-
Postów
4 534 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
1952 rok. Amerykański test atmosferyczny "Able". Zrzut z bombowca. Detonacja na wysokości 150 metrów. Operacja "Tumbler-Snapper". Poligon jądrowy NTS (Nevada Test Site) 1 kilotona.
-
Noc miażdży moje skronie, które pulsują i płoną w mdłej poświacie wiszącej lampy. W półmroku przedpokoju postać, nie-postać. Niewyraźny zarys jakiegoś dawnego życia. Mży, jak wysypujące się z ekranu telewizora milczące, czarno-białe piksele. Zakłócany strugami deszczu przekaz z zaświatów szumi mi piskliwie w uszach. Lecz oto światło idące na przestrzał lśni i migocze na pierwszej stronie pożółkłej już gazety. Pierwsza błyskawica przeszywa step. Jak gwiazda uderza boleśnie w źrenice. Przez pory skóry przeciskają się rozpalone cząsteczki drwiącej śmierci. Kroczy w oślepiającej koronie. W skręconej spazmem przestrzeni. * Gdzie ja jestem? Ojciec leży na podłodze opuszczonego domu, bełkocząc coś o raju w pijackim zwidzie. Próbuje mnie chwycić za nogawkę spodni. Lecz nie dosięga. Jego dłoń opada bezwładnie z cichym plaśnięciem. Jestem wolny, tą wolnością opuszczenia i samotności.. Oglądam się za siebie. Szczątki ojca przysypał pył wzruszony ostatnim jego tchnieniem. … opada jeszcze powoli, drży… Umrę jak on. Niechybnie i w zapomnieniu. . Woda kapie rytmicznie do pokrytego rdzawymi smugami zlewu. Gong stojącego zegara. Chrzęst mechanizmu…. Wychodzę przez drzwi, na zewnątrz. Na step spalony słońcem. Popiół opada na język. W środku dnia, w środku nocy… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-16)
-
Ładnie jest w ogrodzie. Tak jesiennie, sentymentalnie, pusto… I tylko mgła czai się po kątach, niewyraźność kształtów… I cisza. Moja cisza jedyna i duch zapomnienia… Ale, nie zapomniałem. Mówiąc do ciebie szeptem, śnię… Wiesz, tak oto tędy idę, jakbym płynął w zaświatach podczas próby wniebowzięcia. Wśród widm o nieustalonych rysach twarzy. Jakbym był świadkiem wszelkiego przejawu niematerialnego życia… Wróć do mnie. Jeśli możesz… … jeśli chcesz… Usłysz moje wołanie odbijające się echem w przepaściach milczącej otchłani. Tam wiatr pędzi znikąd, donikąd. Trwa… Omiata chłodem kosmiczne bramy nieskończoności… Wróć… Jestem tu i czekam w perlistym snopie deszczu… W łkających westchnieniach nadciągającej nocy. (Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-15)
-
Żegnaj, mistrzu
-
Jesteś obok. Twój szept jest ledwie słyszalny. Z zimnych ścian spływają rdzawe strużki. Wilgotnieją gąbczaste powłoki odpadającego tynku. Pęcznieją tworzące się nieustannie nowe purchle, bąble… Tak oto mówi coś do mnie nieżywy od dawna ojciec. Jego obrzmiałe, sine usta poruszają się powoli z odgłosem mlaskania… Lecz nie rozumiem przekazu. Wirtuozeria słów jest zagłuszana przez szum wzburzonej gorączką krwi i łomotaniem serca. Nie wiem, co mówisz, ojcze. Nie słyszę… Twoje słowa są powtarzalne, niczym podmuchy wiatru. Niezrozumiałe i ciche, tą cichością zaświatów. Jakieś niejasne gesty. Poruszenia. Symbole i znaki… Wszystko to zlewa się w jedno i tworzy wilgotną plamę brunatnego zacieku. * Jesteś tam jeszcze? Noc rozwiera nade mną swoje kościste ramiona, szeleszczące płótno doskonałej czerni. Morzy mnie pulsowanie w skroniach. Rozsadza potworne ciśnienie zwiastujące niechybnie śmierć. W żółtawym świetle wiszącej lampy liżę uwięzione w cemencie grudki piasku. Wodzę językiem po rozgałęzieniach pęknięć. Sięgając do samego spodu, do popieliska absolutnego rozkładu. Kurz i pył. Przesypujące się przez palce jakieś skorodowane artefakty dawnego życia. Ojcze mój, chrzczony studzienną wodą z dębowej kadzi. Ojcze mój, tyś jest… Pełzający po ścianie jak pająk. Istoto nie z tego czasu… Istoto uderzająca rytmicznie odnóżami o cienką membranę skóry, która próbuje nawiązać kontakt z ożywioną nie wiadomo przez co, widzialną materią wszechświata. Jesteś tam jeszcze? Przypadasz silnie do moich powiek, rozplatając silne sieci bez pośrednictwa rąk. Dlatego nie widzę niczego, poza rozpełzającym się wokół srebrzystym blaskiem wschodzącego wolno księżyca. Jesteś tam jeszcze? Sypią się do wnętrza mojego słuchu jakieś chropowate szmery i odległe piski… Złączam dłonie, jakby w modlitwie. Będąc w pozycji skulonej. Na kolanach i w przepoconej koszuli. Wyławiam z tej otchłannej zawieruchy zmysłów, cokolwiek wspólnego ze mną… Lecz stwierdzam, że nic tam nie ma, poza świadomością, jakąś pojęciową syntezą i niejasnym zarysem obrazu. Pusto się zrobiło i zimno z powodu utraconego raju widzenia. Próba przeniknięcia spełza na niczym. Ginie w chrzęście opróżnionych butelek po alkoholu. W lustrze stojącego trema, coś się barłoży i nuży w brudnych, leżących na podłodze łachmanach, starych gazetach i resztkach niestrawionego pokarmu. I od czasu do czasu podnosi mętny wzrok, kiedy czają się i następują jakieś bliżej nieokreślone odgłosy, dźwięki, wołania z tyłu, z przodu, znikąd… I jakby zatopiony w odmętach, czeka… Zaczajony i czujny… W tej dolinie, w tej gęstwinie pożogi zmysłów… Odejdę. Chyłkiem. Tylnymi drzwiami, przeciskając się piwnicznymi korytarzami pełnymi zatęchłej woni. Dawnymi korytarzami rodnymi, wniknę na powrót w łono matki otwarte szeroko jak grób. Bez niczyich podejrzeń i w tajemnicy przed światem, nim spełni się cokolwiek. Nie zobaczy nikt. Wszystkie ściany odsuwają się ode mnie. Drżą, jakby huczały w brzęku szkła i porcelany. Wśród wiwatów i oklasków. Wśród gwaru wznoszących toast. Nikt nie zobaczy, bowiem przesłonią wszystko napastliwe ściany, pełne chichotów i żartów. Pełne wewnętrznego echa zapomnianych dni… * Otwieram mozolnie pozlepiane, zapiaszczone powieki. Kto tu jest? Coś się miota i chwieje w progu uchylonych drzwi. Niedowidzę za wiele w tych iskrach przelatujących gwiazd, kłujących napastliwie i gorąco. Jakieś zjawy błądzą daremnie w oceanach mroku, mając w oczach resztki tamtego świata. Zbyt wiele tam ich się zebrało. Zbyt wiele. Za bardzo wszystko kołuje, za bardzo chybocze, niby na statku podczas wielkiego sztormu. Czuję się, jakbym dostał w głowę. Zatraciłem się wśród nocy. Wśród drzew szepczących czule do nie wiadomo, kogo. Wśród korzeni i chwastów rozpełzłych przy ziemi. Wśród wilgotnych, zwiędniętych już liści… Gdzie ja jestem? (Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-11)
-
Czekałem na ciebie tamtego lata., aby móc cię zobaczyć w zwiewnej sukience. Czekałem długo, pełen nadziei i udręki smutku. Spójrz na mnie… Czy widzisz? Ptaki przed burzą zawadzają nisko skrzydłami w koszącym locie… Widzę twój cień na ceglanym murze. Migot refleksu w nadbrzeżnej trawie. Na zmarszczkach jeziora. W ciszy i tajemnicy. Bez podejrzeń. W okrutnej spiekocie wieczornego skwaru śnię. Póki jeszcze można, póki czas… Chciałbym, abyśmy mogli sobie powiedzieć, okryci prześwitami, co migoczą w pustce lotu, wśród krzaków jaśminu, bzu… Spójrz na mnie. … wśród szumiących drzew wciąż na ciebie czekam, wśród czerwonych róż… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-07)
-
5
-
@Somalija nie. jakoś mi umknęło ale było, tylko częściowe...
-
@Somalija bo orion to gwiazdozbiór jesienno-zimowy, co z tą gwiazdą, która wybuchła? Betelgeza, czyli alfa orionis, czerwony nadolbrzym, raz jaśnieje, innym razem pojaśnia za sprawą gigantycznych erupcji gazu z zewnętrznych powłok swojej atmosfery. ale to jest jej stan być może sprzed około 500-600 lat. jeśli dotrze światło jej wybuchu to będzie jaśniejsza od księżyca w pełni być może przez około miesiąc, bądź dwa. pas z trzech gwiazd z gwiazdozbioru oriona wskazuje na południowym wschodzie syriusza, a na północnym zachodzie aldebarana. też nadolbrzymów, choć syriusz to prawdopodobnie układ trzech blisko rotujących ze sobą gwiazd.
-
@SomalijaHitler, ze swoimi szczurami - Himmlerem, Goebbelsem, czy Goeringiem . tak jak i Stalin z Jagodą, Jeżowem, czy Berią... Jedni warci drugich.
-
Otwieram drzwi – kolejne korytarze, odgałęzienia, odnogi podziemnego krwiobiegu. Niezliczone pomieszczenia. Porzucone w nieładzie sprzęty. Pokryte szarym pyłem, pleśnią rdzą… Plątanina kabli, rur, składowiska pogiętych blach… Dusi mnie mroczność podstępnej nocy, która snuje się po tym labiryncie nieskończoności. Wpełzam. Wypełzam. Przeciskam się przez ciasne szpary, raniąc sobie do krwi brzuch, plecy, ramiona, pośladki… Gdzieś tutaj gnijące pozostałości, resztki. Woń zgnilizny miesza się ze stęchlizną zawilgotniałych piwnic. Stojące jedne na drugich stare telewizory z popękanymi kineskopami w ogromnych, pokrytych tłustymi plamami obudowach, smukłe radiole, głośniki… Pod gołymi stopami opiłki żelaza, chrzęst potłuczonego szkła, ostrego gruzu… Skrzypienie podłogowych, pełnych sęków desek… Martwe laboratorium. Eksperymenty biologiczne, mutacje. Wyrastające z sufitu i ścian, nowotworowe guzy, niczym czarne, ohydne grzyby, które naciekają wszystko w tej udręce nienasyconej śmierci. W dławiącym smrodzie trupiego rozkładu z domieszką chemicznych odczynników idę. Wlokę swoje nędzne, ropiejące ciało. Dokąd? Donikąd. W ciemnych wnękach, załomach rozwierają się szeroko z mlaśnięciem półsenne szkarady, ociekające cuchnącym szlamem wnętrza pełne złogów i flegmy. Nie ma jednego wolnego miejsca. Wszystko zapchane. Zapraszają ochoczo do środka, oferując raj nie z tej ziemi. Nieskończoną miłość. Przede mną jakieś progi, piwnice, schody… Ktoś z nich schodzi wśród wiwatów i oklasków. Wśród fanfar… Kto taki? Nie wiem, ale znowu się chwieje. Ręce rozpościera, gdzieś w połowie drogi, bez powietrza, w ciemności, ale z nagłym błyskiem spojrzenia. Jakby to była jakaś totalna wizja ujęta w rytuale okina-hōnō, w japońskim teatrze Nō albo Kabuki. Z pełną gamą psychicznych przeżyć człowieka. Pod moimi stopami plączą się zleżałe taśmy z czarno-białymi filmami Kurosawy, zakurzone tomy w płóciennych oprawach Strindberga, Faulknera… * Wstaję wolno, bowiem leżałem nie wiadomo jak długo. Wokół mnie jakieś zjawy, nieokreślone gesty, znaki i symbole… Drewniana ławka, alejka. Daleki szmer płynącego strumienia. W uszach piskliwy szum. Omiata mnie oddech ciepłej nocy. Powolny i tkliwy, i jakiś melancholijny wyrzut sumienia sennego omamu. Przez park zamglony, jesienny idę. W żółtawym świetle latarni. Na moich skroniach wiotkie gałęzie płaczącej wierzby. Gładzą mnie resztkami pożółkłych, wilgotnych liści… Gdzieś tam twarz mojej umarłej matki. Zaczajona i smutna. Towarzyszy mi w tym powolnym chodzie znikąd, donikąd. W coraz zimniejsze obszary bezgranicznej pustki. Idziemy razem w swoistym, milczącym spacerze. Opieram się o drzewa. Obejmuję je i głaszczę… Coś przeminęło, zamajaczyło w oddaleniu. Nastąpił tu niezrozumiały upływ substancji czasu, jak we śnie. Nikogo tu nie ma. Rozglądam się w tej przepaści cichej, wsłuchany w szept, który idzie poprzez chropowatą korę, ceglany, omszony mur… Idę i ja, trapiony gorączką opuszczenia. Nazwij mnie, melancholio. Wypowiedz wreszcie moje imię. Miękki dywan ze zwiędniętych, opadłych liści tłumi moje kroki. Przykleja się, wilgotny, do podeszew… Aleja. Ławki. Zarysy nagich, rozcapierzonych gałęzi, podwójnych, potrójnych pni. Oplecionych sobą w szarości mroku. Niekończący się mur… Noc… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-02)
-
1