Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Jeden z wielu listów wygrzbanych na poddaszu


Rekomendowane odpowiedzi

Droga Siostro! Czasem trudno być dorosłym, kiedy tyle w świecie pokus i pułapek czeka na nas biednych śmiertelników. Ot nawet w takiej, chałupinie na totalnym bezludziu. Jako, że już zacząłem to i napiszę.
Otóż Droga Siostro dnia pewnego słonecznego, bo było to równie pewnego lata. Żona moja czarodziejka pojechała w świat daleki, ale nieodległy, aby sprawy doczesne dla mnie obrzydliwe pozałatwiać. Zapewne domyślasz się, że chodziło o coś tak ohydnego i dla życia zbędnego, jakim tylko mogą być pieniądze, ale nie o to tu biega.
Jako już napisałem na początku, na mą biedną głowę czeka pułapek wiele. A najgorsze to te, co pochodzą z pogranicza świata ludzkiego a wierzeń, tudzież magią lub czarami zwanymi.
Dnia tego pięknego, jak co jakiś czas rano przyszła pora karmienia Lukrecji, co ci o niej we wcześniejszym liście wspominałem. Stwór to podstępny straszliwe i w działaniu bezwzględny, a moja nieostrożność i brak refleksu tym bardziej do czegoś nieoczekiwanego zachęcający. Otwarłem ja pudełko, tylko odrobinę, ale ciut za szeroko, aby na patyczku zatknięty kawałek mięsiwa jej podać. Ona na ten moment gotowa i chyba naturalnym pragnieniem obrony pędzona, na dłoń moją karmiącą wystrzeliła jak błyskawica. Ja ryknąłem jak niedźwiedź raniony strzałem myśliwego, aż psy z domu pobiegły. Nie zdajesz chyba sobie sprawy jakiż to ból straszliwy i paraliżujący ramię moje przeszył, gdy z czarnych sztyletów zębów jad pod skórę spłynął. Skakałem dłuższą chwilę jak skwarek na patelni rozgrzanej. Turlałem się po izbie, oszalały infernalną spiekotą ogarniającą moją biedną lewą rękę. Myśli i słowa srogie pod adresem winowajczyni słałem, a w zasadzie to odbiorcą powinna być moja głupota.
W całym tym bolesnym szale, pomysł jeszcze głupszy do głowy mi przyszedł.
Oto dnia pewnego, cofając się jeszcze bardziej w czasie, przypomniałem sobie o indiańskim szamanie, co go po świecie się szlajając, spotkaliśmy na starym rynku pewnego miasteczka, gdzie zabawiał ludzi kuglarstwem i muzyką by na życie w „lepszym świecie” zarobić. Handlował on również, chyba potajemnie, zielem różnorodnym po części z jego krain przywiezionym, po części zapewne na naszych polach zbieranym, co w różnych dolegliwościach ulgę przynosić by miało. Z wieczora, może przez przypadek, a może wiedziony chęcią poznania tego egzotycznego w naszym krajobrazie człowieka, wychyliłem z nim kubków parę alkoholu raczej marnego pochodzenia. Twierdził on przy tym, że się Inka zowie i peruwiańskiej selwy wiatr go tutaj przygnał na skrzydłach wielkiego ptaka. W radości trunku upitego obdarował mnie woreczkiem ziela pewnego. Instrukcji użycia również udzieliwszy, domyślam się teraz, że pewnie niepełnej. Bełkotał przy pijaństwie, łamanym językiem, że ziele owo z duchów krainą pomost stanowi, złe moce przepędza, jad z ciała wyciąga. Trzeba je tylko w niewielkim szałasie w żar węgli dorzucić i mamrocąc zaklęcia, ich nie spamiętałem, na działanie czekać. I ja biedny idiota, z bólu się wijący, głupotą wiedziony, skojarzyłem, że człek ten z podobnych okolic, co i pająk pochodzi, więc zioła owe pewnie i na jego jad dobre. Wygrzebałem w komorze mieszek z zielskiem rzeczonym, szałasu stawiać nie musiałem, gdyż przy samym domu banie wybudowaliśmy. W bani napalone zawczasu, kamienie rozgrzane, gdyż kąpieli parowej zażyć zamierzałem. Miast wody użyć, liść pokruszonych rzuciłem na piec. I siadłem, poczekałem, wnet dymem gryzącym straszliwie i smrodliwym, dogłębny oddech wziąłem. Na efekt finalny w środku nie doczekawszy, wyleciałem na podwórze kaszląc, płacząc, smarcząc, jak bym pieprzu lub, chili do nosa pociągną. Tu zaczęły się czary. Gdzieś tam w środku głowy, odbijał się echem śmiech Indiańca gardłowy. Padłem gębą w błoto, siły ze mnie uszły, nie czułem już bólu, ba ciała nie czułem, a oczom swoim wiarę dawać przestałem.
Nagle wszystko ucichło a ja uleciałem, najpierw przez krzewy straszliwie gęste, gałęźmi kolczastymi chłostany, prułem szybko lotu tego powstrzymać mocy nie posiadając. Wyleciawszy z busz imaginacji, stwierdziłem, że nad jakimś lasem pradawnym szybuje jak jastrząb. Pode mną paprocie olbrzymie liście rozwijają, lianami opasany, gąszcz niepokonany. A ja lecę wciąż wyżej, niebo skrzy się wokoło jak zorze polarne, wszystkimi kolorami. Wokół mnie lecą cienie, ich nie rozpoznaje, choć słyszę tysiąc głosów, języków ja ich nie znam. Nie chce ich dotykać, po prostu się boje. Nie wiem czy żyw jeszcze jestem, czy już w świecie umarłych. Wszystko miesza się, wiruje, a na końcu wiru, postać metamorficzna jak z rysunków majów, co je w książkach widziałem. Ja nie chcę tego widzieć, chce wracać na ziemię, oczu zamknąć nie mogę. Straszliwa była ta bezsilność człowieka głupiego wobec tej magii ze świata innego. Boże jakież to szczęście, było czuć, że spadam, widziałem swe ciało na ziemi leżące, wpadłem w nie jak w łoże ukochane.
Leżałem tak jeszcze przez chwilę, w kozim gnoju wyturlany, o reszko godności dobrze, że nie we własnym.
Do bolącej ręki, ból głowy dołączył. Wstałem i klnąc, na czym świat stoi do domu poczłapałem. W chałupinie naszej, chwilami przewidzeń jeszcze targany, kątem oka ujrzałem jak z okładki podróżniczej książki Czerwonoskórego twarz ze mnie rechocze.
Jakoś się pozbierawszy i wymywszy, musiałem przed powrotem połowicy mej srogiej trzodę do zagrody zapędzić, którą pewnie w szaleństwie przypadkiem rozpuściłem. Wyruszyłem potem na myśliwską wyprawę po izbie domostwa by prowokatorkę tych strasznych wydarzeń bezboleśnie pochwycić i umieścić w należnym jej miejscu. Dokonawszy tego, siadłem umęczony na werandzie, żony mej dobrodziejki na drodze wypatrywać.
Szczegółów jej po powrocie raczej nie ujawniałem. Czarodziejka ta moja, wzięła magiczną cebulę i na dłoń przyłożyła i bandażem zakryła. Ból do rana ustąpił.
Ważną przynajmniej nauczkę z tych zdarzeń wyniosłem, i indiańskie zioła szamanom zostawiam, oni od pokoleń wiedze o nich posiedli i nie mnie się do niej zbliżać. Teraz się z siebie śmieje, choć do śmiechu wcale mi nie było. I tak sobie piszę, zerkając na tą półkę gdzie przy orchidei, czai się złowieszczo lukrecja w swym mieszkaniu.
Z pozdrowieniami
Burt Jameson

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...