Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Jan Grzegorz Twardowski


Rekomendowane odpowiedzi

Przyjechał w południe. Najpierw pod jego nowy dom podjechała nieduża, ale wyładowana po brzegi ciężarówka, przykryta atramentowoniebieską plandeką. Dwóch spoconych mężczyzn przez godzinę, w największym upale, wyciągało spod tej plandeki owinięte przedwojennymi gazetami i strzępkami bezbarwnej tkaniny przedmioty najróżniejszych kształtów i rozmiarów, ustawiało je na trawniku przed domem, a potem wnosiło do środka. Było tych przedmiotów stanowczo zbyt wiele, jak na kogoś, kto podobno przyjechał tylko na kilka miesięcy, a jednocześnie stanowczo zbyt mało jak na kogoś, kto (tak o nim mówili) po dziesięciu latach zamorskich podróży powracał w rodzinne strony.
Później okazało się, że jeden z mężczyzn był jego kolegą ze szkolnej ławy, a drugi – no właśnie – drugi nie był nikim innym, jak tylko nim we własnej osobie, Janem Grzegorzem Twardowskim, synowcem starego Barana.
A zaczęło się od tego, że – tak tak – stary Baran postanowił wyjechać do Ameryki, żeby odwiedzić swojego przyrodniego brata; razem z nim wyjechała jego małżonka, wójtowa-matka; ich dom miał zatem przynajmniej na kilka miesięcy zostać pusty. Sytuację tę postanowił wykorzystać Jan Grzegorz Twardowski, syn przyrodniego brata starego Barana, za młodu marynarz, podówczas podróżnik i wynalazca, a przez całe życie: ladaco, lekkoduch i zatwardziały kawaler.
Jak to zwykle w takich wypadkach bywa, okoliczne panny na wydaniu (nie wyłączając mojej siostry) wiązały z pojawieniem się tajemniczego przybysza pewne nadzieje; ich zderzenie z rzeczywistością okazało się jednak nad wyraz bolesne. Jan Grzegorz nie okazał się bynajmniej ogorzałym marynarzem o umięśnionych ramionach pokrytych sinymi tatuażami, lecz przeciwnie: małym, pękatym i łysawym człowieczkiem dobiegającym pięćdziesiątki, o rozbieganych oczkach, kartoflanym nosie i potrójnym podbródku.
Twardowski mieszkał w Dobrej Polskiej Okolicy dokładnie cztery lata – ani dnia krócej i ani dnia dłużej. A co się przez ten czas działo – o tym opowiadałoby się do dzisiaj, gdyby tylko dało się opowiedzieć. Mnie samemu całą historię udało się zrekonstruować na podstawie szczątkowych przekazów ustnych, własnych niewyraźnych wspomnień – no i znanych mi z osobistego doświadczenia faktów. Opowiem zatem, jak było, a postaram się przy tym zachować kronikarski obiektywizm.
Przez pierwsze miesiące było dość spokojnie. Twardowski nie integrował się z Dobrą Polską Społecznością Lokalną, nie chadzał do kościoła, w ogóle rzadko wychodził z domu; wszelkie próby budowania sąsiedzkich więzi spełzały na niczym, bo choć odpowiadał na “dzień dobry”, ba, nierzadko sam kłaniał się pierwszy, nie sposób było nawiązać z nim dłuższą rozmowę, wypytać o zdrowie, o pogodę, stan cywilny i poglądy polityczne.
Mówili, że cudzoziemiec, że obco się czuje, że pewnie zaraz wyjedzie, żeby machnąć ręką, nie przejmować się. Ale Twardowski coraz rzadziej wychodził i coraz dłużej nie wyjeżdżał.
Prawdziwe dziwactwa objawiły się dopiero potem, na jesieni. Twardowski zaczął jeździć po Dobrej Polskiej Okolicy welocypedem. Wyjeżdżał zawsze w południe, w kierunku miasta, a wracał późnym wieczorem. Później z welocypedu przesiadł się na osobliwy jednośladowy pojazd silnikowy, przypominający już to psa, już to wydrę, który w czasie jazdy burczał tak, jak nie burczało nic innego na całym świecie. Jeszcze później zamienił ów przedziwny pojazd na sui generis bolid, którego wygląd przywodził na myśl ogromne, płonące cygaro, a pachniał – jak powiadali starsi, zbukiem, lub, co bardziej chyba przemówi do współczesnego czytelnika – siarkowodorem.
Po roku zaczął przywozić z miasta Jasną, tą piękną Jasną, o której nie sposób mówić i myśleć inaczej niż z rozmarzeniem. Jasna była bowiem po prostu ożywionym męskim marzeniem, arcylaską, ucieleśnieniem samczych żądz i pragnień, była zjawiskiem, jakiego Dobra Polska Okolica nie widziała nigdy przedtem ani potem; była boskim awatarem, była aniołem i diabłem w jednej osobie, była pieśnią nad pieśniami, była esencją wyuzdania i rozpusty, była tryumfującą Nike, warszawską syrenką też była i wszystkimi siedmioma cudami świata była, i Kopciuszkiem, i Królewną Śnieżką, i Marylin Monroe, i Violettą Villas, i wyłaniającą się z fal Wenus, i Kleopatrą, i powiedzieć to wszystko o niej, to wciąż jakby nic nie powiedzieć. Była Jasną.
Nikt nie wiedział, jak ma na imię, ale wszyscy nazywali ją po prostu Jasna – taka od niej biła wewnętrzna światłość, przedziwna mleczna łuna. Włosy miała złote, oczy niebieskie, a ciało najdoskonalsze z tych, jakie można sobie wyobrazić. Nosiła zawsze żółte sukienki, niezależnie od pory roku – i idę o zakład, że wszędzie tam, gdzie Jasna się pojawiła, żółta sukienka stawała się dla mężczyzn symbolem seksu, a dla kobiet obiektem dzikiej nienawiści.
Przez długie tygodnie rozmawiano tylko o niej. Chłopcy zakładali się o to, czy i jaką nosi bieliznę. Młodzi kawalerowie chełpili się przed kolegami, ileż to razy Jasna na nich nie spojrzała; niektórzy utrzymywali nawet, że mrugnęła do nich, lub – czemu już zupełnie nikt nie dawał wiary – na ich widok prowokująco przesunęła różowym językiem po górnej wardze. Starsi czasem tylko, utkwiwszy wzrok w jakimś odległym punkcie, gdzieś za kuflem piwa, wzdychali: “Ech, gdyby tak z Jasną...”.
Kobiety natomiast – niezależnie od wieku i stanu cywilnego – prześcigały się w wynajdywaniu mankamentów jej urody (wszystkie, naturalnie, były tylko tworami ich imaginacji). Wszystkie zgadzały się, że Jasna ma krzywe nogi, tłustą plamę na sukience, cuchnący oddech, rozbieżnego zeza, że jej piersi są w rzeczywistości znacznie mniejsze, niż się wydaje; wiele twierdziło, że widziało, jak wiatr zwiał jej z głowy perukę, a te najbardziej zawistne, gdy ktoś wspomniał jej imię, dawały popis nieudanego aktorstwa: marszczyły brwi, jakby szukały czegoś w pamięci, a po chwili pytały: “Jasna? Ta z grubą dupą?”.
Jednocześnie wśród kobiet znacznie wzrosły notowania Jana Grzegorza Twardowskiego. Co bardziej zuchwałe spacerowały wokół jego domu w niedzielnych ubraniach, czekając, aż wyprowadzi z garażu jeden z cudownych pojazdów, by móc uśmiechnąć się do niego. On jednak w ogóle nie zważał na nie, dla niego na całym świecie istniała już tylko Jasna.
Dla niej skonstruował nowe, dwuosobowe wersje swoich osobliwych wehikułów. I tak: welocyped przerobił na dwuosobowy tandem, do feerycznego jednośladu doczepił kosz dla pasażerki, a do rozsiewającego woń siarkowodoru cygara dodał drugie miejsce, tuż za kierowcą. Oboje jeździli po Dobrej Polskiej Okolicy w długich, rozwianych wiatrem szalikach i czapkach-pilotkach, a ich zjawienie poprzedzał zawsze perlisty śmiech Jasnej.
Trwało to wszystko jakieś pół roku. Potem Jasna sprowadziła się do Twardowskiego i oboje na jakiś czas zniknęli. Wieczorami zajeżdżały pod ich dom długie samochody, światło świeciło się w oknach do białego rana. Raz młody Reszka, najodważniejszy z nas wszystkich, w czasie jednej z tych nocy podkradł się pod dom Twardowskiego; nigdy nie chciał powiedzieć, co tam zobaczył, i pewnie nikt by mu nie wierzył, gdyby nie przyniósł ze swojej wyprawy niezwykłego artefaktu: bucika Jasnej. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ten żółty sandałek z delikatnej skóry, na smukłym obcasie, pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń rozmiaru, producenta i kraju pochodzenia, należał kiedyś do Jasnej.
Młody Reszka przechowywał swoje znalezisko jak relikwię; gdyśmy go odwiedzali, wyciągał bucik ze zdobionego pudełka i pozwalał przez chwilę na niego popatrzeć – że dotykanie w ogóle nie wchodziło w grę, rozumiało się samo przez się – a my skwapliwie tę szansę wykorzystywaliśmy.
Po tygodniu bucik Jasnej zniknął. Młody Reszka utrzymywał, że został skradziony, nie krył sie nawet ze swoimi podejrzeniami, ale niczego nie udało mu się udowodnić. Nikt się tym zresztą szczególnie nie przejmował, bo wszyscy nagle zrozumieli, że Jasna była tylko snem, zwidą, marą, fatamorganą, zbiorową halucynacją, czy może nawet: diabelską iluzją, mającą odwrócić naszą uwagę od prawdziwego zagrożenia.
Kiedy Jasna zniknęła już na dobre, pod koniec trzeciego roku, Twardowski zaczął się fortyfikować. W kilka dni robotnicy wybudowali wokół jego posesji wysoki mur z klinkieru; przez kutą żeliwną bramę, otwieraną pilotem, wjeżdżały czasem lśniące, czarne Mercedesy z przyciemnianymi szybami. Do domu kazał dobudować cztery strzeliste wieżyce, na których czubkach ustawił cztery blaszane koguty - i tyle tylko było widać.
Przez ostatni rok w ogóle nie wychodził z domu, i tylko światło w oknach na górnych piętrach wieżyc, zapalane zawsze o dwudziestej pierwszej, czasem nie gaszone przez całą noc, pozwalało domniemywać, że Jan Grzegorz Twardowski wciąż żyje.
Pewnej burzowej nocy wezwał do siebie Księdza Dobrodzieja. A kiedy ktoś, kto nigdy nie chodzi do Kościoła, a w dodatku od kilku miesięcy nie opuszcza domu, w środku nocy wzywa samego Księdza Dobrodzieja – znać, że w jego okno zastukała Kostucha.
Czarna honda Dobrodzieja zatrzymała się przed kutą, żeliwną bramą – widzę to wyraźnie oczyma wyobraźni – duchowny wysiadł i w strugach deszczu stanął pod warownym murem twierdzy Twardowskiego. Być może długo czekał i marzł, jak kiedyś jeden z cesarzy czekał pod murami Canossy – ale na pewno nie utracił ani odrobiny swej godności, zarówno tej przyrodzonej, jak i nadprzyrodzonej.
W końcu wszedł do środka, krętymi schodami udał się na sam szczyt północnej wieży; dookoła biły pioruny, blaszane koguty wirowały w obłąkańczym tańcu. I gdyby nie spać wtedy, gdyby jeszcze nie lękać się spojrzeć w górę – wówczas można by dojrzeć, jak światło w oknie nabiera trupiego odcieniu, jak na przeciwległej ścianie przesuwa się szeroki cień Księdza Dobrodzieja.
Nad ranem burza ucichła. Jan Grzegorz Twardowski zniknął na zawsze; razem z nim zniknęły cudowne wehikuły, klinkierowe mury, żeliwne bramy, czarne mercedesy, blaszane koguty i strzeliste wieżyce. Deszcz zmył je z krajobrazu, wsiąkły w ziemię – ale wszyscy jeszcze spali i nikt tego nie zobaczył.
Wszyscy zapomnieli o całej historii znacznie szybciej, niż można by się spodziewać; zbiorowa pamięć wykazuje bowiem niezwykłą zdolność do wymazywania rzeczy, których nie chce przechować.
Jednakże cała sprawa powróciła po latach, zupełnie niespodziewanie. A wszystko za sprawą złotego serca Księdza Dobrodzieja. Czcigodnemu duszpasterzowi w oczekiwaniu na boską sprawiedliwość najzwyczajniej w świecie zabrakło cierpliwości; postanowił sam wynagrodzić co bardziej zasłużone spośród swych owieczek i wyjawił im mroczną tajemnicę niesławnego Jana Grzegorza Twardowskiego. Gdyby nie to, że na liście szczególnie zasłużonych parafian znalazł się także mój ojciec, zapewne do końca swych dni myślałbym, że historia Twardowskiego była tylko wytworem mojej wyobraźni.
-Eugeniuszu Walentyowiczu – powiedział Ksiądz Dobrodziej uroczyście, przekraczając próg ojcowskiego lombardu – mam dla ciebie ważną wiadomość.
Chociaż byłem już wtedy prawie dorosły, traf chciał, że – tak samo jak wtedy, gdy Dobrodziej nawiedził lombard po raz pierwszy – byłem akurat na zapleczu, porządkując fanty, których nikt nigdy nie wykupił.
Słyszałem, jak ojciec zasunął rolety (te same od piętnastu lat) i zamknął drzwi na zamek.
-Eugeniuszu Walentynowiczu, pamiętasz zapewne osobliwego jegomościa, który niegdyś zamieszkiwał dom Starego Barana, a który zwał się Jan Grzegorz Twardowski.
-Pamiętam – odpowiedział ojciec takim głosem, jakim się wypowiada sakramentalne formuły.
-Być może będzie dla ciebie wstrząsem to, czego się teraz dowiesz. Ale nie obawiaj się, niebezpieczeństwo już zażegnane. Otóż: Jan Grzegorz Twardowski zaprzedał duszę diabłu. Tak jest, taka była przyczyna jego niezwykłej życiowej pomyślności, która zresztą objawiła się nam tylko w bardzo niewielkim stopniu. Jan Grzegorz Twardowski był nie tylko konstruktorem, ale przede wszystkim naukowcem. Dzięki układowi z diabłem dokonał wielu ważnych odkryć: opracował między innymi lekarstwo na starość; nauczył się zmieniać wszelkie metale w złoto; zaprojektował prototyp silnika antygrawitacyjnego. A przede wszystkim: opracował system totolotka o stuprocentowej skuteczności. Nie przesłyszałeś się, Eugeniuszu Walentynowiczu. I choć jego prace przepadły razem z nim – bowiem, jak wiemy, na porozumieniu z diabłem nie sposób zbudować niczego trwałego, budować trzeba na skale, a skałą jest Pan – to jednak ów system totolotka udało mi się przechować. Chciałbym ten diabelski wynalazek obrócić w dobro i nagrodzić nim kilku dobrych parafian, a wśród nich ciebie, Eugeniuszu Walentynowiczu, pamiętam bowiem, ile serca mi okazałeś, gdy sam byłem w kłopotach. Chciałem oto przekazać ci jeden zestaw zwycięskich numerów. Niech to będzie jednocześnie próba zaufania i cierpliwości: nie znasz bowiem dnia, ani godziny, kiedy te numery padną w losowaniu; ale że się to stanie – i to w czasie tak krótkim, że w kontekście wieczności, a to przecież o wieczności powinniśmy stale myśleć, w ogóle nie wypada o nim wspominać – otóż że to się stanie, na to masz moje słowo, Eugeniuszu Walentynowiczu.
-Ale proszę Księdza... - wyjąkał ojciec – ja nie jestem godzien!
-Nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu, Eugeniuszu Walentyowiczu! Dokonałem wyboru w pełni świadomie i wiem, że zasługujesz na to wyróżnienie, jesteś bowiem człowiekiem wielkiej pracowitości i dobroci serca! Zresztą podam ci tylko numery, zrobisz z nimi, co zechcesz, jestem jednak przekonany, że do końca życia plułbyś sobie w brodę, gdyby to właśnie one padły w najbliższym losowaniu totalizatora sportowego! No, dalej, Eugeniuszu Walentynowiczu, nie krępuj się. Przygotuj coś do pisania! Jeden. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia pięć. Trzydzieści dwa. Czterdzieści osiem. Powtarzam. Jeden. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia pięć. Trzydzieści dwa. Czterdzieści osiem.
Od tego dnia ojciec regularnie skreślał te numery na kuponach Dużego Lotka. Wiedziałem dobrze, że był człowiekiem raczej małej wiary i gdyby nie to, że już wcześniej grywał w gry losowe, zapewne nie fatygowałby się do kolektury. Co więcej, zawsze skreślał więcej niż jeden zakład i zestaw liczb otrzymany od Księdza Dobrodzieja nie miał u niego pierwszeństwa przed tymi, które sam wymyślił. Podejrzewam nawet, że coś w środku mówiło mu, że prawdopodobieństwo wylosowania tak oczywistych liczb jest bliskie zeru.
Wreszcie – kiedy Księdza Dobrodzieja od dawna nie było już na naszym świecie – piątego sierpnia roku pańskiego 2006, padła szóstka. Nie była to zresztą żadna rewelacyjna szóstka – kilka miesięcy wcześniej padła bowiem jedna z największych kumulacji w historii i nagroda za szóstkę nie osiągnęła jeszcze odpowiednio wysokiego poziomu – ale lepsze trzy miliony niż nic.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...