Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 31.08.2023 w Odpowiedzi
-
Na bloku Krzysiek maluje słowa błękitną wstęgą z marzeń wysnutą przy klatce stoi z miną wpatrzoną szczęśliwy czasu muśnięć nie liczy Uroczą rzeką miesiące płyną koledzy radzą nie wierząc oczom przyszłość zawisła na pięknym włosku nadzieja zerka na mgliste szczyty Pod bluzką rosną wraz z tajemnicą odległe brakiem czułej śmiałości tęskniąc pod oknem westchnienia zasiał lecz nie zapytał czy kocha Kasia Imiona koleżanki i kolegi z podstawówki zostały zmienione dla zachowania anonimowości7 punktów
-
-Mistrzu, kogo na króla w elekcji polecasz? -I tak wygra ten, który najwięcej obieca. a uczciwy, który wie, że skarbiec jest pusty, powie prawdę i przegra z każdym miodoustym.5 punktów
-
Z cyklu: Na ringu, czyli kto jest kim 23 cios Radości: Radość kiedyś odmalowywała Ściany w kuchni na zielono Sama już nie wie Jak musiała zapłacić słono Za farby i swoją pracą Wszystko kosztowało Bo wcześniej się Radości Na ścianę rozlało Trochę kawy, trochę soku Ale myśli nie ma sprawy Rodzice dopingują I czy nie przebija, czują Patrzą i podsumowują Że Radość nie jest jakąś tam szują Tylko grzecznym chłopakiem Który naprawia a więc zatem Potem i kłopotem Było jak Radość się oblała potem Ale potem pamiętała I już kawy nie wylała Ale potem się starała I we właściwej kapeli grała Ładne piosenki A nie szarpanie i męki Radość zawsze się cieszyła Ale najbardziej, jak coś dobrego zrobiła Jaka jest z tego przestroga Że zawsze pozostaje druga noga Jak jedna obcięta i niema A druga noga to osobny jest temat //Marcin z Frysztaka Wszystkie moje książki Za darmo Znajdziesz na stronie: wilusz.org5 punktów
-
między jednym a drugim słowem przestrzeń może i na kształt pustki wielokrotnie budzę się w cudzych ramionach chociaż ciągle dryfuję we śnie ujrzawszy obojętność kolejny raz gasnę jak gwiazda kiedy nastaje dzień nie jestem nie jestem sobą - po cudzych śladach błąkając się... niczym największy smutek niczym zmęczonej wierzby cień liście - łzy gubię coraz więcej ich wokół pogody i ducha jakby mniej4 punkty
-
bo milczenie w nas i między nami trwa i ramiona już powoli otwieramy nie na siebie lecz na prawdę4 punkty
-
Pewna dama z niebobłoków poszła w długą kiecko-trasę zakupową, wciąż marudząc. No i szwy poszły w biodrach. Bo wybrała zły rozmiar prezerwatyw kochanemu, w noc poślubną.3 punkty
-
mam Wenus w Raku i Uran w Skorpionie możesz próbować ale ja nie wiem czym jest nie kochać zmieniając jedwabne parasole snuję się pomiędzy wymiarami myślę o białej koszuli tak rzadko bywam trzeźwa sprzątam stare hotele sprzedaję chleb na wyspie żmija tygrysia pogryzłam do krwi ramiona prawe bo jest wojna lewe za to że jesteś daleki żyję dzięki twojej świadomości kocham jak wygląda zapomnieć3 punkty
-
A gdyby tak pamięć poetycka przerosła w nas góry znaczeń bez znaczenia wówczas byłaby jakaś szansa większa niż jeden na milion iżby uzmysłowilibyśmy zmysły a zasłonki okien luster i drzwi miałyby przynajmniej różowy lub różany kolor byty nasze by oznaczały piękno ustępując przed nim każdego pierwszeństwa Warszawa – Stegny, 31.08.2023r. Milan Kundera – Nieznośna lekkość bytu „Wydaje się, że w mózgu istnieje całkiem szczególny obszar, który można by nazwać pamięcią poetycką i który rejestruje to, co urzekło, wzruszyło, co dało piękno naszemu życiu.”3 punkty
-
Skronie srebrem pobielone Obrączka na lewym palcu Życie się toczy Przez czarne ziarenka różańca Jeszcze przed snem głębsze Zaciągnięcie powietrzem Jeszcze iskra w oku Odbicie słońca nocy Skronie skórą obleczone Blady ślad na palcu Życie stoi w miejscu Na podłodze ryż rozsypany Krótkie kaszlnięcie Przed znienawidzonym spaniem Wyczekujące spojrzenie W czarną gwiazdę nocy3 punkty
-
3 punkty
-
2 punkty
-
pierwszym jesiennym liściem spadniesz u moich stóp obmyj twarz wodą niebieskich dzwoneczków złap mnie ulewnym deszczem słodkim pachnącym wrzosem z zachwytem poddam się2 punkty
-
łono opuszki twoich palców stanowią mój początek nie mogę krzyczeć staję ci się pod powieką pisk ciszy jest sygnałem że tutaj zaczynasz swój sen dzień wzrok mi wraca złoty nóż w miąższu ust zdarzasz mnie ze słów poprzez świt w tobie chowam się jak dziecko żeby się począć2 punkty
-
czy warto marzyć i śnić gdy drogi trudne a horyzont smutny czy warto marzyć i śnić skoro dziś boli jest na nie czy warto marzyć i śnić gdy idzie kondukt żałobny powiem wam że warto bo marzenia i sny to życia sens bez którego człowiek czuje się jak nic jest na dnie2 punkty
-
@Rafael Marius Piękne zdjęcia, dołączyłeś... Pokaż się też Ty jak wyglądasz, bo widzę że Viola dwoi się i troi w oświadczynach...2 punkty
-
Nawet nie wiedzą, jak umysł drażni, ic h a n a l i z a pewnej przyjaźni. Czy taka przyjaźń bywa szczerą, gdy... on i ona są h e t e r o (?) Wszakże to sprzyja r o z w o j o w i, gdy człowiek myśli swe wysłowi. Ach! - to pytanie już poprzedzam; dobrze jest z przy - jacielem zwiedzać. I chociaż byście się z d z i w i l i; ten stan, to jest potrzeba chwili. Stop! - nie pozwolę puencie prysnąć; przyjaźni sprzyja t y p u m y s ł u (?)2 punkty
-
Projekt Takamoya, chwila 84 - Byłeś taki wielki! - A ty taka mała! - Podnosiłeś mnie za szelki… - W przelocie buziaki dawałaś… … Spławiki drzemią na baczność. Pod lśnieniem fal rzeki Dni płyną kochane, dalekie. Siła przepływa i przepływa słabość. … - Jesteś taki uparty! - A ty taka cwana! Wtedy brałem Cię na kolana… - Wtedy życie było żartem. Tato, dziecko, los i świat. Ryby słuchają milczenia. Wszystko się zmienia. Tylko miłość ta sama od lat.2 punkty
-
Ile razy jeszcze się cofnę by pójść do przodu? Szybko muszę wyrzucić tą myśl Zawadza tylko i szkodzi Przed kolejnym skokiem do przodu2 punkty
-
Czemu nie ma Ciebie tu gdzie ja Czemu zawsze gonisz wiatr gdy ja jestem wichurą Czemu chcesz być słońcem gdy ja jestem księżycem Czemu chcesz być tak daleko gdy ja jestem na wyciągnięciu dłoni Czemu uciekasz od szczęścia gdy ono Cię goni.2 punkty
-
Pamięci Danuty Heleny Siedzikówny (ur.3 września 1928, rozstrzelanej 28 sierpnia 1946 w Gdańsku) Patrzysz na nas dziś z wysokiego nieba gdzie nigdy nikt nie będzie strzelał do serca niewinnego które nosi w sobie imię najdroższe ze wszystkich Ojczyzna jakie krótkie było twoje życie niczym urwany film zatrzymane spoczywasz teraz w polskiej ziemi w najprawdziwszym grobie tam gdzie imię twoje wyryte i nie będzie już nigdy tajemnicą oddałaś w ofierze młode serce teraz o modlitwę jak inne poranione dusze prosisz za te w księdze pamięci zachowane odżywają wraz z każdą rocznicą popatrz ty co żyjesz dzisiaj w ciągłym biegu ona jako Noego arka dopłynęła zbyt szybko do brzegu poświęciła młode serce aby w końcu przeminął na zawsze tamten podły świat jeszcze ostatnia wiadomość krótki gryps wysłany zza krat ,,Powiedzcie mojej babci że zachowałam się, jak trzeba.” Inko dzielna harcerko jesteś prawdziwą Bohaterką Niech wolna Polska przyśni się Tobie FacebookTwitterEmailPodziel się2 punkty
-
prawda nie zawsze jest prawdą czasami boli nie smakuje jak chleb nie zawsze była czuła na to co widział świat była podobna do nocy prawda nie zawsze jest prawdą czasami bardzo obok gwiazd które raz świecą a raz nie czyli jest jak niewiadoma dal2 punkty
-
@Rafael Marius ja też miałam wspaniałą nauczycielkę z języka polskiego w liceum. Chyba nawet już kiedyś o niej na tym forum pisałam. W każdym razie także była wymagająca, natomiast nie narzucała nam wszystkiego z góry i pozwalała na samodzielne myślenie a nawet do niego gorliwie zachęcała np. w obszarze interpretacji wiersza. Miała otwarty umysł i otwarte serce. Gdyby było więcej takich nauczycieli na pewno system edukacji i uczniowie by na tym skorzystali. Była jedną z tych nauczycielek, które wypracowały sobie autorytet wśród uczniów nie dzięki zajmowanemu stanowisku, ale dzięki swojej wiedzy, kompetencji, dojrzałości i pasji do przedmiotu, którą potrafiła zarazić niejednego.2 punkty
-
Sypała wdziękiem już w piaskownicy babki stawiała coraz piękniejsze w przedszkolu była królową balu dama w przebraniu niepewnej lwicy Po lekcjach w kapciach szurała swojsko wciąż przydeptanych czułym uśmiechem opowieść snuła w znoszonym dresie słowem powszednim o szarych troskach W liceum gwiazda niejednych marzeń promieniowała dawną zwykłością swobodą gestów ciepłotą uczuć wśród ścian tulących codzienne razem Tuż przed studniówką tanga i walce wokół dywanu ćwiczone gładko rok po maturze kapryśne szczęście sąsiedztwo znikło wraz z przeprowadzką Zdjęcia kwiatów z krzewu rosnącego na naszym osiedlu od zawsze. Służył wiernie do zabaw w chowanego, dom lub wojnę.1 punkt
-
Każdego ranka, oczekując na przyspieszony serwis do dworca centralnego, obserwowałem dwójkę ochroniarzy stojących na przeciwległym peronie: jeden był niski, brzuchaty i łysy; drugi wysoki i mocno wysuszony, za to z bujną czupryną. Nie znałem ich imion, ani żadnych innych szczegółów, więc pozwoliłem wyobraźni stworzyć ich postacie na podobieństwo tego, co widziałem, tak jak na blogu ludzie wymyślają szablony, widżety i motywy. Zapamiętałem ich jako Gus i Harry, lecz gdyby komuś te imiona nie pasowały, mogę z chęcią je zmienić. Gus był nieśmiały i nadrabiał ten niedostatek nadmierną gadatliwością. Jednak Harry nigdy na to nie narzekał, jako że sam był małomówny, chociaż z zupełnie innego powodu. — Zróbmy tak: Pójdziemy schodami na dwójkę, bo jedynka cała zawalona trzodą. Od strony miasta, bo tam jest teraz trochę słońca. Dopijemy kawę, pogadamy, a później przejdziemy na drugi koniec peronu. OK? — Yup. — Nie lubię tu wystawać, bo może nas ktoś zaczepić, zapytać o pociąg… Poza tym jest mi tu zimno, a nie chcę się przeziębić. — Yup. Gus i Harry przeszli bez pośpiechu na wschodni koniec peronu numer 2. Faktycznie, o tej porze ten peron był pusty, bo obsługiwał pociągi jadące w kierunku Gór Błękitnych, dokąd jechać w poniedziałkowy poranek nikomu nie wypadało. Po południu role peronów się odwrócą i nietrudno odgadnąć, na którym peronie nasi bohaterowie będą dopijać kawę. — Harry, czy słyszałeś o tym nowym rozporządzeniu? — Nope. — Jakiś baran w dyrekcji wpadł na idiotyczny pomysł, żeby w przerwach między komunikatami puszczać muzykę. Harry nie zareagował, wobec tego Gus odczekał chwilę, żeby dać mu czas na przetrawienie tej nowiny. — A może ty myślisz, że to jednak jest dobry pomysł? — Nope. — No, ja też myślę, że ten pomysł jest kompletnie poroniony. Ale tam w zarządzie nie mają pojęcia jak to jest dwanaście godzin chodzić po stacji i wysłuchiwać na okrągło tych samych komunikatów. Czy człowiek nie może mieć w pracy odrobiny spokoju? Harry nic nie odpowiedział, tylko mruknął coś pod nosem. — Zresztą, żeby puszczali muzykę dla ucha, jak 2DayFm albo MIX106.5, to niech im będzie, ale ABC Classic? Przecież tego nie da się słuchać! Mam rację? — Yup. — Najzabawniejsze jest to, że nawet ci w dyrekcji nie słuchają ABC Classic. Nikt tego nie słucha. Gdyby nie rządowe dotacje, to tę stację dawno już by zamknięto. Nie lubią, a jednak będą puszczać! A czy wiesz dlaczego, Harry? — Nope. — Ja też nie wiedziałem, nawet w tym rozporządzeniu nie ma na ten temat jednej wzmianki. Na szczęście mam znajomego w zarządzie, który mi wszystko wyłożył, czarne na białym. Powiedzieć ci? — Yup. — Otóż słuchaj, Harry… — Gus przerwał na moment, nie mogąc znaleźć właściwych słów. — Nie wypada mówić źle o miejscu, w którym pracujesz, ale choćby nie wiem ile cukru nasypać, to i tak nie osłodzimy cierpkiej prawdy, że ten dworzec, shopping mall i całe Blacktown to jest jedna wstrętna, zasrana dziura. Gus stanął niespodziewanie, spojrzał w dół na tory, jakby miał zamiar splunąć, po czym złapał Harry'ego za ramię. — Pamiętasz jak w zeszłym tygodniu obrobili sklep Deli, ten który prowadzi jeden Syngalez ze Sri Lanki? Jak oni ten sklep zwą… No wiesz, ten za parkingiem, koło pośredniaka? Harry potakująco kiwnął głową. — Dwóch gówniarzy, uzbrojeni, w biały dzień. A o tej kobiecie, która wychodziła z shoppingu i jakiś typek w kominiarce zagroził nożem, słyszałeś? — Yup. — Wiesz co powiedzieli jej później na policji? — Nope. — Powiedzieli, że nie powinna stawiać oporu. Powinna oddać torebkę, to wziąłby pieniądze, ale ją zostawił w spokoju. A tak wylądowała w szpitalu. Myślisz, że dobrze zrobiła? Harry znowu wymamrotał coś pod nosem, co trudno było uznać za jednoznaczną odpowiedź. — Masz rację, Harry: źle zrobiła. Ale z drugiej strony pomyśl tylko — gdyby tak żaden człowiek nie stawiał oporu, to taki zakapior mógłby molestować kogo zechce zupełnie bezkarnie: „Oddaj pieniądze, to ci nie poderżnę gardła”. Harry najwyraźniej nie był zainteresowany tymi wywodami. Jego uwagę przyciągnął mały ptaszek, który przycupnął na przewodzie sieci trakcyjnej nad torem. Przewód wciąż dygotał, bo przed chwilą przejechał tamtędy pociąg elektryczny. „Jak to jest, że prąd go nie poraził” — usiłował rozwiązać zagadkę Harry. Widząc zamyślenie na twarzy kolegi, Gus zwlekał przez moment, po czym rzekł cicho: — Wiem o czym myślisz, Harry: od takich spraw jest policja. I masz rację. Zawsze wiedziałem, że niegłupi z ciebie gość. Ale powiedz Harry, kiedy ostatni raz widziałeś policję na stacji w Blacktown? Harry nie wydał żadnego dźwięku, zahipnotyzowany widokiem malutkiego stworzenia, ocierającego dziobek o miedziany drut, jakby to była gałązka, z której można uwić sobie gniazdko. Gus odsapnął, nabrał powietrza i dokończył: — Tak… Byłaby policja, nie mielibyśmy głupich rozporządzeń. A tak tylko podejrzany element gromadzi się na dworcu. Teraz to za wcześnie, ale podczas nocnej zmiany, sam wiesz czego tu pełno: kompociarzy i bezdomnych kotów! Ale pójdźmy stanąć koło windy, bo mi to zimno już odeszło, a teraz słońce pali jak na patelni, choć dopiero dziewiąta. To jest jedyna rzecz, jaką lubię w Blacktown: słońce co wschodzi szybko i grzeje tak mocno, nawet zimą! Na każdy peron prowadziły dwa zejścia schodami i dwie windy, po jednej z każdej strony budynku, rozkraczonego nad torowiskiem. Ostatni peron usytuowany był nieco dalej, ponieważ obsługiwał linię lokalną, biegnącą skośnie do torów głównych. Z lotu ptaka układ dworca przypominał kształtem literę V. Strona przylegająca do Westfield shopping mall była nieco lepiej zagospodarowana: tam znajdowała się biblioteka publiczna, a także urząd rady dzielnicowej. Część przeciwległa miała luźniejszą zabudowę, obejmującą obszerny parking, oraz szereg niskich budynków pełniących funkcje handlowo-administracyjne. Miejsce to było pozbawione jakiegokolwiek uroku — nic, tylko węzeł komunikacyjny, gdzie ludzie dojeżdżający do pracy przesiadali się z pociągu na autobus lub transport prywatny. Było już po dziesiątej i szpaler ludzi stojących ramię przy ramieniu na peronie 1 został niemal całkowicie wchłonięty przez nowoczesne, piętrowe zestawy Tangara i Waratah, oraz wysłużone składy typu K i C z lat 80-tych. Jednocześnie napływali na peron 2 podróżni wracający z centrum aglomeracji. Dla Gusa był to sygnał do przejścia na antresolę, żeby się czegoś napić i przekąsić. Miejsce to stanowiło znakomity punkt obserwacyjny z widokiem na całą okolicę. O tej godzinie nie zastali w sklepie wielu kupujących. „Najgorsze mamy już za sobą” — odetchnął Gus. „Ci, którzy będą wracać po południu, nie zaglądają tu, tylko pędzą prosto do domu”. Zamówił fantę i podwójną porcję placka nadziewanego mięsem z mikrofalówki; Harry poprosił o butelkę niegazowanej wody mineralnej, a do tego nieduży kawałek tortu z marchewki. Jedli i popijali przez chwilę w milczeniu, aż Gus chrząknął z lekkim zniecierpliwieniem i rzekł: — Sam widzisz, że w takiej sytuacji nie ma innego wyjścia. Policja, która powinna chronić obywateli przed elementem, woli marnować czas na zabawę z panienkami. Zresztą, ja im się nie dziwię, a ty? — Nope. — A teraz przypomnij sobie: Ilu czarnych widziałeś na peronie dziś rano, wtedy kiedy jest największy tłok? Dwóch, trzech… Powiedzmy, że nie było więcej niż pięciu, zgadza się? — Yup. — No to popatrz, ilu ich jest teraz… — i Gus wskazał ręką w kierunku ulicy ciągnącej się wzdłuż dworca i sklepów pod arkadami. — Jeszcze nie ma przerwy na lunch, a oni tam wysiadują od kilku godzin. Niedługo pół Sudanu tutaj sprowadzą, na koszt podatnika oczywiście. Nie jestem rasistą, ale uważam, że asfalt powinien leżeć na swoim miejscu. A ty jak się na to zapatrujesz? Harry zapatrywał się jedynie w okruszki po marchewkowym torcie, rozsypane na papierowej tacce. Pomyślał, że dla tej ptaszyny siedzącej na drucie, jeden taki okruszek byłby jak cały torcik. Z tych rozmyślań wyrwał go dzwonek telefonu imitujący jęki kobiety w orgazmie. Gus wyprostował się i wyciągnął z kieszeni komórkę. — Tak, rozumiem… Zaraz tam będziemy. Harry wstawaj, problem na postoju taksówek. Jakiś fagas odmawia należności za kurs, śpieszmy się. Ruszyli szybkim krokiem w kierunku ruchomych schodów, łączących dworcową halę z shoppingiem: Gus przodem, Harry nieco za nim. Rzecz jasna w tym czasie byłem już od kilku godzin w biurze, a dokładnie na spacerze po drugim śniadaniu i nie mogłem wiedzieć co robią moi bohaterowie, lecz wyobraźnia nie zna granic: maluje obrazy, dopisuje skrypt, niezależnie od miejsca i pory dnia. Czasem jednak obraz staje się mglisty i rozmazany, pozbawiony konturów. Tak jak w sztuce, nie wszystko co piękne da się wymalować, tak w opowiadaniu, nie można wyrazić całej prawdy. Luki w treści musi wypełnić sam czytelnik. Gus i Harry zjawili się ponownie w tym samym mniej więcej miejscu, w którym straciłem ich z oczu. Podłogę dworcowej hali ułożono przynajmniej dziewięć metrów powyżej poziomu zatoki z postojem dla taksówek, dlatego schody wznosiły się pod stromym kątem. Patrząc z wnętrza hali, wyglądało to tak, jakby ludzie wjeżdżali stojąc na palecie unoszonej przez niewidzialny dźwig. Gus wjeżdżał pierwszy, Harry nieco z tyłu, ale że był on wyższy o ponad głowę, wpierw ujrzałem rozwichrzoną na wietrze czuprynę, a dopiero potem połyskującą w promieniach słonecznych łysą glacę. Gus, gdy tylko dotknął podłogi, przyspieszył nagle, jakby był czymś bardzo wzburzony. Kontrastowało to z sylwetką Harry'ego, kroczącego powoli na sztywnych nogach, niczym blaszany drwal, któremu zardzewiały stawy. — To niesamowite, Harry! Że też dałeś mu uciec. Już bym go przyskrzynił, a ty stanąłeś mi na drodze. Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś jego wspólnikiem! Przerwał na moment, po czym kontynuował, już spokojniejszym głosem: — A zresztą, może i lepiej, że dał nogę. Mógł mieć kosę. Daleko nie zwieje, policja dopadnie go wkrótce. A zauważyłeś, ile czasu upłynęło zanim nadjechały smerfy, chyba dwadzieścia minut? — Yup. — Ha, a komisariat niecałe dwieście metrów stąd! Powiedz Harry, bałeś się, co? — Yup. — Ja też… no ale czym ja mogę się bronić, kluczami od kibla? Gdyby chociaż dali mi ten taser, wystrzeliłbym mu w dupę elektrodę, żeby go sparaliżowało do końca życia… Doliniarz jebany! Harry słuchał w milczeniu, ale jego uwagę pochłonęło coś zupełnie innego: w oddali, na tle plątaniny rdzawych szyn, zagrzebanych w szarej podsypce, ukazało się czoło pociągu towarowego. Cztery lokomotywy spalinowe, sprzężone w jedną całość, ciągnęły kilkadziesiąt węglarek wypełnionych miałem o wysokiej zawartości antracytu. Był to transport węgla z kopalni w Górach Błękitnych, przeznaczony do załadunku na jeden z masowców w porcie Kembla. Za miesiąc węgiel dotrze do Chin, zostanie spalony w elektrociepłowniach i spowoduje zaćmienie słońca. Gdy pierwsza z lokomotyw zbliżyła się do krawędzi peronu, powietrze rozdarł przeraźliwy dźwięk, a sunące za nią wagony wprawiły cały budynek dworca w rytmiczne kołysanie. Harry liczył wagony, lecz po czterdziestu stracił rachubę, chociaż pociąg jechał z niedużą prędkością. Po lewej stronie toru, przy drugim końcu peronu, sygnalizator pokazywał dwa światła: zielone u góry, bursztynowe nieco niżej. Harry dobrze wiedział co oznacza ten sygnał, dlatego jego myśl pobiegła do skrzydlatego przyjaciela: „Pewnie się przestraszył i odleciał”. W międzyczasie na dwójkę wjechał pociąg, którym zazwyczaj wracałem do domu. Zazwyczaj, bo nigdy nie kończyłem dokładnie o tej samej porze. Czasem pociąg uciekał mi sprzed nosa, innym razem przyjeżdżał opóźniony. O siedzące miejsce zawsze było trudno. Drzwi otwierano automatycznie i strumień ludzkiej masy wypływał na peron. Stamtąd tłum atakował schodami wąskie gardło, zastawione rzędem kasowników i wyłaził na antresolę. Ludzi nagliło do domu na obiad; ich zmęczone twarze wyrażały otępienie od dźwigania ciężaru kolejnego nudnego dnia. Gus i Harry cofnęli się na zaplecze sklepiku z drobiazgami. Stojąc twarzą do przeszklonej ściany, mogli obserwować czerwoną tarczę słońca. Tarcza pęczniała, zniżała z każdą minutą lot, aż dotknęła krawędzią górskich grzbietów, które momentalnie przybrały purpurowy odcień. Obłoki również pociemniały, jakby wchłonęła je czerń nieba. Widok miał w sobie coś magicznego: dokładnie tak samo, kilkadziesiąt tysięcy lat temu, zachód słońca obserwowali Aborygeni. Żadna ilość postępu, ani technologii, nie były w stanie osłabić tego efektu. Gdy tylko słońce znikło nad horyzontem, ulice rozświetliły latarnie. Nad torowiskiem szybko zapadał zmrok; tylko gdzieniegdzie mrugały tajemniczo światełka semaforów. Ostatnim komunikatem była zapowiedź pociągu jadącego na Północne Wybrzeże. Później zapadła cisza, głucha cisza, aż nagle senną atmosferę przerwało brzmienie smyczków: pary skrzypiec, altówki i kontrabasu, grających w doskonałej harmonii. — Co do cholery!? — Gus potrząsnął głową, jakby coś wpadło mu do ucha. — Czy ty też to słyszysz? — Yup — potwierdził Harry. — Tego już za wiele. Uciekajmy na koniec jedynki, jak najdalej od tych przeklętych głośników, to będzie mniej słychać. Przeszli wzdłuż peronu 1, który był teraz nieomal tak pusty co peron 2, kiedy zaczynali pracę. — Masz coś zapalić? — Nope. — Pewnie, skąd byś miał; przecież nigdy nie paliłeś. Ale tak się zdenerwowałem, że już nie wiem, co gadam. Wpierw ten przydupas, teraz to cholerne rzępolenie, jakby mi piłę łańcuchową zapuszczali przy uszach. To jest gorsze niż muzyka w windach. Tamta relaksuje, aż raz nieomal zasnąłem. A te jazgoty? Mam alergię i jeszcze dostanę wysypki. Harry! — Yup? — Będę żądać kompensaty. Dodatku za pracę w szkodliwym dla zdrowia środowisku. Tak jak pirotechnicy, którzy zakładają ładunki wybuchowe i wysadzają skały w kopaniach żelaza. Oni mają za to płacone i są zabezpieczeni. A ten dupek żołędny z zarządu, czy pomyślał o nas? Czy zadbał o jakieś nauszniki, żeby wytłumić ten nieznośny hałas? Muzykę przerwał komunikat, żeby nie pozostawiać bagażu bez opieki, a widząc taki bagaż, nie dotykać go, tylko natychmiast powiadomić obsługę dworca. Następnie miała miejsce krótka zapowiedź pociągu, który właśnie zakończył bieg przy peronie szóstym i uprasza się pasażerów o opuszczenie wagonów, a czekających na peronie, żeby nie zajmowali miejsc, ponieważ za kilka minut pociąg zostanie odstawiony na tory postojowe. Muzyka zabrzmiała ponownie, lecz w wolniejszym tempie na trzy czwarte i nieco smutniejszej tonacji. Po niej nastąpiły dalsze części, na przemian: szybka, wolna, a ostatnia grana w żywiołowym tempie presto. Dla Gusa było to tempo zabójcze. — Słuchaj, Harry. Dobrze byłoby, gdybyś sporządził notatkę, że ta muzyka przeszkadza ci w wykonywaniu pracy. Jest ona źródłem stresu, przez co nie możesz spać i ma to zły wpływ na twoje życie rodzinne — w tym miejscu Gus urwał, bo wiedział, że Harry od dzieciństwa żył samotnie. — Najlepiej załatw sobie raport od psychologa. Znam jednego co ma gabinet niedaleko stąd, to bardzo rezolutny człowiek. Zabukuj u niego wizytę, powiedz, że to ja go polecam, a on już zrobi co trzeba. Dawniej mało miał pacjentów i ledwo wiązał koniec z końcem. Ale od kiedy rząd zaczął pokrywać część kosztów za wizytę, ma forsy jak lodu. Nie płać gotówką, to rachunek wyślemy tym cwelom w zarządzie. To jak, Harry, zrobisz o co cię proszę? — Yup. — Tylko broń boże nie działaj na własną rękę. W pojedynkę nic nie wskórasz, tutaj potrzebna jest akcja klasowa. Od czego są związki zawodowe? A nawet jeśli związki kładą na to lachę, będę pisać do kancelarii samego premiera, bo sprawiedliwość musi być! Głosowałem na niego, to niech teraz stanie w mojej obronie. Ty także poparłeś jego kandydaturę, nie? Harry milczał. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że oddałeś głos na tych aferzystów z Labor… Gus zamilkł i dłuższą chwilę przyglądał się koledze, jakby nie był do końca pewien czy rozmawia z właściwą osobą. W końcu kiwnął głową i rzekł: — Tak, Harry. Ja ciebie doskonale rozumiem: masz dobre serce, nikomu nie chcesz sprawić przykrości, ale w życiu nie można być ugodowym! Na takich jak ty żerują oportuniści i karierowicze. Trzeba być twardym, bo w przeciwnym razie nie będą okazywać ci należnego szacunku. Przerwał, żeby pokonać zadyszkę i już bez emocji, dokończył: — No dobra, na dziś wystarczy. Późno jest, więc zróbmy krótki obchód, sprawdźmy czy dworzec stoi na swoim miejscu, czy peronów nam nie ukradli — zaśmiał się. — Ja zacznę od dwójki, ty idź na siódemkę i spotkamy się tam gdzie zawsze, obok tytoniowego, zgoda? — Yup. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Siódemka to był najrzadziej uczęszczany peron stacji. Późną porą nadciągały tam trolle z najciemniejszych zaułków miasta. Po piętnastu minutach Gus i Harry spotkali się w wyznaczonym miejscu. — No i co, wszystko w porządku? — Yup. — Widziałeś kogoś na peronie? — Nope. — Obok windy? — Nope. — A do klopa zajrzałeś, sterylny? — Yup. — Był tam ktoś? — Nope. — A pod kładką dla pieszych, tą która prowadzi na przystanek autobusowy, też pusto? — Yup. Gus się zamyślił. — Nic nie rozumiem. Gdzie te degeneraty wstrzykują sobie kopa? Przecież co wieczór zmiatają z siódemki stosy igieł. Na pewno dokładnie sprawdziłeś? — Yup. — Prawdziwa magia. Odkąd tu pracuję, nic podobnego nie miało miejsca. Dworzec czysty jak strefa wolnocłowa na lotnisku. Zabrakło amfy, czy wszyscy uderzyli nagle w kalendarz? Harry powiedz, co się tu dzieje? Harry otworzył usta, nieco szerzej niż zwykle i pierwszy raz w ciągu całego dnia odpowiedział inaczej: — Mozart!1 punkt
-
Wózek zjechał z pochylni, odskoczył niedaleko i przy akompaniamencie duetu buczących motorów zakreślił w miejscu kilka kółek. Byłby wykręcał kółka aż do wyczerpania baterii, gdyby jakiś impuls nie pognał go slalomem między oponami ułożonymi rzędem na podłodze. Na końcu hali wózek zahamował przeciwprądem i czekał cierpliwie aż tester wymieni w nim sterownik. Fabrykę wypełniał coraz głośniejszy gwar maszyn i ludzi. Barbara od samego rana krążyła po stanowiskach. Wszyscy mogli ją łatwo rozpoznać po czerwonym fartuchu, odsłaniającym zgrabne kolana i drobne stopy w sandałach tego samego koloru. Zamieniała z każdym kilka słów i zapisywała coś na kartce. Czasem mrużyła niebieskie oczy, a idąc między stołami wtykała koniuszek palca w kosmyki złocistych włosów. Robiła wszystko, żeby dostać świąteczną premię. Za tę premię kupi sobie zieloną sukienkę bez ramiączek, pod spód założy bardotkę, żeby opalonych ramion nie psuć paskami od biustonosza. Tak ubrana, na pewno zwróci uwagę na przyjęciu noworocznym, na które została zaproszona z mężem. Podeszła policzyć obwody drukowane w stojaku na moim stole, a później zerknęła na karteczkę przyczepioną do jednego z nich. Coś jej nie pasowało, bo zapytała głośno, żeby pracujący obok wyraźnie ją słyszeli: — Czemu tylko tyle? Czułem dreszcze pod koszulą, byłem niewyspany, bolała mnie głowa. Przecież nie jestem maszyną, żeby zasuwać cały czas na jednakowych obrotach. Barbara oczekiwała wyjaśnień. — Dostałem rozwolnienia — skłamałem równie głośno, żeby świadkowie rozmowy nie zgubili żadnego słowa. Barbara wydęła wargi w nieświadomie pociągającym grymasie, pewnie rozmyślając, czy dziesięć minut nieplanowanej przerwy to nie za długo, żeby powstrzymać biegunkę. Moje uzasadnienie skwitowała kąśliwym uśmieszkiem. — Na drugi raz nie pożeraj tyle owoców kiwi, a jeśli już nie możesz bez nich żyć, obieraj skórkę przed zjedzeniem. Owoców kiwi? A cóż to za delicje? U Hindusa za rogiem tego nie widziałem. U Hindusa są odgrzewane burgery, parówki z przetworzonego mięsa, ale i tak wszyscy kupują chipsy smażone w przepracowanym oleju: dwa dolary za kilka garści zawiniętych w brudny, zatłuszczony papier. To dlatego byłem wypompowany i nie miałem na nic ochoty. Barbara należała do innego świata. Jej mąż był wykładowcą na uniwersytecie i zarabiał dwa razy średnią. Stać ich było na wyszukane jedzenie, chodzili w weekendy do restauracji, zimą wyjeżdżali w góry na narty. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadłem z Marią poza domem, ale z rozmyślań wyrwał mnie nie znoszący sprzeciwu głos Barbary: — To jak, będziesz pracować w święta? Kiwnąłem potakująco głową. — A w Nowy Rok? Rok temu pytała mnie o to samo. Rok temu również zostawałem po godzinach, pracowałem w każdą sobotę i niedzielę, ponieważ czterdziestogodzinny tydzień pracy wystarczał ledwie na pokrycie czynszu za mieszkanie. Nowy Rok chciałem spędzić z żoną i półtorarocznym dzieckiem, ale pieniądze były ważniejsze niż rodzina. — Będę — odpowiedział za mnie obcy głos. — Doskonale! — Barbara triumfowała. — Rób tak dalej, a może dostaniesz awans na testera. Nie słuchałem jej. Sięgnąłem do plastikowego pudełeczka i wyciągnąłem po omacku coś maciupeńkiego w kształcie walca. Przedmiot czujnie obserwował mnie krótkimi drucikami, sterczącymi z węższych stron, jak czułki owada. Obracałem przez chwilę drobiazg w palcach, patrząc na kolory paseczków namalowanych na brązowym tle. Czerwony czy zielony? Choć przez sekundę móc to widzieć normalnie. Nieprawidłowy rezystor to dodatkowa praca w przerwie na lunch. Kolory tańczyły mi przed oczami, zmieniały barwę, pulsowały tysiącem rozmaitych odcieni. Zawsze tak dokazywały na przedmiotach mikroskopijnych rozmiarów. Przybierały formę morskich fal, to znowu marmurków, a wtedy nie było sposobu, żeby je poukładać. Moi koledzy nie mieli z tym kłopotu. — Staniesz przy stole, wtedy zobaczysz różne cyfry, ułożone z kolorowych kropek. To całkiem proste — uspokajał mnie stojący z przodu. Proste dla niego, bo kiedy spojrzałem z bliska, nie widziałem nic oprócz mozaiki kolorów, zmieniających nieustannie miejsca, wirujących dookoła, jak moje rozdygotane myśli. Mógłbym przysiąc, nie było tam żadnych liczb. Pani doktor wiedziała w czym problem i na świadectwie napisała: „Nie widzi kolorów”. Po przeczytaniu tej uwagi, moja matka pobiegła roztrzęsiona do szkoły. — Co z nim teraz będzie? — zapytała drżącym głosem. — Tak dobrze mu idzie, ale jaka przyszłość go czeka? Doktor nie potrafiła wykrzesać odrobiny współczucia, co wcale nie było jej winą, ponieważ cierpiała na patologiczny wstręt do mężczyzn. Popatrzyła na mnie oskarżającym wzrokiem, jak na sprawcę wszelkich nieszczęść, a potem odparła z nieskrywaną satysfakcją: — Zostanie gryzipiórkiem! Matka nie zamierzała rezygnować tak łatwo i zamówiła wizytę u prywatnego okulisty. W jego gabinecie nie było liczb, tylko światełka zamontowane w metalowym pryzmacie i zapalane jak na sygnalizatorach ulicznych. Nie sprawiało mi to najmniejszych trudności, natomiast moja matka stanęła przed dylematem: komu wierzyć? — Pani syn widzi kolory jak wszyscy — pocieszał ją okulista. — Tylko jego mózg ustawia je inaczej. — Jak to „inaczej”? — zapytała przerażona matka i odtąd nie dowierzała już żadnemu lekarzowi. Inaczej nie znaczy źle; w końcu każdy myśli i czuje inaczej, a jak jest naprawdę, kogo to obchodzi? To był mój mały sekret, którego nigdy nie wyjawię, nawet gdybym miał przez to wystawić na szwank czyjeś życie, jak podczas pracy na statku. Egzaminy wstępne zdałem na piątki, ale później czekały mnie wymagające badania lekarskie, z których nie byłem pewien tylko jednego. Prędko jednak znalazłem wyjście: nakłoniłem znajomą internistkę, żeby pożyczyła mi książkę z tablicami Ishihary. Wykułem z niej liczby wzrokowo i każdą liczbę rozpoznawałem nie po kształcie, ale po palecie kolorów w tle: żółto-niebieski to 74, różowo-zielony to 68 i tak dalej. Przeglądałem tablice codziennie kilka razy, aż mogłem je czytać równie szybko, co ściągawkę podczas klasówki. W dniu testu sprawdziłem, czy tych samych tablic używają podczas badań. Uspokojony, chodziłem w stroju gimnastycznym długim korytarzem, czekając na swoją kolej. Gdy mnie wywołano, wszedłem do sali i od razu spostrzegłem młodą, atrakcyjną kobietę, siedzącą za stołem obok ubranych w białe fartuchy dwóch starszych panów. Nie mogłem sobie wyobrazić komisji kwalifikacyjnej w bardziej kontrastującym składzie! Patrząc na jej piękną, lecz zdeterminowaną twarz, ogarnął mnie nagle niepokój: znowu byłem w podstawówce, oczekując werdyktu pani doktor-mizoandryczki. Korzystnie dla mnie, młoda lekarka wzbudzała zgoła odmienne uczucia. Przerzucała kartki automatycznie, nie podnosząc wzroku, a ja każdy obrazek kojarzyłem natychmiast z prawidłową liczbą. Tak mi łatwo szło, że odpowiedziałem zanim zdążyła przerzucić następną stronę. Spojrzała na mnie podejrzliwie, czy przypadkiem nie jestem jakimś jasnowidzem i czy równie bezbłędnie odgadłbym, jakiego koloru majtki nosi pod spódnicą. Taka zabawa w innych okolicznościach może przypadłaby jej do gustu, lecz tego dnia miała dość siedzenia przy taśmociągu, po którym przesuwano szereg młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn. Pewnie chciała jak najprędzej uciec do domu, być ze swoim chłopakiem, dotykać go, a nie tylko oglądać. Napisała krótko: „zdolny do służby na morzu” i kazała mi zjeżdżać. Przed końcem zmiany obliczyłem wynik: o trzy płytki więcej niż przewiduje norma, żadnej nie odrzucono. Kolory mnie nie zdradziły. Kiedy wsiadłem na rower, Barbara pożegnała mnie anielskim uśmiechem i już wiedziałem, że darowała mi niedyspozycję, a zarobek testera był bliżej niż kiedykolwiek. W domu zastałem Marię chodzącą po kuchni. Kasia siedziała na wysokim krześle z plastikowym śliniakiem pod szyją i paluszkiem rozmazywała na tacce pozostałość po obiedzie. Połowę miała rozsmarowaną na buzi, reszta leżała pod krzesłem na podłodze. — Umyj ją, to naleję ci zupy! — zawołała Maria znad garnków. Znowu barszcz. Dostanę rozwolnienia, tym razem na serio i Barbara mi nie daruje. Testerem zrobi Wahida z Bangladeszu, który genetycznie odporny na głód, wypróżniał żołądek raz w tygodniu. Przełykałem w milczeniu drobno pokrojone kawałki ziemniaków i jeszcze drobniejsze kawałki buraka. Maria siedziała obok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Po jedenastu godzinach monotonnej pracy potrzebowałem pobujać chwilę w obłokach. Rozumiała to doskonale i byłem jej za to wdzięczny. — Chcesz więcej? — spytała, kiedy zacząłem skrobać łyżką po dnie. Dobra żona zawsze pomyśli o dokładce. Kończyłem jeść patrząc w pusty talerz, żeby uniknąć jej wzroku, a właściwie pytania, które zamierzała mi zadać od dłuższego czasu. Nie musiałem nic mówić, bo odpowiedź wyczytała z moich oczu. Zastygła w krześle i zagryzła usta. Wiedziałem, o czym myśli — miało nam tu być jak w raju: butikowe ciuszki, włoskie meble, mercedes, a jeździliśmy starym japońskim gruchotem, sprzęty kupowaliśmy w sklepach z używanym towarem, albo po garażach. Nie mogłem dłużej znieść tego zawzięcia z jakim powstrzymywała łzy. Złapałem za telefon i wykręciłem numer Barbary. Powiedziałem, że biorę urlop i wrócę dopiero po Nowym Roku. Barbara wpadła w furię, ale prędko odzyskała zimną krew. — Twoja decyzja narusza umowę o pracę — wyrecytowała oklepaną formułkę. — Jeśli będziesz przy niej obstawać, wystąpię z wnioskiem, żeby cię zwolniono. — Naprawdę? — zareagowałem wzburzonym głosem. — W takim razie sama sobie lutuj te cholerne płytki! — Rzuciłem słuchawką o stół, co nie uszło uwadze Marii. Ona w podobnej sytuacji nie straciłaby panowania nad sobą. Czułem jak mi dygoczą ręce… Że też mnie podkusiło powiedzieć w złości kilka słów, których nie można już cofnąć. Barbara mi nie wybaczy i do pracy nie mam po co wracać. Zapytałem Marię, jak długo damy radę wyżyć z oszczędności. — Dwa… trzy miesiące góra — odpowiedziała po krótkim przeliczaniu. Nie mogłem uwierzyć, że potrafiła odłożyć tak dużo z tak marnej pensji. Wkrótce żniwa, może znajdę pracę gdzieś na farmie, a jak nie, wystąpię o zasiłek. Dostaniemy dodatek na dzieci i mieszkanie i jakoś to będzie, z głodu nie umrzemy. Szkoda tylko tego mercedesa oraz własnego domu z garażem, w którym można by go zaparkować. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem w dzień Wigilii. Trasa wiodła w poprzek wyspy przez Alpy Południowe, od Pacyfiku do zachodniego wybrzeża, nieco ponad trzysta kilometrów. Zaplanowaliśmy postój na przełęczy Lewis, będącej punktem szczytowym wspinaczki. Stamtąd droga opadała raptownie serpentynami prosto do Morza Tasmana. Stanąłem na poboczu szosy w cieniu wysokich paproci ponga i wypatrywałem w potoku pojazdów czerwonego Nissana Skyline, którym mieli jechać Kevin ze swoją przyjaciółką. Maria pozowała mi do zdjęcia na tle porośniętej buszem skały. Obok niej uchwyciłem w obiektywie nurt zamulonej rzeki, żłobiącej meandrem dno przełęczy. Znajomi nie nadjeżdżali, wobec tego ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy dotarliśmy do celu, było jeszcze wystarczająco jasno, żeby poznać okolicę: zupełne odludzie; kilka domów rozrzuconych daleko od siebie nad brzegiem dużej zatoki, której koniec ginął w zmierzchu nad widnokręgiem. Wyszliśmy na szeroką plażę, zagrodzoną po bokach skałami. Pod stopami chrzęścił drobny piasek, wymieszany z wulkanicznym popiołem szarego koloru. Woda w morzu była niezbyt zimna, a fale spokojne, przynajmniej niedaleko brzegu. Po krótkim spacerze pojechaliśmy pod wskazany adres, gdzie zaraz przy plaży, na łagodnym wzniesieniu, przywitał nas duży, prostokątny dom. Szczęśliwy był to dom, postawiony w miejscu o jakim większość domów może tylko pomarzyć, zbudowany przez ludzi kochających swoją pracę. Wykonał ku nam ukłon lekko spadzistym dachem i białymi ścianami, otwierał w szczerym uśmiechu obszerne drzwi i okna o aluminiowych framugach, zapraszał na przestronną werandę z desek w naturalnym kolorze dębu, ułożonych starannie na betonowych wspornikach. Przód domu ozdabiał dobrze utrzymany trawnik, na nim efektowne kordyliny, nazywane przez Maorysów ‘tī kōuka’, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „kapuściane drzewko”. Schwyciłem Kasię na ręce, zapukałem kilka razy i nie czekając na odpowiedź, otworzyłem drzwi kluczem, wprowadzając za sobą Marię, która z ciekawością lustrowała wnętrze. Na stole w kuchni znalazła kartkę: „Zapraszamy do nas na Sylwestra. Wesołych Świąt”. Poniżej był adres motelu w Nelson. Najwyraźniej Kevin i jego przyjaciółka woleli spędzać święta osobno. W domu, który nam udostępnili były trzy sypialnie — ta największa z łóżkiem king size i osobną łazienką, duży salon z wygodną kanapą i przeszkloną ścianą, za którą widniała panorama na zatokę, oraz druga łazienka obok przedpokoju, również wyłożona kafelkami białego koloru; nie klinicznie białymi, ale z przyjemnym dla oka odcieniem szarości. „Wymarzone miejsce na świąteczne przyjęcie” — pomyślałem, lecz twarz Marii nie zdradzała zachwytu. — Nie zostawili nam nic do jedzenia — podsumowała przegląd lodówki i szafek w kuchni. — Za to z pragnienia nie umrzemy — próbowałem ją rozweselić, pokazując na nierozpieczętowany karton piwa oraz dwie butelki wina, które przytaskałem z drugiej chłodziarki w garażu. Z tego co zdołaliśmy przywieźć, przygotowaliśmy wigilijną kolację. Wielkiego wyboru nie było, dlatego już po godzinie mogliśmy usiąść do stołu. Nad rankiem wyrwała mnie ze snu krzątanina po kuchni. Maria nuciła jakąś melodię. Wracał jej humor. Kobieta to taka niezwykła istota, co nawet opustoszałą chatę potrafi w krótkim czasie zamienić w domowe ognisko. Po śniadaniu nabraliśmy ochoty na kąpiel w morzu. Płynąłem crawlem wzdłuż plaży, Maria obok mnie, robiąc okropną śrubę lewą nogą, lecz wkrótce zawróciła w stronę brzegu, a ja podpłynąłem do skały, której wcześniej tutaj nie było. W pobliżu zauważyłem kilka innych skał, wynurzonych z wody niczym kolumny zatopionego amfiteatru. Podpłynąłem bliżej i dotknąłem oślizgłej, oblepionej porostami powierzchni. We wstęgach morskiej trawy dryfowały owalne muszelki ciemnoniebieskiego koloru. Głęboko pod wodą było ich najwięcej. Poszedłem do domu po nóż, a po drodze zabrałem wiaderko, którym Kasia stawiała babki z piasku. Poczekałem na odpływ i ponownie wskoczyłem do wody. Połów trwał niecałą godzinę, a morze wynagrodziło mi szczodrze każdą chwilę. Maria wyszła z wody i siedziała na brzegu, zagrzebując nogi w mokrym piasku o kolorze błota. — Co tam niesiesz? — Rzuciła okiem na wypełnione po brzegi wiaderko. W odpowiedzi wyjąłem jedną z muszelek i rozwarłem ją nożem. Włożyłem do ust oderwany ze środka miąższ i przeżuwałem go ze smakiem, jakby to była czekoladka z marcepanem. Patrzyła na to z obrzydzeniem. — Ale dzikus z ciebie! Przełknąłem i sięgnąłem po następną. — Wiesz, na co to pomaga? — Nie muszę wiedzieć, to nie mój problem. Po przyjściu do domu przystąpiłem do przygotowania lekkiego posiłku, Maria tymczasem nakrywała do stołu. Wypłukałem małże i oczyściłem je przy pomocy noża z nitek po wodorostach. Potem nalałem wody do garnka, dodałem białego wina i soli. Brak zielonej cebulki skompensowałem większą ilością czosnku, który przezorna Maria zabrała ze sobą. Wrzuciłem kilka garści małży, położyłem przykrywkę i podkręciłem ogień, żeby syczał wesoło, aż wszystkie muszelki otworzą skorupy, wtedy dorzuciłem do garnka kawałek masła i kilka listków bazylii oraz kolendry rosnących w ogródku koło domu. Zdjąłem garnek z ognia, nałożyłem małży do miseczek i postawiłem je na stole. Maria patrzyła na to z dezaprobatą. — Spróbuj, to nie trucizna — zachęcałem ją. — To bardzo delikatna potrawa, po niej będziesz lekka jak motylek. W końcu odrzuciła uprzedzenia i zjadła zawartość wszystkich muszelek w miseczce, ale na więcej nie miała ochoty. — Dwa dni świąt będziemy zapychać brzuchy mięczakami? — wyrzuciła z pretensją w głosie. — Przed ślubem czarowałeś, co takiego nie potrafisz, to teraz wykombinuj coś porządnego do żarcia. Przed ślubem można gadać różne rzeczy. Czułem sytość, po dwóch piwach wpadłem w błogi nastrój i siedząc w wygodnym fotelu na werandzie, mógłbym patrzyć w morze przez resztę dnia. Ale do tanga potrzeba dwojga, dlatego zaproponowałem odwiedzić miasteczko nieopodal. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. — Przecież wszystkie sklepy zamknięte… — Sklepy tak, ale nie kościół — odparłem, choć nie chciałem zdradzić, o jaki „kościół” mi chodzi. Kraina, w której przyszło nam spędzać święta była jednym z najbardziej wyludnionych regionów świata, pozbawionym przez wiele lat śladów człowieka. Dopiero gorączka złota w roku 1864 i wydobywanie węgla rozpoczęte kilka lat później, ściągnęły ludzi obietnicą prędkiego zysku. Na wzmiankę o złocie, Maria odzyskała energię. — Może nie wykopali wszystkiego? Jaka naiwna — żeby znaleźć kilka ziarenek złota, trzeba przesiać tonę skały, łamać sobie palce, narażać na degenerację stawów. Na gorączce złota najwięcej zarobili właściciele hoteli oraz sprzedawcy szpadli i sit. Jednak nie przekonałem jej, bo wciąż patrzyła na mijane pagórki podekscytowanym wzrokiem, czy aby ich wnętrze nie kryje przedwcześnie porzuconych kopalni, pełnych skarbów, po które wystarczy wyciągnąć rękę. Zatrzymaliśmy auto przed pierwszym kościołem na drodze. Wyglądem przypominał salon z bujanymi drzwiami i słupkami do uwiązywania koni, jak w kowbojskim miasteczku, tylko zamiast koni stało przed nim kilka zakurzonych samochodów kombi. Weszliśmy do środka. Kazałem Marii zostać z Kasią w przedsionku, ponieważ prawo nie zezwalało nieletnim podchodzić do ołtarza, bliżej niż na kilka kroków. Na nasz widok parafianie zamilkli i odwrócili głowy. Gdybym patrzył na stado bydła wypasane na łące, ujrzałbym to samo: obraz cielęcych oczu bezmyślnie utkwionych we mnie. Potem przyszła kolej na Marię — badano ją wzrokiem, jakby była pierwszą kobietą odwiedzającą ten przybytek od wielu lat, do tego z takim brzuchem. Osłupienie trwało dopóki wierni nie zaspokoili ciekawości i nie wrócili do modlitwy. Podszedłem do kapłana stojącego za kontuarem. Zmierzył mnie wzrokiem, podniósł pustą szklankę i wykonał gest, jakby chciał zapytać, z którego źródełka ma nalać. Powstrzymałem go ruchem ręki, po czym naśladując najwulgarniejszy angielski z regionu Canterbury, zapytałem: — Szefie, macie coś na przekąskę? Słysząc to, barman uniósł brwi. — Że niby co? — przeprosił mnie, wymawiając słowa dziwacznym akcentem, jakiego nigdy nie słyszałem. Dłuższą chwilę wytężał głowę, co mnie tu przygnało, razem z kobietą w piątym miesiącu ciąży i małym dzieckiem. Właśnie ciekawskie oczy brzdąca, zaglądającego w tym momencie do środka izby stropiły go najbardziej. Ruszył niepewnie w kierunku schodów prowadzących na piętro i skinął na nas, czy przypadkiem nie szukamy pokoju na noc. Powtórzyłem pytanie. Tym razem barman słuchał co mówię, bo czerwoną, zarośniętą twarz rozjaśnił mu uśmiech, jakby rozpoznał w nas dalekich krewnych. Z jedzenia mieli tylko wołowy filet, frytki i smażoną dynię, ale sprzedał nam porcję surowego mięsa, żebyśmy upiekli sobie w domu. Przed powrotną drogą wypadało liznąć coś dobrego. Na sali nie było czym oddychać, bo wypełniał ją gęsty dym z kadzideł, czyli fajek wystających gościom z pożółkłych zębów. Za to można było pić spokojnie, bez obawy, że siekiera zawieszona pod sufitem spadnie komuś na głowę. Maria wiedziona matczynym odruchem zabrała dziecko i usiadła przy stole na zewnątrz. Zamówiłem dwa piwa z tamtejszego browaru, co patroni przyjęli z aplauzem, jakbym przeszedł na ich wyznanie. — Przecież wiesz, że nie powinnam pić alkoholu — zaprotestowała Maria, gdy tylko postawiłem przed nią szklankę. — Jeden łyk ci nie zaszkodzi. — Popatrzyłem na jej brzuszek, coraz bardziej rozpychający ciasnawą bluzkę. — Temu w środku, również. Spróbowała, lecz zaraz wykrzywiła usta. — Ale wstrętne! Jak możesz to pić? Na szczęście pogrążeni w modlitwie nie zauważyli jej braku wiary. Przyniosłem chyłkiem z baru dwa duże puchary wypełnione kostkami mango w jogurcie, z dodatkiem banana i soku pomarańczowego. Obie panie piły szybko; Kasia przez słomkę, żeby nie poplamić ubrania. Z dworu napływało wilgotne powietrze i czułem, że koszulę mam przyklejoną do pleców. Pachniało deszczem, który padał tu tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi, najwyżej traktowano to jako darmowy prysznic. Wieczorem upiekłem steki na gazowym barbecue pod daszkiem, z tyłu domu. Nigdy przedtem nie widziałem Marii zajadającej tak łapczywie. Zaraz po obiedzie, gdy Kasia usnęła, znowu usiedliśmy w wiklinowych fotelach na werandzie, lecz uczucie błogości sprzed kilku godzin minęło bezpowrotnie. Zastąpiły je jakieś niespokojne rozmyślania — co będziemy robić jutro, jak pożegnamy ten rok, co przyniesie następny. Deszcz ustał, było ciepło i bezwietrznie. Maria nie odrywała oczu od miejsca, gdzie przed chwilą zaszło słońce, a teraz jaśniał tam skrawek nieba, wciśnięty między białe grzywy fal i purpurowy obłok, rozciągnięty na setki mil. — To najgorsze święta w moim życiu — rzekła rozgoryczona. — Jestem tutaj… jak, jak… — wyjąkała zdenerwowana — jak rozbitek na bezludnej wyspie. Zaczynałem żałować, że nie zostałem w pracy. Nie musiałbym wysłuchiwać tych narzekań, Barbara byłaby zadowolona. Ciekawe jak ona spędza święta? Pewnie na jakimś wystawnym party, otoczona gronem adoratorów. — Żałujesz, że tu przyjechaliśmy, czy tak w ogóle, że tutaj mieszkamy? Maria zwlekała z odpowiedzią, czekała aż niebo na horyzoncie zgaśnie, jakby żegnała przyjaciela wyruszającego w daleką podróż. — Nie wiem… Stąd wszędzie tak daleko. Kiedy będę mogła zobaczyć swoich rodziców? Tęskniła za rodziną, do której mnie nie zaliczała, byłem pechowym facetem, co zwichnął jej życie, może nawet przeklina dzień, kiedy mnie poznała. Drugiego dnia świąt otwarto sklepy i mogliśmy uzupełnić zapasy. Maria nalegała, żeby upiec indyka. Zabrało jej to pół dnia. Ptak był olbrzymi. Jedliśmy go na zimno w drodze do Nelson i w sylwestrowy wieczór, a mimo to wcale go nie ubywało: cały zarumieniony i soczysty, jak w chwili gdy Maria wyjmowała go z brytfanny. — Pierdol sze! — przywitał mnie Kevin jedynymi słowami po polsku, jakie zdołał zapamiętać. Poprosiłem, żeby pożyczył mi wóz, którym zabrałem Marię na przejażdżkę po okolicy. Pomknęliśmy wzdłuż morza, do miejsca gdzie droga prowadzi na szczyt marmurowej góry, kryjącej osobliwe jaskinie i leje kresowe, wyrzeźbione kapryśną pogodą. Zaparkowałem z dala od szosy, gdzie nie było nas widać. Pociągnąłem ją na bok, chciałem pocałować, ale nie miała ochoty na czułości. — Przestań mnie obmacywać, nie jestem kurą! Była wciąż zła za nieudane święta, czy w ogóle miała dość życia ze mną? Może dlatego, że nie zarabiałem tyle co mąż Barbary. Nagle straciłem ochotę na dalsze wakacje. Towarzystwo Kevina i jego nadętej pindy przestało mnie bawić. Cały wieczór Maria nie zamieniła ze mną słowa, a noworoczne życzenia składała głosem zimniejszym niż szampan nalewany z butelki. Tylko od Kasi małymi nóżkami szła radość. Postanowiłem wracać o świcie, żeby nazajutrz zdążyć do pracy. Jechaliśmy dłuższą, za to mniej pokręconą trasą, wzdłuż wschodniego wybrzeża, zmieniając miejsce za kierownicą, by zaoszczędzić na postojach. W miejscu gdzie droga biegnie przy samym brzegu morza, a drugą stronę zagradzają strome skały, wskoczyła nam na zderzak jakaś ciężarówka-cysterna. Gubiliśmy ją na drodze pod górę i zakrętach, ale na zjazdach ciężarówka nas doganiała, jakby jej kierowcę bawił ten pościg. Minęliśmy z dużą prędkością serię tuneli wydrążonych w skale, lecz intruz gonił nas nadal. W końcu dałem za wygraną i tam gdzie wąskie urwisko przechodzi w nieco obszerniejszy nasyp, zatrzymałem samochód. Podniosłem maskę, ostrożnie odkręciłem przez szmatę wlew do chłodnicy. Zasyczało, buchnęły kłęby pary, a gdy zajrzałem do środka, po chłodziwie nie było śladu. Nasikałem do plastikowej butelki, skąd przelałem zawartość do zbiornika. Maria patrzyła na to oniemiała. — Co robisz? — Schładzam silnik. — Moczem? — Masz coś lepszego? Zacięła usta i wygarnęła z innej beczki: — Na drugi raz, nie rób tego przy dziecku. — Myślisz, że ona coś zapamięta? Nie odpowiedziała. Uniosła głowę i patrzyła na górskie szczyty, których odbicie pływało w oceanie, razem ze śniegiem, wciąż pokrywającym najwyższy wierzchołek. Zanim odjechaliśmy ze skalistego przylądka, siedzieliśmy chwilę w zupełnej ciszy, obserwując mewy walczące o resztki świątecznego indyka. Za pierwszą osadą na drodze, Maria zatrzymała samochód. Widocznie dojrzała odrobinę wody — jakiś staw, strumyk, rzeczkę i od tego widoku poczuła nadmiar płynu w sobie. Wstałem z siedzenia, żeby rozprostować kości. Na dworze zmierzchało. Kasia spała, wtulona w fotelik na tylnym siedzeniu. Wzdłuż drogi uprawiano winnice, pośrodku stał obszerny, parterowy dom, chyba jeszcze bardziej szczęśliwy niż tamten nad zatoką poszukiwaczy złota. Od blado oświetlonego podwórka dobiegał przytłumiony dźwięk dzwoneczków. — Co to? — Zdziwiona Maria zwróciła w tamtym kierunku głowę. Niedaleko domu, wewnątrz niedużej zagrody, skubało trawę kilkanaście merynosów. Były pokryte krótką wełną, która nie zdążyła odrosnąć po wiosennym strzyżeniu. Maria nie mogła oderwać od nich oczu. — Jak ja bym chciała mieszkać w takim miejscu… Zapytała, ile lat musiałbym pracować, żeby odłożyć na podobny dom. Zacząłem obliczać, lecz szybko straciłem rachubę, więc tylko wzruszyłem ramionami. Chyba już łatwiej policzyć gwiazdy, wpierw te czerwone, potem fioletowe… Maria nie mogła uwierzyć, że widzę je inaczej. — Od kiedy to masz? — Jak daleko sięgam pamięcią. — Żeby tylko nasze dzieci… — zasłoniła dłonią usta. Nie podzielałem jej obaw. Kasia była do mnie niepodobna. Nawet nie miałem pewności, czy to moja córka. Podobno co trzeci mężczyzna wychowuje nie swoje dziecko, nieświadom tego. Następnego dnia siedziałem już przy warsztacie z lutownicą w ręku, uziemiony antystatycznym paskiem na nadgarstku. Barbara zapytała, czy wakacje były udane. Jakie wakacje? Przecież nigdzie stąd nie wyjechałem. Tamtej rozmowy przez telefon nie było. Miesiąc później odłączyłem pasek od gumowej maty na stole i nikomu nic nie mówiąc, wskoczyłem na rower. Barbara wybiegła z pakamery i goniła za mną po chodniku: z rozwianymi włosami, w rozpiętym fartuchu, sandałach spadających ze stóp. Nie patrzyłem wstecz. Po latach zapomniałem jej twarz. W umyśle została mi po niej zielonkawa szmatka, krzycząca mnogością odcieni.1 punkt
-
Testament Kiedy umrę (a umrę na pewno) Świat nie zatrzyma się w smutku na dłużej Mało kto łzę uroni Nie zaczną w bębny bić Nawet gdybym była królewną nie będą wyły syreny Jeśli umrę – a kiedyś umrę na pewno Chcę by mój OGRÓD pożegnał mnie By nucił naszą piosenkę Bo tylko ON dobrze zna mnie Żeby jak co dzień o tej samej porze o szyby dzwonił cicho majowy deszcz Ptaki niech tworzą preludium Liście dostroją muzykę Sowa ta moja od lat... niech krzykiem oznajmi mój zgon. I ogłoszą całemu Światu że nie kończy się Świat tylko mała ISKIERKA nie chce już tutaj być Wrócę tu jeszcze na pewno bo nie wszystko skończyłam Nie wyprasowałam Twych koszul… siebie nie wyśpiewałam może ja nigdy nie żyłam… Spojrzę raz jeszcze w Niebo i powiem czego chcę: Zostać tu w klatkach ziemskich? Czy w Niebie schronić się? Tylko dopóki żyję (a żyję jeszcze na pewno) sznur pereł znaleźć muszę… założyć je czuć ich ciężar Owinę się nimi wokół. Pobiegnę przed siebie w ciszę... Pożegnam ogród. Podziękuję. Zatańczę już chyba ostatni raz... Perły rozrzucę po drodze... Oświetlą drogę do Nieba by nikt nie zgubił się. Jedną z nich Tobie zostawię. Może uronisz łzę. I wtedy umrę na pewno1 punkt
-
dziś idę w romans ... rozdygotanie niuansów niecierpliwość szeptu pieprzykowy dotyk oplotów dziś idę w romans ... krzesiwem zderzających się warg namalujemy parą na szybie ostatnie tchnienie rozkoszy dziś idę w romans ... w czterech tysiącach pikseli na sekundę w sharp ujęciach dopamina skacze na xxx stronach dziś idę w romans ... na tinderze jak zwierzę z dziewczyną z klatki obok by nie marnować energii gdy przyjdzie czas na wypompowywanie1 punkt
-
był sobie czas (biała dziura) i w tym samym czasie był drugi czas (czarna dziura) w tak zwanym międzyczasie szlak trafił pierwszy a z drugiego wyłoniły się trzecie czasy wiele wymiarów miał ci ten czas jak policzyć czas w międzyczasie - tylko czas pras ^czas to najprostsza rzecz i dzieje się tam gdzie światło ma dostęp1 punkt
-
@Rafael Marius Żartowałam z tym zdjęciem, wybacz... jestem ciekawa, ale nie przeszkadza mi rozmowa bez wizualizacji, bo i tak liczy się... wnętrze.1 punkt
-
@Nostalgi.Nemo Tak, a Anglicy byli zmęczeni Churchillem, wojną i chcieli zmiany. Pozdrawiam Kiedyś wrzuciłem "Paradoks "nie". Tak to szło: Nie popierasz żadnej partii, żadnej nie dasz swojej kartki, nie uznajesz kompromisu, nie głosujesz - głos dla PIS-u. Zaznaczam, to tylko matematyka - największym beneficjentem nieobecności na wyborach jest największa partia, obecnie wiadomo jaka. Anglicy byli zmęczeni wojna i samym Churchillem, a Eden, jak napisałeś. Pozdrawiam1 punkt
-
@Rafael Marius to lekką marynareczkę bym Ci kupiła. :) basen dużo może zdziałać, poprawia krążenie:) nie rozumiem jak może być zimno, kiedy jest tak gorąco. Wyślij mi zdjęcie swoje, ale nie tylko ja bym chciała poznać haha1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Może nie jeden był tak zakochany:) mam znajomego, który chodził z dziewczyną 11 lat i spotykali się codziennie. Gdy zamieszkali razem stwierdzili, że nie pasują kompletne do siebie i przestali się dogadywać, nie mogli znieść siebie.:)1 punkt
-
@Rafael Marius Nie doczekałam się niczego pod bluzką, zakompleksiona znalazłam pocieszenie w nauce...1 punkt
-
Dobrze opisałaś smutek wielu kobiet, które szukają miłości, a znajdują jedynie przygodny seks. Być może mężczyźni też tacy są, ale nie spotkałem. Ducha to na pewno nie przybędzie od tego rodzaju przypadkowych kontaktów. I kółko się zamyka z którego trudno wyjść.1 punkt
-
@Rafael Marius No cóż jak znam Twoje opowieści po prostu zmuszony byłeś zainteresować się innymi, zresztą z pozytywnym skutkiem ;))1 punkt
-
1 punkt
-
Świat byłby piękny, ale mniej wygodny. Tak kiedyś ludzie myśleli, gdy jedzenie wisiało na każdym kroku. Mieszkali tylko w krajach, gdzie wegetacja trwała przez cały rok. Jenak nie było ciepłej wody w kranie i innych "zdobyczy" postępu.1 punkt
-
1 punkt
-
Pamiętnik 1) W cieniu mojego (starego) drzewa co pamięć wciąż dobrą ma (Gdy dom jeszcze (cały) śpi??) Pamiętnik biorę do ręki i przywołuję (chcę przywołać .. pragnę?) ICH 2) Kochanej Krysi z przestrogą – - widnieje pierwszy wpis. Przemyśl /38. Silnym trzeba być… Krysi najdroższej MAMA. 3) Przecież każdy ją ma?! Jak długo Krysia miała? Kartki przerzuca wiatr… chcę z Krysią zostać sama…. Krysia i sama Ja. 4) Wpis długi. Prosty. Czytelny. Matczyny serca dar… Domyślam się co czuła kiedy runął ICH Świat……………… 5) Kto chce silnym być i do boju gotowym niech strzeże się jak choroby dwóch szatańskich mocy: PESYMIZMU i NIENAWIŚCI. Kolejny tak ważny wpis… 6) Ojciec tak ważny w życiu. Z misją zaznacza (wpisuje) się. Nie widzę wyraźnie liter…oczy zachodzą łzą (mgłą) To wpis każdego OJCA. Myślę gdzie Oni (Moi?) są! Powołanie lekarza to najszczytniejszy CEL… Bóg zasiał… zasiał w oschłych.1 punkt
-
@iwonaroma @Rafael Marius @Marek.zak1 @Giorgio Alani Serdecznie dziękuję za polubienia i miłe komentarze. Pozdrawiam serdecznie.1 punkt
-
1 punkt
-
@poranki prawda. I tu, i tu Jeszcze trzy tygodnie nominalnego lata, a później też będzie ok tak jakoś wyszło :) Dzięki @Leszczym @Rafael Marius dziękuję1 punkt
-
1 punkt
-
@kwintesencja @EwelinaW pewnym momencie zauważasz że myślisz obrazami..dopowiadasz zakończenia hisorii…przekształcasz niektóre..wracasz do dobrych wspomnień..dostrzegasz emocje w sobie i tym co wokół Ciebie.Źycie to Piękna Gra ..jak polubisz to przekładasz pionki..walczysz..i w pewnym momencie już wiesz.POEZJA to KOSMOS.Pozdrawiam piszących-:)1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Wtedy zupełnie niespodziewanie, strudzeni wędrowcy dotarli do tajemniczego domu, którego na skraju jeziora – gdy tylko gęsta mgła opadła – ujrzeli. Przeto uśmiechów na ustach i radosnych pokrzykiwań, brakować nie mogło, gdyż strudzeni drogą i zgłodniali byli. A gdy weszli do środka, to w pierwszej chwili, pustostan ujrzawszy, wnerwieni deczko, wyjść z pośpiechem, chcieli. Lecz nagle połacie krzaczków różnorodnych i owoców na nich kiście całe, na podłodze wyrosły, a wzrok zachęciwszy, sprawiły, że czym prędzej zostali z zamiarem spożycia. Na dodatek cudowny zapach (nie przybyłych z racji spocenia) zakrył całunem wnętrze, aż większy apetyt wzmógł ponad miarę. Nieliczni szemrać zaczęli, czy aby nie trujące z uwagi na to, iż śliczna woń, za bardzo kusząca i podejrzana była, zważywszy na to, iż takiego pięknego zapachu, jeszcze nigdy w caluśkim życiu w nozdrzach nie zaznali. Jednakowoż głód jak to głód, swój scenariusz dopisywał, nie bacząc na to, co może nadejść kiedyś i o co w tym wszystkim tak naprawdę biega. Zatem większość usiadła wygodnie, dary treściwe pałaszując. Chociaż niektórzy stali samotnie, lecz z szacunkiem soczyste kęsy trawili. Część spożywała dzięki myślom, które w głowie kołowały, mimo wszystko pragnąc sens zrozumieć. Jeszcze inni, biegali jak te płoche zające na polu, zjadając jak najwięcej, niczym przysłowiowe głąby z kapusty, wyszarpując. Byli też tacy, co zmysłom ufali, pół na całość, wątpiąc. Wtem Istoty Skrzydlate, wiatrem owiane, na tle nieba poczęły szybować, a ich śpiewne odgłosy, dotąd nie słyszane, sprawiły, iż odpoczywający najedzeni, w dziwny stan popadli. Gdy słońce otuliło dom, poświatą słodkiej pomarańczy, poprzez zamknięte okna wleciały, by śpiących do krainy tajemnic zabrać – poprzez sen, poza granicę niemożliwości. A było tak, że jedne ciała śmierdziały, drugie wcale, trzecie pół na pół, a pozostałe pachniały, chociaż wszyscy te same owoce spożywali.1 punkt
-
@Wiesław J.K. w sensie ogólnym, tam gdzie zaistniał foton, bo w jakiś sposób z czarnej/szarej materii tworzy się masa, a ta wytwarza grawitację (sieć czasoprzestrzenną) Ai podaje taki wymiar czasu; Wzór e=mc^2 jest jednym z najsłynniejszych i najważniejszych wzorów w fizyce. Oznacza on, że masa i energia są równoważne, czyli można je zamieniać na siebie. Wzór ten został odkryty przez Alberta Einsteina w ramach jego teorii względności. Aby wyciągnąć 1 sekundę z tego wzoru, trzeba zastosować następujące kroki: Przekształcić wzór e=mc^2 na wzór m=e/c^2, czyli podzielić obie strony równania przez c^2. Podstawić za e wartość 1 sekundy, czyli 1 s. W fizyce czas jest traktowany jako rodzaj energii, więc można go podstawić do wzoru. Podstawić za c prędkość światła w próżni, czyli około 300 000 km/s. Trzeba pamiętać, że jednostki muszą być spójne, więc należy przeliczyć km na m (pomnożyć przez 1000) i s na h (podzielić przez 3600). Obliczyć wartość m, czyli masę odpowiadającą 1 sekundzie. Wynik to około 1,23 x 10^-13 kg. Oznacza to, że 1 sekunda czasu jest równoważna masie tak małej, że nie da się jej zmierzyć zwykłymi metodami. Jest to przykład tego, jak niewielka część masy może zamienić się w ogromną ilość energii. Na przykład bomba atomowa wykorzystuje rozszczepienie jąder atomowych, które powoduje utratę masy i uwalnianie energii. :))))1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
-
Ostatnio dodane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne