Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kościana laleczka


Pacyf

Rekomendowane odpowiedzi

Zwykłe tekturowe pudełko. Kolorowa wysepka znaczków, prawie nieczytelnie nabazgrane nazwisko i adres, kilka niechlujnych zawojów taśmy samoprzylepnej. A tak lekkie, że wydawało się puste. Coś tam jednak zachrobotało w środku kiedy brał je do ręki.
Listonosz podstawił mu pod nos blankiet i długopis. Końcem brudnego paznokcia postukał znacząco w rubryczkę obok nazwiska adresata.
– Czytelnie poproszę. Dziękuję.
I zaraz rozwiał się jak pędzony natłokiem czekających zadań dym.

Mężczyzna zamknął drzwi mieszkania i, ziewając, poczłapał z powrotem do sypialni. Pudełko było wielkości niedużej mydelniczki, ważyło tyle co nic. Kilka razy obrócił je w rękach szukając nazwiska nadawcy. Znalazł jedynie adres zwrotny ‘Łęgi 3/4’, napisany, podobnie jak jego własny, albo w wielkim pośpiechu, albo przez kogoś zupełnie nienawykłego do korzystania z długopisu. Nazwiska nie było. Usiadł na krawędzi łóżka i spróbował otworzyć paczkę. Okazało się jednak, że z pozoru niedbale nawarstwiona taśma całkiem skutecznie strzeże zawartości przesyłki. Wstał z ciężkim westchnieniem i ruszył w stronę kuchni. Nie obejdzie się bez noża.

- Co to ma być do cholery?
Pierwsze wrażenie okazało się całkiem trafne. Pudełko było w zasadzie puste. W środku znalazł tylko mały, dziwnie poskręcany przedmiot, który w pierwszej chwili skojarzył mu się z jakimś wymyślnym breloczkiem. Kiedy jednak rozłożył go na dłoni, zdał sobie sprawę, że trzyma laleczkę o w przybliżeniu ludzkich kształtach. Wykonana była z jakiegoś bladego materiału, a poszczególne elementy nanizane były na sznurek i unieruchomione misternie splecionymi supełkami. Zdumiony, bezwiednie obracał mały przedmiot w rękach, badając jego teksturę. Po chwili doszedł do wniosku, że to co w pierwszej chwili brał za plastik, było raczej jakimś naturalnym tworzywem. Nie potrafiłby tego sprecyzować, ale elementy ciała marionetki były zbyt … żywe. To coś innego, jakieś nietypowo spreparowane drewno albo… tak to chyba kość. Malowany uśmiech kościanej laleczki błyskał w jego stronę spomiędzy cieniutkich warkoczyków włosów.
Głośno wypuścił z płuc powietrze i zupełnie zdębiały opadł na kuchenny taboret.

Wpatrywał się w trzymany w dłoni przedmiot, gorączkowo próbując zebrać myśli, które galopowały już w jego głowie w poszukiwaniu rozwiązania tej zagadki. Czy zamawiałem coś ostatnio, może to jakaś pomyłka? Czy znam kogoś, kto robi takie zabawki, straszydełka, czy cokolwiek to jest do diabła? Może to jakiś żart? Albo jakiś przekręt, tyle się teraz słyszy. Chwileczkę, czy nie rozmawialiśmy o czymś takim ostatnio w pracy? Nie, to nie to. Słowo daję nie mam pojęcia. W pewnym momencie jego wzrok powędrował z powrotem w stronę leżącego na stole pudełka. Dopiero teraz zauważył, że część wykonanej z białej tektury paczuszki jest nieco jaśniejsza od reszty. Zupełnie jak … no jasne do cholery, od tego trzeba było zacząć! W pośpiechu rozerwał tekturową ściankę wydobywając złożoną na czworo kartkę papieru, którą początkowo wziął za dno pudełka. Ją też prawie podarł kiedy niecierpliwym ruchem starał się rozłożyć list.

"Filip, błagam cię, przyjedź. Musisz przyjechać. Przyjedź, proszę.
A..."

Szeroko otwartymi oczami gapił się na trzymaną w dłoni kartkę i musiała minąć dłuższa chwila zanim zdał sobie sprawę, że nieświadomie wstrzymuje oddech. Raz po raz przebiegał oczami wzdłuż pojedynczej linijki tekstu w nadziei, że kryje się tam coś jeszcze, że przeoczył jakąś istotną wskazówkę. W końcu zrezygnowany położył ją na stole obok rozerwanego pudełka i smutno uśmiechniętej laleczki. Mógł jedynie bezradnie pokręcić głową. Nic z tego nie rozumiał.

*

Powietrze falowało monotonie w tym niepowtarzalnym, niestrudzonym rytmie zrodzonym w trzewiach szumiących komputerów, przyciszonych odbiorników radiowych i nigdy nie wyłączanych ekspresów do kawy. Od czasu do czasu odzywał się bardziej przenikliwy odgłos dzwoniącego telefonu albo pracującego faksu, które jednak zamiast stanowić nieoczekiwany kontrapunkt dla otaczającego tła, w trudny do określenia sposób idealnie wpasowywały się w cały ten szum, wtapiały sie w spójną melodię biurowej wrzawy.

Monitor natarczywie świecił prosto w oczy, domagając się uwagi. Ale mimo, że wypełniające go tabele i wykresy mieniły się wielobarwnie, mrugając kursorem i pobrzękując coraz to nowymi komunikatami, chociaż z całych sił starał się skupić i zabrać wreszcie do pracy, jego myśli uparcie wracały do dziwnej przesyłki odebranej kilka godzin wcześniej. Po raz chyba setny wymruczał pod nosem przekleństwo, po czym z rezygnacją odchylił się w krześle aby sięgnąć do ukrytej pod blatem biurka szuflady. Znowu patrzył na wrzucone tam wcześniej przedmioty. Podarte pudełko, kartka papieru i ta dziwaczna laleczka. Leżały obok siebie, w równym rządku, niczym brakujące elementy jakiejś nieogarnionej układanki. I znowu, po upływie kilkudziesięciu sekund, zatrzasnął ją gniewnie w kolejnej beznadziejnej próbie wyrzucenia z głowy ich natrętnej zagadki. Wiedział jednak, że w końcu będzie musiał się poddać. Cała ta historia była zbyt dziwna, zbyt frapująca aby tak po prostu przejść nad nią do porządku dziennego. Nie zazna spokoju dopóki nie wydusi z niej jakiegoś sensu. Z ciężkim westchnieniem raz jeszcze otworzył szufladę.

Zarówno adres na pudełku jak i list napisane były w ten sam koślawy, nieelegancki sposób. Coś w kształcie liter, w ich wzajemnym ułożeniu, nieodparcie przywodziło na myśl gorączkowy pośpiech. Była w nich jakaś niepokojąca emocja, zniecierpliwienie. Co jeszcze dziwniejsze, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że skądś zna ten charakter pisma, kiedyś widział już te nieładne, a jednocześnie zaskakująco znajome kulfony.

Nie mogło być wątpliwości, że przesyłka trafiła do właściwego adresata. ‘Filip Tela, ul. Kalska 12 m. 10’. Wszystko się zgadzało. Kto jednak krył się pod tajemniczym inicjałem? Od rana mielił w myślach imiona wszystkich bliższych i dalszych znajomych w poszukiwaniu imion i nazwisk zaczynających się na A. Zrobił sobie nawet małą listę, ale żadnej z wypisanych na niej osób nawet w najśmielszych snach nie posądzałby nigdy o tego rodzaju ... żart? A już na pewno nikt z nich nie podpisałby się tak lakonicznym i zupełnie niezrozumiałym ‘A...’ z tym idiotycznym wielokropkiem na końcu.

Sprawdził w Internecie adres - Łęgi 3/4. Faktycznie był taki budynek i takie mieszkanie. To jedna z tych zaniedbanych kamienic na starym mieście. Krótka, ukryta pośród ciemnych zaułków uliczka. Mimo, że bywał od czasu do czasu w tamtej okolicy, nigdy chyba nie zapuścił się aż tak głęboko w staromiejski labirynt. Jednym słowem, adres nie mówił mu zupełnie nic.

Przeniósł wzrok na kartkę zapisaną pojedynczą linijką tekstu. Bijący z niej błagalny, niemal desperacki ton, wprawiał go w skrajne zdumienie, a jednocześnie wywoływał niezrozumiały, przejmujący i stale rosnący niepokój. Kiedy czytał ją raz za razem, gdzieś w najmroczniejszych zakamarkach jego podświadomości rozpalały się ostrzegawcze sygnały, budziły jakieś nie do końca określone skojarzenia. Dlaczego jednak, do jasnej cholery, wszystko to było takie nieuchwytne, takie mgliste?

I o co wreszcie chodziło z tą przeklęta kukiełką? Im dłużej wpatrywał się w jej bezwładne kształty, obracał kościane paciorki między palcami, tym bardziej dochodził do wniosku, że nie ma w niej nic, ale to absolutnie nic ładnego. Mimo wymalowanego na główce uśmiechu, mimo ewidentnie wysokiej próby kunsztu wykonania i starannego wykończenia każdego, najmniejszego nawet elementu, od laleczki bił przejmujący smutek i niepokój większy jeszcze chyba niż ten przelany w słowa tajemniczego listu. Nic w tym wszystkim nie miało najmniejszego sensu.

- Panie Filipie, czy pan mnie w ogóle słucha?- ostry ton głosu wyrwał go wreszcie z zadumy. Stojąca obok jego biurka kobieta była wyraźnie poirytowana. Z nagłym przestrachem zdał sobie sprawę, że kierowniczka mówiła coś do niego już od dłuższej chwili.
- Oczywiście, pani Heleno. Przepraszam, zamyśliłem się na chwilę.
- Panie Filipie, ja już naprawdę nie wiem jak mam z panem rozmawiać. Czekam na ten raport od prawie godziny, a pan zdaje się nawet jeszcze nie zaczął? Zamiast pracować bawi się pan jakimiś lalkami? Co się z panem dzieje?

To było do przewidzenia, w końcu się doigrał. Z zakłopotaniem zamknął w dłoni laleczkę i szybkim ruchem schował ją do kieszeni marynarki. Nie musiał się rozglądać aby wiedzieć, że całe biuro przysłuchuje się ich rozmowie. W takich miejscach jak to nie ma zbyt wielu rozrywek, a teraz zapowiadało się naprawdę ciekawe przedstawienie.

- Przepraszam, pani Heleno. To się już nie powtórzy. Raport będzie gotowy za dwadzieścia minut.
- Proszę to potraktować jako ostatnie ostrzeżenie. Nie wiem jakie zwyczaje panowały w pana poprzednim miejscu pracy, ale tutaj nie płaci się za bujanie w obłokach. Proszę, aby całość znalazła się na moim biurku w przeciągu pół godziny, w innym wypadku nasza kolejna rozmowa odbędzie się w o wiele mniej przyjemnych okolicznościach.

Kobieta obróciła się na pięcie i zamaszystym krokiem pomaszerowała w stronę swojego gabinetu, ucinając tym samym wszelkie jałowe próby tłumaczeń i przeprosin.
Wściekły na siebie, zatrzasnął szufladę i wlepił wzrok w monitor, z całych sił starając się nie słyszeć rozbawionych szeptów i chichotów dobiegających z sąsiednich biurek. Naprawdę nie mógł sobie pozwolić na utratę tej pracy.

Dzień ciągnął się niemiłosiernie, ale groźba zwolnienia podziałała jak kubeł zimnej wody. Kolejne godziny spędził na wstukiwaniu w klawiaturę niekończących się rzędów cyfr, z nadzieją, że jego wysiłek zostanie zauważony. Faktycznie, kiedy opuszczał wreszcie biuro, kierowniczka raczyła odpowiedzieć na jego ‘Do widzenia’ łaskawym skinieniem głowy. Może nieco sztywnym, ale pozbawionym już tej gniewnej niechęci, której obawiał się najbardziej. Był chłodny piątkowy wieczór. Nareszcie będzie mógł odpocząć.
Padał z nóg. Zasnął w kilka minut po zjedzeniu szybkiej kolacji, nie zdążył nawet na poważnie spojrzeć na pulsujący wieczorną papką telewizor.

*

Sobota powitała go szumem deszczu i szarością. A mimo to obudził się wypoczęty i w zadziwiająco dobrym nastroju. Dopiero przy śniadaniu przypomniał sobie o laleczce wciąż upchniętej w kieszeni marynarki i nie mógł wyjść ze zdziwienia, że cała ta historia mogła go pochłonąć aż do tego stopnia. Przecież niewiele brakowało a wyleciałby przez to z roboty! Jeśli kiedyś dowie się, kto zrobił mu ten idiotyczny numer...

Jajecznica smakowała wyśmienicie. Z lubością delektował się uczuciem sytości, ciepłem lekko przesłodzonej herbaty, smakiem świeżego chleba, zimnym dotykiem masła na języku. Zapowiadał się naprawdę przyjemny dzień.

Długo trwało zanim zmusił się wreszcie do wydobycia zwiniętej sznurkowej figurki z kieszeni, a z aktówki zmiętego listu i podartego pudełka. Zgniótł je w jedną nieforemną, tekturowo papierową kulę i ruszył z powrotem do kuchni z zamiarem ciśnięcia ich do kubła na śmieci. Jednak zanim zdążył dotrzeć do celu w jego głowie wykwitła raptem uporczywa myśl, która sprawiła, że zatrzymał się wpół kroku i z wahaniem spojrzał na trzymany w dłoni zwitek. Coś...

Nagle dziwnie podekscytowany otworzył dłoń i w pośpiechu rozchylił rogi tektury aby wydobyć ze środka laleczkę. Po chwili wiedział już, że miał rację. Jak u licha mógł tego wcześniej nie zauważyć?! Kościane elementy figurki pokryte były ciemnymi znaczkami, które początkowo wziął za jakieś wymyślne wzorki. Teraz jednak, w sposób wręcz natrętnie oczywisty, rozpoznał w nich litery. Cała laleczka pokryta była niewiarygodnie drobnym, kunsztownym pismem, jakże różnym od brzydkich bazgrołów w liście i na pudełku. Podniósł ją do oczu i zapalił mocne światło w przedpokoju. Jednak mimo mrużenia oczu i okręcania jej tam i z powrotem w dłoniach nie był w stanie odcyfrować żadnego z napisów. Cholerne monitory ... Będzie potrzebował szkła powiększającego. Tylko skąd go wziąć o tej porze. Podniecenie niespodziewanym odkryciem wystarczyło, aby na powrót wciągnąć go w odmęty wczorajszej, hipnotycznej fascynacji. W nagłym pośpiechu włożył buty i chwycił wiszącą na wieszaku kurtkę. Kiedy zbiegał po klatce schodowej, pokonując po trzy stopnie na raz, jego myśli zaprzątało już tylko jedno: w którym sklepie sprzedają takie rzeczy? może w kiosku?

*

Mżyło. Wilgoć przesączała się przez poranek chłodną zapowiedzią jesieni. Na pobliskich drzewach rozsiadło się małe stado wron głośno okrzykujących światu swe niezadowolenie ze zmiany pogody, która im też wyraźnie była nie w smak.

Filip usiadł na mokrej ławce, zupełnie nie przejmując się szybko przemakającymi spodniami. Nerwowo szarpał krawędź opakowania skrywającego sporych rozmiarów lupę w oprawce z uchwytem. Wytężał siły próbując rozerwać gruby plastik i lepiącą się na deszczu etykietę z napisem ‘Szkło filatelistyczne’. Co za kretyn to wymyślił. Zgrzewana krawędź za nic nie chciała ustąpić. W końcu sfrustrowany zerwał się z ławki i pobiegł w stronę domu. I nożyczek.

Z każdym kolejnym odczytywanym słowem, czuł jakby jakaś niewidzialna pięść coraz silniej zaciskała się na jego sercu. Mieszanina niezrozumienia, frustracji i zupełnie niewytłumaczalnego niepokoju rosła mu w piersiach i krtani zimną kulą nagłego strachu. Na czoło wystąpił pot, który mieszał się z ciężkimi kroplami deszczowej wilgoci spływającymi po jego twarzy i włosach. Co to wszystko znaczy?

"Filip, przyjedź. Proszę cię, przyjedź. Czekam na ciebie. Proszę."

Te same słowa, cały czas te same słowa. Dziesiątki razy. Pokrywające całe ciało laleczki pajęczyną drobnego, niewiarygodnie wręcz eleganckiego pisma. Niczym jakieś dziwaczne zaklęcie, jakaś klątwa. Wypalała się w jego myślach lodowatym przeświadczeniem, że nie będzie w stanie zignorować tego błagania. Część świadomości ironicznie wykpiwała idiotyczne skojarzenia wzięte żywcem z marnego horroru, gdzieś indziej ostrzegawcze dzwonki próbowały jeszcze bez przekonania odwrócić jego uwagę, ale reszta chyliła już głowę przed siłą tego uroku. Musiał pojechać. Inaczej nie zazna spokoju.

*

Gdzie ja jestem? Rozejrzał się wokół przecierając oczy, w które uparcie wpadał lejący się z nieba deszcz. Stare miasto. Rdzewiejąca tabliczka na ścianie budynku z napisem ‘Ul. Łęgi’. Ach, no tak. Spojrzał w dół na trzymaną w dłoni mapkę, którą wydrukował sobie z Internetu, i na dużą czarną kropką w miejscu, gdzie powinien znajdować się poszukiwany budynek. Czyli był prawie na miejscu, ale jak tu dotarł? Sądząc po stanie przemoczonych ubrań, chyba na piechotę. Zresztą co to za różnica, pora wreszcie z tym skończyć. Ulica Łęgi była w zasadzie krótkim, ślepym zaułkiem, przy którym przycupnęło nie więcej niż cztery, może pięć starych, zaniedbanych kamieniczek. Dom trzy, mieszkania cztery. To nie powinno potrwać długo. Spojrzał w na ścianę w poszukiwaniu jakiegoś oznaczenia numerów poszczególnych budynków i po chwili udało mu się wypatrzeć niewielką, kwadratową tabliczkę z numerem 1. Po kilku krokach był już obok trójki. Z półmroku wyłoniły się ciemnobrązowe drzwi pokryte łuszczącą się ze starości farbą.

Gwałtowny atak paniki uderzył go z siłą niemal fizycznego ciosu, wycisnął powietrze z płuc, zjeżył włoski na karku. Instynktowny lęk rozjarzył się w jego umyśle przeraźliwie jasnym blaskiem, przeczuciem jakiegoś straszliwego zagrożenia. Ostrzeżeniem. Zdawało się, że wszystkie mięśnie jego ciała sprężyły się, gotowe do panicznej ucieczki, jak najdalej od tych drzwi i tego co czekało za nimi. A gdzieś pod dudniącą w jego skroniach powodzią adrenaliny pojawiło się niespodziewane, nieodparte przeświadczenie, że zna to miejsce. Zna je aż za dobrze.

Choć resztki wcześniejszej ciekawości tliły się jeszcze za słabnącymi barierami racjonalnego umysłu, instynktowny lęk był o wiele za silny. Bezwiednie, krok za krokiem, zaczął cofać się w stronę wylotu uliczki, w stronę zacienionej bramy, za którą będzie mógł runąć w bieg. Byle szybciej, byle dalej. Już za chwilę.

- Panie Filipie? Czy to pan? – głos podziałał niczym rażenie prądem, w ułamku sekundy odebrał mu całą siłę i wolę ucieczki. A wraz z nimi, w niepojęty sposób, w mgnieniu oka rozwiał się strach, zniknęła panika. Jej miejsce zajęło wszechogarniające zmęczenie. I spokój. Już za późno.

-Panie Filipie, czy to naprawdę pan? – z ciemnej jamy drzwi wyłoniła się niewysoka staruszka zawinięta w znoszony szlafrok. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w niego, szukając potwierdzenia. – To pan! O mój Boże, to naprawdę pan! Już zupełnie odchodziliśmy od zmysłów. No niechże pan wejdzie, leje przecież jak z cebra.
W zasadzie bez zdziwienia zauważył, że nogi same skierowały go w stronę wejścia do budynku. Szedł jak automat, sztywnym krokiem, z umysłem pełnym skłębionej waty.

- Panie Filipie, tak się cieszę. Już zupełnie nie wiedzieliśmy co robić. Opłacił pan z góry za dwanaście miesięcy ale tu już trzynasty mija. A pan zniknął jak ten kamień w wodę. Co też się z panem działo, panie Filipie? Oboje z mężem bardzo panu współczujemy. To naprawdę straszne co się stało. Ale żeby tak znikać bez słowa? Panie Filipie, słyszy mnie pan?

Nawet nie próbował odpowiadać, wiedział, że nie zdoła wydobyć głosu z zaciśniętego spazmatycznie gardła. Pokiwał tylko głową w nadziei, że na razie wystarczy to starowince. Na szczęście okazało się, że nie oczekiwała ona żadnej konkretnej odpowiedzi. Zadowoliła się tym nikłym potwierdzeniem. Zresztą najwyraźniej to co wyczytała w jego oczach jej również odebrało ochotę do rozmowy. Na jej pomarszczonej, przyjaznej twarzy pogłębił się jeszcze wyraz smutku i współczucia.

- Nie wchodziliśmy do mieszkania ani razu. Aż strach pomyśleć co się tam teraz dzieje. Ale Stach zawsze powtarzał, że taka była umowa i dopóki zapłacone, nie będzie nosa w cudze sprawy wtykał. A nawet i potem jakoś nie mieliśmy serca, takie to wszystko smutne. Zresztą cały czas wiedziałam, że w końcu pan wróci. Przecież tam wszystko zostało. Niech pan poczeka, zaraz przyniosę klucze.
Kobieta zniknęła za drzwiami mieszkania na parterze zostawiając go samego w mroku korytarza. Ostatnia szansa na ucieczkę. Nawet nie drgnął.

- O proszę, te od czwórki. Niech pan idzie, ogarnie się i osuszy. Potem porozmawiamy. Tam pewnie wszystko strasznie zakurzone, może dam panu czysty ręcznik, bo widzę, że pan nawet torby żadnej nie przyniósł. Nie? No jak pan chce. Później mąż pewnie zajrzy do pana w sprawie czynszu, ale to nic pilnego. Niech pan chwilę ochłonie. Nareszcie w domu...

Kobieta wycofała się z powrotem do mieszkania, jakby lekko wystraszona. Bez wątpienia paliła ją ciekawość, ale jego zachowanie, a może coś wyrazie twarzy powstrzymało ją od dalszych pytań. Jeszcze raz uśmiechnęła się współczująco, pokiwała smutno głową i zamknęła za sobą drzwi.

Pierwsze piętro, po prawej. Poruszał się jak zaprogramowany. Zupełnie jakby oglądał całą tą scenę z boku, jakby dotyczyła kogoś innego. Klucz obrócił się prawie nie stawiając oporu, usłyszał trzask otwieranego zamka. Zimny dotyk klamki palił dłoń ostatnią rozpaczliwą próbą zawrócenia go spod drzwi. Potem wchłonęła go ciemność.

*

Powietrze było ciężkie od kurzu, zatęchłe. Zaciągnięte zasłony prawie nie przepuszczały światła z zewnątrz, pomieszczenie tonęło w gęstym półmroku. Odruchowo sięgnął w bok w poszukiwaniu włącznika światła i nie zdziwił się kiedy trafił na niego za pierwszym razem. Wziął głęboki oddech i wcisnął przycisk. Nic. Pewnie spaliła się żarówka. A może odłączyli korki dla tego mieszkania, w końcu najwyraźniej nie było tu nikogo od ponad roku. Postawił kilka ostrożnych kroków w stronę okna aby rozsunąć ciężkie zasłony. Nagły rozbłysk światła zaskoczył go w połowie drogi. Staruszkowie włączyli prąd.

Przez chwilę był zupełnie oślepiony. Nic nie przygotowało oczu na niespodziewaną powódź światła. Po chwili jednak kontury zaczęły odzyskiwać ostrość a on mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu. Nagły szok wydusił z jego gardła głośne westchnięcie.

Cały pokój, każda dostrzegalna powierzchnia, wszystkie ściany i meble pokryte były nieprzerwanymi liniami drobnych liter. Niewiarygodny ciąg sięgał na wysokość niemal dwóch metrów od podłogi. Setki tysięcy słów, zapisanych niezwykle regularnym, eleganckim pismem. I znowu i znowu i znowu. Niczym jakaś mantryczna modlitwa rodem z najgorszych koszmarów. Nie musiał podchodzić bliżej aby wiedzieć dokładnie jakie były to słowa. "Filip, przyjedź. Proszę cię, przyjedź. Potrzebuję cię. Proszę. Filip, przyjedź. Proszę cię."

Zrozumienie zwaliło się na niego lawiną wspomnień, przydusiło do ziemi. Opadł bezsilnie na kolana nie próbując nawet powstrzymywać przeciągłego jęku, który wypełnił mu gardło niczym ryk śmiertelnie ranionego zwierzęcia. Czuł jak ból wyrywa duszę z jego piersi, niszczy ją, odziera z życia. Skulił się na zakurzonej podłodze nie mogąc opanować gwałtownych spazmów płaczu, nieznośnej tęsknoty i obezwładniających wyrzutów sumienia.

*

Przez kilka lat byli szczęśliwi. Tak szczęśliwi jak potrafią być tylko prawdziwie zakochani w sobie ludzie. Uzupełniali się we wszystkich aspektach życia, od pierwszych dni małżeństwa zlali się w jedną całość. Nigdy nie rozmawiali ze sobą o miłości, nigdy nie musieli. Marzyli, planowali. Śmiali się razem po przebudzeniu, tulili się do siebie we śnie.

A potem w ich życie, początkowo zupełnie niezauważenie, wkradła się choroba. I zniszczyła wszystko.
Lekarze szybko zdiagnozowali u niej postępującą schizofrenię, zapisali silne leki, zalecali hospitalizację. Ale on nie potrafił się z tym pogodzić. Nie potrafił zrozumieć, jak dolegliwość bez żadnych dostrzegalnych fizycznych objawów mogła być czymś więcej niż chwilowym zagubieniem, przygnębieniem. Z wściekłością rzucił się do walki, próbował rozmową wyrwać ją z objęć obłędu. Perswadował, wściekał się, błagał. I faktycznie czasami wracała. Płakała na jego ramieniu, przepraszała. Przez kilka dni. Ale potem tracił ją znowu.

W końcu poddał się, uległ namowom lekarzy i zaczął podawać jej leki. Ale to tylko pogorszyło jej stan. Otumaniona, odurzona psychotropami, potrafiła całymi dniami wpatrywać się bez ruchu w jeden punkt na ścianie, albo nucić przeciągle pod nosem jakieś niezrozumiałe melodie. Pewnego dnia z przerażeniem zdał sobie sprawę, że już prawie od miesiąca nie zamienili ze sobą ani jednego znaczącego słowa. I znowu w porywie buntu odstawiał jej leki. I znów bywało lepiej i bywało o wiele, wiele gorzej. Jej urojenia przybierały na sile, stawały się coraz gwałtowniejsze, coraz bardziej przerażające. Najgorsze było to, że wciąż kochał ją tą upartą, rozdzierającą serce miłością, która zmieniała każdy dzień, kiedy zmuszony był oglądać ją w tak opłakanym stanie, w niewypowiedzianą mękę. Chyba to właśnie ostatecznie przeważyło. Po niemal trzyletniej gehennie poczuł, że nie da rady. Musiał wyjechać, chociaż na chwilę. Musiał wyrwać się z tego szaleństwa zanim sam straci resztkę zdrowych zmysłów.
Oczywiście zapewnił jej opiekę, wynajął wykwalifikowaną pielęgniarkę. Nie mógł przecież przewidzieć, że żona nigdy nie wpuści jej nawet do mieszkania.
Kiedy zawstydzony swą słabością wychodził, a właściwie uciekał z domu, pożegnała go kolejnym przerażającym atakiem histerii. Jej krzyki prześladowały go później w snach.

Nie wyjechał daleko, był na to zbyt wyczerpany. Wynajął pokój w hoteliku tuż za miastem i przez następne kilkanaście dni pił na umór. W samotności, do lustra. Ale żadne upojenie nie było w stanie wytłumić poczucia winy i uciszyć snów. Co noc zrywał się zlany potem, a jej pożegnalne krzyki i błagania odprowadzały go chwiejnym krokiem w stronę stolika na środku pokoju i kolejnej butelki. Aż wreszcie zrozumiał, że to na nic. Potzebował jej bardziej, niż powietrza, którym oddychał, mysiał ją zobaczyć, być przy niej bez względu na wszystko. Choćby nawet otumanionej lekami, choćby wrzeszczała w kolejnym gwałtownym napadzie szaleństwa. Tęsknota paliła go niemal fizycznym bólem. I tak następnego dnia wstał z łóżka, spakował się i wrócił do domu.

Pod drzwiami mieszkania powitała go dziwna cisza. Pomimo ogłuszającego kaca, który wypełniał wszystkie komórki jego ciała rozedrganym, skręcającym trzewia wyczerpaniem, poczuł nagły niepokój. Nerwowo przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.

W tym właśnie momencie skończyło się jego życie. Zrozumiał to natychmiast, o wiele wcześniej niż odrętwiały umysł zdołał świadomie ogarnąć przerażającą prawdę o tym co zobaczył.

Leżała na środku pokoju, w kałuży krwi. Umarła samotna, przerażona, porzucona. Lecz przed śmiercią błagała o pomoc, walczyła rozpaczliwie w jedyny sposób jaki podpowiadał jej panoszący się w jej umyśle demon. Z maniakalną dokładnością zapełniła wszystkie ściany, każdą powierzchnię w zasięgu wzroku, każdy drogi jej sercu przedmiot swą ostatnią, desperacką modlitwą. Wzywała jedyną osobę, która mogła jej pomóc, swą jedyną ostoję pośród morza szaleństwa. Ale on nie przychodził. A kiedy zabrakło już miejsca... on rzygał w hotelowym kiblu. Albo użalał się nad sobą nad kolejną szklanką gorzkiej rozpaczy.

Nie będzie potrafił z tym żyć.
Jkaś półświadoma, zawsze chłodno kalkulująca część jego umysłu próbowała wprawdzie podpowiadać, że może zdoła sobie z tym poradzić. Że życie leczy wszelkie rany, że może jest jeszcze nadzieja. Ale on od razu wiedział, że nie poradzi sobie z tą rozpaczą. To koniec.

Kiedy minął pierwszy szok zadzwonił po karetkę. Dopełnił wszystkich formalności, zorganizował pogrzeb. Wielu dziwił jego niewzruszony, kamienny spokój. Nie ronił łez, nie robił sobie wyrzutów. Większość zapewne uznała go po prostu za zimnego sukinsyna bez serca.
Nie rozumieli, że był już martwy. Nic już nie miało znaczenia.

A jednak w decydującym momencie nie dał rady. Ze przerażeniem zdał sobie sprawę, że fizycznie nie jest w stanie odebrać sobie życia. Mimo, że w duchu pogodził się z tym już dawno, wręcz wyczekiwał tego momentu wybawienia od przerażającego bólu, który wypełniał teraz każdą sekundę jego życia, w ostatniej chwili jakaś instynktowna, wewnętrzna blokada nie pozwalała mu uczynić tego jednego, nieodwracalnego kroku.
I znów podświadoma, czysto analityczna część jego umysłu szybko znalazła wyjaśnienie. Zbyt długo zwlekał. Samobójstwo jest aktem skrajnie sprzecznym z naturą. Wymaga przełamania wszystkich obronnych barier umysłu, oszukania go. Wymaga gwałtownych, obezwładniających emocji. Szoku. A on stracił ten moment, był wtedy zbyt skacowany, zbyt otumaniony. A potem naturalne mechanizmy obronne zaczęły działać.

Sama możliwość dalszego życia bez niej, w koszmarnym świecie tęsknoty, bólu i wyrzutów sumienia doprowadziła go na skraj szaleństwa. Całymi dniami przeklinał swe tchórzostwo, wył błagając ją o przebaczenie.

Aż wreszcie pewnego poranka obudził się nagle dziwnie spokojny. Zrozumiał co musi zrobić i uchwycił się tej myśli kurczowo, z determinacją człowieka łapiącego oddech po o wiele zbyt długim zanurzeniu. Rozwiązanie było w zasadzie zaskakująco proste, wręcz oczywiste. Musiał raz jeszcze doświadczyć tego bólu, tej rozpaczy. Na trzeźwo, niespodziewanie, nieuchronnie. Musiał przeżyć szok.

Zawsze był człowiekiem skrupulatnym, więc i tym razem zaplanował wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Wynajął kawalerkę na obrzeżach miasta, zapłacił z góry czynsz za stare mieszkanie rodziców. Właściciele kamienicy, poczciwi staruszkowie, których znał od dzieciństwa, nie zadawali wielu pytań. Bez skrupułów wykorzystał ich współczucie, wymógł obietnicę, że nie będą nawet zaglądać do mieszkania pod jego nieobecność. Bardzo chcieli pomóc, zgodzili się bez wahania.

Urzędnik pocztowy głowił się długo jak zakwalifikować niezwykłe zlecenie wysłania paczuszki na wskazany adres dopiero po upływie trzynastu miesięcy, ale ostatecznie udało się wyliczyć odpowiednią opłatę. W ostatniej chwili postanowił napisać list i adres lewą ręką. Tak na wszelki wypadek. Wszystko było gotowe.

Pozostało jeszcze tylko ostatnie, najtrudniejsze zadanie.
Pewnego sierpniowego dnia usiadł na podłodze wynajętego mieszkania i zamknął oczy. Psychotropów i innej chemii miał pod dostatkiem, ale i tak to czego dokonał graniczyło z cudem. Udało mu się chyba tylko dlatego, że ani przez moment nie wątpił, że może to zrobić. Po prostu musiało się udać, od tego wszystko zależało. Wyłącznie dzięki sile woli i zrodzonej z rozpaczy determinacji dokonał czegoś, co większość ludzi uznałaby za niemożliwe. Zmusił się aby zapomnieć. O wszystkim.

Obudził się na podłodze nieumeblowanego mieszkania z kilkoma tysiącami złotych w gotówce, dwoma znoszonymi garniturami, ogłoszeniem o pracę w ręce i zupełną pustką w głowie. Podświadomość to potężny sprzymierzeniec. Przeżył ten rok zamknięty w stworzonej przez własny umysł klatce, nie zadając pytań. Zbudował sobie mały, spokojny światek, idealne tło dla wstrząsu jaki dla siebie zaplanował. Aż wreszcie, pewnego dnia do jego drzwi zastukał listonosz...

*

Nikt nie próbował go zatrzymywać kiedy wychodził z kamienicy w objęcia deszczu. Poruszał się pewnym, niemal lekkim krokiem. Gdyby ktoś mógł zobaczyć jego twarz w chwili gdy dotarł do mostu i przechylił się przez barierkę, zdziwiłby go zapewne łagodny uśmiech ulgi na jego ustach.
Jestem gotowy Aniu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zupełnie nierealne, ale dobre.Nikt nie mówił, że opowiadanie musi być koniecznie realistyczne. Przynajmniej jest ciekawe. Tragiczne, choć na samym końcu... uśmiechnęłam się, szczerze powiedziawszy. :-)
Masz nerw pisarski, to na pewno.

Ale błędy też masz. Jest sporo literówek, gdzie niegdzie brakuje słowa "w", a gdzie indziej jest go za dużo. No i to:

"reszta chyliła już głowę przed siłą tego uroku. Musiał pojechać. Inaczej nie zazna spokoju."

Napisałabym: "Musi". Bo jeszcze nie pojechał, dopiero to zrobi. Błąd gramatyczny.
I jeszcze:

"z determinacją człowieka łapiącego oddech po o wiele zbyt długim zanurzeniu."

Straszny łamaniec! Błąd językowy. A nie może być po prostu tak: "po zbyt długim zanurzeniu."? Znaczy zupełnie to samo. A tu przynajmniej widać to znaczenie. :-)

Pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...