Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

„Uwaga pasażerowie odlatujący do…proszeni są o…” – dudni z głośników w hallu terminala międzynarodowych odlotów. W tle jakieś egzotyczne krajobrazy, zabytki. „Your attention, please: passengers flying to…” – dudni, a w żołądku mam już znane drżenie - rajzefiber, zresztą przyjemny. Poruszam się zwolna w kolejce do odprawy najpierw bagażowej (żegnaj pianko do golenia), potem paszportowej. Kolejne kontrole osobiste, ostatnia jeszcze w rękawie prowadzącym do brzucha samolotu, wreszcie sadowię się w fotelu przy oknie (zawsze mam szczęście dostać takie miejsce). Po tych wszystkich kontrolach powinienem czuć się bezpiecznie, chociaż wkurzyło mnie gdy musiałem wyjąć pasek od spodni, które zaczęły mi niebezpiecznie opadać, ale niech tam. Pogoda raczej ładna, trochę cumulusów, o czym informuje nas pan kapitan przez intercom, stewardessa „wygłupia się” wykonując komiczną gimnastykę rękami, aby pokazać jak należy się zachować na wypadek - no właśnie: na wypadek…Silniki już buczą, samolot kołuje po pasie, zatrzymuje się, skręca i wreszcie włącza drugie obroty, zaczyna wyć, lekko wciska mnie w fotel (lubię to), trochę podskakujemy na nierównościach pasa startowego, wreszcie czuję, że oderwaliśmy się od ziemi, włącza się monotonne buczenie silników, nabieramy wysokości. Skrzydło, przy którym mam okno przechyla się, a ziemia podchodzi w górę – robimy skręt nabierając dalszej wysokości. Teraz już jakby nic się nie działo, więc popadam w lekką drzemkę pozostawiając zapięty pas zgodnie z zaleceniem stewardessy.
Nie mogę jednak zasnąć, choć przydałby się sen: wkrótce zapadnie noc i czeka mnie długi, monotonny lot. Zbyt świeże są jeszcze sprawy sprzed odlotu, a zbliżają się już nowe zaraz po przylocie. Jestem właśnie po burzliwym rozstaniu się z żoną, tym razem już ostatecznym. Ona wie, że tam, za oceanem czeka na mnie ktoś inny, przy kim już chcę pozostać na zawsze - Lucy. W ostatnim przed moim wyjazdem e-mail’u napisała: „Nie mogę uwierzyć, że już wkrótce się spotkamy, na zawsze!”. Wcześniej trzeba było załatwić wszystkie te formalności związane z rozwodem, podziałem majątku i przekazaniem firmy. Dobrze, że chociaż nie mamy dzieci, których kiedyś tak pragnąłem. Nie chcąc pogrążać się w tych rozmyślaniach sięgam po kupioną ostatnio książkę: Paula Coelho „Być jak płynąca rzeka” – idealna lektura na podróż, abstrahując już od jej znakomitych walorów literackich. Otwieram na stronie 229 i w tekście zatytułowanym „Spotkanie w Galerii Dentsu” czytam fragment wiersza japońskiego poety Mitsuo Aidy, przypominający trochę słynną „Dezyderatę”:
Nie musisz udawać, że jesteś silny,
nie musisz mówić, że wszystko jest dobrze,
nie martw się tym, co pomyślą inni,
jeśli musisz, płacz –
to dobrze wypłakać łzy do końca
(tylko wtedy wróci uśmiech).

Po kwadransie zamykam książkę próbując znowu zasnąć – nic z tego.
Myśli znowu błądzą pomiędzy pozostawionymi – na zawsze już chyba – sprawami w Kraju, a tym wszystkim, co sobie zaplanowałem tam, i to zaraz po przylocie. Czuję znajomy skurcz w dołku, gdy wyobrażam sobie Lucy; żadna kobieta nie działała tak na mnie przez samo tylko wspomnienie jej postaci. Czuję znajomy zapach jej ciała, włosów, muśnięcie jej rzęs na moim policzku. Kochana, wspaniała, cudowna Lucy! Inteligentna, wrażliwa kobieta z doświadczeniami pierwszego nieudanego, krótkotrwałego związku. Taka łagodna i czuła, taka ciepła zawsze, taka gorąca w moich ramionach. Czuję moje dłonie na jej nagich piersiach, nabrzmiałe sutki delikatnie łaskoczą moje palce, dłonie wędrują niżej, ślizgają się po jej brzuchu, gładziźnie ud…Uwielbiam ten jej cichy skowyt za każdym razem, gdy w nią wchodzę. Podobno którejś nocy wymówiłem przez sen imię mojej żony. Lucy powiedziała mi o tym po kilku dniach, gdy rano zaplatała przed lustrem ten gruby warkocz, który tak na mnie zawsze działa. Nie chciałem w to uwierzyć, próbowałem jej wmówić, że się przesłyszała – było mi cholernie głupio.
Moja żona jest przeciwieństwem Lucy: nie ma w niej tej łagodności, potrafi być czuła, ale na swój zaborczy sposób. Jest raczej apodyktyczna, twardo stąpa po ziemi. Ma dobre serce, chociaż stara się tego nie okazywać. W łóżku jest namiętna i oddana i lubi, gdy w chwilach uniesień mówię jej o miłości. Jednak poza tym unika tego tematu. Była moją pierwszą dojrzałą miłością, to nie pozostaje bez śladu. Dlaczego teraz myślę o niej, przecież za kilka godzin wezmę w ramiona Lucy?


Trwające od kilku minut lekkie wstrząsy zaczynają gwałtownie przybierać na sile – jakbyśmy tłukli się furmanką po leśnej drodze pełnej wykrotów. Rozlega się przez intercom głos stewardessy starającej się ukryć zdenerwowanie: „Proszę państwa! Wpadliśmy w turbulencję, proszę zapiąć pasy i ustawić fotele w pozycji pionowej. Pogoda się pogorszyła, co oczywiście nie ma wpływu na nasz lot.” Oczywiście…Druga stewardessa idzie przez środek samolotu sprawdzając czy zamknięte są wszystkie półki nad fotelami i czy wszyscy mają zapięte pasy. Dalej trzęsie jak cholera, coraz większe te dziury powietrzne, już słychać płacz dzieci i odgłosy wymiotów. Za oknami ciemność rozświetlają błyskawice, nikt nie śpi, atmosfera raczej nie sielankowa. Ponownie z lekka drżący głos stewardessy stara się nas uspokoić, wreszcie włącza się kapitan informując że znaleźliśmy się dość niespodziewanie w środku burzy, z której zaraz wyjdziemy. Przez głowę przemyka mi myśl: wyjdziemy, ale do Atlantyku…
Jedna z błyskawic poraża blaskiem całe wnętrze samolotu, czuję kłucie w oczach, gasną wszystkie światła.

W hali przylotów czeka na mnie Lucy w towarzystwie Andrzeja, mojego byłego wspólnika, a teraz już samodzielnego właściciela całej firmy - skąd on się tu wziął? Miał przecież być teraz służbowo w Pradze. Andrzej ubrany jest w czarny garnitur i czarny krawat, na ręku ma przewieszone czarne palto (stał się on pocieszycielem mojej żony, gdy nasze małżeństwo już się rozpadało po moim związaniu się z Lucy). A Lucy, moja piękna Lucy jest w białym płaszczu szczelnie zapiętym pod szyję, z odkrytą głową, jej popielate włosy rozwiewa lekko wiatr – skąd tutaj wiatr? I dlaczego trzyma w ręku bukiet białych róż, co to za dziwny pomysł? Nagle widzę, że jesteśmy znowu w hali odlotów na naszym lotnisku, a dudnienie z głośników oznajmia: „Your attention,please: passengers flying to the Heaven…”. Po chwili z głośników rozlega się cicho znana mi skądś piosenka:

Gdy napojony już zostanę snem,
ostatnim ze zdarzeń,
że się to stanie na pewno – wiem,
chociaż nie wierzę.

Więc gdy już napojony będę snem
bez sennych widziadeł i marzeń,
czy się obudzę potem? Nie wiem,
a jednak wierzę.

Gdy już zostanę napojony snem,
gdy mnie napoić ktoś każe,
bo tak to będzie – chyba wiem,
to w co uwierzę?

Że mnie już nie ma? Nie ma gdzie?
W którym wymiarze?
I jaką miarą znaczyć ten sen?
Kto mi objaśni sen tych zdarzeń?

A więc jestem czy też nie u celu podróży, raczej u jej kresu, i jakiej podróży? Czy będę-nie będę w dalszym ciągu tej historii, czy miną lata beze mnie i co stanie się z Lucy? Czy Andrzej będzie dobry dla mojej żony( w tym momencie czuję lekkie ukłucie w sercu), czy jej nie skrzywdzi? Czy kłopoty naszej firmy okażą się tylko przejściowe, czy będzie się ona dalej rozwijać? Ale co mnie to właściwie obchodzi, to już nie moja firma. Patrzę teraz na Lucy; po jej policzkach spływają łzy – dlaczego? Tylu ludzi w tej hali, a jakoś wcale nie słychać gwaru. Podchodzę powoli do tych dwojga, wyciągam ramiona, Lucy robi krok w moją stronę, przystaje. Idę dalej ku niej, ale nie możemy się spotkać; mijamy się o włos, nieomal wyczuwam dotyk jej ramienia – nieomal…

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


To my się jakoś znamy, przepraszam?
A że zasada - "komentuj, a będziesz komentowanym" jest dość klarowna na portalach,
gdzie wszyscy po amatorsku pisują i nie ma etatowych i opłacanych "komentatorów",
to nie powinno dziwić.

Przykro mi,.ale my się "jakoś" jednak nie znamy...Moja uwaga "I kto to mówi" była raczej przewrotna,bo jak się zdążyłem pobieżnie zorientować,to należysz do rekordzistów na tym portalu jeśli chodzi o komentowanie. No i Twoja twórczość tu zaprezentowana do amatorskich raczej nie należy.Chapeaux bas!

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Lidia Maria Concertina -dziękuje - 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Witaj - miło że rekompensuje - cieszy mnie to - dziękuje -                                                                                                        Pzdr. Witam - cieszy mnie że bardzo dobra - dzięki -                                                                                     Pzdr.serdecznie. @Lidia Maria Concertina - dziękuje - 
    • Oni. Nie było nikogo więcej. Tylko oni — jakby wszechświat skurczył się do ich ciał, do języków rozpalonych do białości, na których topi się stal. On — eksplozja w kościach, żyły jak lonty dynamitu, śmiech, co kruszy skały, rozsypując wieczność w pył rozkoszy. Melodia starej kołysanki zdycha w nim w ułamku sekundy. Ona — pożoga bez kresu, ziemia spopielona tak głęboko, że każdy krok to rana w skorupie świata, pamięć piekieł wyryta w skórze. I na ułamek sekundy, między jednym oddechem a drugim, przemknął cień dawnego uśmiechu, zapomnianego dotyku, kruchej obietnicy z przeszłości. Zgasł, zanim zdążył zaboleć, rozsypany w żarze. Oni — bestie w przeżywaniu siebie, studenci chaosu, co w jednym spojrzeniu rozpalają gwiazdozbiory. Usta — napalm, gotowy spalić niebo. Języki — iskry w kuźni bogów, wykuwające pieśń końca i początku. W żyłach pulsuje sól pradawnych mórz, czarna i lepka, pamiętająca krzyk stworzenia. A nad nimi, gdzieś wysoko, gwiazdy migotały spokojnie, obojętne na szept letniej nocy. Powietrze niosło zapach skoszonej trawy i odległej burzy. Świerszcze grały swoją dawną melodię, jakby świat miał trwać wiecznie w tym milczącym rytuale. Głód miłości? Tak, to głód pierwotny. Stare auto ryczy jak wilk, który pożera własne serce. Ośmiocylindrowy silnik — hymn porzuconych marzeń, pędzi na oślep, bez świateł, z hamulcami stopionymi w żarze. Litość? Wyrzucona w otchłań. Paznokcie ryją skórę jak sztylety, krew splata się z potem — rytuał bez świętości, bez przebaczenia. Każda rana tka gobelin zapomnianego piękna. Ciała wbijają się w siebie, jak ostrza w miękką glinę bytu. Każdy dotyk — trzęsienie ziemi w czasie. Na ustach smak krwi, słony, metaliczny — pieczęć paktu z wiecznym ogniem. Tu nie ma wakacyjnych uśmiechów. Są bestie, zerwane z łańcuchów genesis. Nikt nie czeka na odkupienie. Biorą wszystko — sami. Ogień nie grzeje — rozdziera, topi rozum, wstyd, imiona, godność, istnienie. Muzyka oddechów, ślina, zęby — taniec bez melodii, ciała splecione w spiralę chaosu. Język zapomina słów, dłoń znajduje krawędź ciała i przekracza ją w uniesieniu. Paznokcie na karku — inskrypcja życia na granicy jawy. Nie kochali się zwyczajnie. Szarpali się jak rekiny w gorączce krwi, jakby wszechświat miał się rozpaść w ich biodrach, teraz, już,. natychmiast. Noc ich pożerała. Oni — dawali się pożreć. Serce wali jak młot w kuźni chaosu, ciało zna jedno prawo: więcej. Więcej tarcia, więcej krwi, jęków, westchnień, szeptów bez imienia. Asfalt drży jak skóra, jęczy pod nagimi ciałami, lepki od potu, pachnący benzyną i grzechem. Gwiazdy? Spłonęły w ich spojrzeniach. Niebo — zasłona dymna nad rzezią namiętności, gdzie miłość rodzi miłość, a ból kwitnie w ekstazie. Miłość? Tak i nie. Ślad, co nie krwawi, lecz pali. Ciało pamięta ciało w dreszczu oczu i mięśni. Chcieli wszystkiego: przyjemności, bólu, wieczności. Ognia, co nie zostawia popiołu, tylko blizny. Kochali się jak złodzieje nieba — gwałtownie, bez obietnic. Na końcu — tylko oni, rozpaleni, rozdarci, pachnący grzechem i świętością. Źrenice — czarne dziury, pożerające światło. Serca — bębny w dżungli chaosu. Tlen — narkotyk, dotyk — błyskawica pod skórą, usta — ślina zmieszana z popiołem gwiazd, i ich własnym ciałem. W zimnym świetle usłyszeli krzyk — gwiazdy spadały w otchłań. Cisza. Brutalna, bezlitosna, jak ostrze gilotyny. Ciała stęknęły pod ciężarem pustki. Czas rozdarł się na strzępy. To lato nie znało przebaczenia. Zostawiło żar, popiół, co nie gaśnie, wolność dusz w płomieniach nocy. Wspomnienie — nóż w serce, gorzkie jak krew wilka, który biegł przez ogień, nie oglądając się wstecz. Świat przestał istnieć. Został puls płomienia, trawiący wszystko, bez powrotu. Nie mieli nic. Ale nawet nic nie pozwoliło im odejść. Więźniowie namiętności — płomienia bez końca, który pochłonął ich ciała i dusze w jeden, bezlitosny żar. Żar serc.      
    • @Waldemar_Talar_Talar anafora bardzo bardzo dobra
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...