Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

"Kilka małych słów"


Yokai

Rekomendowane odpowiedzi

Te wszystkie ciche drogi, po których można swobodnie i niespiesznie przemykać tak w dzień jak i w nocy. Zwłaszcza w nocy, gdy ulice są niemal puste, gdy spotyka się gdzieś na poboczu, rzadko, ale jednak, samotne, pijane postacie, patrzące w światła nadjeżdżającego pojazdu jakoś dziwnie. Mija się je lekko, coś zaklnie pod nosem, rusza dalej i potem, już po chwili, nie ogląda się za siebie i zapomina o tym pijanym, o jego spojrzeniu i o tym wszystkim, co tak naprawdę nas nie obchodzi.
Nocne, drewniane, ukryte między drzewami, niskie domy, pękate kominy, chwiejące się i ledwo stojące szopy, stajnie, komórki. Wyłaniają się w mdłym świetle reflektorów leniwie i jakby z ociąganiem, pociągają za sobą wyobraźnię, co może dziać się tam w środku, unoszą się lekko wśród nocnej, nisko zalegającej mgiełki. Graniczą tu i ówdzie z wąskimi, dziś zardzewiałymi, zaniedbanymi, wąskimi torami, po których lata temu musiały kursować pociągi, kolejki.
Zarośnięte drzewami polanki, na których kiedyś stały domy, domki, mieszkali ludzie. Wojna zniszczyła te domy, zniszczyła ludzi, Ukraińcy mordowali, co mogli, potem my mordowaliśmy, co było pod ręką. Można szukać usprawiedliwienia. Pewnie znalazłoby się nawet dość dużo celnych argumentów, że to przecież nie my pierwsi, że to nie nasza wina.
- Dobrze, że tu przyjechaliśmy – Powiedziałeś po kilku godzinach milczenia, gdy totalnie zatopiłem się w tym wszystkim, co mijaliśmy.
- Dlaczego dobrze? – Zapytałem.
- Po prostu. Dobrze i koniec. Chcesz głębszej filozofii?
Nie. Nie chciałem, więc zamknąłem się i skupiłem na ginięciu w krajobrazie, którego nie było widać.
Wiedziałem jednak, że ma rację. Obaj potrzebowaliśmy tej naszej małej ucieczki, tych naszych małych ucieczek, którym oddawaliśmy się, kiedy tylko mieliśmy na to czas, pieniądze, i kiedy byliśmy trzeźwi. Tym razem może to były okolice Rzeszowa, może Przemyśla czy innego zapomnianego miasta występującego jedynie na mapie prognozy pogody. Nie wiedzieliśmy. Jechaliśmy, piliśmy piwo i staraliśmy się nie myśleć.
Po drodze zatrzymałeś się nagle na jednym z niewielkich zajazdów, było już ciemno, po czym wysiadłeś z samochodu i wysikałeś na drzwi jakiegoś małego, drewnianego baru.
- Dlaczego to zrobiłeś? – Zapytałem.
- Nie wiem. Taki miałem kaprys, taka naszła mnie chwila. Zeszczałem się na te pieprzone drzwi, bo musiałem. Czasem wiesz, że musisz cos zrobić, mimo że dla kogoś to może być głupota.
Nie pytałem już więcej. Odlałem się pod drzewem, wsiedliśmy i pojechaliśmy.





Obudził mnie odgłos uderzającego o karoserię samochodu deszczu. Urwał mi się film, wiec nie bardzo kojarzyłem gdzie byliśmy. Spojrzałem na ciebie, ale jeszcze spałeś zwinięty na przednim siedzeniu. Dopiąłem kurtkę, podciągnąłem spodnie i dopiłem resztkę piwa, które przyprawiło mnie o nie lada mdłości. Z trudem, ale jednak udało mi się jakoś wygramolić. Rozejrzałem się po okolicy i dostrzegłem mały, wąski mostek zawieszony kilka metrów nad wodą. Ta płynęła wartko i była ciemno żółtego koloru.
Wyrzuciłem butelkę w stronę śmietnika obok, ale nie trafiłem.
- Jak zwykle- Pomyślałem.
Mostek bujał się jakby był pijany. Wszedłem na sam środek i rozejrzałem się po okolicy. Przypomniałem sobie ciebie i ucieszyłem się, że spisz i nie wiesz gdzie jestem. Ty, ten mostek, kilka metrów nad wodą, to nie wróżyło nic dobrego.
Patrzyłem na 300-400 metrowe małe góry, na ich małe szczyty, które w kilku miejscach pokrywały niskie przesuwające się chmury i podnosząca się wilgotna mgła, która wyglądała jakby przykleiła się do tych pagórków i stara się z całą swą mocą wyciągnąć je gdzieś dalej, w stronę nieba, albo piekła. Wszystko było ulotne, szybko zmieniało swoje położenie. Na linach oraz tuż nad wodą siedziały i latały młode jaskółki, moknąc w deszczu, kto wie, z jakich powodów. Szybowały, przykucały, potem znów zawisały w lekkim powietrzu tuż nad wodą, łapały owada i wracały na linę by moknąć dalej.
W końcu przestałem im się dziwić. Przecież ja też tu byłem. Ja również stałem w deszczu moknąc i marznąc, i bardzo zazdrościłem jaskółkom, że nie mogę latać. Ze nie mogę odlecieć gdzieś daleko.





Wróciłem do samochodu i postanowiłem cię obudzić. Nie bardzo wiedziałem, po co, ale miałem dość samotności. Byłem przemoczony, zziębnięty i cholernie głodny.
- Masz jakieś pieniądze? – Zapytałeś patrząc w całkiem inna stronę. Kiedyś bardzo mnie to denerwowało, że nie patrzysz w oczy. Ja robiłem dokładnie inaczej. Zawsze patrzę w oczy. Ty mówiłeś do ludzi, ale tak jakby ich nie było. Zastanawiałem się czy to ignorancja czy po prostu zmęczenie. Problem w tym, że jedno wcale nie musi wykluczać drugiego. Jak było nie wiem.
- A ty zawsze tylko o jednym – Spróbowałem zażartować. Kiepsko wyszło. Poza tym żarty z tobą to nie był dobry pomyśl. Kiedyś zastanawialiśmy się we dwóch czy istnieje ktoś bardziej ponury, ale nikogo nie potrafiliśmy wskazać.
- Za coś trzeba jeść. Ile masz?
- Zobaczę – Ze schowka wyciągnąłem swój portfel i policzyłem.
- 20 a ty? – Zapytałem.
- Też.
Wyciągnąłeś paczkę zmiętych lm'ów, podałeś mi jednego i zaczeliśmy palić. Papieros wypełnił wnętrze samochodu jasną mgiełką, która spokojnie wibrowała niemal zastygając w miejscu.
- Trzeba coś kombinować – Dodałeś po chwili, gdy papieros zamienił się już w rozpierzchniętą kupkę tytoniu za oknem.




No więc kombinowaliśmy. Samochód zostawiliśmy na jednym z parkingów pod małym sklepem, w cieniu wielkiego, rozłożystego dębu.
Potem poszliśmy.
Gdzie, nie bardzo wiedzieliśmy. Wzdłuż rzeki prowadziła wąska, ale zadbana betonowa szosa. Po jej prawej stronie przykucnęły domki tutejszych mieszkańców. Na ogół również zadbane, bez przepychu i ekstrawagancji, ale schludne i nie odpychające. Przypatrywałem się im uważnie, przypatrywałem się górom, które przytłaczały nas z każdej strony swoimi gęstymi, nieprzejrzanymi lasami, swoją wysokością, która, mimo że niewielka, miała w sobie coś, do czego czuje się szacunek i ma świadomość siły. Coś, czego nie da się wyjaśnić słowami, tak jak wielu rzeczy, które są dla nas tak oczywiste, tak codzienne, i tak bardzo nienazwane, niezauważane, ale wszyscy mają ich świadomość.
Ty za to patrzyłeś pod nogi. Paliłeś w kółko te swoje papierosy, wpatrywałeś się tępo w ziemię i byłeś jak osoba, która wzięła się tutaj z innego świata, a teraz zastanawia się, o co tu właściwie chodzi. Co ja tu robię i dokąd zmierzam, kim jest ten dureń obok. Mimo, że to była prawda, wiedziałem też, że widzisz to wszystko, co ja. Patrzysz spode łba od czasu do czasu i to ci wystarcza. Dziwne jak mało wystarcza czasem do życia.
Po drodze wstąpiliśmy do małego sklepiku po papierosy.
- Idź i kup. Poczekam – powiedziałeś od mnie
Budyneczek miał kilka metrów długości i wysokości. Mimo że bardzo mały, w środku starano się upchać jak najwięcej towaru. W zasadzie można było kupić wszystko. Od papieru toaletowego po chleb i wino.
Kupiłem paczkę papierosów, do tego jedno piwo i wyszedłem. Przed wejściem siedziało kilku mężczyzn. Dwóch miało na oko dwadzieścia parę lat dwóch pozostałych około sześćdziesięciu. Młodzi byli nieogoleni i patrzyli ostrym, złym wzrokiem. Starzy mieli poorane bruzdami, zmęczone twarze. Im dla odmiany patrzyło dobrze z oczu, rozmawiali spokojnie, gestykulując przy tym swobodnie. Gdy wchodziłem i wychodziłem, każdy z osobna zmierzył mnie wzrokiem, a ja poczułem się trochę jak atrakcja turystyczna, trochę jak dureń, i trochę jak nieproszony gość, który ma świadomość, że za głupi gest, słowo dostanie po gębie. My jesteśmy u siebie, ty nie, poza tym jest nas więcej. Wiedziałem o tym dobrze, więc nie prowokowałem sytuacji. Było jeszcze za wcześnie.
- Trzymaj – podałem ci papierosy – kupiłem też piwo. Wypijemy na dwóch – Dodałem.
- Mogłeś kupić dwa – Odpowiedziałeś, jednocześnie wyjmując sobie z paczki papierosa.
- Mogłem, ale pieniądze się przydadzą.
Mruknąłeś cos pod nosem, obejrzałeś się za siebie jakby specjalnie szukając wzroku facetów spod sklepu, po czym ruszyliśmy naszą wąską betonową szosą.
Szliśmy długo i w milczeniu. Podawaliśmy sobie na zmianę piwo i papierosy. Kiedy butelka była pusta, dla odmiany wrzucaliśmy ją do kosza na śmieci pod jednym z domów.
Zawsze piłeś piwo w butelkach. Dla zasady, na złość cieniom, które w nocy wyłaniają się nie wiadomo skąd i grzebią rękami, patykami w śmietnikach w poszukiwaniu puszek? Już z daleka można się domyślić, że ktoś właśnie to robi, zwłaszcza w nocy. Wtedy echo uderzających o siebie śmieci niesie się daleko i wyraźnie, słychać chrzęst, odgłosy poszukiwań.
Dom ze śmietnikiem był niski, jedno piętrowy pomalowany na brązowo, parkan obrastał do połowy krzew jałowca, a z białego kiedyś komina leniwie ulatniała się przejrzysta mgiełka. Z otwartego okna dobiegały nas wesołe odgłosy telewizji. Przyspieszyliśmy kroku.




Tamtego dnia nie znaleźliśmy nic. Po drodze zajrzeliśmy do kilku gospodarstw i pytaliśmy czy nie ma jak się przydać, jak zarobić. Nic nie było, ani roboty, ani pieniędzy, a czasem nawet ludzi.
Tamtej nocy spaliśmy na przystanku. Było strasznie zimno, opatuliliśmy się dokładnie, czym mieliśmy, paliliśmy ostatnie papierosy, a potem, gdy skończyły się już wszystkie, podpaliliśmy paczkę, rzuciliśmy na ziemię i patrzyliśmy jak spokojnie dogasa. Tamtej nocy nie spałem prawie wcale i jestem pewien, że ty też nie.




I nie wiedzieć, czemu jakimś cudem dopisało nam jednak, szczescie. Ten facet stał na polu.
- Poczekaj chwilę. Pogadam z nim – powiedziałeś.
Rozmawialiście długo i robiłem się coraz bardziej zdenerwowany, jednocześnie zaciekawiony, o czym tak dyskutujecie.
Mężczyzna miał lat ponad sześćdziesiąt, ale trzymał się, jak na swój wiek, krzepko. Dłonie i ramiona, choć szczupłe pokryte były żyłami, twarz, jak u większości ludzi, jakich tam widziałem, usiana była grubymi bruzdami. Na głowie nosił szary, niewielki kapelusz, który przykrywał siwe włosy, a w ręku trzymał wielkie grabie, którymi zagarniał do kupy zwały skoszonej, walającej się po całym polu, trawy.
Rozmawialiście cicho i długo, aż w końcu odwróciłeś się w moją stronę i machnąłeś na mnie ręką.




Robiliśmy na tym polu. Od siódmej do osiemnastej każdego dnia prócz niedzieli, kiedy zabroniono nam roboty. W niedziele nikt nie pracował, nikt nawet o tym nie myślał. Każdy udawał się na msze o godzinie dziesiątej, a my, żeby napić się piwa, musieliśmy czekać do jedenastej, aby otworzyli nam sklep. Wcześniej nikt nie otwierał, bo i tak nie miałoby to sensu. Wszyscy byli w kościele.
My do kościoła nie chodziliśmy. Wiem, że obaj wierzyliśmy, ale nie chodziliśmy na msze. Rozmawialiśmy wiele o bogu, religii, wierze, i wszystkim, co mistyczne, niezrozumiałe, niepojęte i ślepe.
Kiedyś w pewnej małej mieścinie poszliśmy do kościoła. Byliśmy w jednej z naszych tras, gdy wsiadaliśmy po prostu i jechaliśmy nie myśląc gdzie, po co i dokąd. Bez celu, bez oczekiwań, bez nadziei. Tak wtedy myśleliśmy, choć to pewnie, właśnie nadzieja gnała nas tam gdzie zmierzaliśmy.
W tamtym małym mieście, gdzie dominowały remizy, małe monopolowe sklepiki, pijalnie piwa i po peerelowskie jadalnie, gdzie nie zmieniło się nic prócz wystroju, poszliśmy do kościoła.
Był wysoki, w neogotyckim stylu, wokół znajdowały się pomniki Maryi, Jezusa i aniołów. W środku było pusto i wszędzie unosił się przyjemny, wilgotny zapach starego drewna.
Wtedy tam w środku, modliliśmy się. Ale modliliśmy się krótko, bo po paru minutach wyszedłeś z płaczem.
Potem nie widziałem cię już w kościele.





Na tym polu było nam dobrze. Nie spodziewaliśmy się ze będzie nam aż tak. Zgarnialiśmy pozostałości po żniwach na wielkie stosy przez parę godzin dziennie, a wieczorem przyjeżdżaliśmy we 3 razem z Marianem i ładowaliśmy wszystko na wóz, poczym przewoziliśmy do wielkiego obornika w gospodarstwie.
Marian dał nam pracę, dawał tez pokój w swoim domu i wyżywienie. Za to robiliśmy na polu, sprzątaliśmy w domu, pomagaliśmy przy gospodarstwie. Wyglądało na to, że jeśli tylko będziemy chcieli możemy tu zostać dwa może nawet trzy tygodnie.
Najbardziej lubiliśmy robotę z grabiami na świeżym powietrzu. Od naszej małej wsi gdzie zostawiliśmy samochód byliśmy parę kilometrów. Tutaj nie było rzeki. Ta wioska była mniejsza, miała kilkanaście dużych gospodarstw, stary, zardzewiały budyneczek, który kiedyś był sklepem, samotne drzewa w środku pól, wijące się po łagodnych stokach gór sady i uprawy, snopki siana widziane z daleka, spokój i ciszę, które pasowały tutaj idealnie.
Człowiek czuje się tu na początku trochę dziwnie. Wszędzie przestrzeń, góry po horyzont, nie ma bloków, nie ma ludzi, można iść cały dzień szlakiem i nie spotkać nikogo prócz jastrzębi i orlików latających nad głową oraz zaskrońców i żmij pod nogami. Trzeba patrzeć pod nogi.
Dopiero po czasie zatapia się w tym wszystkim. Przestaje o tym myśleć i po prostu czerpie to, co najlepsze, choć o tym dowiaduje się dopiero po czasie. Dopiero, gdy wszystko się kończy.

Rozmawialiśmy, śmialiśmy się od czasu do czasu, zgarnialiśmy, robiliśmy przerwę na papierosa uważając żeby nie podpalić trawy. Prażyliśmy się w słońcu i po trzech, czterech dniach byliśmy brązowi jak ratownicy na basenach, którzy nie robią nic prócz opalania się. W nocy było ciężko, ale było nam dobrze, mimo wszystko.
Około piętnastej wracaliśmy do domu, do Mariana. Sprzątaliśmy a on siedział i patrzył. Na początku trochę to nas denerwowało. Był stary, ale trzymał się. Dopiero z czasem daliśmy spokój nerwom i robiliśmy to, co musieliśmy zrobić.
Wieczorem na wóz, po trawę i z powrotem. Zrzucaliśmy to wszystko i byliśmy wolni.
Czasem siedzieliśmy tylko z Marianem przed domem odpoczywając i słuchając jego opowieści. Był bardzo rozmowny wiec nie nudziliśmy się. Był chłopem, który całe życie ciężko pracował, ale był inteligentny, wiec rozmowa i dyskusje nie nudziły.
Teraz mieszkał sam. Żonę stracił, ale jak to się stało nie chciał nam powiedzieć. Powiedział tylko, że bardzo ją kochał i że nie ożenił się już nigdy.
- Nie spotkałeś nigdy innej baby? Nie bądź głupi przejdzie ci niedługo i znów będziesz latał szczęśliwy po polu. Tak mi mówili – ciągnął kiedyś – tak mówili, a wiedziałem że to gówno prawda. Nie chciało mi się ich przekonywać, rozmawiać, bo i po co? Żona nie żyje. Innej nie będzie.
Nie pytaliśmy o nic. On nic nie mówił i wszyscy dobrze rozumieliśmy się bez słów.

Były też małe sklepiki stojące na poboczach wsi, z drewnianymi ławami obok, przy których można było wypić piwo, kupione na miejscu. Mało, kto kupował piwo na wynos, jedynie turyści, miejscowi po prostu przychodzili, mówili do szefa – Daj mi jedno na miejscu – i pili. Albo przed sklepikiem albo czasem siadając przy którejś z kilku ław.
Piliśmy raz na jakiś czas w tych sklepikach. Poznaliśmy kilku facetów, ale nie przypadli mi do gustu tak jak tobie.
Nie rozumiałem, co cię w nich pociągało, dlaczego kilka razy poszedłeś sam do sklepu beze mnie i wróciłeś pijany. Nie chciałeś opowiadać, co się działo, a ja nie zamierzałem się prosić.





Aż któregoś wieczoru poszedłeś i nie było cię 3 dni. Zgłupiałem i nie wiedziałem, co mam robić.
- Co z nim jest? Wyjechał i cię zostawił – niepokoił się Marian.
Dawałem jakieś głupie wykręty i unikałem rozmowy. Wolałem robić żeby nie widzieć Mariana. Nie był chyba zły, ale na pewno rozczarowany. Trudno powiedzieć.



I pewnego dnia wróciłeś, koło 15 gdy schodziłem już z pola do domu.
- Gdzieś ty kurwa był? - Krzyknąłem lekko na powitanie.
Uśmiechnąłeś się jakoś głupio i od razu wyczułem że cos się stało.
- Siadaj opowiem ci – Zacząłeś.
Mówiłeś długo a ja, choć na początku zły, słuchałem i nic nie mówiłem, bo słowa były zbędne.
Poznałem ja niedawno – zrobiłeś przerwę żeby odpalić papierosa i ciągnąłeś dalej – wiem, co myślisz że to pomyłka, jakiś głupi wybryk, albo że jestem pijany. Chociaż nie. Gdybym tak właśnie o tobie myślał nie rozmawialibyśmy o tym.
Ty dobrze wiesz jak to jest. Ty się z tego nie śmiałeś, nie robiłeś kretyńskich min, idiotycznych docinków i nie rzucałeś przelotnie dziecinnych wstawek. Zawsze jak gadaliśmy o kobietach, ty umiałeś słuchać.
Zrobiłeś małą przerwę i zapatrzyłeś się gdzieś daleko. Tak daleko, że na chwilę odpłynąłeś, a ja miałem wrażenie jakby została tu obok tylko wydmuszka człowieka. Młodego, ale zmęczonego życiem.
Patrzyłeś tak długo i zacząłeś dopiero po paru, może kilkunastu minutach.
Nie wiem, co to jest – mówiłeś – ale jest mi z nią dobrze. Bardzo dobrze. Tak dobrze, że aż boje się tego. Dobrze wiesz, dlaczego prawda? Wiesz. Żyjesz, wydaje ci się, że zdobyłeś to coś, szczęście, a i tak nie potrafisz z niego czerpać tego, co najlepsze, bo wciąż boisz się żeby tego nie stracić. Każdego dnia, każdej nocy, ranka, wieczora. Wiesz, że zachowujesz się jak świr, ale to jest silniejsze. Żebyś nie wiem, co zrobił, to jedyne, co ci się uda, to oszukać siebie, że umiesz nad tym zapanować.
Nie wiem. Znów mam to samo wrażenie, co po niej pamiętasz? Pamiętasz ją? Wiem, że tak. Wtedy też tak się czułem. Jak małe bezbronne dziecko, które stawało się mężczyzną w chwilach złości, gdy rozpierał go gniew. Nigdy inaczej, choć wmawiało sobie, że tak nie jest.
Boje się jej, pragnę jej i sam nie wiem...Nie wiem już nic... – Znów utkwiłeś wzrok gdzieś daleko i znów trzeba było chwili żebyś kontynuował – boję się żebym znów nie spieprzył. Żebym jej także nie stracił. Ty wiesz, co było ze mną wcześniej. Wiesz jak było, gdy ją straciłem i wiemy obaj, że nigdy już nic nie będzie takie same. Nic i nigdy. Dużo lat minęło, ale wiem też, że jeżeli nie spróbuje, to będzie tak jakbym sam już teraz strzelił sobie w łeb.
Musze tu zostać, spróbować. Jest nam dobrze, wiec jest nadzieja – tu uśmiechnąłeś się lekko sam do siebie – nadzieja. Pojawia się zawsze wtedy, kiedy wszystko jest idealne, czyste, takie, że nie chciałbyś nic zmieniać, by to, co jest, trwało nadal i nic tego nie zniszczyło. Nadzieja zawsze poprzedza to zło, które przychodzi na każdego wcześniej czy później. To jest nadzieja.
Cóż wychodzi wiec na to, że jestem durniem, ale to nic nowego. Zostaję tu – wstałeś, oparłeś się o balustradę ganka i pierwszy raz tego dnia patrzyłeś mi prosto w oczy – muszę spróbować. Wiem, że człowiek może być bogiem albo diabłem. Nie wiem, kim okażemy się dla siebie, ale musze.
- Masz siłę żeby znów się angażować... No wiesz... Pozbierałeś się już? – Zapytałem, gdy znów umilkłeś.
- Nie wiem. Tego nigdy się nie wie. A jeśli nam się wydaje, że wiemy, to oszukujemy samych siebie. Wiesz jak się zaczęło, wiesz jak się skończyło. Wiesz, że jeśli znów skończy się tako samo to nikomu nie spojrzę już w oczy. Obaj też wiemy, że nic w życiu nie jest nam tak potrzebne.

A ja nie mówiłem już nic. Nie pytałem i nie dawałem rad, bo dobrze wiedziałem, że zrobisz dokładnie to, co już postanowiłeś. Nie chciałem zmieniać tej decyzji, choć bałem się, że mogę znów zobaczyć cię w takim stanie, jakim widziałem kiedyś.
Sam nic nie wiedziałem, wszystkie moje dobre rady, choćby myśli, gdzieś się zagubiły. Milczeliśmy obaj.
Obaj nie baliśmy się tak już od bardzo dawna.





Te wszystkie ciche drogi, po których można swobodnie i niespiesznie przemykać tak w dzień jak i w nocy. Zwłaszcza w nocy, gdy ulice są niemal puste, gdy spotyka się gdzieś na poboczu, rzadko, ale jednak, samotne, pijane postacie, patrzące w światła nadjeżdżającego pojazdu jakoś dziwnie.
Znów jechałem tymi drogami, ale wracałem sam.
Wyjechałem dwa dni po naszej rozmowie. Pożegnałem się z Marianem, dał mi jeszcze trochę pieniędzy na benzynę i na jedzenie. Było mi źle, że wracam sam. Bardzo źle.
Ale resztkami sił trzymałem się nadziei, że właśnie tak miało, musi, być. Że zostałeś i jesteś szczęśliwy.

Chciałem też wierzyć, że myliłeś się mówiąc o nadziei.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...