Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Walc


Justyna Adamczewska

Rekomendowane odpowiedzi

Walc

 

Żółtawość na początku

zieloność jest w zakątku

krokiem powolnym tańczą

etiudę swą poranną.

 

Tak naprawdę walcują

z pieców ogromnych wyją

są bardzo już znużeni

kamiennym krokiem cieni

 

Szarawym dotykiem skał.

Chcą wymusić lekko  szał

lekkich sukni pląsanie

przy walcu kołysanie

 

Aż nagle skalnym wiatrem

opowiada mistrzowsko

chmara chmur lecz nie ostro

opowieść kończę światłem 

 

            Nadziei

 

Maj 2017 r. J. A. 

 

 

 

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Edytowane przez Justyna Adamczewska (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Brakuje mi wyobraźni aby odgadnąć, co chcesz tutaj opowiedzieć, Justyno.  Wiersz jest melodyjny, rytmiczny, a siedmiozgłoskowe wersy czynią go niezwykle dynamicznym.

Chciałem jednak brzydko pazurkiem pokazać na tę część, która jest dla mnie, oczywiście subiektywnie nie do przyjęcia :

"palce rozczapierzone

pierścionkiem swym zbliżone "-

dla mnie jest tutaj sprzeczność rozczapierzenie i jednoczesne zbliżenie. Pierwszy z cytowanych wersów jest drapieżny, sygnalizuje jakieś rozwinięcie, ale w drugim, Autorka, cofa się, ucieka wręcz i brzmi mi jak prośba o kompromis, na który ja nie idę. Nie jest to warsztat, a więc nie będę się silił na doradzanie czegokolwiek, chociaż chciałoby się pociągnąć tę drapieżność. 
I jeszcze nie pasuje mi tutaj swój i swym tak blisko siebie chociaż nie cierpię na zaimkofobię, to dla mnie jest za blisko.
Sorry, wiem, że nie jest to wymarzony dla autora komentarz.

Pozdrawiam 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A to poprzednia wersja, którą komentowałeś, kocie szarobury:

 

Walc

 

Żółtawość na początku

zieloność jest w zakątku

krokiem powolnym tańczą

etiudę swą poranną.

 

Tak naprawdę walcują

z pieców ogromnych wyją

palce rozczapierzone

pierścionkiem swym zbliżone -

 

szarawym dotykiem skał.

Patrz jak wspomagają szał

zależnych od nich kroków

stawianych tylko w mroku

 

O tańcu górnolotnym

skalnym wiatrem stukrotnym

opowiada mistrzowsko

chmara chmur i jest ostro.

 

 Zatrzymałam ją w kadrze, aby było wiadomo, do czego odniosłeś Swe pierwsze słowa. 

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pierwotna wersja bardziej mi się podoba, Z tymi zastrzeżeniami, które zgłosiłem. Góry również i we mnie wywołują emocje. Pół roku temu ma czterech łapach, dosłownie, wdrapałem się na Sokolicę. Było to już po ostatnich lutowych mrozach. Całe zbocze góry pokrywał lód z roztopionego za dnia śniegu, który zamarzał nocą. Na sam szczyt wciągnąłem się rękami po barierce.

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...