Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 22.09.2022 w Odpowiedzi
-
Zaprzęgnięte sznury głosek, kawalkada - przejechała jakie wnioski? Pyta banał, filologii nie przeskoczę. Razy były... pochwalili, ochy, achy - anty-pisarz. Moja dusza na pal wbita, czwarty listek koniczyny. Wnuczka dała pióro gęsie, w nicku mocno blaskiem świeci. Jak ksiądz powie na spowiedzi, koniec dziadku - aż mnie trzęsie! Gdy ostatni wiersz napiszę i przeczytam hen na błoniach, testamentem wam się skłonię, w błogostanie wejdę w niszę. Pójdę sobie w stronę słońca, miejsce piękne do pisania. Nie usłyszę już kazania, Boskich wersów rzeki rwącej. Żyć nie mogę bez literek, rymem strofy oplatają. Artyzm w ciszy czerpiesz czarą, czy goryczy? Czas się śmieje! Wy, mym piórem - atramentem, drogowskazem na rozstajach. Złudna wena - samograja, przeczytały... zachłyśnięte! "Dopóki nie poczujesz się nieszczęśliwym, nie narodzi się w tobie "POEZJA"!" - Tadeusz Różewicz.8 punktów
-
Radością wraca w rysunku dziecka, malowanego jednobarwną kredką. Wspomnienie... Smutkiem rozmnoży łzę w oku o zeszłej rozmowie. Wspomnienie... Złością pięść zaciśnie by przebić diamentowy mur. Wspomnienie... Dumą okryje łomoczące w piersi serce. Wspomnienie.., które kiedyś było marzeniem.5 punktów
-
z czasem tak naprawdę zajmuje mnie niewiele spraw np.haft spolegliwa materia aktywna igła i nić która podąża by pochwycić i zespolić akt wyobraźni i piękna * źródłosłów słowa 'haft' z łac. - chwyta z niem. - spojenie5 punktów
-
ponoć z wybuchu powstaliśmy ale kto go słyszał gdy nie było nawet jednej pary uszu girlandy skrętów światła nikogo nie zachwycały nie było jednej pary oczu nikt nie szepnął „dziękuję” do leniwych gwiazd nie było ust pod mikroskopem wyhodowani na szalce Petry’ego wciąż pytamy patrząc w oko soczewki jaka różnica między tym że bóg jest niewidoczny a tym że nie ma go wcale5 punktów
-
pytasz co daje wiara jaki ślad w duszy znaczy może ten gdy potrafisz coraz więcej wybaczyć5 punktów
-
"Po sygnale zostaw wiadomość" Więc... odleciałeś śladem słońca Lato trwa a u nas właśnie jesień za progiem i szumi wiatr Odrobinę rozmijamy się w czasie Dzień dobiegł już kresu wtem noc rozwiesiła gwiaździste zasłony Blask księżyca rozświetla okno wydłuża dziwne cienie przy drodze Z obiegu znikają dźwięki odgłosy Każdy pogrąża się w ego/melodię Do usłyszenia4 punkty
-
Zło zawsze mnie brzydzi życiowe spadanie na dno innych zawsze boli Łzy były są i będą trudne dom bez miłości przeraża kłam wysokim progiem Ale są też chwile i rzeczy które od rana cieszą otwierają lepszego drzwi Które wyraźnie mówią że życie to nie grzech więc warto je upiększać3 punkty
-
wiersz mnie budzi wypada ze zwojów włosów nieuczesany, z błędami przecinki nie na miejscu z kuchni przy kawie obserwuję latające kruki — w nieładzie są jak czarne przecinki na błękicie nieba3 punkty
-
Jam istota na cebulkę ubrana: Człowiek się nazywam. I rzeczywistość przystrajam wedle uznania; Bom uczuciem zrodzony i w tym moja bezprawda. Istot innych oblicza kreują mi sensy Ludzkim palcem na nie wskazując. Lecz każda z tych dłoni gdzie indziej sięga, Toteż zdzieram tę szatę z zmazą chaosu Nauczycieli ludzkich. I gdzież Ty w tych dłoniach, Boże? Jest jeszcze i natura pięknem przepojona, Co nadaje mi zapach, co wzrok kreśli snem... Ach, to piękno symbolem jest tej natury Świata, który tę trawę, to kwiecie za maskę ma. Nie ukaże się tak łatwo. A gdzież Ty w tych kwiatach, Jedyny? Ostatnim ratunkiem mi ciało człowiecze; Ostoja intymności błędnego Narcyza. Czuciem zniewolony i w tym moja wzgarda Do prawdy, która jak szkło potłukła się I rozprysła po wielościach. Ale gdzież Ty w tych nieskończonościach, Prawdziwy? I jest jeszcze moja myśl ludzka, Co za nogi chce złapać Cię...? I w pustkę się wpatruje jak zaczarowana, Jakby pełnię nawiedzoną ujrzała I sądzi, że już rozumie, Lecz spływa w końcu w rozumienia kres... Opadła w końcu maska ostatnia, Popiołem i łzami splamiona. Teraz już nic się nie ukryje przed Tym, Co w Ducha mi zagląda i Widzi... I Prawdę święci na wieki wieków. Ale czymże ona jest...?3 punkty
-
@duszka @Ilona Rutkowska @Cor-et-anima @oliv @Rafael Marius Dziękuję za chwileczkę zapomnienia3 punkty
-
Zmęczony - opadam Ma twarz jak kataleptyka Dusza zaś łagodnie zabita Chciałbym zmrużyć oczy Jak narkoleptyk Kiedy róże więdną Chwasty zastępują ich miejsce Kiedy słońce zanika Księżyc okrywa świat swym płaszczem Niczym starą maszynę Zastąpią mnie nowością3 punkty
-
Zmarznięte dłonie... Kończy się dzień granatem skłębionych chmur Chłód nadchodzącej jesieni obmywa dłonie zmarznięte Noc w szeleście upadających liści kusi ... Głębia świata poza światem... Żyć tu i teraz czy odlecieć w nieznane przekraczając tajemnicę otchłani... Stalowy rumak Czarny anioł przybywa skrzydłami dotykając kamieni grają dźwiękiem łańcuchów Korony drzew w pokłonie Huraganowy podmuch rozrywa przestrzeń Wir rozdaje bilety biały atrament na czarnym piórze... Zamykam oczy... Fałszywy świat doskonałość obłudy... Nie chcę tak trwać by gnić od środka... Bilet ostatni... Skrzydła anioła... Deszcz zmyje zapach zniszczonych marzeń... LRD2 punkty
-
a co jeśli tam zostali ludzie którym wciąż plują w kapuśniak którzy łyżką odsuwają obrzydzenie i wiosłują po swoich głębinach bo w końcu coś jeść muszą dopóki mogą dopóki im pozwalają mieć dłonie nogi oczy umysł dopóki mogą jakoś manewrować w kwasach ciągnących się od lat od poranku do wieczora i przez sen dopóki nie staną się przemianą w potwory pozbawione oporu przed przysięganiem nienawiści a co jeśli tam zostali ludzie2 punkty
-
krótkie tercyny z tytułem na końcu na noc na świt na wiosnę na święta na koniec na początek na powrót na odejście na zbawienie na swoją kolej na deszcz na słońce na pokój na wojnę na dobry moment na poprawę na pytanie na odpowiedź na sen na śmierć na coś jeszcze na siebie na miłość na szczęście czekamy2 punkty
-
Nie chciałem tej wojny mamo ty nie wiesz nawet co czuję karabin do ręki mi dano ze śmiercią wraz maszeruję To takie trudne jest mamo niewinny człowiek umiera dlaczego mnie to spotkało dziś jestem jutro mnie nie ma Na ziemi budzi się wiosna ale nie dla mnie mamo ona nie będzie radosna bo tyle krwi już przelano Do domu nigdy nie wrócę nie chciałem tej wojny mamo dlatego tak bardzo się smucę bo w nią mnie uwikłano 1 marca 2022r.2 punkty
-
Wyjątkowo dziś jesień Leniwie spogląda na słońce Plącze się słota W żółtym listowiu To schowa się za mimozą Częściej maluje brunatne Pierzyny którymi Przykrywa zmęczone szumem Drzewa Dziś jesień wyjątkowo Zrzuca koronę z drzew Gubi w trawie zapach grzybów Ubranych w brązowe kapelusze To kąpie się w perłowej rosie Częściej z gliny Układa ślady W klucze odlatujących wspomnień Mijającego lata Już jesień W wazonie ostatnie konwalie Bieleją nie pozwalają Odejść Nie podlane uschną2 punkty
-
W wietrznym państwie ponad piętrzącymi się chmurami, Które skaliste szczyty co raz od dołu przebijają Stoi monument natury; słaniając murami Niebiosa, robiąc jako drzewo pierzastym gajom. Lecz z pozoru odległe człowiekowi połacie Skrywają jeden, jakby wyjęty z kontekstu ton; Oto strudzony rzemieślnik, demiurg swego życia Co dzień taszczy tam głaz, ważący pewno z tonę ton. Jego imienia nie trzeba może przypominać, Chociaż w kartach dziejów już od dawna jest zatarte; Losem jego, życie swe toczyć - i zapominać, Bo wśród krwi i potu jeno to mu jeszcze warte. Kolejny raz, za korowodem prób głaz podnosi I płacz, i zgrzyt zębów raz po raz "jeszcze raz" mawia; Lecz struna skrzypiec kosmicznych jakby pęka, bo się Ten za mocno zamachnął... i głaz na szczycie stawia. I wnet cisza zapadła, i cna biel chmur pobladła, A wiatr jakby przystanął, omdlał i w grań się zsunął... Na podniebiańskiego demiurga też trauma padła; Lecz ten tylko dłoń do głazu wyciągnął i runął. 19 IX 20221 punkt
-
Spod Warki wkurzony raz pewien podstoli Judził na teściową twierdził że pinkoli Znał jedną szeptuchę Zaklęła ją w muchę Zamachnął się packą "teraz ją zaboli"1 punkt
-
Każdego ranka, oczekując na przyspieszony serwis do dworca centralnego, obserwowałem dwójkę ochroniarzy stojących na przeciwległym peronie: jeden był niski, brzuchaty i łysy; drugi wysoki i mocno wysuszony, za to z bujną czupryną. Nie znałem ich imion, ani żadnych innych szczegółów, więc pozwoliłem wyobraźni stworzyć ich postacie na podobieństwo tego, co widziałem, tak jak na blogu ludzie wymyślają szablony, widżety i motywy. Zapamiętałem ich jako Gus i Harry, lecz gdyby komuś te imiona nie pasowały, mogę z chęcią je zmienić. Gus był nieśmiały i nadrabiał ten niedostatek nadmierną gadatliwością. Jednak Harry nigdy na to nie narzekał, jako że sam był małomówny, chociaż z zupełnie innego powodu. — Zróbmy tak: Pójdziemy schodami na dwójkę, bo jedynka cała zawalona trzodą. Od strony miasta, bo tam jest teraz trochę słońca. Dopijemy kawę, pogadamy, a później przejdziemy na drugi koniec peronu. OK? — Yup. — Nie lubię tu wystawać, bo może nas ktoś zaczepić, zapytać o pociąg… Poza tym jest mi tu zimno, a nie chcę się przeziębić. — Yup. Gus i Harry przeszli bez pośpiechu na wschodni koniec peronu numer 2. Faktycznie, o tej porze ten peron był pusty, bo obsługiwał pociągi jadące w kierunku Gór Błękitnych, dokąd jechać w poniedziałkowy poranek nikomu nie wypadało. Po południu role peronów się odwrócą i nietrudno odgadnąć, na którym peronie nasi bohaterowie będą dopijać kawę. — Harry, czy słyszałeś o tym nowym rozporządzeniu? — Nope. — Jakiś baran w dyrekcji wpadł na idiotyczny pomysł, żeby w przerwach między komunikatami puszczać muzykę. Harry nie zareagował, wobec tego Gus odczekał chwilę, żeby dać mu czas na przetrawienie tej nowiny. — A może ty myślisz, że to jednak jest dobry pomysł? — Nope. — No, ja też myślę, że ten pomysł jest kompletnie poroniony. Ale tam w zarządzie nie mają pojęcia jak to jest dwanaście godzin chodzić po stacji i wysłuchiwać na okrągło tych samych komunikatów. Czy człowiek nie może mieć w pracy odrobiny spokoju? Harry nic nie odpowiedział, tylko mruknął coś pod nosem. — Zresztą, żeby puszczali muzykę dla ucha, jak 2DayFm albo MIX106.5, to niech im będzie, ale ABC Classic? Przecież tego nie da się słuchać! Mam rację? — Yup. — Najzabawniejsze jest to, że nawet ci w dyrekcji nie słuchają ABC Classic. Nikt tego nie słucha. Gdyby nie rządowe dotacje, to tę stację dawno już by zamknięto. Nie lubią, a jednak będą puszczać! A czy wiesz dlaczego, Harry? — Nope. — Ja też nie wiedziałem, nawet w tym rozporządzeniu nie ma na ten temat jednej wzmianki. Na szczęście mam znajomego w zarządzie, który mi wszystko wyłożył, czarne na białym. Powiedzieć ci? — Yup. — Otóż słuchaj, Harry… — Gus przerwał na moment, nie mogąc znaleźć właściwych słów. — Nie wypada mówić źle o miejscu, w którym pracujesz, ale choćby nie wiem ile cukru nasypać, to i tak nie osłodzimy cierpkiej prawdy, że ten dworzec, shopping mall i całe Blacktown to jest jedna wstrętna, zasrana dziura. Gus stanął niespodziewanie, spojrzał w dół na tory, jakby miał zamiar splunąć, po czym złapał Harry'ego za ramię. — Pamiętasz jak w zeszłym tygodniu obrobili sklep Deli, ten który prowadzi jeden Syngalez ze Sri Lanki? Jak oni ten sklep zwą… No wiesz, ten za parkingiem, koło pośredniaka? Harry potakująco kiwnął głową. — Dwóch gówniarzy, uzbrojeni, w biały dzień. A o tej kobiecie, która wychodziła z shoppingu i jakiś typek w kominiarce zagroził nożem, słyszałeś? — Yup. — Wiesz co powiedzieli jej później na policji? — Nope. — Powiedzieli, że nie powinna stawiać oporu. Powinna oddać torebkę, to wziąłby pieniądze, ale ją zostawił w spokoju. A tak wylądowała w szpitalu. Myślisz, że dobrze zrobiła? Harry znowu wymamrotał coś pod nosem, co trudno było uznać za jednoznaczną odpowiedź. — Masz rację, Harry: źle zrobiła. Ale z drugiej strony pomyśl tylko — gdyby tak żaden człowiek nie stawiał oporu, to taki zakapior mógłby molestować kogo zechce zupełnie bezkarnie: „Oddaj pieniądze, to ci nie poderżnę gardła”. Harry najwyraźniej nie był zainteresowany tymi wywodami. Jego uwagę przyciągnął mały ptaszek, który przycupnął na przewodzie sieci trakcyjnej nad torem. Przewód wciąż dygotał, bo przed chwilą przejechał tamtędy pociąg elektryczny. „Jak to jest, że prąd go nie poraził” — usiłował rozwiązać zagadkę Harry. Widząc zamyślenie na twarzy kolegi, Gus zwlekał przez moment, po czym rzekł cicho: — Wiem o czym myślisz, Harry: od takich spraw jest policja. I masz rację. Zawsze wiedziałem, że niegłupi z ciebie gość. Ale powiedz Harry, kiedy ostatni raz widziałeś policję na stacji w Blacktown? Harry nie wydał żadnego dźwięku, zahipnotyzowany widokiem malutkiego stworzenia, ocierającego dziobek o miedziany drut, jakby to była gałązka, z której można uwić sobie gniazdko. Gus odsapnął, nabrał powietrza i dokończył: — Tak… Byłaby policja, nie mielibyśmy głupich rozporządzeń. A tak tylko podejrzany element gromadzi się na dworcu. Teraz to za wcześnie, ale podczas nocnej zmiany, sam wiesz czego tu pełno: kompociarzy i bezdomnych kotów! Ale pójdźmy stanąć koło windy, bo mi to zimno już odeszło, a teraz słońce pali jak na patelni, choć dopiero dziewiąta. To jest jedyna rzecz, jaką lubię w Blacktown: słońce co wschodzi szybko i grzeje tak mocno, nawet zimą! Na każdy peron prowadziły dwa zejścia schodami i dwie windy, po jednej z każdej strony budynku, rozkraczonego nad torowiskiem. Ostatni peron usytuowany był nieco dalej, ponieważ obsługiwał linię lokalną, biegnącą skośnie do torów głównych. Z lotu ptaka układ dworca przypominał kształtem literę V. Strona przylegająca do Westfield shopping mall była nieco lepiej zagospodarowana: tam znajdowała się biblioteka publiczna, a także urząd rady dzielnicowej. Część przeciwległa miała luźniejszą zabudowę, obejmującą obszerny parking, oraz szereg niskich budynków pełniących funkcje handlowo-administracyjne. Miejsce to było pozbawione jakiegokolwiek uroku — nic, tylko węzeł komunikacyjny, gdzie ludzie dojeżdżający do pracy przesiadali się z pociągu na autobus lub transport prywatny. Było już po dziesiątej i szpaler ludzi stojących ramię przy ramieniu na peronie 1 został niemal całkowicie wchłonięty przez nowoczesne, piętrowe zestawy Tangara i Waratah, oraz wysłużone składy typu K i C z lat 80-tych. Jednocześnie napływali na peron 2 podróżni wracający z centrum aglomeracji. Dla Gusa był to sygnał do przejścia na antresolę, żeby się czegoś napić i przekąsić. Miejsce to stanowiło znakomity punkt obserwacyjny z widokiem na całą okolicę. O tej godzinie nie zastali w sklepie wielu kupujących. „Najgorsze mamy już za sobą” — odetchnął Gus. „Ci, którzy będą wracać po południu, nie zaglądają tu, tylko pędzą prosto do domu”. Zamówił fantę i podwójną porcję placka nadziewanego mięsem z mikrofalówki; Harry poprosił o butelkę niegazowanej wody mineralnej, a do tego nieduży kawałek tortu z marchewki. Jedli i popijali przez chwilę w milczeniu, aż Gus chrząknął z lekkim zniecierpliwieniem i rzekł: — Sam widzisz, że w takiej sytuacji nie ma innego wyjścia. Policja, która powinna chronić obywateli przed elementem, woli marnować czas na zabawę z panienkami. Zresztą, ja im się nie dziwię, a ty? — Nope. — A teraz przypomnij sobie: Ilu czarnych widziałeś na peronie dziś rano, wtedy kiedy jest największy tłok? Dwóch, trzech… Powiedzmy, że nie było więcej niż pięciu, zgadza się? — Yup. — No to popatrz, ilu ich jest teraz… — i Gus wskazał ręką w kierunku ulicy ciągnącej się wzdłuż dworca i sklepów pod arkadami. — Jeszcze nie ma przerwy na lunch, a oni tam wysiadują od kilku godzin. Niedługo pół Sudanu tutaj sprowadzą, na koszt podatnika oczywiście. Nie jestem rasistą, ale uważam, że asfalt powinien leżeć na swoim miejscu. A ty jak się na to zapatrujesz? Harry zapatrywał się jedynie w okruszki po marchewkowym torcie, rozsypane na papierowej tacce. Pomyślał, że dla tej ptaszyny siedzącej na drucie, jeden taki okruszek byłby jak cały torcik. Z tych rozmyślań wyrwał go dzwonek telefonu imitujący jęki kobiety w orgazmie. Gus wyprostował się i wyciągnął z kieszeni komórkę. — Tak, rozumiem… Zaraz tam będziemy. Harry wstawaj, problem na postoju taksówek. Jakiś fagas odmawia należności za kurs, śpieszmy się. Ruszyli szybkim krokiem w kierunku ruchomych schodów, łączących dworcową halę z shoppingiem: Gus przodem, Harry nieco za nim. Rzecz jasna w tym czasie byłem już od kilku godzin w biurze, a dokładnie na spacerze po drugim śniadaniu i nie mogłem wiedzieć co robią moi bohaterowie, lecz wyobraźnia nie zna granic: maluje obrazy, dopisuje skrypt, niezależnie od miejsca i pory dnia. Czasem jednak obraz staje się mglisty i rozmazany, pozbawiony konturów. Tak jak w sztuce, nie wszystko co piękne da się wymalować, tak w opowiadaniu, nie można wyrazić całej prawdy. Luki w treści musi wypełnić sam czytelnik. Gus i Harry zjawili się ponownie w tym samym mniej więcej miejscu, w którym straciłem ich z oczu. Podłogę dworcowej hali ułożono przynajmniej dziewięć metrów powyżej poziomu zatoki z postojem dla taksówek, dlatego schody wznosiły się pod stromym kątem. Patrząc z wnętrza hali, wyglądało to tak, jakby ludzie wjeżdżali stojąc na palecie unoszonej przez niewidzialny dźwig. Gus wjeżdżał pierwszy, Harry nieco z tyłu, ale że był on wyższy o ponad głowę, wpierw ujrzałem rozwichrzoną na wietrze czuprynę, a dopiero potem połyskującą w promieniach słonecznych łysą glacę. Gus, gdy tylko dotknął podłogi, przyspieszył nagle, jakby był czymś bardzo wzburzony. Kontrastowało to z sylwetką Harry'ego, kroczącego powoli na sztywnych nogach, niczym blaszany drwal, któremu zardzewiały stawy. — To niesamowite, Harry! Że też dałeś mu uciec. Już bym go przyskrzynił, a ty stanąłeś mi na drodze. Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś jego wspólnikiem! Przerwał na moment, po czym kontynuował, już spokojniejszym głosem: — A zresztą, może i lepiej, że dał nogę. Mógł mieć kosę. Daleko nie zwieje, policja dopadnie go wkrótce. A zauważyłeś, ile czasu upłynęło zanim nadjechały smerfy, chyba dwadzieścia minut? — Yup. — Ha, a komisariat niecałe dwieście metrów stąd! Powiedz Harry, bałeś się, co? — Yup. — Ja też… no ale czym ja mogę się bronić, kluczami od kibla? Gdyby chociaż dali mi ten taser, wystrzeliłbym mu w dupę elektrodę, żeby go sparaliżowało do końca życia… Doliniarz jebany! Harry słuchał w milczeniu, ale jego uwagę pochłonęło coś zupełnie innego: w oddali, na tle plątaniny rdzawych szyn, zagrzebanych w szarej podsypce, ukazało się czoło pociągu towarowego. Cztery lokomotywy spalinowe, sprzężone w jedną całość, ciągnęły kilkadziesiąt węglarek wypełnionych miałem o wysokiej zawartości antracytu. Był to transport węgla z kopalni w Górach Błękitnych, przeznaczony do załadunku na jeden z masowców w porcie Kembla. Za miesiąc węgiel dotrze do Chin, zostanie spalony w elektrociepłowniach i spowoduje zaćmienie słońca. Gdy pierwsza z lokomotyw zbliżyła się do krawędzi peronu, powietrze rozdarł przeraźliwy dźwięk, a sunące za nią wagony wprawiły cały budynek dworca w rytmiczne kołysanie. Harry liczył wagony, lecz po czterdziestu stracił rachubę, chociaż pociąg jechał z niedużą prędkością. Po lewej stronie toru, przy drugim końcu peronu, sygnalizator pokazywał dwa światła: zielone u góry, bursztynowe nieco niżej. Harry dobrze wiedział co oznacza ten sygnał, dlatego jego myśl pobiegła do skrzydlatego przyjaciela: „Pewnie się przestraszył i odleciał”. W międzyczasie na dwójkę wjechał pociąg, którym zazwyczaj wracałem do domu. Zazwyczaj, bo nigdy nie kończyłem dokładnie o tej samej porze. Czasem pociąg uciekał mi sprzed nosa, innym razem przyjeżdżał opóźniony. O siedzące miejsce zawsze było trudno. Drzwi otwierano automatycznie i strumień ludzkiej masy wypływał na peron. Stamtąd tłum atakował schodami wąskie gardło, zastawione rzędem kasowników i wyłaził na antresolę. Ludzi nagliło do domu na obiad; ich zmęczone twarze wyrażały otępienie od dźwigania ciężaru kolejnego nudnego dnia. Gus i Harry cofnęli się na zaplecze sklepiku z drobiazgami. Stojąc twarzą do przeszklonej ściany, mogli obserwować czerwoną tarczę słońca. Tarcza pęczniała, zniżała z każdą minutą lot, aż dotknęła krawędzią górskich grzbietów, które momentalnie przybrały purpurowy odcień. Obłoki również pociemniały, jakby wchłonęła je czerń nieba. Widok miał w sobie coś magicznego: dokładnie tak samo, kilkadziesiąt tysięcy lat temu, zachód słońca obserwowali Aborygeni. Żadna ilość postępu, ani technologii, nie były w stanie osłabić tego efektu. Gdy tylko słońce znikło nad horyzontem, ulice rozświetliły latarnie. Nad torowiskiem szybko zapadał zmrok; tylko gdzieniegdzie mrugały tajemniczo światełka semaforów. Ostatnim komunikatem była zapowiedź pociągu jadącego na Północne Wybrzeże. Później zapadła cisza, głucha cisza, aż nagle senną atmosferę przerwało brzmienie smyczków: pary skrzypiec, altówki i kontrabasu, grających w doskonałej harmonii. — Co do cholery!? — Gus potrząsnął głową, jakby coś wpadło mu do ucha. — Czy ty też to słyszysz? — Yup — potwierdził Harry. — Tego już za wiele. Uciekajmy na koniec jedynki, jak najdalej od tych przeklętych głośników, to będzie mniej słychać. Przeszli wzdłuż peronu 1, który był teraz nieomal tak pusty co peron 2, kiedy zaczynali pracę. — Masz coś zapalić? — Nope. — Pewnie, skąd byś miał; przecież nigdy nie paliłeś. Ale tak się zdenerwowałem, że już nie wiem, co gadam. Wpierw ten przydupas, teraz to cholerne rzępolenie, jakby mi piłę łańcuchową zapuszczali przy uszach. To jest gorsze niż muzyka w windach. Tamta relaksuje, aż raz nieomal zasnąłem. A te jazgoty? Mam alergię i jeszcze dostanę wysypki. Harry! — Yup? — Będę żądać kompensaty. Dodatku za pracę w szkodliwym dla zdrowia środowisku. Tak jak pirotechnicy, którzy zakładają ładunki wybuchowe i wysadzają skały w kopaniach żelaza. Oni mają za to płacone i są zabezpieczeni. A ten dupek żołędny z zarządu, czy pomyślał o nas? Czy zadbał o jakieś nauszniki, żeby wytłumić ten nieznośny hałas? Muzykę przerwał komunikat, żeby nie pozostawiać bagażu bez opieki, a widząc taki bagaż, nie dotykać go, tylko natychmiast powiadomić obsługę dworca. Następnie miała miejsce krótka zapowiedź pociągu, który właśnie zakończył bieg przy peronie szóstym i uprasza się pasażerów o opuszczenie wagonów, a czekających na peronie, żeby nie zajmowali miejsc, ponieważ za kilka minut pociąg zostanie odstawiony na tory postojowe. Muzyka zabrzmiała ponownie, lecz w wolniejszym tempie na trzy czwarte i nieco smutniejszej tonacji. Po niej nastąpiły dalsze części, na przemian: szybka, wolna, a ostatnia grana w żywiołowym tempie presto. Dla Gusa było to tempo zabójcze. — Słuchaj, Harry. Dobrze byłoby, gdybyś sporządził notatkę, że ta muzyka przeszkadza ci w wykonywaniu pracy. Jest ona źródłem stresu, przez co nie możesz spać i ma to zły wpływ na twoje życie rodzinne — w tym miejscu Gus urwał, bo wiedział, że Harry od dzieciństwa żył samotnie. — Najlepiej załatw sobie raport od psychologa. Znam jednego co ma gabinet niedaleko stąd, to bardzo rezolutny człowiek. Zabukuj u niego wizytę, powiedz, że to ja go polecam, a on już zrobi co trzeba. Dawniej mało miał pacjentów i ledwo wiązał koniec z końcem. Ale od kiedy rząd zaczął pokrywać część kosztów za wizytę, ma forsy jak lodu. Nie płać gotówką, to rachunek wyślemy tym cwelom w zarządzie. To jak, Harry, zrobisz o co cię proszę? — Yup. — Tylko broń boże nie działaj na własną rękę. W pojedynkę nic nie wskórasz, tutaj potrzebna jest akcja klasowa. Od czego są związki zawodowe? A nawet jeśli związki kładą na to lachę, będę pisać do kancelarii samego premiera, bo sprawiedliwość musi być! Głosowałem na niego, to niech teraz stanie w mojej obronie. Ty także poparłeś jego kandydaturę, nie? Harry milczał. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że oddałeś głos na tych aferzystów z Labor… Gus zamilkł i dłuższą chwilę przyglądał się koledze, jakby nie był do końca pewien czy rozmawia z właściwą osobą. W końcu kiwnął głową i rzekł: — Tak, Harry. Ja ciebie doskonale rozumiem: masz dobre serce, nikomu nie chcesz sprawić przykrości, ale w życiu nie można być ugodowym! Na takich jak ty żerują oportuniści i karierowicze. Trzeba być twardym, bo w przeciwnym razie nie będą okazywać ci należnego szacunku. Przerwał, żeby pokonać zadyszkę i już bez emocji, dokończył: — No dobra, na dziś wystarczy. Późno jest, więc zróbmy krótki obchód, sprawdźmy czy dworzec stoi na swoim miejscu, czy peronów nam nie ukradli — zaśmiał się. — Ja zacznę od dwójki, ty idź na siódemkę i spotkamy się tam gdzie zawsze, obok tytoniowego, zgoda? — Yup. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Siódemka to był najrzadziej uczęszczany peron stacji. Późną porą nadciągały tam trolle z najciemniejszych zaułków miasta. Po piętnastu minutach Gus i Harry spotkali się w wyznaczonym miejscu. — No i co, wszystko w porządku? — Yup. — Widziałeś kogoś na peronie? — Nope. — Obok windy? — Nope. — A do klopa zajrzałeś, sterylny? — Yup. — Był tam ktoś? — Nope. — A pod kładką dla pieszych, tą która prowadzi na przystanek autobusowy, też pusto? — Yup. Gus się zamyślił. — Nic nie rozumiem. Gdzie te degeneraty wstrzykują sobie kopa? Przecież co wieczór zmiatają z siódemki stosy igieł. Na pewno dokładnie sprawdziłeś? — Yup. — Prawdziwa magia. Odkąd tu pracuję, nic podobnego nie miało miejsca. Dworzec czysty jak strefa wolnocłowa na lotnisku. Zabrakło amfy, czy wszyscy uderzyli nagle w kalendarz? Harry powiedz, co się tu dzieje? Harry otworzył usta, nieco szerzej niż zwykle i pierwszy raz w ciągu całego dnia odpowiedział inaczej: — Mozart!1 punkt
-
Był łajdakiem i łobuzem i ciągle coś rozrabiał. Bez przerwy powstawał jakiś nieprzeciętny obraz z gatunku sztuk współczesnych. Słowem ciągle coś zmalował. Opowiadał mi bez przerwy czym jest szaleństwo w sztuce kochania. Ja tam lubię takie prace. Inne zbytnio do mnie nie przemawiają. Warszawa - Stegny, 22.09.2022r.1 punkt
-
1 punkt
-
nie chcę dlatego przebieram wybieram i odrzucam wybaczcie słoweńka z pewnością jakiś miłośnik podniesie was przytuli a potem odda innemu a czarodziej utka cudny wiersz1 punkt
-
zbłąkany owoc w swoich kwitnieniach co to plugawe i zgniłe są spada wzgardzony szypułki nie ma strącony z drzewa na sadu dno w miąższu odczuwa ból przeogromny szczerniałe ptaki szybują wciąż i rozszarpują by mu przypomnieć jak gardził drzewem nie tylko to aż kiedyś słyszy kroki niewinne dziecię się zbliża by resztkę zjeść spożywa wnętrzem tajemnym zmysłem przełyka w ciszy co będzie wie nowym kwitnieniem wisi na drzewie błękitna słodycz gdzie czasu kres w promieniach słońca pyta wciąż siebie jestem w realu czy tylko śnię1 punkt
-
Długo na swą szansę czeka, jest w pobliżu, nie narzeka, kiedy inni ją zawiodą, może spotkać się z nagrodą. Sprawa nie jest oczywista, czy po latach z niej skorzysta.1 punkt
-
@Rafael Marius Dokładnie tak a potem mamy wrażenie, że przerabiamy ciągle te same lekcje. Miłego wieczoru:-)1 punkt
-
@[email protected] Rozumiem Cię, żyć nie mogę bez... roślin. Łagodzą we mnie wszystko... Pozdrawiam1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Wypisuję się z ludzkości nie nazywajcie mnie człowiekiem podobnym do innych porównywalnym z innymi upodabniający się do innych jestem nowy oddzielny gatunek nie chroniony każdego dnia bardziej wymieram1 punkt
-
@Marek.zak1 "Czasami w imię przyjaźni, trzeba jej się wyrzec." - Urszula Zybura. Pozdrawiam Marku, kobiety zawsze mają rację.1 punkt
-
Lato, jesień lato i jesień jak brat z siostrą zgodnie i razem obdarowują nas swoimi urokami pięknie wyglądają skwery parki ogrody lasy jesienne liście drzew mienią się gamą kolorów od jeszcze letniej zieleni przez żółty orange czerwienie po brązy a nawet ładne szarości blasku tym pięknym niebiańskim widokom dodaje letnie słońce wydobywa z tych kolorów różne odcienie oraz je złoci bawią nas one i czarują swoją letnio jesienną urodą miło jest przejść się takimi ścieżkami alejami deptakami i nawet chłodny wiaterek nie zakłóca nam zachwytu nad piękną przyrodą 9 22 andrew Jeszcze dziś lato, pojutrze jesień1 punkt
-
@Kapistrat Niewiadomski Czyżbym była już w tym etapie?Mam wrażenie, że dopiero zaczynam realizować swoje marzenia:-) Pozdrawiam:-)1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
@lena2_ Moze dlatego, że potrafi się więcej i głębiej "zobaczyć"... To dobre i ważne uświadamić sobie działanie wiary. :) Pozdrawiam!1 punkt
-
1 punkt
-
@Czarek Płatak Przemyślałem to raz jeszcze, bo temat ciekawy i gdy mnie pytają, co robię, to wymieniam główną czynność, jem, pracuję, śpię, czytam gram w coś, myślę, itp, natomiast nie wymieniam tego , że oddycham. trawię i właśnie na coś czekam, a przecież te trzy ostatnie też robię a la long. Nigdy nie odpowiem , że czekam, bo nie jest to czynność, jakiej przypisuję jakąkolwiek uwagę, a wpisuje się raczej w przepływ czasu, coś było, jest i będzie. Tak więc mam w myślach harmonogram najbliższej i dalszej przyszłości, staram sią nią sterować, a przeważnie do niej pragmatycznie dostosować, natomiast czekanie, jako główna czynność, oznacza dla mnie wyłączenie się z aktywności, co jest mi obce.. Nawet więc jak czekam na coś, tak naprawdę coś robię, o czymś myślę, tworzę, sprzątam itp.. Odniósł się do tego w podobnym duchu S. Beckett w "Czekaniu na Godota". Pozdrawiam.1 punkt
-
1 punkt
-
@Marianna_ bardzo...na tak "Odrobinę rozmijamy się w czasie" czasem to rozminięcie jest wielogodzinne, czasem - wieloletnie u kogoś - słonecznie a u nas - plucha (a ciała niebieskie mrugają do nas, choć było to naprawdę tysiące lat świetlnych wstecz) ładnie opisany stan ducha i emocje kilku odrębnych jednostek bywa, że jedynym możliwym kontaktem jest kontakt zdalny1 punkt
-
Że zacytuję klasyka: błogosławieni ci, co nie widzieli a uwierzyli :) Bo ostatecznie nauka i te wszystkie teorie to też wiara i często zastępuje religie. Też się zastanawiam czy my nie jesteśmy hybrydami, ?. Dobry wiersz.1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Ładnie wyrażone i jak dla mnie znacznie ciekawsze i trudniejsze rzecz jasna. Rozebrać się to i u lekarza można.1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Nie każdemu jest dane zrozumieć emocje. Tych ludzi bez uczuć jest coraz więcej. Zostają tylko odruchy. Tak mi się kojarzy.1 punkt
-
@Dared emocjonalny wiersz w chwilach zwątpień pozostają tylko takie słowa możemy zmienić styl życia, ale nie wytniemy swoich korzeni1 punkt
-
@Dared To brzmi dla mnie, jak lęk przed własną tożsamością... Znam ten lęk, i może dlatego to skojarzenie. Pokonywanie go otwiera mi drzwi życia. Przejmujący wiersz. Serdecznie pozdrawiam!1 punkt
-
Czoło zmarszczone jak marszczona bibuła koloru róż której wstęga na wietrze faluje niepowstrzymana żądło wbite w członek palec serdeczny w między kostki uporczywie swędzi drażni drapie boli nieco piecze niepowstrzymane fale elektryczne buzuje brzęczenie nabzdyczony na pszołosę która zniknęła za horyzontem zdarzeń osobiście idę w bagnie brodzę przodem wchodzę na mieliznę urojenia mam urodzinowe boga proszę o rozgrzeszenie o odpuszczenie o uniewinnienie nie chcę kul świstu ni rwącego skroń pocisku zatrzymuję krew w samościsku odpuszczam piana natoczona zostać musi przełkniona a goryczy czara bara nara na ra zie du ka ty zło ty ta no wy no… hej że do przo du ł a fry ka sy sorry nie mam ka sy na wcza sy1 punkt
-
Długo odkładałem wyjazd na wakacje — pierwszego roku nie miałem samochodu, drugiego roku nie wiedziałem dokąd jechać, później przywykłem do ślęczenia za biurkiem i ciułania grosza, a wakacje uznałem za fanaberię bogatych ludzi. Aż jednego ranka obudziłem się z niejasnym uczuciem pogoni za uciekającym szczęściem i wyszeptałem do żony: — Pakuj się. Wyjeżdżamy. — Co, tak nagle? — odszepnęła zaspanym głosem, po czym przekręciła się na drugi bok. Pomimo zaskakującej decyzji, byliśmy już po godzinie znikającym punktem na północnej wylotówce. Przodem, z tyłu, obok nas, każdym pasem pędziły pojazdy rozmaitej marki i modelu, załadowane ludźmi i bagażem. Ekwipunek wypełniał całą przestrzeń, zasłaniał widok w tylnej szybie, furgotał w wietrze na dachu. Ci, którzy lubili podróżować swobodnie, ciągnęli przyczepy albo samoczynnie się rozkładające kapsuły — pękate, kanciaste, niziutkie i opływowe, druciane, przykryte brezentową plandeką, wąskie i wysokie, dla koni nawet, bo z jednej wystawał koński ogon, a jak komuś niczego się nie chciało ciągnąć, stawiał dom na kółka i wyruszał całym gospodarstwem: z kuchnią, pralką i lodówką, sypialnią i pokojem gościnnym, w którym jadąc mógł oglądać na telewizorze filmy ze swojej kolekcji DVD. Wielka jest pomysłowość człowieka! Za wjazdem na autostradę rozpoczął się wyścig: w spragnionych przygód podróżnikach budził się duch rajdowców. Ci z tyłu najeżdżali mi na zderzak i trąbili, żebym jechał szybciej. Wyprzedzający wygrażali pięścią lub pokazywali środkowy palec. Zjechałem na lewy pas. Jadący przede mną prędko się oddalali, za wyjątkiem kilku ciężarówek, puszczających kłęby czarnego dymu. Po każdym kłębie rozlegało się głośne warczenie motoru, zmęczonego jazdą pod górę. Wspinaczkę umożliwiał wydrążony w skale korytarz o pionowych ścianach. Na ich powierzchni wciąż widniały ślady po świdrach do wiercenia głębokich otworów. Przy pomocy ładunków wybuchowych detonowanych wewnątrz tych otworów, wycinano olbrzymie bloki piaskowca, równiutko jak nożem. Prawdziwe arcydzieło inżynierii, rozmyślałem przejeżdżając środkiem następnej góry i jeszcze jednej, ale Maria wolała patrzeć w drugą stronę: na turkusowy kolor wody zalewającej mangrowia, zgadywać do czego służą długie rzędy kładek, bo nigdy jeszcze nie widziała jak hodują ostrygi. Ryczenie ciężarówek ustało na chwilę: droga opadała ku rzece. Przejechaliśmy przez długi most, za którym mordercza wspinaczka zaczęła się od nowa. Góra, dół i tak za przecięciem każdego wąwozu. Maria rzuciła okiem na kobietę w oknie mijanego samochodu. Chociaż był dość obszerny i raczej nieprzeładowany, kobieta trzymała stopy wysoko pod szybą, na desce rozdzielczej. Pojazd przyspieszył i zniknął za zakrętem, pozostawiając widok nóg gołych i całkiem zgrabnych. Maria chciała to samo zrobić ze swoimi nogami, ale nie była pewna mojej reakcji, więc tylko zerknęła na dzieciaki, zrzuciła klapki ze stóp i zapadła po chwili w krótką drzemkę. Na końcu autostrady wyrwało mnie z atmosfery monotonnej jazdy dudnienie na wybojach, specjalnie w tym celu zainstalowanych, a potem krzyk starszej córki: — Jestem głodna! — A mnie się chce pić! — zawtórowała jej siostra. Ich brat nic nie powiedział tylko zaklaskał w dłonie. W pośpiechu nie zdążyliśmy zabrać niczego do jedzenia. Na szczęście krajobraz ożywiło wkrótce jakieś miasteczko, a właściwie kilka rozrzuconych wzdłuż drogi zakładów przemysłowych. Między nimi, na szczycie wysokiego słupa wypatrzyłem charakterystyczne żółte łuki w kształcie litery M, jak na złość po prawej stronie i żeby tam dojechać, musiałem nadłożyć drogi i zawrócić. W samą porę, bo z tylnego siedzenia dolatywały jęki: — Daleko jeszcze? „Z dzieciakami to żadne wakacje” — przypomniałem sobie słowa kolegi z pracy. Teraz na własnej skórze mogłem się przekonać, że miał rację. Dopijając czarną kawę obserwowałem długi pociąg jadący po nasypie koło restauracji. Liczyłem wagony wypełnione po brzegi węglem, lecz w okolicy stu iluś straciłem rachubę. Skończyłem pić, a pociąg wciąż sunął ociężale, jakby to był taśmociąg obracający bez przerwy między kopalnią i morskim portem. Świat jest pełen niespodzianek. Mniej przyjemną niespodzianką był zator w dalszej części drogi. Na co tyle węgla, żelaza, złota, skoro brakuje środków na wybudowanie jednej porządnej drogi łączącej miasto ludzi pracy na południu z miastem ludzi odpoczywających w tropiku? Siedzieliśmy w samochodzie w nadziei, że przyczyna zakorkowania zostanie usunięta i kawalkada ruszy niebawem do przodu. Ruszyła, ale tylko do najbliższego drzewa. Zniecierpliwieni kierowcy wyszli na drogę, rozglądali się dookoła, wymieniali te same niezadowolone spojrzenia. Już nie rajdowcy, ale towarzysze niedoli, gotowi sobie pomagać, zjednoczeni wspólnym kłopotem. Pobocze szosy szybko się zamieniło w jarmark. „Najsmaczniejsze lody” — zapraszał napis nad wejściem do sklepu. „Najlepsze mięsne placki na południowej półkuli” — wychwalał następny. „Arbuzy i mango prosto z ogródka”. Mijałem te kramy i otaczających je ludzi, aż doszedłem do zapory utworzonej z kordonu policji. Dalej nie wolno było iść. — Co się tam dzieje? — Zaczepiłem gościa wychylającego głowę ponad granatowy szpaler policyjnych czapek. — Most zablokowany — odpowiedział nie odwracając głowy. — Przecież puszczają samochody… — Ale tylko jednym pasem. Faktycznie, za kępą krzaków ujrzałem most, dość nisko przerzucony nad mętną taflą wąskiej rzeki. Na moście stała karetka pogotowia, obok niej kręciło się kilku ratowników medycznych. — Zasłabł kierowca furgonetki, pechowo na samym środku mostu — wtrącił ktoś z boku. — Ale my tu stoimy już chyba z godzinę. — Zanim nie ustalą co mu jest, nie wolno im go ruszać z miejsca — tłumaczył tamten tonem eksperta. — Właśnie oczekują decyzji lekarzy ze szpitala. Nie zadając dalszych pytań, wróciłem do samochodu. Po drodze kupiłem arbuza, tego prosto z pola, bez pestek, za podwójną cenę. Pić bardziej się chciało niż jeść. Wyciągnąłem ze schowka przy kierownicy mapę i obliczałem, czy zdążymy na czas. Minęła następna godzina zanim udało się przejechać niefortunnym mostem na drugą stronę rzeki, ale jechaliśmy powoli, zderzak na zderzaku. Czerwona tarcza słońca dotykała krawędzi wzgórz po zachodniej stronie, a my wciąż się posuwaliśmy w ślimaczym tempie. Za pół godziny będziemy jechać w zupełnej ciemności. Spojrzałem na mijany kierunkowskaz: „Tea Gardens 20 km”. Skręciłem w tamtym kierunku i wjechałem na wąską, za to opustoszałą drogę, prowadzącą w głąb lekko pofałdowanych pastwisk o wysokiej, płowej trawie, nakrapianej z rzadka eukaliptusami — ich cętkowane pnie stawały się coraz mniej widoczne. Zmrok zapadał znienacka, bez zbytecznych zapowiedzi. Włączyłem światła i zmniejszyłem prędkość, bo właśnie przejeżdżaliśmy przez osiedle letniskowych domów, całkiem dobrze utrzymanych, tak na pierwszy rzut oka, bo bliższe oględziny utrudniała głęboka ciemnica. Za ostatnim domem wjechałem na dobrze oświetlony most, którego stromość oraz wypukłość przęsła wskazywała, że dołem musi kursować coś zawadzistego, nie tyle szerokiego, co kołyszącego wysokim masztem. Dalej jechaliśmy po strzałkach do pola namiotowego, jak podczas zabawy w podchody. Księżyc z bezchmurnego nieba oświetlał nam drogę bladym światłem, lecz gdy dotarliśmy na teren biwaku, ogarnął nas pod zwartym poszyciem z palm i paproci nieprzenikniony mrok. Stawialiśmy namiot w pośpiechu i raczej chaotycznie, podczas gdy dzieciaki spały wygodnie w samochodzie. Rankiem się okazało, że rozbijanie poszło nam całkiem nieźle, trzeba było tylko wymienić jedną tyczkę, poprawić kilka linek i odsunąć minimalnie namiot od zarośli, żeby żmije, jadowite pająki i inne przyjemne stworzenia nie właziły nam do środka. Przy okazji odkryliśmy dodatkowe atrakcje: Woda z kranu nadawała się tylko do zmywania naczyń, po pitną należało jechać kilka kilometrów do źródełka. Latryny nie miały kanalizacji i dzięki temu można je było łatwo zlokalizować po charakterystycznym zapaszku. Dobrze przynajmniej, że teren obozowiska był rozległy, wczasowiczów niewielu, a stojące daleko od siebie i ukryte w gęstym buszu namioty zapewniały wystarczającą prywatność. Najbardziej cieszyło sąsiedztwo jeziora o czystej wodzie, bogactwo ptasiego śpiewu, oraz dziewicza roślinność, nietknięta zębem cywilizacji. Zaraz po śniadaniu poszliśmy wąską ścieżką prosto z namiotu na plażę. Bóg stworzył wodę, żeby dzieciaki się nie nudziły i dały rodzicom chwilę wytchnienia — tylko nie wolno ich spuszczać z oczu. Siedzieliśmy na złocistym piasku pod parasolką w czerwone grochy, tam gdzie zatokę oddzielał od morza wąski cypel, zakończony górą w kształcie foremnego stożka. Dochodził stamtąd łoskot fal, zamierający jedynie w powiewach lekkiego wiatru. Patrzyłem na przeciwległy brzeg: w oddali majaczyły zarysy jakiegoś luksusowego resortu, gdzie ludzie kąpią się w basenie, a potem wylegują w leżakach, popijając dla ochłody koktajle przez bambusową rurkę. Z plaży przeszliśmy na wydmy, u podnóża złociste jak piasek nad zatoką, wyżej kremowe, a na samym szczycie białe niczym śnieg, bo to był śnieg, odmrażał stopy. Gdy czegoś jest za dużo, kiedy nie można tego wytrzymać, to samo uczucie wraca do nas pod postacią innych zdarzeń, zazwyczaj tych z przeszłości. Morze, plaża i wydmy zniknęły pod naporem myśli. Już nie czułem palącego gorąca; byłem daleko stąd: wystawałem na przystanku w Śródmieściu, niedaleko mojego liceum. Obok mnie stali ludzie okutani w grube kurtki i szaliki. Poruszałem odruchowo palcami stóp, brzeżkiem buta potrącałem drugi but, przeskakując z nogi na nogę czekałem na autobus linii 180, który zawiezie mnie do domu. Nad jezdnią tańczyły pierwsze płatki śniegu, powietrze ściął mróz, autobus nie nadjeżdżał. Nadciągała zima: sinymi chmurami, lodowatą zawieją, tylko nie wiedziałem, że będzie to zima stulecia. Drugiego dnia wybraliśmy się na wędrówkę po lesie. Dziwny był to las. Miejscami straszny: olbrzymie drzewa liczące kilkaset lat, obdarte z kory, z gałęziami rozpostartymi szeroko w powietrzu, niczym powykręcane ręce upiora. Zakrywały wstydliwie miejsca okaleczone pęknięciami, przeżarte próchnicą. W zagojonych ranach powstawały dziuple: podłużne, owalne, bezkształtne i szkaradne, niektóre wielkości studni. Cały czas drzewa bacznie nas obserwowały ciemnymi czeluściami po sękach, potrząsały drobnymi listkami, z kołysanych wiatrem konarów dobiegały jakieś westchnienia i krzyki. Dotknąłem dłonią gładkiego pnia: zimny jak lód. To dlatego ciągnęło nas w upalny dzień między drzewa. Trzeciego dnia wstałem o świcie. Maria i dzieci spały głębokim snem. Usiadłem w przedsionku namiotu, wystarczająco przestronnym, żeby postawić w nim rozkładany stolik i dwa krzesła. Rozsunąłem zasłonę i wyjrzałem przez siatkę na komary na zewnątrz. Przy samym brzegu jeziora spostrzegłem namiot. Mały namiot, z dwóch tyczek złożonych na krzyż. Jeszcze wczoraj wieczorem tego namiotu tam nie było. Obok namiotu, pod srebrzystym pokrowcem, stał oparty o drzewo górski rower. Pomyślałem, że dobrze byłoby się napić gorącej herbaty, tylko nie wiedziałem, czy zaczekać aż Maria wstanie. Zdecydowałem się nie czekać. Zaparzyłem herbaty na gazowej kuchence, a wtedy z namiotu wyszła kobieta. Nie widziałem wyraźnie jej twarzy. Miała brązowe włosy, rozjaśnione nieco opalenizną na plecach. Była całkowicie naga, ale mogłem oglądać tylko połowę jej nagości, ponieważ stała odwrócona tyłem. Weszła do wody umyć twarz i ręce. Potem zanurzyła się po szyję i popłynęła: cicho i leciutko, zostawiając za sobą warkocz wzburzonej wody. Patrzyłem za nią zahipnotyzowanym wzrokiem. Było w tej scenie coś osobliwego, uroczystego, nieomal nieziemskiego. Jakimś niepojętym sposobem czułem się związany z tą kobietą: tylko my dwoje, tu i teraz, na dzikim pustkowiu, sobie przeznaczeni. Może mnie zauważyła, może wie, że popijając herbatę, obserwuję ją ze swojego namiotu. Może sprawia jej to nawet przyjemność. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tak musi być. Próbowałem sobie wyobrazić kim ona jest. Podróżuje samotnie. Rozbija się na jedną noc, wczesnym rankiem rusza w dalszą drogę. Przemierzyła w ten sposób rowerem setki kilometrów: z deszczowych lasów i plantacji bananów lub nadjeżdża z przeciwnego kierunku: kamienistych zatok i wzgórz spalonych słońcem, pachnących mirtem i lawendą. Podekscytowany jej wizytą w gaju herbacianych krzewów, czekałem aż przypłynie do brzegu, wyjdzie z wody, będzie wykręcać rękami długie włosy, a później niechybnie zacznie iść w moją stronę, żebym mógł docenić również drugą stronę jej nagości. Po raz pierwszy odczułem ciężar małżeństwa: praca w nadgodziny, dodatkowe obowiązki, to wszystko można jakoś znieść, ale wyrzec się wolności? Rzucić to wszystko. Pojechać razem z nią. Do następnego jeziora. Wejść razem do wody. Potem się suszyć przy ognisku, pić wino, śpiewać do północy, zasypiać licząc gwiazdy na niebie. Czemu z Marią jest inaczej? Nie odważyłaby się płynąć obok mnie nago, choć tyle lat jesteśmy po ślubie. Jednak Marię znam każdą cząstką swego ciała, jak ten kubek w ręku, a tamta to zjawa. Zjawa nęci, z kubka można pić. Patrzyłem jak zwija namiot w pakunek nie większy od podręcznej torby, kładzie go do bagażnika na tylnym kole, przyczepia z boku plecak, po drugiej stronie zawiesza plastikowy pojemnik na drobiazgi. Usłyszałem dźwięk rozsuwanego zamka w drzwiach namiotu. Zza płóciennej ściany wyjrzała głowa Marii. — Z kim rozmawiasz? — Z nikim, przecież wszyscy jeszcze śpią. — A ja wyraźnie słyszałam, że mówisz coś do jakiejś dziewczyny. Założyła sweter, bo ranek był pochmurny i wilgotny. Podeszła do brzegu jeziora, tam gdzie stał przed chwilą mały namiot. Po dziewczynie nie było śladu.1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
-
Ostatnio dodane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne