-
Postów
4 734 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
1956 rok. Amerykański test atmosferyczny "Zuni". Detonacja naziemna na wyspie "Eninmen", na atolu Bikini, na Pacyfiku. Operacja "Redwing". 3,5 megatony.
-
@Somalija znakomite...
-
Nie musisz mi się tak ciągle przyglądać. Wystarczy. W pokoju obok jakieś szyderstwa i kpiny. Stukania metalu o metal, chrzęst potłuczonego szkła… Kto tak do mnie mówi? W uszach piskliwy szum i ledwie słyszalne słowa, jakby mniszej modlitwy. Kto tak do mnie mówi? Dotykam palcami popękanych drzwi z kamienia, z drewna, z gliny…. Na drzwiach pognieciona kartka wyrwana z zeszytu z nieudolnym dziecięcym napisem: „taki już był”. Ktoś tu kiedyś snuł żałosne, samotne myśli, przechadzając się w tę i z powrotem. Drzwi zatrzaśnięte na wieczność pełne kurzu i falujących pajęczyn. Ktoś tu kiedyś żył, ale umarł. Rozsypał się w szary pył. Albo żyje wciąż, pomiędzy cieniami na poddaszu. Albo żyje wciąż w blasku słonecznej smugi, która pełznie wolno po ścianie. Tam coś wciąż żyje, mimo że umarło. Idzie powoli albo raczej płynie zatęchłym powietrzem i rozgarnia kłosy nieistnienia. Sprzecza się na głos z parszywą śmiercią. Wygraża jej palcem, stwierdzając, że wszystkie okoliczności są przeciwko niej. Powiedz mi, straszliwa melancholio. Powiedz mi… Czemu milczysz? Już wiem. To twoja postawa wobec mojej obrzydliwości. Wobec mojego ohydnego „ja”. Potworność niejako wryła się we mnie. Uchwyciła kark stalowymi szponami i nie puszcza. Wszędzie wokół stare, pożółkłe szpalty gazet. Zdjęcia kreatur, w tym i ja. Uchwycony, gdzieś pomiędzy. Pomiędzy czymś a czymś. Zatem zedrzyj mnie Vacu-blastem*. Ześrutuj. Zeskrob do żywej, czerwonej cegły. Nie może pozostać po mnie żaden ślad. Najwyżej zmartwychwstanę w postaci chmury gryzącego pyłu. Gryzącej brei wirującego kurzu. Nie trzeba. Już nie trzeba. Doprawdy, słuchając samby tulę się do powietrza. Otulam ramionami moje rozpalone do białości wnętrze. Wiruję jak samotna spiralna galaktyka, co przemierza lodowate odmęty kosmosu. Obracam się powoli. Tak bardzo powoli. Kto tu jest? Ach, tak. Nie ma nikogo. Choć wciąż mnie coś osacza i wchłania. Próbuje przyjąć w poczet odrażających osobliwości. Nie trzeba. Doprawdy nie trzeba. Albowiem przewyższam wszystko swoją nikczemnością błotnistej, cuchnącej kloaki. Zapadam się w sobie, ponieważ przytłacza mnie ciężar mojej własnej grawitacji. Nie mogę już znieść ciężaru życia. Rozpadam się stopniowo i nieubłaganie na miliardy lśniących drobin. Pękam na kryształowe fragmenty. Odrzucam zewnętrzne warstwy, które rozchodzą się promieniście jak oślepiający wybuch supernowej. Aby za chwilę przekroczyć Rubikon, zdusić się w swoim własnym wnętrzu sprasowanego do granic możliwości koszmaru. Stłamsić się. Zgnieść na miazgę. Na nic. Aż do absolutnego NIC, bez możliwości powrotu. A więc czytam te koślawe, napisanie nieudolnie literki: „taki już był”. Tak. Taki już był, bowiem już go tak naprawdę nie ma. W gazetach napisano o samoistnym zniszczeniu. O samoistnej nieznośności życia… … Tu musiałem przerwać pisanie, albowiem rozbolała mnie ręka w nadgarstku i głowa. Serce łomocze nieustannie od nadmiaru kofeiny (choć może powinna to być amfetamina jak wielu piszących to czyniło, czyż nie?) Od niej wizje byłyby bardziej zagmatwane, wariackie i deliryczne. Miałyby kształty ostre niczym naostrzona brzytwa z pulsującą wewnątrz czerwonawą poświatą gorączkowej maligny. Zatem, wsuwając nieśmiało dłoń w otulinę słonecznej poświaty, przyglądam się jej. Tej popękanej skórze. Tej żylastej powłoce o niezdrowym, chorobowym odcieniu, od której na sam widok robi się niedobrze. Przeszywa mnie konwulsyjny dreszcz, albowiem spogląda na mnie z drewnianego trema kamienny maszkaron. Zatrzymany w lustrze, w apogeum swojej brzydoty o wzdętym brzuchu. Wpatrzony nieprzytomnie w otchłań mroku, jakby chciał coś jeszcze usilnie powiedzieć. I nie mogąc nic wyartykułować przechyla się coraz bardziej. Zsuwa się coraz szybciej… Wreszcie spada z bardzo wysoka, rozpruwając ze świstem warstwy atmosfer krawędziami furkoczących skrzydeł. Mija po drodze jakiś w dole las, kamień, zbutwiały mur… Przelatuje przez smugę słońca załamaną wielokrotnie, wiedząc o sobie, że jest wyłącznie odpadem. (Włodzimierz Zastawniak, 2023-02-23) *) Vacu-blast – marka śrutownicy, oczyszczarki pneumatycznej, piaskarki
-
2
-
Zbliża się, niosąc blask monumentalnych oczu. Co to jest? Najpierw szło na swoich giętkich odnóżach. Teraz pełznie poprzez zakurzone labirynty czasu. Obwąchuje pęknięcia w ceglanych murach. I wodzi wokół spojrzeniem wielu pancernych oczu. Czarnych. Potwornie czarnych… Pełznie wciąż. Zbliża się z mozołem nieustępliwej śmierci. Przystawiam ucho do zimnej, popękanej ściany. Nasłuchuję tych oddechów. Tych niezrozumiałych szeptów… Gładzę dłonią ten bezkres unicestwienia, tę melancholię nadciągającej nocy. Plątanina żeliwnych rur rozwiera się pod sufitem. Zamienia się w cuchnący nowotworowy kwiat. Brunatne plamy, zacieki… I wszystko to się przemieszcza, i trwa w tym swoim nieustalonym czasie chorobowej maligny o rozmaitych rozbłyskach, jarzeniach jakimś wewnętrznym światłem. To jakaś chyba świętość rozpycha od wewnątrz przedmioty. W niektórych miejscach wycieka cuchnąca zgnilizną maź. Sączy się, ścieka. Obłazi wszystko rdzawym, tłustym nalotem niczym obłe cielsko stojącej na zachwaszczonej bocznicy kolejowej cysterny. Trupi odór opuszczenia. Cmentarny chłód. W kościstej dłoni uschnięty kwiat. W czyjej dłoni? Mojej? Nie mojej? Niczyjej… Lecz skąd ta nagła zmiana obrazu? Albowiem olśnił mnie błysk szyby poruszanego niczyją ręką okna. Choć być może była to ręka mojej umarłej prawie dwa lata temu matki. Nie prawda! Ona żyje. Widziałem ją jak przenikała ściany z kamienia. Wspinała się po schodach tym swoim powolnym chodem umarłego. Ściskała dłonią drewnianą poręcz schodów, mając w oczach dalekie rozbłyski gwiazd. Kosmiczny pył. Przyszła nie wiadomo po co, wskazując ręką popękany sufit przechodniego pokoju. Być może chciała wskazać na coś ważnego. Coś, co mnie męczy niemalże od samego urodzenia. Coś, co zamieszkało nade mną w niezrozumiałej dotąd formie. To coś stało w progu drzwi, kiedy matka oddawała ducha na pogniecionej pościeli. Pamiętam, że wygłaszała wtedy oskarżycielską mowę, wskazując w to coś palcem. Pamiętam ten śmiertelny szept, ten chrapliwy półgłos spod ziemi. Sprzeczała się długo, nie mogąc się pogodzić… To coś mnie męczy od momentu moich narodzin, które miały miejsce 12 maja 1974 roku. Padał wtedy deszcz, nasiąkając szarością wnętrze pustej sali szpitala. W uszach słyszałem ten piskliwy szum i niewyraźny głos jakiejś istoty. Spoglądałem na martwe przedmioty z niklu i stali. Na białe kafelki, sufit… Lecz oto wyszedłem przez otwarte na oścież drzwi. Tak po prostu. Bez niczyjej pomocy. O, dziwo, umiałem już chodzić. Jakimś tajemnym zrządzeniem losu trafiałem w puste i opuszczone wnęki, pomieszczenia, pokoje... Dotykałem dłonią przeszłości zanurzonej w dziwnej substancji czasu. Stare radiole, czarno-białe telewizory ze ślepymi, popękanym kineskopami, w których snuła się jakaś pochylona do przodu postać, plątanina kabli… Pod krwawiącymi stopami chrzęst potłuczonego szkła. Gruz. Pył. I zacieki. Wszędzie zacieki. Smugi i plamy. Zatęchła woń. Medyczne eksponaty w oszklonych gablotach. Zardzewiałe, poobijane metalowe łózka z resztkami przegniłych materacy na skrzypiących sprężynach. Przesycona trupim odorem mdląca, chemiczna woń szpitalnych odczynników… Patrzę w górę. Spoglądam na popękany sufit. Coś, lub ktoś przeczy tam samemu sobie. To coś niezrozumiałego w całym swoim jestestwie. Nie ma prawa istnieć, a jednak istnieje. Słyszę wyraźnie trzeszczenie stropowych desek, kiedy tak chodzi w tę i z powrotem, opowiadając szeptem dzieje swojego życia w suchym, zakurzonym powietrzu zimnego poddasza wśród stosów starych czasopism, gazet, zdjęć… Krzyczące nagłówki o testach atomowych, pierwszych prototypach kobaltowych bomb, nadziei chorych na raka… Czarno-białe fotosy uśmiechniętych, hollywoodzkich gwiazd z filmu „Zdobywca”, z 1956 roku: John Wayne, Pedro Armendáriz, Susan Hayward, Agnes Moorehead, Jarma Lewis, czy wreszcie sam reżyser Dick Powell… Nie wiedzą, że skonają w męczarniach. Nowotworowe guzy, nacieki, malformacje… Cuchnący odór śmierci… Chodzi ciężko, takim trochę nieludzkim krokiem. Pogodzony. Niewdzięczny… Podnosi głowę. Sennie… I spogląda niewidzącymi oczami. Rozgląda się w otchłani mroku. Wstrząsa swym drżeniem… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-02-19)
-
2