Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

III (fragment powieści)


Rekomendowane odpowiedzi

Po tych słowach poczułem niechęć i pogardę, którą urodziły jej słowa. Wstałem od stołu energicznie i skierowałem moje kroki w kierunku drzwi, wytyczonym przedtem przez mój wzrok torem. Ukradkiem spostrzegłem, że jej wzrok śledził mnie, jej oczy były teraz jak by sztucznie powiększone i pełne podniecenia. To pewnie moja reakcja ją tak sprowokowała. Duże szare oczy patrzyły się na mnie wulgarnie z zaciekawieniem. A może tylko mi się tak zdawało, byłem zdenerwowany.
Nie odzywała się do mnie tylko się uśmiechała. Podszedłem do wieszaka i zdjąłem z niego energicznie płaszcz. Zawiesiłem go na sobie i wyszedłem nie dbając o nic. Moje myśli wibrowały i były gorzką mieszanką żalu i nienawiści oraz innych emocji, które trudno by było nazwać. Pamiętam, że nie zamknąłem drzwi za sobą, co wzbudziło we mnie jakiś irracjonalny niepokój.
Schodziłem sterylnym acz ciemnymi schodami. Moje kroki były ciche i spajały się ze mną tak, że nie czułem z ich powodu wstydu. Przy wyjściu, poczułem nieprzyjemny zapach i zakłopotanie staruszki, która spotkałem przy owym wyjściu. Popatrzyliśmy na siebie przez chwile i ze strachem odrzuciliśmy nasze spojrzenia. Ona bała się śmierci i złodzieja ja starości i śmierci.
I już siedziałem w autobusie, o dziwo pustym jak na tą porę nocy. Może to przez deszcz? Wszystkich do domów wywiał. Szczury uciekają do swych nor by nie zmoknąć. Tylko ja siedzę i podziwiam zielonkawą poświatę za szybą. Nocne życie i brud. Uliczny dym spalin i papierosów daje o sobie teraz znać. Czuje się dziwnie. Apatyczny lęk i szczery gniew niweczą wszelkie plany powrotu do siebie, jeśli w ogóle można powrócić do siebie. Znaleźć magiczną więź z samym sobą skrytą tam gdzieś w nas , w magicznym miejscu które musimy sami odnaleźć. Znowu się zamyśliłem. Deszcz pada coraz szybciej a jego włosy obijają coraz mocniej szyby puszki w której siedzę. Lubię patrzeć jak deszczowe krople spajają się w krople coraz to większe aż wreszcie osiągają masę krytyczną i odrywają się od szyby, by polecieć na strunach wiatru gdzieś tam. Zapach a niekiedy smród deszczowy, pozwala mi na chwile ciszy w wewnętrznej burzy mojej głowy. Patrzę mimo wolnie na zewnątrz, by tylko nie spotkać swym wzrokiem czyjegoś spojrzenia. Metaliczny zapach miejskiego deszczu. „Kolorowe” ulice. Szarość też jest jakimś kolorem. Czas dłuży się nie miłosiernie. Na kolejnym przystanku wsiada jakaś młoda kobieta, od razu myślę o jej ciele by po minucie myśleć już o nim tylko z obrzydzeniem. Wszystko pachnie śmiercią i do niej dąży; fałszywa chemia zmysłów próbuje mnie uwieść.
Rodzimy się by umrzeć w ciszy i samotności, zawsze w samotności tak zresztą jak żyliśmy, obdarci z pocałunków których tak jesteśmy spragnieni. Jak to możliwe? Śmierć i życie ma ze sobą wiele wspólnego. Często nie daje się odróżnić. Piękne ciało i czarne kręcone, mokre i kręcone, ale teraz nie wiem czy kręcone z natury czy kręcone maszynką jakąś czy kręcone od tego deszczu, włosy. Jej oddech, jest nie pewny jak cała ona. Jej istnienie, jawi mi się w całości jako bitwa z nieuniknionym, jako coś co przejawia siłę ale niestety silę tylko Syzyfa. Jej wspomnienie zawsze będzie dla mnie energią, urodzoną z autobusowych drzwi i z deszczu. Nawet zaraz, gdy zniknie w otchłani z której wyszła będzie dla mnie tylko, tym jednym wspomnieniem; niezmienionym w swej subtelnej formie.
Spojrzała się na mnie, lecz tylko niechcący, tak jak to się patrzy wchodząc do nowego wagonu. Wszyscy omiatamy przecież swym wzrokiem ludzi, tam gdzie tylko się oni pojawią, czy to w naszej głowie czy w miejscu tak nam bliskim i odległym jak autobus. Niektórzy patrzą starannie i chełpliwie, wręcz bezczelnie lecz ukradkiem, przypadkowo. Szukamy znajomej twarzy, której będziemy mogli powiedzieć coś, co może nas zmienić. Szukamy spojrzeniem jakiegoś tajemniczego pierwiastka, świadczącego o wyjątkowości, czegoś co pozwoli nam myśleć lepiej o nadchodzących chwilach. Otuchy logosu, znaku.
Nie widzę jej oczu, bo są wchłonięte przez jej oczodoły tak mocno, że nie widać nawet ich blasku. Po szybkim spojrzeniu siada niepewnie acz energicznie na miejscu. Próbuje pokazać, że się nie boi lecz ja widzę w jej gestach nutkę strachu. Odgarnia nerwowo włosy z szyi tak by nie odciski wały się o jej ubranie i siedzenie lecz tak by zasłaniały ja i maskowały. Co mam zrobić z nadchodzącą godziną co z nią zrobić by być usatysfakcjonowanym swym wyborem i pełnym spełnienia? I co w ogóle mam robić? Położyć się spać do szarego zimnego łoża, które nawet nie pachnie? Najgorsza jest szarość i świadomość braku parasola. Zaraz wychodzę.

Jestem teraz w jakimś miejscu pachnącym nikotyną, alkoholem i odorem nadmiaru zmieszanych ze sobą drogich i tanich perfum. To dobry pomysł by zamiast tracić kolejne chwile, ponieść się impresji i pójść tam gdzie się jeszcze nie było, bo tu mnie jeszcze nie było. Nie ma mnie nigdzie.
Jest tu całkiem przyjemnie. To jakaś droga spelunka, ale przecież mam kontrole nad swym życiem i wydatkami, więc nie powinienem mieć problemów. Jestem w nowym miejscu...Osamotniony, ale w dobrym ubraniu, ubrany dobrze. Przynajmniej mi się tak zdaję.

Siedzę przy barze. Jest mi zimno. W środku. Co mam zrobić z tym zimnem. Biały Rusek? Wypiłam już jednego. Jedną wódkę. To nie kobieco pić wódkę ale ja lubię wódkę. Ubrałam się nieodpowiednio do pogody i jest mi zimno. Miałam ciężki dzień. W pracy nudy. Czuje się w środku pusta i zimna. Nie umiem wyrazić tego co czuje. Może na tyle jestem prymitywna, że nie umiem czuć jak inni? Koleżanki pozajmowane swymi domami zostawiły mnie samą i bez towarzystwa. Upijam się ze smutku ale i by ukarać samą siebie za błędy popełnione w przeszłości. Pije za błędy by wreszcie przestały mi się pokazywać. Drapią mnie na co dzień i nie dają żyć. Widzę je na co dzień z samego rana gdy tylko otworze oczy i przypomnę sobie że jestem, jeszcze jestem tym kim jestem i kim nigdy nie chciałam być. Trzeba było wybrać lepszą prace. Trzeba było szukać sobie męża gdy miałam ku temu okazje. Trzeba było. Zdania te atakują mnie nawet gdy siadam samotnie do śniadania i kawy.
Mówiąc te słowa w głębi swego ducha patrzyła równocześnie na spód kieliszka. Lubiła ten widok gdy kieliszek świeci się światłem baru i światłem jej oczu. Dziwiła się ilekroć świetliste refleksy oślepiały ją. Miała smutną i przemęczoną twarz, która wyrażała wiele, o wiele za dużo jak na ten wiek i to miejsce. Tak, to miejsce było dla młodych szczęśliwych ludzi i tak się jawiło wszystkim jego uczestnikom, jednak gdy ktoś przechodząc przypadkowo zajrzał w to miejsce, mógł spojrzeć na nie prostym, jaśniejszym i trzeźwiejszym wzrokiem obdartym ze złudzeń. Gdy już człek taki się trafił, obraz jaki widział w pierwszej kolejności, nie był ani tak piękny ani młody jak chcieli by jego właściciele. Był nudny, ale wiało od niego samotnością i pustką. Grupa bawiących się młodych ludzi, sprawiała wrażenie szczęśliwych lecz to był tylko pozór. Gdy spojrzało się na odseparowaną z tłumu jednostkę, widziało się jak płonie nadziejami i urazą do czegoś lub kogoś. Właśnie tacy ludzie przychodzili tu by się pobawić i pośmiać? chcieli zapomnieć i żyć. Lecz jak mogą żyć skoro ich bycie jest niezdrowe?
Tylko ludzie nas wyzwalają lecz trudno ich znaleźć, często znajdujemy zamiast nich tylko pokraczne kukły będące mizernym cieniem naszych oczekiwań. To właśnie zobaczyć mógł ten obcy człowiek, będący nowym gościem „Piasku”. Wracając do Amelii bo tak miała na imię stara bywalczyni barów, trzeba przyznać, że miała ona w sobie wiele tajemniczego uroku który nadawał jej brzmienie zagadki większej jeszcze niż, ta która kryje się pod pojęciem kobiety. Miała dobre szczere i oddane oczy, lecz mocno zmęczone i dziwne smutne. Jedynie brwi zdawały nam raport o niegdysiejszej świetności urody ich właścicielki. Piwne i jasne oczy. Średnie włosy o kolorze dojrzałego zboża. Okrągła sylwetka zdradzająca jakąś chorobę albo gusta kulinarne skłaniające się ku słodyczą i mięsom wszelkiego rodzaju. Mimo lekkiego nadmiaru tkanki tłuszczowej była atrakcyjną kobietą. Amelią nazwaną przez rodziców a nazwaną Milką przez koleżanki najpierw z podwórkowego placu , potem z akademika a potem z pracy której nie lubiła.
Zamówiła kolejną kolejkę czystej chodź miała słabą głowę, jak na dziewczynę z jej okolicy. Lubiła alkohol i było widać że umie go umiejętnie pić, mimo tej słabej głowy. Trzymała kieliszek tak jak byłby martwy i bez czucia. Niektóre kobiety uwielbiające szum miejskich barów, trzymały swe kieliszki i szklanki jak by były to przedmioty żywe i doskonale odczuwające swoje bycie. Na widok takich kobiet aż dziw brał, zwarzywszy na ich uśmiechnięte miny i na pozór zdrowy psychicznie wyraz twarzy, miało się wrażenie że ich obchodzenie się z martwym przedmiotem jest nienaturalne, a wręcz chore i godne zdziwienia. Trzeba jednak znać kontekst takich sytuacji, które z pewnością miały miejsce wiele razy w historii tego cuchnącego miasta. Kontekst jest w życiu najważniejszy, zresztą jak wiele innych rzeczy, które są w naszym życiu tymi „najważniejszymi”.
By zaobserwować, to dziwne zjawisko jakim niewątpliwie była, młoda kobieta bawiąca się szklanką czy pustym kieliszkiem, jak żywym przedmiotem potrzeba było dwóch czynników determinujących owe dziwne zdarzenie. Pierwszym była obecność naprzeciw kobiety mężczyzny, najlepiej przystojnego bowiem życie wlane przez kobietę w przedmiot ten było wprost proporcjonalne do urody owego kawalera par exellance, oraz ilość przelanego, nawet przez te kieliszki, alkoholu w usta ożywiającego boga jakim się stawała owa kobietka. Jej uśmiech musiał być umizgliwy i kokieteryjny, czego łatwo się domyśleć znając kontekst. Mężczyzna tez się uśmiechał, lecz chyba po to by nie zepsuć sytuacji skwaszoną miną.
Amelia wypiła kolejny kieliszek wódki zdrowo, jednym chałstem bez bawienia się kieliszkiem, z resztą nie było do kogo się nim bawić. Muzyka wydawała jej się być obojętna i zdawało się, że w ogóle nie słyszy tych wisielczych Jazzowych nut w takt których podrygiwała bezszelestnie reszta sali. Tylko barman, wydawał się być w pełni zdrowym człowiekiem, bez kłopotów osobistych w których nawiasie można zapisać wszystko. Był lekko uśmiechnięty. Był jeszcze uśmiechnięty, bo dopiero zaczął prace po koledze, który poszedł do domu bez uśmiechu- on też tak skończy lecz jeszcze o tym nie wie albo po prostu odsuwa od siebie tą nieciekawą myśl i perspektywę. Miał jednak po co wracać do domu, w przeciwieństwie do samotnej części sali- heterogenicznego tłumu.

Dobrze że muzyka jest cicho- pomyślała. Nie lubię gdy muzyka jest zbyt głośno, a ni za cicho, ale już i tak wole jak jest za cicho, niż za głośno. Nudno tu i wpadam powoli w pijacką depresje. Nie chce mi się iść do stolika, ani do domu, zresztą i tu i tu czuje się tak samo. Wchodzę na chwile by po chwili wyjść na chwilę.

Płaszcz zostawiłem w szatni z napisem „Za pozostawione w szatni rzeczy szatniarz nie odpowiada”, pomyślałem, że to dobry dowcip i wszedłem do środka. Na głównej Sali widziałem tylko tańczących młodych ludzi. Jedynie pojedyncze spojrzenia dawały mi znać że, zostałem jednak zauważony. Mimo pełnej Sali, miałem wrażenie, że sala jest jednak pusta. Przyjemna atmosfera zdradzała jednak pewne mankamenty. Pod welonem dobrej zabawy i uśmiechniętych ludzi widziałem, czułem jakieś skrzypienie. Czułem ich i coś jeszcze, ale sam nie wiedziałem co, wiedziałem tylko, że jest to raczej złe i co gorsza obojętne. Nowe miejsce, nowi ludzie i w ogóle coś nowego- to dobrze, nowe jest często lepsze choć czasem jest jeszcze gorsze ale tego nie widzimy.
Przeszedłem przez polowe sali do baru okrężną drogą, tak by nie naruszać delikatnej homeostazy tancerzy, którą wyczułem, zresztą chyba trudno było by jej nie wyczuć. Akurat leciał jakiś jazzowy kawałek i wszyscy byli do siebie przytuleni, właściwie lepili się do siebie jak muchy. Nie lubię tego widoku bo przypomina mi Annabelle. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie miałem okazji zatańczyć z nią ani razu tak na serio w klubie, szkoda, wielka szkoda...Żałuje tego tak samo jak i wielu innych rzeczy. Wiem że żal za błędami jest bezskuteczny, bo przecież nie zmieni przeszłości, ale trudno to wyperswadować naszemu sercu. Małe igiełki przeszywały moją osobę i osierdzie, gdy katem oka musiałem dostrzegać zlepione w miłosnym uścisku pary nieznajomych ludzi. „Karma”- pomyślałem i czym prędzej skierowałem swój wzrok ku lepszym, barowym horyzontom zapomnienia. Nie byłem sam, osamotniony w swej samotności; przy stolikach siedziały pojedyncze osoby i rozglądały się po swych stolikach w poszukiwaniu czegoś, a może nawet kogoś, kto to wie? Niektórzy, dzielniejsi, rozglądali się po Sali, swym prostackim wzrokiem omiatając przechodniów chłodnym spojrzeniem, jednak nie na tyle chłodnym by ich zniechęcić, ale raczej by nie urazić i zostawić sobie furtkę, która w razie potrzeby można otworzyć. Przy barze siedziały jeszcze trzy osoby, ale od jednej śmierdziało wystarczająco alkoholem by stwierdzić, że nie nadają się do ewentualnej konwersacji, druga swym nerwowym rozglądaniem się wokół siebie wykluczyła się sama z również ewentualnej roli towarzysza wieczornej odysei, dopiero trzecia stwarzała wrażenie w miarę normalnej, o tyle o ile to słowo w ogóle ma jakiś sens.
Była to kobieta lekko puszysta, ale tylko lekko, dla niektórych była normalnej i zdrowej sylwetki, tak ja ją widziałem. Miała z tyłu przynajmniej, kręcone u dołu włosy w kolorze jasno brązowym lub ciemno żółtym, letnim i słonecznym.
„Lubię takie włosy- pomyślałem- muszą być przyjemne w dotyku.” Miejsca przy owej kobietce były wolne, więc rozbudzony jaką wewnętrzną ciekawością zająłem przy niej wolne miejsce, ale tak by jeśli mnie spostrzeże uznała to, za czysty przypadek i nic więcej. Usiadłem więc z lekka i przypadkowo. Zauważyła mnie, jeżeli w ogóle, kącikiem oczu. Starałem się na nią nie patrzeć, by uchować jeszcze trochę słodkiej ciekawości w umyśle.
-Co podać? Zapytał uśmiechniętym głosem nieciekawy kelner. Może Martini Rosso? Odrzekłem bez zastanowienia i instynktownie z przyzwyczajenia.
-Robi się.-Odrzekł i oddalił się w lewą stronę. Był ubrany w tradycyjny kelnerski fartuch, którego widok bardzo lubię. Miła lada- pomyślałem; lubię takie przeszklone. Pod nią jakieś azjatyckie chyba wzorki i niewidoczne podświetlenie, nadające tymże wzorkom jakiegoś usypiającego i nowobogackiego uroku. Nade mną kieliszki od win, koniaku, Martini i od jeszcze innych alkoholi, których nazw nie znam albo zapomniałem.
-Proszę. Przede mną wyrosło nowe pachnące Martini.
-Dziękuje. Bez zbędnej wymiany słów a co gorsza kontaktu wzrokowego.

Szedł w moją stronę. Ciekawe czy się przysiadzie? Chyba tak. Rozgląda się, to nie dobrze. Gdy się rozglądają, to może znaczyć, że szukają lepszego miejsca, a to znaczy, że mnie pewnie zauważył i wcale nie jest, tym faktem zbytnio zadowolony. Niedobrze. A może po prostu mam paranoje? To się zdarza dosyć często. Stalin był paranoikiem zdaj się. Znam jeszcze wiele osób które są, były lub będą paranoikami. Czy i ja jestem albo nim będę? Wariuje chyba już od tego alkoholu. Znowu się zapiłam albo co. Nie, idzie jednak wprost na mnie widzę go ledwo, jak przez mglę, kącikiem oczu, oka. Normalny i przeciętny ale jednak mi się podoba. O fajnie przysiadł się, ale najpierw to się patrzył na tego pijaka i psychola po lewej. Zdecydował dobrze.
-Powoli zaczynam z nią zawiązywać kontakt wzrokowy. Właściwie to ona rozpoczyna ta grę. Widzę, że się wierci i lekko patrzy na mnie.

-Żeby go tylko nie spłoszyć. Widzi pewnie, że się cała spociłam a przy moim brzuszysku to nie trudno. Pierwsza zasada kobiety: nie dawać mężczyźnie powodów do myślenia że mu na nim zależy.

-Żelazna reguła mężczyzny i podrywacza, zarazem, nie dać kobiecie tej słodkiej, pachnącej niewolnictwem świadomości, że ci na niej zależy. Ale jak zagadać, to zawsze mężczyzna musi pokazać, że mu jakoś na tym kontakcie zależy i tak. W przypadek nie uwierzy, kobiety nie są głupie. Musze, musimy zawrzeć jakieś tajemne przymierze, cichą umowę, która zapewni nam obustronnie, że nam nie zależy, wtedy będziemy mogli rozpocząć, na z góry ustalonych warunkach, konwencją. Na równych warunkach...

-Musimy najwyraźniej jakiś pakt co do tego zawrzeć, że my się nie angażujemy, i że nam nie zależy by rozpocząć. Takie jakieś suche i ciche porozumienie i umowę. Oj, pocę się coraz bardziej i będę nie atrakcyjna, zresztą jak bym teraz niby była. Nie no, w sumie to jestem.

-A więc dobrze. Zwarliśmy. Ona pokazuje, że jej nie zależy więc możemy zacząć...
-Piękną mamy dzisiejszej pory roku pogodę.- Mówię to tak, mimo wszystko z uśmiechem i czekam z cholernie ukrytą wewnątrz mnie, ciekawością i wstydem. Czekam na jakąś odpowiedz.
-Tak, cały dzień pada i leje. Jak z cebra. Dobrze, że mam parasol. Pan ma?- Mówię to ja. Z niecierpliwością czekam na odpowiedz jednak mimo wszystko jestem szczęśliwa, że się przełamał, i że my się przełamaliśmy i, że jesteśmy dzielni. Teraz może być ciekawie.
-Tak mam, ale w sumie, to mi kurtka starcza. Nie lubię zbytnio parasoli, bo się dziadostwa ciągle psują i w ogóle. A deszcz, to ja lubię, wole więc mi nie przeszkadza zbytnio.- W tej samej chwili w, której wypowiadam te słowa myślę o milionach rzeczy, kwestii. Gotują się we mnie tysiące emocji i wrażeń, czuje się zmieszany ale wyraźny.
-Ja nie lubię zbytnio deszczu, bo mnie przygnębia i nudzi dla tego mam parasolkę.
-Myślałem, że po to by nie zmoknąć?- Dodaje delikatnie, ale przede wszystkim dowcipnie. Uśmiecham się i czekam z niecierpliwością na reakcje. Mam nadzieje, że się od jednego dowcipu, żartu pierwszego nie obrazi.
-Nie no w sumie to po to go nosze, mam no ale trzeba jakoś tą jego bycie wytłumaczyć, rozumie pan.- Dowcipny czy tylko udaje? Jestem podejrzliwa, znałam już wystarczająco dużo facetów by im nie ufać; im i ich urokowi.
-Widzę, że ma pani pusty kieliszek, co pani pije?
-Lubię czystą ale też piłam dzisiaj Białego Rosjanina. Ale jeśli chce mi pan postawić to może dla odmian to co pan pije, a co pan pije. – Blefuje i staram nie tracić równowagi i władzy nad chwilą.
-Ja pije Martini, ale nie wiem czy pani lubi?
-Tak lubię, z chęcią dla odmiany coś lekkiego wypije.
Odwracam się z lekka w lewą stronę i proszę kelnera lekkim acz stanowczym, męskim głosem o to Martini, by je podał by. Widzę, że jakoś mniejszy ma uśmiech, ciekawe dla czego? Nie łudzę się, że to z mojego, a teraz już, naszego powodu, ciekawe...Po minucie przychodzi i serwuje jej ten napój z lekkim uśmiechem.
Wymieniam po chwili moje imię tak mimo chodem, przy okazji.
-A ja Amelia, ale wszystkie koleżanki i znajomi nazywają mnie Milką,ale nie znoszę jak ktoś mówi mi Melu.
-Ładne imię i takie niecodzienne. Właściwie pierwszy raz spotykam kobietę, osobę z takim imieniem. Naprawdę bardzo ładne. Staram się nie wydać jej uniżonym podrywaczem, bo to raczej mi nie pomoże. Staram się nie używać, za wszelką cenę słowa „piękne”, bo od razu pomyśli, że mi na niej zależy i jestem zgubiony.
-Może podejdziemy do stolika, bo tak przy barze to nudno i nie przyjemnie się rozmawia? Boje się napomknąć o czymś jeszcze, by nie urazić jej słowem czy gestem. Boje się jednak, że w moim zachowaniu dostrzeże coś nudnego i śmierdzącego. Boje się.
-Dziękuje za komplement- uśmiecham się- tak możemy usiąść. Dzisiaj już, na nikogo nie czekam. Pokazuje tym trikiem, żeby nie myślał sobie przypadkiem, że jestem zawsze sama. Widzę, że jest w nim coś dziwnego, a jego na pozór wyluzowany styl skrywa jakiś sekret. On tu nie pasuje tak samo jak i ja, może przez to pasujemy do siebie nawzajem? Kto wie kto wie...
Wstaliśmy razem i poszliśmy usiąść tam gdzie rosną ławki.
-Kim pan jest, co pan robi?
-Trwam...Co robię? No cóż, staram się być artystą ale chyba mi nie idzie.
-Dlaczego?
-A tak, po prostu. Często nawet na najprostsze pytania nie umiemy znaleźć odpowiedzi w naszych czynach. Jesteśmy dziwną rasą.
-Artyści?
-Też. A co pani robi, kim jest?
-Jestem, palcuje w firmie gdzie jestem anonimowym numerem i nikim więcej. Próbuje być dla siebie, lecz to trudne. Jestem bardziej dla kogoś, i to jest mój problem.
-Chyba łatwo jest się zatracić, ale to że pani to dostrzega, ten fakt już panią ratuję.
-Pozytywna myśl, lecz zdanie sobie sprawy z tego, że się nie lubi swej pracy nie czyni cię jeszcze wolnym.
-Nie ale zdaje mi się jest to pozytywny fakt.
-Jestem pełna pozytywnych faktów, które nic nie znaczą. Czy pozytywne fakty, które nic nie są jeszcze pozytywne czy są już tylko kpiną?
Siedzieliśmy tak chwile w stagnacji, bo nie wiedziałem czy drążenie tematu pracy to najlepszy pomysł. Tym razem staraliśmy się unikać własnego wzroku, jak tylko jest to możliwe. Chwila zamyślenia trwała dość długo. Dobrze, że melodia zmieniła się na taką, którą znam i lubię. Ona chyba coś ukrywa. A może tylko jest smutna. Ludzie smutni, wydają się bardziej skomplikowani od ludzi wesołych, lecz często są od nich jeszcze bardziej trywialni i prostolinijni. Ludzie są prości, lecz nasze umysły są jeszcze prostsze dlatego mamy często problem ze zrozumieniem ich. Kierują nami proste uczucia i słabość. To my staramy się pokazać jako bardzo skomplikowani co nam zresztą często wychodzi.
-Czasem czuje zimno i pustkę.
-Chyba każdy tak ma. Muszę jakoś ratować tą znajomość. Znajomość , która rodzi się w smutku może przetrwać dużo czasu, ale często sprawia mało radości. Gdy znamy jakąś osobę tylko w smutku, to ten fakt konstytuuje dalsze nasze relacje, a ja nie chce relacji w smutku.
-Porozmawiajmy o czymś pogodniejszym może. Co pani lubi robić ?
-Możemy przejść sobie na ty.
-O.K
Rozmawiali jeszcze godzinę. Ich słowa były próbą nie ingerencji w obce życia, lecz próbą wytłumaczenia ich własnym życiem. Czasem mówili o rzeczach smutnych, by po chwili przejść do rzeczy raczej pozytywnych. Ich twarze zdradzały emocje. Niektóre były proste i nieskomplikowane, a niektórych głębia straszyła ich właścicieli. Starali się poszerzyć horyzonty swej wiedzy o drugiej osobie tak mocno, jak to tylko możliwe i na tyle ile pozwalała dana osoba. Melia starała się kryć z samą sobą, przed nim za pomocą trywialnych i starych sposobów, które kobiety przekazują sobie w genach, a on starał się skrywać z górą lodową pod taflą wody milczenia.
-Oj, robi się późno a ja mieszkam daleko. Nie mam samochodu, a wiesz jak te autobusy chodzą.
-Mogę cie odprowadzić, mam sporo czasu.
-No to chodź.
Wzięli swoje ubrania z szatni z napisem „Za pozostawione w szatni ubrania szatniarz nie dopowiada” i poszli w stronę najbliższego przystanku autobusowego. On cieszył się z tego że opuszcza to miejsce, które wydzielało dziwna poświatę nieokreśloności- ani dobre ani złe ale bardziej złe, zdawał się myśleć o nim ale sam tego nie wiedział. Ona była szczęśliwa, że wychodzi z tego klubu nie sama, lecz w towarzystwie żywego człowiek, a nie jej koleżanek, będącym jej odbiciem. Trzeba bowiem uważać z kim się przebywa...Zwierciadło przed zwierciadłem co odbija marność.

Padało cały czas. Powietrze pachniało tym zapachem, którego nazwy zapomniałem. Było zimno. Wszędzie zimno. Nie czekaliśmy długo na autobus. Był prawie pusty. Było w nim parę postaci , którym bliżej było do rangi bezosobowych cieni niż pełnoprawnych ludzi. Szare ulice, szarzy ludzie, szare miasto moloch. Bezpłciowa i bezosobowa bestia, kryjąca się za każdym skrzyżowaniem. Jechaliśmy tak rozmawiając, a przynajmniej takie miałem wrażenie. Może tylko mi się zdawało i tak naprawdę milczeliśmy? Czułem przecież, że moje usta mówią lecz czułem także że milczę cały czas. Jaka była prawda? Pewnie mówiłem tylko to co, nie jest mną a milczałem sobą. Pewnie tak było. Za autobusową szybą, widziałem tylko ten sam deszcz i jego błahe i tłuste krople, spoczywające na powierzchni lustra brudnej szyby. Nie potrzebujemy innych ludzi, potrzebujemy luster.
Widziałam, że rozmowa klei się lecz jej treść...Czułam kontakt lecz, czułam jakąś pustkę. Ciekawe czy on też to czuje. Czemu ja nic nie czuje. Czemu nie czuje tego co ty czujesz? Czemu milczysz i nic do mnie nie mówisz? Nawet kiedy słyszę, twoje słowa nie słyszę słów lecz puste dźwięki. Za oknem pada deszcz. Zbiór brudnych kropel. Są martwe i przejrzyste. Są tłuste i obojętne jak nasze słowa. Te tłuste krople mięsistych słów...

Mówili tak i szeptali, myśleli i jechali przed siebie, do celu. Dobrze że mieli jakiś cel. Bez niego trudno wziąć się w garść i jechać dalej. Przed siebie...
-Jesteśmy na miejscu.
-No to wysiadamy. Odprowadzę cie do samych drzwi wejściowych.
-Dziękuje ale nie musisz, nie chce ci sprawiać kłopotu.
-To żaden kłopot.
Szara i nędzna dzielnica z byle jaką nazwą stworzoną wieki temu, zdewaluowała się jak wszystko w tym przegniłym mieście. Puste lub przeludnione domy, miały gdzieś dialektykę Marksa i Hegla. Same ustalały swoją pozycje. Wszystkie domy Ida do góry, albo do dołu- to jest jedyna dialektyka. Obdrapane ulice nie pamiętały już swej świetności, jeśli w ogóle ową kiedykolwiek miały. Post peerelowska partanina albo co. Szli po wyludnionym chodniku w wyludnionym mieście. W taka pogodę wszyscy siedzieli, w swych komnatach jak ofiary czekające na wykonanie wyroku; ze zniecierpliwieniem. Szli w milczeniu choć i tak było głośno. Po drodze mijali przecież wiele deszczowych kropel. A jednak w ich duchu zagościła kapka radości spowodowana obecnością tej drugiej osoby.
-To ten dom.
Weszli razem do ciemnego wnętrza jakiejś rudery pomazanej chyba ze wszystkich stron graffiti, dwóch zwalczających się frakcji drużyn piłkarskich. To śmieszne. Te dwie drużyny, ich przekonania bijatyki, kłopoty, ustawki i łzy dumy ze swojego zwycięstwa nad przeciwnikiem. Jakie to śmieszne. Nie rozumiecie się pewnie, z czego się śmieje, prawda, no cóż...Ich przekonania można przeciwstawić wszystkiemu, ich idee również. Ich małość napawa mnie współczuciem. Ci ludzie byli gotowi umierać, za cos tak błahego jak piłka nożna- to absurd lecz w sumie, cóż nim nie jest. Kiedyś, usłyszałem zdanie starego człowieka do młodego wnuka: „Nie śmiej się z ludzi chorych psychicznie bo być może oni są bardziej normalni od nas.” ,genialna myśl. Może nie powinienem się z nich śmiać może oni są bardziej normalni niż ja, i mądrzejsi co gorsze? Skoro bowiem całe nasze życie jest absurdem, to czy ich piłkarskie sympatie nie są, czymś zrozumiałym? Po prostu pragną nadąć swemu byciu sens, co jest w pełni zrozumiałe. Umrzeć za idee takie czy inne, jest i tak absurdem. Tylu już poległo na polu chwały bezsensownej śmierci, niebo jest im potrzebne by usprawiedliwić siebie i swoje czyny.
A więc jak już mówiłem, weszli do klatki schodowej; brudnej i odrapanej śmierdzącej alkoholem i...Wszędzie walały się ulotki, a na starej tablicy lokatorskiej unosiły się stare pożółkłe kartki z nazwiskami i imionami. To smutne- pomyślał i czym prędzej odrzucił wzrok od tego mini świata. Stara szyba zasłaniająca tablice, była oczywiście brudna i poklejona guma oraz naklejkami przez małe dzieci. Ciekawe czemu rama była szara? Może to jakiś cyniczny zbieg okoliczności albo żart dozorcy którego nigdy nie było widać?
-Chodź ze mną na piętro.
-Tu nie ma windy?
-Nie nie ma nie potrzebna w sumie. Tu już nie wiele osób mieszka. Chodź.- Pociągnęła go swym głosem i niewerbalna komunikacja na górę.
-Które piętro?
-Drugie.
Po chwili:
-Jesteśmy na miejscu...Wejdziesz? Ogrzejesz się chwile, bo cały przemokłeś i w ogóle.
-To dobry pomysł.- Pomyślał i oboje weszli razem do jej mieszkania, znajdującego się za starymi i obdrapanych przez dzieci drzwiami. Z jej drzwi wiał napis „kupa” wydrapany jakimś nożem czy czymś ostrym, przez dzieci dawno temu. Nawet ta obelga zionęła pustką i smutkiem, przynajmniej dla niego. Był to napis którego treść, pachniała już starością. Weszli do środka.
Wszedł jako drugi i ujrzał przez chwile pustkę i ciemność, dokładnie ciemny przedpokój. Kliknięcie i już znajdowali się w ciepłym świetle jarzeniówki. Zapach mieszkania mimo strachu naszego wędrowca był, znośny a nawet przyjemny. Kobiety maja dobry gust, widocznie.
-Wejdź i rozgość się. Czego się napijesz? Rozbierz się bo przemokniesz, ja już jestem cała mokra. Ten cholerny deszcz...
-Lubię deszcz. Jego odpowiedź zbiła ją z tropu, co nie zdarza się tak często. Wystarczy herbata.
-A więc herbata, rozgość się, a ja idę do kuchni.
Wnętrze było małe i ciasne, widać było że Amelia zwana przez koleżanki i znajomych Melią, nie posiadała zbyt wiele funduszy. Ładna szafa na ładne ciuchy. Brązowa. Parę plakatów Doors’ów i Grechuty- ciekawe połączenie, kanapa, kanapka markowa czy co, taka ładna o kolorze którego nazwy nie znam. Ściany też ładne, łososiowe. Na półce parę książek, nudne i trywialne tytuły, na myśl których bierze obrzydzenie, ckliwe romanse i parę kryminałów. No cóż, każdy ma prawo do takiej literatury na jaką zasługuje- pomyślał.
-Twoja herbata. Wyłoniła się nagle z kuchni.
-Ładne mieszkanie, podoba mi się.
-Gratuluje, tylko tobie podoba się to mieszkanie, ja go nie lubię zbytnio. Mieszkam w nim i staram się je urządzić tak, by w miarę przyjemnie się w nim...Przebywało. Ja tu nie mieszkam lecz przebywam tymczasowo.
-Jak my wszyscy, tymczasowo. Szukamy swego domu, by móc wreszcie w nim zamieszkać i czuć się właśnie jak w domu, a nie jak w miejscu do pracy czy do...Sam nie wiem. Może raczej nie umiem tego wyrazić.
-Będzie dobrze.
-Musi tak być. Nastała kolejna chwila ciszy, której nie zmąciły nawet niedawno użyte słowa. Może nadużywali ich, by zapełnić nimi swą pustkę a może tylko by wydać się, sobie lepszymi. Każdy przecież pragnie być lepszy, nawet chociaż tylko w oczach drugiej osoby.
Puścili muzykę, by wprowadzić się w lepszy nastrój i zabić to gorszącą wszystkich, cisze. Cisza jest zabójcą. Mówi się, że to słowa zabijają, ale często bywa wręcz odwrotnie. Kiedy zostaje cisza rodzi się pustka i nicość. Zostają obdarte z emocji puste ciała obdarzone jedynie żalem i współczuciem, które rodzi widok drugiej osoby, przeżywającej w tej minucie to co my. Tkwimy w słowach, lecz one nas tylko mamią nierealnym obrazem szczęśliwych wysp. Cisza jednak nie daje nam zbawienia. Jesteśmy dziwną rasą; my pogrążeni we śnie , którzy zewsząd otoczeni przez skały natrafić w naszym pijanym wzroku, możemy jedynie na bul niezrozumienia. Cisza to prawda o której wolimy zapomnieć.
Odwrócił się w stronę okna i spojrzał przez nie. Widział przez nie starca z laską i nowy samochód, stary dom i małe dziecko, z neonów na przeciwka świeciło słońce lecz nie takie jakie widział na co dzień, było ono bowiem brudno żółte a miejscami różowe. Neony układały się w jakiś symbol albo wyraz, lecz jego oczy przestały już wędrować i szukać, przynajmniej na pewien czas. Odwrócił się...

Moje serce boli, ale nie ma w tym nic romantycznego bo boli mnie biologicznie a nie metafizycznie. Leżymy w łóżku. Jest odwrócona i śpi. Jej nagie plecy oświetlają ciemną noc wokół nas. Co chwile, widzę jak mruczy i przeciąga się, mimo wolnie w swym śnie. Jesteśmy poza sobą. Patrzę się na nią analitycznie i bez emocji. Jest ładna. Dobrze, że nie muszę patrzeć na jej twarz. Wiem, że to brzmi niekulturalnie, ale unikam twarzy, nie wiem w sumie dla czego tak mam ale mam. Może boję się czegoś, a może nie chce wiedzieć, widzieć, podejrzewać, czegoś, sam nie wiem z czego. Padający deszcz najwyraźniej świeci, bo widzę jego odbicie na gładkiej powierzchni świata szafy. Oczywiście światło było o zielonkawym zabarwieniu.

Jest rano. Widzę jak jego twarz wykrzywiona w sennym grymasie, zaczyna się budzić. Było nam cudownie i mam nadzieje, że na tym się nie zakończy. Może to ten, on.
Powolna stagnacja przeradzała się w marazm i brak perspektyw, jednak to im nie przeszkadzało wprowadzić się ponownie w dobry humor. Zjedli razem śniadanie, w łóżku.
-Do zobaczenia. Powiedział wychodząc. Pocałowali się przedtem czule. Woleli nie rozmawiać o tym co wydarzyło się, zeszłego dnia wydającego się dziwnym wspomnieniem, bez większego znaczenia. Chwile w barze zlewały się w szarości ich dni. Dziś, rano dzielnica Ameli, wydawała się, mu nie tak mroczna i szara jak wczoraj; jawiła mu się teraz jako wstrętna składania cegieł pozbawionych formy. Mimo wszystko był w dobrym humorze. Mimo wszystko...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @egzegetaNie ma sprawy Wiktorze. Wiktorze, czy z tego tomiku wierszy zakosztujemy kunsztu pisarskiego Twoich dzieł? 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Rozdział dziewiąty      Minęły wieki. Grunwaldzkim zwycięstwem i przejęciem ziem, wcześniej odebranych Rzeczypospolitej przez Zakon Krzyżacki, Władysław Jagiełło zapewnił sobie negocjacyjną przewagę w rozmowach ze szlachtą, dążącą - co z drugiej strony zrozumiałe - do uzyskania jak największego, najlepiej maksymalnego - wpływu na króla, a tym samym na podejmowane przez niego decyzje. Zapewnił ową przewagę także swoim potomkom, w wyniku czego pod koniec szesnastego stulecia Rzeczpospolita Siedmiorga Narodów: Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Czechów, Słowaków, Węgrów oraz Rusinów sięgała tyleż daleko na południe, ileż na wschód, a swoimi wpływami politycznymi jeszcze dalej, aż ku Adriatykowi. Który to stan rzeczy z jej sąsiadów nie odpowiadał jedynie Germanom od zachodu, zmuszanym do posłuszeństwa przez księcia elektora Jaksę III, zasiadającego na tronie w Kopanicy. Południowym Słowianom sytuacja ta odpowiadała również, polscy bowiem królowie zapewniali im i prowadzonemu przez nich handlowi bezpieczeństwo od Turków. Chociaż konflikt z ostatnio wymienionymi był przewidywany, to jednak obecny sułtan, chociaż bardzo wojowniczy, nie zdobył się - jak dotąd - na naruszenie w jakikolwiek sposób władztwa i interesów Rzeczypospolitej. Co prawda, rzeszowi książęta czynili zakulisowe zabiegi, aby osłabić intrygami spoistość słowiańskiego imperium poprzez próbowanie podkreślania różnic kulturowych i budzenie  narodowych skłonności do samostanowienia, ale namiestnicy poszczególnych krain rozległego państwa nie dawali się zwieść. Przez co od czasu do czasu podnosił się krzyk, gdy po należytym przypieczeniu - lub tylko po odpowiednio długotrwałym poście w mało wygodnych lochach jednego z zamków - ten bądź tamten imć intrygant, spiskowiec albo szpieg dawał gardła pod toporem czy mieczem mistrza katowskiego rzemiosła.     Również początek wieku siedemnastego nie przyniósł jakiekolwiek zmiany na gorsze. Wielonarodowa monarchia oświecona, w której rozwój nauk społecznych służył utrzymywaniu obywatelskiej - nie tylko u braci szlacheckiej, ale także u mieszczan i chłopów - świadomości, kolejne już stulecie okazywała się odporna na zaodrzańskie wysiłki podejmowane w celu zmiany istniejącego porządku. W międzyczasie księcia Jaksę III zastąpił na tronie jego syn, Jaksa IV, pod którego rządami Rzeczpospolita przesunęła swoje wpływy dalej na zachód i na północ, ku Danii i ku Szwecji, zaczynając zamykać Bałtyk w politycznych objęciach, co jeszcze bardziej nie w smak było wspomnianym już książętom.     - Niedługo - sarkali - ten kraj będzie ośmiorga narodów, gdy Jaksa ożeni się z jedną z naszych księżniczek lub gdy nakaże mu to ich królik - umniejszali w zawistnych rozmowach majestat władcy, któremu w gruncie rzeczy podlegali. I którego wolę znosić musieli.     Toteż i znosili. Sarkając do czasu, gdy zniecierpliwiony Jaksa IV wziął przykład - rzecz jasna za cichym królewskim przyzwoleniem - przykład z Vlada Palownika, o którego postępowaniu z wrogami wyczytał niedawno z jednej z historycznych ksiąg... Cdn.      Voorhout, 24. Listopada 2024 
    • @Katie , ciekawie jest poczytać o tego typu uczuciach. A czy myślałaś o tym, żeby zrobić krótsze wersy? A może właśnie takie długie wersy spełniają jakąś funkcję w tym wierszu... .
    • Zostały nam sny Zostały nam łzy   Z poprzednich wcieleń   A prawda okazała się kłamstwem Zapisanym w pamiętniku   Tam głęboko gdzieś na strychu
    • Dziewczynie stojącej w szarych spodniach przy telefonie spadł przy rozmowie ze stopy... więzienny drewniak. Stuk było słychać sto kilometrów dalej.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...