… Zapytam wprost, patrząc ci prosto w oczy i gładząc rozedrganą dłonią policzki, usta, twarz. Sploty twoich kruczoczarnych włosów… Kochasz mnie? Ja ciebie kocham, mimo że potykam się o szczeliny przerażenia, niepewności i mroku… Kocham… Jeszcze jeden kielich wznoszę do ust… Czuję w skroniach puls i krew… Nie wiem, co narobiłem, ale wyznałem, co tylko można wyznać. Przepraszam, jeśli właśnie tak… Kiedy poruszam ręką, słyszę chrzęst pustych butelek po alkoholu, które są wszędzie. Wyrastają niczym bezkresny las kominów opuszczonych fabryk… Próbuję wstać. Jednak upadam twardo na kolana… Na wznak… Słyszę śmiech i gwar w brzęku szkła i srebra. Słyszę szuranie krzeseł. Pierzchanie kroków. Walają się wokół mnie stosy czasopism, książek, zapisanych niedokończonym wierszem kartek… Szukam. Szperam… Próbuję znaleźć cokolwiek, co przykułoby twoją uwagę… Próbuję to jakoś ubrać w słowa.. Niestety, nie jestem Albertem Camusem, czy Fiodorem Dostojewskim, ale wiem jedno ― kocham cię. Nakrzycz na mnie. Spoliczkuj… ― Pocałuj… Wybacz nieskładne słowa, ale nie potrafię inaczej… Wybaczysz? (Włodzimierz Zasytawniak, 2023-01-01)
-
@Somalija witaj muzycznie w nowym roku, Aga...
-
Wracam do siebie. Wracam do zapadliska czasu, w którym pulsuje nieustanna cisza. I wzbiera szum buzującej w uszach krwi. Wracam do siebie albo donikąd. i wciąż pomiędzy sobą a swoim własnym cieniem trwam. Pomiędzy sobą stojącym w lustrze drewnianego trema a cieniem rzuconym na podłogę. W świetle wiszącej lampy, w mroku przepaści. Jest mi zimno. Tak po prostu, jak tylko może ogarniać zwiędnięte ciało cmentarny chłód. Jest mi zimno pod tym nieboskłonem pełnym gwiazd. One mżą i migoczą. Mrugają do mnie porozumiewawczo. Łaszą się przymilnie. Osiadają na mnie cząsteczkami wirującego kurzu. W całkowitym milczeniu bezdennej nocy. Mnożą się zagadkowe widma, które przybywają znikąd i odchodzą donikąd. W mrok drugiego pokoju. W tę pozostałość po mojej umarłej matce, i która wciąż tam leży na łóżku w zmiętej pościeli, na wznak. I która stara się ogarnąć wszystko zdziwieniem otwartych mętnych oczu. Kiedy do niej wchodzę, wita mnie szronem na sinych, martwych ustach, nieruchomością głazu. Rozchodzi się cichy trzask podłogowych klepek. Kiedy idę, muskając opuszkami palców chropowatości wilgotnej, popękanej ściany. Kiedy dotykam przedmiotów, rzeczy… Kiedy obrysowuję obłości słojów na fornirze szafy, zatapiając się w bezkres zapomnienia, przytulony całym ciałem, całujący namiętnie oblicze nicości. Odpływam powoli jak żaglowiec, z dmącym wiatrem w rozchwiane takielunki bomów, z rozcinającym fale kunsztownie rzeźbionym galionem na dziobie. Którego otwarte usta.. Którego rozwiana grzywa lwa… I mijam twarze bliskie odprowadzające mnie obojętnym wzrokiem. Aż po horyzont… Dopóki nie dosięgnę zimną stopą piasku. Zagęszczają się wokół mnie kotary zasłon. Drżę… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-30)