Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Baśń z życia prowincji cz. 2


Rekomendowane odpowiedzi

Ostatnich dni bynajmniej nie spędziłem w całkowitej bezczynności. Wypełniłem je poszukiwaniami możliwych środków egzekucji mojej subiektywnej i tragicznej sprawiedliwości, ale mam chyba jeszcze prawo wierzyć w istnienie sprawiedliwości artystycznej. Odwiedziłem więc kilka sklepów z bronią, by móc kiedyś dokonać odpowiedniego nabytku, z którego może będę chciał zrobić użytek. Metalowy, poręczny zakup przypuszczalnie poprawi mi nastrój. Chcę jedynie posiadać względny wpływ na ludzki los i życie, a więc także swoje, gdyż prócz tego, że jestem pisarzem prawdopodobnie wciąż pozostaję człowiekiem. Nie wyobrażajcie teraz sobie, że jestem typem maniakalnego mordercy lub, co gorsza (raczej tylko dla mnie), samobójcy. Wszak według pewnego wiedeńczyka i niewątpliwie licznych zastępów jego wiernych uczniów, rewolwer (waham się czy nie napisać Rewolwer) to przedłużenie męskości. Przypuszczam że część z was nerwowo wertuje teraz tę smutną opowieść w poszukiwaniu poszlak wskazujących na ofiarę mojego przyszłego morderstwa. Obawiam się, że nie ułatwię wam tego zadania, bo moja powieść stałaby się znakomitym źródłem poszlak dla policji, a być może też jednym z dowodów w sprawie o zabójstwo. Bezskutecznie usiłuję przypomnieć sobie teraz jakąkolwiek twarz odtwórców głównych ról w serialach milicyjnych. Czy wystarczającym powodem zbrodni może być chorobliwa zazdrość (jak pięknie to „uczucie złowieszcze” opisywał Verlaine!) lub przerastająca mnie beznadzieja okoliczności, w których mogę się znaleźć albo już się znalazłem? Właściwie, czemu nie? Byłbym jednak nieco bardziej wyrafinowany w morderstwie niż pewien biedny i nieszczęsny petersburski student. Żadnych tam siekier i innych rzeźniczych akcesoriów. Żadnych kradzieży wskazujących na motyw rabunkowy. Takie wysublimowane, artystyczne wręcz zabójstwo być może mogłoby stanowić skuteczny środek uśmierzający na mą rozpaczliwą sytuację. Szczerze wątpię mimo wszystko w efektywność tego środka, a i znana mi dotychczas literatura wskazuje, że nie można na takich środkach przesadnie polegać. Boleję nad tym. Sądzę jednak, że pozostaję w tym bólu dziwnie odosobniony.


Carmen, moja mała Carmen, jesteś ametystowym winem, mym napojem życia! Pijmy, pijmy na chwałę miłości!
Przyznam się, że nie wiem, czy udało mi się jak dotąd uniknąć obrzydliwego patosu i czy uległem nieświadomie i na serio przemożnemu urokowi kiczu. Być może doznałem na przestrzeni tej pięknej baśni całego szeregu dotkliwych klęsk artystycznych. Choćby takich na miarę Nienackiego, gdzie Pan Samochodzik w oczekiwaniu na przydział wymarzonego fiata 126p, konstruuje własny samochód i rozpoczyna wielką podróż po kraju, podczas której, przy każdej nadarzającej się okazji, bierze udział w zbiorowych orgietkach. Niewykluczone, że zostałem bankrutem i pozostaje mi jedynie wyskoczyć z okna najwyższego piętra wieżowca w Warszawie, by uratować jakiś tam przykurzony i bezwartościowy honor. Ten nikomu właściwie dziś już nieznany honor, sama nazwa brzmi już wystarczająco archaicznie, to zdaje się coś przedwojennego lub też jeszcze starszego. Swoją drogą, ciekawe to były czasy, kiedy można było pojedynkować się na śmierć i życie o tenże honor, pokryty sanacyjnym werniksem historii. Jeśli idzie o mnie, można powrócić do tego cennego zwyczaju, to by dziś rozwiązało wiele problemów.
Carmen, moja mała Carmen, jesteś moim snem, moim życiem! Zrób coś, abym kochać Cię mógł jeszcze bardziej! Zrób coś, abym rozebrać się mogła jeszcze bardziej. Młoda poetka-samobójczyni tak poetycko to ujęła.


Czas już najwyższy przedstawić wam mojego przyjaciela, który dotąd czyhał w pewnym ukryciu, by pojawić się nagle i zabrać część tej opowieści dla siebie. Nazwę go Merkucjo. Otóż Merkucjo, prócz tego, że jest moim kumplem, jest też młodym i przystojnym pijakiem, ekscentrycznym wielbicielem klasycznych damsko-męskich rozrywek. Merkucjo w swoim życiu umiarkowanie często oskarżany był o semickie pochodzenie, homoseksualizm, a nawet pedofilię i osobliwą miłość do zwierząt. Osobiście wątpię mimo to czy zakosztował kiedyś miłości fizycznej z dzieckiem sąsiada, a nie spotkałem go też nigdy na dworcu któregoś z dużych miast w towarzystwie nieznajomego chłopca w wieku lat kilkunastu. Za to od zawsze niemożliwie brzydził się starych obleśnych kurwiszonów. Merkucjo to wielbiciel literatury. Prócz ukochanego Szekspira niezwykle ceni zwłaszcza literaturę francuską, a w szczególności zaś takich pisarzy jak Gide, de Sade, a także Cyrano de Bergerac. Niemniej jednak ostatnio czyta chyba „Pamiętnik zamordowanego” Marchwickiego. Pod jego ręką leży też zawsze „Słownik seksualizmów polskich”. Merkucjo poza tym, że jest miłośnikiem literatury francuskiej, chociaż nie wierzę, iż umiałby powiedzieć coś więcej w tym perwersyjnym języku; jest też znawcą opery. Ileż on mi się naopowiadał o ślicznej Cygance i o zdradliwym Don Giovannim. Jego francuszczyzna zaś ogranicza się do słów: bążur, bąsłar i że tę.
Jeżeli zależy wam na opisie wyglądu zewnętrznego mojego Merkucja, to jest w jego twarzy tyle samo Oniegina, co Witkacego. Ja aż nazbyt często jednak wyobrażam sobie Merkucja jako brodatego i pijanego rumem Hemingwaya w którymś z karaibskich portów.
Merkucjo ma kolegę o dość fantazyjnym i zarazem upiornym obliczu. Fantazyjność i upiorność tego oblicza przejawia się tym, że przypomina, znanego mi wyłącznie z portretów, Józefa Cyrankiewicza. Merkucjo i Cyrankiewicz co rusz spotykają się w zaciszu swoich studenckich pokoików i pijąc gorzałę, oraz paląc obrzydliwe papierosy, toczą płomienne polemiki o literaturze. Merkucjo krzyczy poprzez dym papierosowy, że Szekspir to geniusz. Cyrankiewicz znad kieliszka wódki mamrocze coś niezrozumiale o jakimś pisarzu, a może tylko sprzedawcy butów. Próbują również zgłębić niezgłębioną tajemnicę słowiańskiej duszy. Zupełnie możliwe, że te dyskusje nie wyglądają dokładnie tak, jak to przedstawiłem. Mało to zresztą istotne.
Merkucjo obsesyjnie wręcz pragnie posiadać broń palną. Nie dla samego posiadania jednak, a dla użycia jej w pewnych okolicznościach. W wykonaniu Merkucja, morderstwo byłoby czystą egzekucją - absolutnie żadnych motywów. Jeżeli niektórzy z was myślą, że Merkucjo myśli, że wy myślicie, że on myśli o zamordowaniu Julii, to chyba zagubiliście się w tej opowieści. Cyrankiewicz też, nawiasem mówiąc, jako ofiara nie wchodzi w rachubę. Jest to nikczemna świnia, ale gdy mu się zdarzy jakieś świństwo, zasługuje, co najwyżej, na doraźne mordobicie. Merkucjo i jego neurotyczne marzenia skupiają się wokół morderstwa, a nie banalnego mordobicia. Morderstwo. Jednakowoż idą za tym określone kłopoty. Choćby taki, co zrobić z ciałem? A jeśli będą świadkowie? Jeżeli ohydne zabójstwo ma stanowić środek do osiągnięcia jakiegoś, chyba nie dość dla Merkucja jasnego, celu, to cel ten osiągnie, ale warunkiem będzie też to, że Merkucjo pozostanie mordercą nieuchwytnym. Co prawda, wymiar sprawiedliwości kraju w którym przyszło mu żyć nie dysponuje porządnymi środkami (śmiertelnym zastrzykiem ani równie śmiertelnym krzesłem elektrycznym) wymierzania tejże sprawiedliwości, ale powolne gnicie w lochach też mu się bynajmniej nie uśmiecha. Nie próbujcie mimo wszystko porównywać Merkucja z pierwszym lepszym debilem, noszącym opaleniznę prosto z solarium, który wciągnął amfę, a potem zabił swoją matkę. Merkucjo to ostatecznie intelektualista i jego morderstwo musi mieć pobudki intelektualne.
Wybacz mi „Julio”, ten przepojony podłością urywek.
Jednakże wracając do mojego Merkucja, jego mrocznej osobowości, i do Cyrankiewicza - na równi przypuszczalnie mrocznego - to wydają mi się oni mimo wszystko szalenie groteskowi. Groteskowość ich polega na typowo słowiańskiej bezczynności. Oni całkowicie wypalają się w swych intelektualnych namiętnościach. Potrafią się zdobyć wyłącznie na te swoje głupkowate, faryzeuszowskie uśmiechy. Gdyby Merkucjo był tym, za kogo się czasem podaje, już dawno by stał przed swoją ofiarą z wyciągniętą bronią i wypowiadał słowa: „Rycerzu, ktokolwiek jesteś...” i dalej co tam by mu przyszło do głowy, że zginie w imię sprawiedliwości z rąk poety-mordercy i tym podobne. Koniec końców, naciskałby spust i odchodził z subiektywnym poczuciem wykonanej misji, a wy mielibyście wspaniałą, sugestywną i przerażającą scenę zbrodni. Cyrankiewicz przestałby nocami wypluwać wnętrzności po pijanym dniu. Być może przerysowuję to wszystko, albo też upiększam, ale co mi tam. W mojej baśni nie zależy mi na tym. Merkucjo, choćby miał być Apollinem w ciele Quasimoda, będzie zawsze Merkucjem, a Julia, zawsze będzie Julią.
Merkucjo i „jego” Julia znają się zupełnie od niedawna, ale miewam naiwne przeświadczenie jakby znali się od lat. Merkucjo kocha swą Julię. Napisał nawet jakąś rozpaczliwą piosenkę na ten temat. Nie pamiętam już jej tekstu, wątpię czy aby kiedykolwiek znałem tę nieszczęsną „sunshine and moonlight serenadę”. Merkucjo też chyba jej nie zna. Przyznam ze wstydem, że bawiła mnie tak okrutnie, choć nie skłamię, jeśli powiem, iż było to zachwycająco kompromitujące. Mniejsza zresztą o piosenkę. Prócz tej zagadkowej serenady, napisał Merkucjo jeszcze kilka lub kilkanaście wierszy i piosenek, najczęściej o morderstwie. Większość zaginęła w jakimś pierwszym lepszym ulicznym koszu na śmieci. Kilkukrotnie mu to wypominałem, że było bez mała ideologicznym błędem unicestwienie twórczości w taki sposób. Mało to było melodramatyczne, gdyż należało twórczość spalić, w małej kontrolowanej pożodze. Widać, że z premedytacją teraz pastwię się nad moim biednym Merkucjem, więc mi to darujcie. Właściwie to Merkucjo chciałby tylko, by się u niego rozgościli: kobieta, która myśleć umie, kot i przyjaciele. Zupełnie jak pewien poeta, którego i tak nie znacie.
Cyrankiewicz to dziwkarz i alkoholik, dlatego o nim nie warto nawet wspominać. Gdy to piszę, zapewne strzela teraz ze swojego kiepskiego pistoletu w białoruską prostytutkę. Cyrankiewicz, wbrew nazwisku, które mu tak nonszalancko nadałem, nigdy nie był członkiem Biura Politycznego, nie urodził się 22 lipca. Nie należał nawet do PZPR-u. Właściwie to nie miał takiej okazji. Gdy był siedmioletnim pulchnym chłopczykiem, szykującym się do długiej drogi poprzez meandry edukacji, na jego wilgotnych dziecięcych oczkach bez nadmiernych konwulsji umarł PRL. Obecnie, kiedy jest już dorosłym flejtuchem i pijakiem, nie nosi koszulki z Tow. Leninem, ani Tow. Che. Także Towarzysz Fidel nie jest jego idolem. Powątpiewam również, czy przeczytał którekolwiek z dzieł klasyków komunizmu. W gruncie rzeczy wszelkie rozmowy z Cyrankiewiczem są nudne jak filmy przyrodnicze, codziennie niemal emitowane w telewizji. Filmy te kojarzą mi się wyłącznie z programami resocjalizacyjnymi dla więźniów o długoletnich wyrokach. Dzień z życia bawoła afrykańskiego. Dziesięć sutków samicy daje gwarancję, że wszystkie młode zostaną nakarmione. Wprowadzimy cię w fascynujący świat dzikiej przyrody i inne takie. Miałem też niejednokrotnie wrażenie, że Cyrankiewicz to kompletny idiota, tyle że inteligentny.


Julio - pisał Merkucjo - bijesz w moich piersiach, krążysz w moich żyłach! Lauro, czemu nie mogę każdej nocy leżeć obok Ciebie i dotykać Twoich włosów! Merkucjo tak pisał i pisał, a Laura wciąż nie była obok niego. Tak baśń nie może się jednak skończyć, więc pozwólcie mi nadal snuć tę opowieść.
Wstałem dziś nieco bardziej rześki niż zwykle. Radio jednak dość szybko i zgodnie z przewidywaniami zanudziło mnie swoim programem. Po śniadaniu (chyba nigdy tyle nie zjadłem) postanowiłem wspaniale rozpocząć ten dzień od ponurego spotkania z Cyrankiewiczem. On, rzecz jasna, nie ma pojęcia o moich mrocznych planach. Tego samego dnia, którego by się dowiedział, tajemniczo ległby na dnie jeziora, a więc stałby się częścią tych planów. Choć wątpię, czy wziąłby je poważnie. W końcu morderstwo to nie wypad na kurwy w weekend. Na powitanie podał mi swoją obleśną łapę. Miałem wtedy ochotę dać mu porządnie w ryj, nie pierwszy raz zresztą. Dziwiło mnie czasem, dlaczego tak pogardzam tym głąbem. Rozmowa była z popularnego rodzaju rozmów całkowicie idiotycznych. No cześć, co słychać? No wiesz, kurwa, nuda. A tak, nuda. To na razie. Zupełnie możliwe, że tak właśnie przebiegała ta konwersacja. Dziś nie jestem w stanie jej już dokładnie odtworzyć, więc przedstawiłem tu jedną z setek możliwych jej wersji. Byłem zbyt pijany wrażeniami przekazywanymi przez me wzbudzone i już chyba przewrażliwione zmysły. Musiałem przerwać tę haniebną rozmowę. Nie byłem w stanie powstrzymać wzbierającej fali pogardy i nienawiści. Gdy patrzę w przeszłość, szczęśliwie nie potrafię przypomnieć sobie treści jakichkolwiek słów wypowiedzianych przez Cyrankiewicza. Mam jednakże dziwną pewność, że były to jedynie bełkotliwe pomruki trzeźwego troglodyty. Przyznam, że Cyrankiewicz należy do względnie rzadkiego gatunku ludzi, którzy gdy są trzeźwi, są nie tylko mało rozmowni, ale i mało błyskotliwi. Zaś jego psychoterapeutyczny ton głosu doprowadza mnie do granic obłędu. Lecz gdy tylko bezrozumny ktoś wleje w Cyrankiewicza odpowiednią ilość wódki, ten karykaturalny zwał mięsa zmienia się w geniusza-idiotę. W perspektywie reszty dnia, spotkanie z nim, jak się miało nieco później okazać, wywołało u mnie, prócz zwykłego paroksyzmu konwulsji, także stan bezbrzeżnego cierpienia. Nie wiem do końca dlaczego, ale umierałem tak przez pozostałą część dnia. Rewolwer w dłoni. Tak nie chcę umierać. Julia odeszła. Tak nie chcę umierać. Telefonuję. Umieram. Nikt nie odbiera. We śnie ścigam z bronią niewidzialnego bandytę-kretyna. Julia nie wraca. Zabijam. Mogę teraz żyć. Budzę się i płaczę. Rewolwer w dłoni.


„Julio”, czemuś mnie opuściła. Wierzę, „Julio”, że po śmierci Judasza, wrócisz. „Moja mała Julio”, konam na krzyżu za moją wiarę.
Merkucjo zdolny jest do wielu ohydnych czynów, ale morderstwo to jest już coś. Jeżeli jednak przekracza się kolejne bariery swego ciała i umysłu, jakieś tam zabójstwo wydaje się być normalną koleją rzeczy, banalnym rezultatem pewnych doświadczeń i nawet naturalną ich konsekwencją. Nie zapominajmy jednak, że Merkucjo to młody intelektualista. Smutny i pijany właściciel czarnego fallusa kaliber 9 milimetrów. Nie myślcie jednak, że jego posiadacz jest surrealistycznym pedofilem-nieudacznikiem. Nie każdy, kto jest mordercą jest od razu groteskowym potworem, w dzieciństwie bitym przez ojczyma kablem od żelazka. Nie wierzcie też w przerażające dzikie bestie grasujące na przedmieściach wielkich miast. Nie zrozumcie mnie źle, nie rozgrzeszam nikogo z jego zbrodni, ale nie pozwólcie by socjologowie-szarlatani wmówili wam, że obrzydliwi mordercy o przegniłych mózgach, rodzą się wyłącznie przez patologie w rodzinie. Ci socjologowie-szarlatani nigdy w ciągu swego bezbarwnego i banalnego życia nie znaleźli się w krzyczących bezsilną nienawiścią okolicznościach, w której bez mrugnięcia oka mogliby kogoś zamordować. I nie potrzeba żadnych tam „ekstremalnych sytuacji” (czytaj: byłem głodny, więc go zjadłem). Wystarczy zwykła potrzeba buntu, moralnego wstrząsu ludzkości, chęć zbawienia świata lub konieczność wcielenia w życie sprawiedliwości poetyckiej - wybierzcie sobie z tego, co wam się podoba. Psychopatą można być, będąc nim można umrzeć, ale nie można psychopatą się narodzić, trzeba się nim stać. Merkucjo chodząc ulicami pochmurnego miasta, wśród mnóstwa odbijających wszystko jak lustra okien wystawowych, widzi na każdej niemal ulicy obłąkańcze złudzenia. Widzi wykrzywioną grymasem zidiocenia i nienawiści twarz mordercy, którego chce zabić. To dosyć paradoksalne, że biedny Merkucjo chce stać się mordercą dla takiego obrzydliwego i żałosnego degenerata.
Błagam was, choć przez krótką chwilę wyobrażajcie sobie, że ta brudna gra, którą z wami prowadzę, zaczyna wymykać mi się spod kontroli i spodziewać się możecie teraz spektakularnych scen zbrodni, a w kronice kryminalnej prasy codziennej, lakonicznej wzmianki o brutalnym zabójstwie.


Zawsze na początek chłodnego dnia wyobrażam sobie Merkucja jako radzieckiego oficera śledczego. Na biurku leży podniszczony nocnym czytaniem „Krótki zarys historii WKP(b)”. A za biurkiem siedzi Merkucjo. Niepowtarzalnie piękny i upiorny mundur, cała masa orderów w klapie i to nieprzeniknione wschodniosłowiańskie spojrzenie, które nadzwyczaj skutecznie uniemożliwia odgadnięcie jakiejkolwiek, nawet najdrobniejszej myśli. W tym spojrzeniu obdarzony nieco chorobliwą wyobraźnią Oskarżony może śmiało dojrzeć głębokie wody Bajkału, zielonogęstą tajgę i zimnowietrzną tundrę wielkiej Syberii. Ten mroźny rosyjską zimą wzrok budzi naturalny strach, nieprzyjemnie tajemnicze, metafizyczne uczucie niepewności i nawet największy twardziel-szpieg imperialistów momentalnie zmięknie. Bycie przesłuchiwanym przez sowieckiego oficera jest mniej więcej dwukrotnie bardziej niebezpieczne niż każde inne przesłuchanie tego typu. Chętnie pokusiłbym się o przedstawienie wam takiej scenki z przesłuchania. Ale Merkucjo nigdy nie będzie już radzieckim oficerem śledczym, bo ten fascynujący w swej grozie i śmieszności reżim dziś jest już pożywką dla dziejopisów i pozostają tylko te kompromitujące sentymenty dla pamiętających jeszcze chwytające za serce, i za gardło oczywiście też, przemowy na plenach i zjazdach. Na koniec okrzyki „Niech żyje Partia!”, potem chóralne odśpiewanie Międzynarodówki i znów okrzyki, i tak jeszcze kilka razy. Widzę Merkucja wśród setek skandujących, a potem intonujący hymn partii…
Zanim zdążę umrzeć, chciałbym jeszcze raz spotkać „moją Eurydykę”, spojrzeć na nią ostatni raz i pokochać jeszcze mocniej (już słyszę w tej chwili kilka okrzyków w stylu: „cóż za urzekający banał!”).
Każdej nocy miotam się wciąż nieprzytomnie pośród wszystkich namiętności znanych ludzkości.


Merkucjo obudził się dziś z przenikliwym bólem głowy. Po wstaniu z łóżka poszedł do toalety, by przypatrzeć się sobie w brudnym lustrze. W jego oczach nie było nic ze spojrzenia radzieckiego oficera śledczego, więcej było z porannego wzroku ofiary zbiorowego gwałtu, którego dokonała na niej poprzedniej nocy cała radziecka dywizja. Śniadanie wepchnął w siebie zmagając się z mdłościami. To rzecz być może znamienna, że stan zdrowia Merkucja od pewnego czasu poważnie się pogorszył. Merkucjo po porannych rytuałach higienicznych wyszedł z mieszkania, żeby ochłodzić się zimnym zachodnim wiatrem (mogłem napisać, że odświeżyć nadpsute mięso swoich myśli lub coś równie niedorzecznego). Na schodach opluł kogoś konwencjonalnym dzień dobry. Somnambuliczny seans (sen) na jawie. Idąc mijał jak zwykle śmierdzące bramy podwórek. Omijał też pijaków o łapskach złodziei i ryjach morderców. Jakiś kundel obszczekał go po drodze. W kieszeni ciążyła broń. Puste ulice złowieszczo i przerażająco pięknie odbijały cichym echem jego kroki. Absurdy ulicy: studio języka angielskiego.
Tak czasem bywa, że artystyczny plan zabójstwa najczęściej niweczy banalna metafizyka przypadku. Merkucjo Groźny obawia się tylko sam siebie. Merkucjo Bojaźliwy nade wszystko boi się przypadków. Przypadek może zniszczyć wszystko, ale Merkucjo Groźny myśli tylko o czterech kulach w piersi bandyty-kretyna.
Merkucjo szedł dalej. Merkucjo Bojaźliwy dotknął dłonią ciążący w kieszeni rewolwer i rozryczał się na ulicy jak samolubny gówniarz, który zniszczył bardzo drogi prezent-zabawkę i zapłakany jęczy: „Mamusiu błagam cię, niech Tatuś się nie dowie.”, choć samolubny gówniarz wie, że Tatuś i tak się dowie, a to oznacza wieczór tortur przy użyciu paska od spodni. Merkucjo Bojaźliwy wrócił do domu i w schizofrenicznej tajemnicy przed Merkucjem Groźnym schował rewolwer na dnie przepastnej i wypełnionej tonami papieru szuflady.


Merkucjo to jednak mały żałosny i znerwicowany, a w dodatku tandetnie opakowany, produkt czasów przejściowych, a tajemniczy Los Fortunos strącił żałosnego i znerwicowanego Merkucja w otchłań narkotycznego kosmosu. To zastanawiające, że Merkucjo (intelektualista, jak już wspominałem, choć nie potrafię wykluczyć, że samozwańczy) nie ruszający się z krzesła, może ogarnąć czasem całą ludzkość. Brzmi to wręcz niewiarygodnie, ale często można siedzieć na krześle i co najwyżej sporadycznie rozglądać się wokół siebie, a jednak mimowolnie dostrzegać wiele przykrych detali gorzkiej psychodelicznej rzeczywistości. Nie ruszając się z miejsca można oddychać całymi narodami, całą ludzkością. To śmieszne, bo być może przesadzam. Wszystko ostatecznie w poszukiwaniu inspiracji dla pisarstwa. Pisarstwo to nie ma przypuszczalnie żadnych właściwości terapeutycznych. Przeciwnie, jest raczej dobrowolną i świadomą wiwisekcją. Nikt już chyba na szczęście nie wierzy, że cierpienie może być wykładnią człowieczeństwa, ale Merkucjo chce pisać wyłącznie o niemym, paraliżującym bólu. To też nawet dość zabawne, że są takie rodzaje cierpienia, których nie sposób opisać jakimikolwiek słowami. Nie ma takich słów, w żadnym z języków świata, które potrafiłyby nazwać prawdziwe cierpienie. To jest poważna trudność.
Merkucjo natrętnie lansuje się na specjalistę od cierpienia. Większą litość pozostałej części ludzkości wzbudza jednak zakochany bez wzajemności amerykański nastolatek, którego nudne i miałkie intelektualnie perypetie miłosne obserwują oni siedząc przed telewizorami. Fascynujące jest to, że tak wzrusza nas wielka miłość na pokładzie mającego wkrótce zatonąć transatlantyku. Miliony hipokrytów lub najzwyklejszych ignorantów obżerając się z nudów chipsami, ogląda te skrajnie idiotyczne sitcomy, opowiadające o niewiele tylko większych idiotach niż oni sami. Dzieci tych idiotów, to niewiarygodne, ale jeszcze głupsze od ich rodziców, a właściwie rodzicieli, spędzają jeszcze więcej czasu przed monitorami komputerów w celu wzajemnego uśmiercania swoich mózgów poprzez internet, w przerwach zapewne popalając trawkę, której łatwość dostępu przewyższa wszystko, a potem bzykając się na ławce w parku. Chyba zaczynam moralizować.
Panie i panowie! Mam pewne wątpliwości, czy aby Merkucjo zdołał jak dotąd umknąć przed osobliwie żałosnym w jego przypadku myśleniem. W jego szaleństwie doszukać się można niemałych przecież śladów ekscentrycznie logicznego rozumowania. Wszystko to wydaje się mimo wszystko mało istotne wobec problemu zbrodni. Trudno wyobrazić sobie mordercę z prawdziwego zdarzenia, a nie byle żula, który to morderca byłby pozbawiony umiejętności planowania i przewidywania rozmaitych okoliczności. Morderca musi być inteligentny, bo inaczej będzie rzeźnikiem, a nie zabójcą. Prawdziwe zło prawie zawsze wymaga pewnej dozy inteligencji. Oto biedny student opętany pragnieniem śmierci, niekoniecznie swojej i jednocześnie krytyk współczesnej cywilizacji, bez której pewnie byłby nikim lub też kimś jeszcze gorszym. A jeśli myślicie, że Merkucjo jest frustratem, który być może wysadzi się w powietrze przed gmachem Rady Ministrów (uwaga dla podziemnych tłumaczy z państw totalitarnych: zezwalam tu na zmianę na jakiś inny gmach, choćby na kancelarię miejscowego dyktatora), to małe są na to szanse, choć oczywiście czegokolwiek wykluczyć nie sposób. Mamy w końcu do czynienia z prawie rasowym romantykiem, choć co prawda bez rodowodu.
A przy tym brzydzą mnie wszyscy reżimowi siepacze psychopatycznych führerów, wodzów światowych rewolucji. Jednostki przerażające w swej mierności, beznadziejnie małe w swym fanatyzmie i chorobliwej megalomanii, tak żałośnie zakompleksione. Te prymitywne kreatury, opętańczo szamoczące się w swej własnej miernocie, są niczym, wobec prawdziwych artystów. Nigdy wśród satrapów tego świata nie zdarzył się umysł wybitny. Zapewniam was, że to nigdy nie nastąpi i obym się nigdy nie mylił.
„Julio”, czasem tak przeraża mnie moja pogańska miłość, ma babilońska namiętność. „Julio”, widzę Cię całą w różach, w tangu, w bieli i w czerni. Tu jest moje niebo, gdzie „moja Julia” żyje. Powtarzam to jak magiczne zaklęcia.


Tak chciałabym być przy nim. Może on właśnie teraz siedzi w knajpie z inną i wspaniale się bawią, a ja umieram samotna w zupełnie ciemnym pokoju. Na moim łóżku, w nocy, szukałam tego, za którym tęskni moja dusza, moje ciało! Szukałam go, a jego nie ma! On mnie chyba wcale nie chce. Co to za uczucie, kiedy wydaję się sobie taka zupełnie nieatrakcyjna? Czuję wtedy, że chciałabym już umrzeć. A ty nigdy nie będziesz mój. Modlę się każdej nocy: Boże, pozwól mi zwariować, żeby tylko tak nie bolało. Nie jem i płaczę. Tak chciałabym być twoją Małą Syrenką. Przyjdź tu i weź mnie całą! A ja w świat za tobą pójdę w imię boże.


Zupełnym przypadkiem, a więc Los Amigos tym razem mnie nie zawiódł, spotkałem dziś Luizę (swoją drogą, przerażają mnie te przypadki). Widząc mnie, podeszła dziwnie lekko, tym irytująco nonszalanckim krokiem. Luiza to wszystkowiedząca lesbijka, która ma zwyczaj zajadać się żelkami, a poza tym uwielbia być dotykana. A wszyscy uwielbiają na powitanie z nią zatapiać ręce w jej długie, ufarbowane na rudo włosy i całować się z nią długim filmowym pocałunkiem (cokolwiek to znaczy). Luiza była moją dobrą znajomą od czasu pobytu w szpitalu, a dokładniej od momentu, gdy chciała zgwałcić siostrę oddziałową. Wtedy Luiza, neurotyczna (jak wszyscy w tej książce) szesnastolatka o wybujałej erotycznej wyobraźni, chciała, żebym był jej sponsorem. Kilka razy, gdy byłem mocniej niż zazwyczaj zdruzgotany miałem się w geście osobliwej rozpaczy na to zgodzić. Mieliśmy wyruszyć razem, ja i Luiza, ubrana tylko w porozciąganą bluzkę i mniej rozciągnięte majtki, w wielką podróż po Europie. Na szczęście nie miałem na te sekswojaże absolutnie żadnych pieniędzy, a ją w samą porę przyłapał na dworcu kolejowym jej ojciec (lub ktoś, kto się za takiego podawał) i umieścił, jak się później przypadkowo dowiedziałem, w jakimś ośrodku dla zepsutych dziewczynek z dobrych domów. Nie zdołałem ustalić, gdzie się on mieścił, ale niewykluczone, że w jej własnym pokoju. Lecz minęło sporo czasu, a ja spotkałem ją pierwszy raz od tamtej pory. Mógłbym o niej zresztą długo opowiadać. Niektórych z was interesuje zapewne tylko to, czy naprawdę Luiza była moją kochanką, kochanicą, utrzymanką, nałożnicą.
Rozmowę z Luizą przedstawiam wam tu z całą rzetelnością właściwą średniowiecznym kronikarzom:
„Cześć”, powiedziała zarzucając swymi długimi rudymi włosami, a ja miałem te kilka sekund na przypomnienie sobie twarzy wszystkich znanych mi aktorek i skojarzenie w ten sposób, do kogo podobna jest teraz Julia-Luiza.
Zapytała mnie chwilę później, co u mnie słychać i nie czekając na odpowiedź zadała lekko licząc jeszcze kilka pytań. Szczęśliwie, ulicą, na której się spotkaliśmy, przejeżdżał jakiś stuletni chyba gruchot (konstrukcja na licencji francuskiej) i żadnego z tych pytań nie dosłyszałem. Zaczynam uwielbiać takie zbiegi okoliczności, które ratują z kłopotliwych sytuacji. Niestety, moje wybawienie okazało się chwilowe, bo gruchot przejechał, a ona była widocznie konsekwentna.
„Wiesz, muszę cię o to zapytać” – ciągnęła tym swoim infantylnym tonem – „kim jest właściwie Julia?”
Przyznam, że w tym momencie prawie zrzuciła moją intelektualną maskę (wybaczcie mi te słowa) i obnażyła bezwstydnie nagą i bezbronną twarz niespełnionego poety-mordercy. Żałuję jedynie tego, że nie miałem okazji widzieć swojej przygnębiającej żałosnej jak przypuszczam miny. Ale mogę sobie wyobrażać. To była jedna z tych chwil w życiu, gdzie jedynym ratunkiem wydaje się być jedynie globalna katastrofa, jak choćby potop, wybuch wulkanu, zlodowacenie lub też coś podobnego. To pewnie także ta sama chwila, kiedy sprawca morderstwa zostaje zdemaskowany. Wtedy jest już tylko tępa wściekłość, bezgraniczna nienawiść. Żaden kataklizm jednak nie nastąpił, co wprawiło mnie zresztą w pewne zdziwienie i zakłopotanie.
„Kocham Cię” – odpowiedziałem i zacząłem chyba uważać naszą rozmowę za zakończoną.
Luiza chciała chyba jeszcze coś mi powiedzieć, a ja bym skłamał, gdybym nie odnotował tu skrzętnie, że po raz pierwszy poczułem dla niej prawie całkiem szczerą pogardę. Odszedłem, rozchlapując wszechobecne na ulicach śniegowe błoto.
Muszę, dla kronikarskiej rzetelności, w tym miejscu przyznać, iż rozmowa ta była na wskroś idiotyczna, a wy zapewne nie wierzycie, że tak właśnie mogła wyglądać. Musicie wiedzieć, że są jednak takie rozmowy, a ona była jedną z nich, które są prawdziwe tylko dzięki temu, że są zupełnie nieprawdopodobne.
Cała ta, żenująca jak sądzę, scena przekonała mnie jedynie o tym, że czasem kocham „moją Julię” zupełnie kiczowatą, romansową miłością. Zawsze, gdy wnikliwiej przyglądam się memu przygnębiającemu losowi, wszystko to wydaje mi się powykrzywiane smutną groteską. Ale gdy szedłem tak brudnoszarym i mokrym chodnikiem, mijając po drodze (nie pamiętam by prowadziła gdziekolwiek) ciemne postacie o twarzach koloru tego chodnika, resztkami wyobraźni dostrzegałem tylko tę jasną plażę i na niej Małą Syrenkę ubraną w morską pianę, wiedziałem, że ja, José z Elizondo kocham ją, że kocham moją Carmen.
Życie jest jak sen. Smutna to i nieco sentymentalna refleksja, przyznajcie moi mili.


Cyrankiewicz, ten kuglarz jarmarczny, nocny portier, plastikowy kwiat-poeta wyrosły na śmietniku. Chodząca brudna niesprawiedliwość, kuriozalny zwyrodnialec, horrendalny, karykaturalny stwór z czarno-białych horrorów, Boris Karloff mojej codzienności. I może wam jeszcze o tym nie wspomniałem, ale ta wielce osobliwa osobistość, umownie nazwana przeze mnie Cyrankiewiczem, ma tę właściwość, że gdy w sobie tylko nieprzyzwoity sposób spojrzy wzrokiem certyfikowanego buhaja bądź innego boskiego reproduktora na jakąś młodą kobietę, a patrzy tylko na takie, ta, biedaczka, w ciągu krótkiego czasu ukazuje się jego oczom będąc w ciąży. Nie z nim, rzecz jasna, bo na szczęście wzrokiem się jeszcze nie zapładnia, ale z jakimś innym dawcą życia. Niby nic więcej nad zwykły zbieg okoliczności, ale to zadziwiająco obrzydliwe w jego wykonaniu, przyznajcie sami. I tu jest miejsce na piękną puentę w rodzaju: i tak się niezmiennie toczy ten życia cud. Możecie mi pogratulować tej lotnej konkluzji, a kto wie może nawet i morału. Nie, nie ma jednak obawy, o jakikolwiek morał nie macie podstaw mnie podejrzewać. Panie i panowie! Jestem niewinny. Przynajmniej z tego zarzutu mogę zostać całkowicie oczyszczony.
Cyrankiewicz chodził ulicami miasta z trzema szeklami w kieszeni, szukając szczęścia w miejscowych knajpach lub po prostu na ulicy.
Postać Cyrankiewicza, przy całej budzącej wstręt zagadkowości, wydaje mi się całkowicie znana. Lecz gdy tylko zaczyna mi się wydawać, że tak znam tego potworka, że to ja ulepiłem go z gliny pewnej letniej nocy, to w tej najmniej oczekiwanej chwili Cyrankiewicz objawia swe nieznane, może wyłącznie dla mnie, oblicze krwiożerczego i połyskująco czarnego chrząszcza. Dla przykładu, nigdy nie zdołałem ustalić, pomimo najszczerszych chęci i znajomości kilku postaci prywatnych detektywów z czarnych jak ten krwiożerczy chrząszcz kryminałów, w jakich okolicznościach Cyrankiewicz i Luiza mieli przyjemność (a o tym, że przyjemność była, jestem całkowicie przekonany) blisko się poznać. Nigdy zresztą nie rozumiałem więzi oplatających ludzi cuchnącą pajęczyną. A może to Cyrankiewicz był dla niej ojczymem-kochankiem, a ja zaledwie śmieszną poobiednią przekąską, wypełniającą leniwe niedzielne popołudnie. Chociaż znając możliwości tego pijanego karakona, to równie dobrze ona mogła być tą przekąską, i to bez wątpienia smaczną.
Czy wiecie o tym, że w gabinetach dygnitarzy z ramienia PZPR godło wisiało zawsze pomiędzy portretami Gomułki i Cyrankiewicza właśnie? Ale nigdy byście już nie zdołali domyślić się, że portrety tych żałosnych mężów stanu nie znajdowały się po przypadkowych stronach tegoż godła. Być może na którymś tam zjeździe ustalono, iż wizerunek Władysława Gomułki (konspiracyjny pseudonim Wiesław) wisiał będzie po prawej stronie, a Józefa Cyrankiewicza po lewej. Oczywiście biorę tu pod uwagę zawstydzającą i maluczką perspektywę petenta, bo to on musiał spozierać w górę na promienne szpiegowskim uśmiechem twarze przywódców obcego im niesowieckiego narodu.
Nie oszukujmy się, współczesne społeczeństwo – może jak żadne inne – oparte jest na hipokryzji. Trzeba to sobie wreszcie powiedzieć i nawet ustrzec się przy tym od cynizmu. Najwyższy już czas obnażyć obłudę, która skrywa wstydliwą prawdę zaciszy gabinetów zakłamanych psychoterapeutów-świntuchów. Otóż dlaczego dojrzali mężczyźni są często skazani przez to społeczeństwo na nudne i przygnębiające kontakty seksualne wyłącznie z kobietami mniej więcej równymi im wiekiem? Przecież tak naprawdę podobają mu się młode i kręcące tyłeczkami nastolatki, a nie jakieś tam matrony. Czemu związek czterdziestoletniego mężczyzny z dajmy na to piętnastolatką uchodziłby za coś gorszącego, niemoralnego, byłby okrzyknięty grzeszną namiętnością i na co by tam jeszcze wpadły dewotki i stróże wyłącznie cudzej moralności, strażnicy świętego ognia? Oczywiście kobieta w wieku balzakowskim równie dobrze mogłaby zabawiać się z jakimś gówniarzem z liceum, jeśli miałaby tylko na to ochotę. Niestety, zakłamane purytańskie społeczeństwo, które zabrania masturbacji i wiąże dziewczynkom rączki zanim pójdą spać, bo inaczej dziewictwo może być zagrożone przez palec, udziela cichego zezwolenia na bicie żon przez pijanych mężów i conocne gwałty w zaciszu małżeńskiej sypialni, ale już nie godzi się na niewinny choćby romans dyrektora banku z koleżanką jego córki. I nie ma to nic z niedojrzałością seksualną, ani też z jakimiś zwyrodnieniami, przerażającymi matki dorastających córeczek. Po prostu wszelka namiętność, seksualność, czy jak to jeszcze nazwać, jest nieodłącznie związana z kultem młodości, a nie z obwisłymi piersiami. I może cnotliwym starym pannom niezbyt te fakty przypadają do gustu, ale nie zmienia to tego, że zdrowy mężczyzna ogląda się tylko za młodymi dupkami, a już na pewno staje mu na samą myśl o przygodzie na tylnym siedzeniu samochodu w przydrożnym lesie z jakąś niegrzeczną dziewczynką, najlepiej w harcerskim mundurku. Kto jednak w porę nie zapewni sobie odpowiedniego statusu majątkowego może sobie jedynie o tym pomarzyć, szamocząc się w środku nocy w ciepłej i wilgotnej pościeli, tuż przy śpiącej obok nudnej, nieatrakcyjnej żonie. Być może przesadzam, całkiem przecież możliwe, że potraficie znaleźć dziesiątki przykładów, że tak nie jest, ale zapewniam, że to tylko pozory. Przykładny ojciec rodziny ni stąd ni zowąd potrafi przeistoczyć się w śliniącą się i wyuzdaną bestię. Bogobojny ksiądz lub też równie zacny przeor wieczorami zmienia się w rasowego kurwiarza, który umiera całkiem niespodziewanie podczas orgii z trzema prostytutkami. Mało to jednak istotne dla żałosnej historii, którą wam tak nieudolnie opowiadam. Pełnej załzawionej goryczy historii Luizy i Merkucja.
Wspaniały wynalazek, kobieta. Tyle tylko, że strasznie spartolony. Kobieta – głupie i ciemne, zabobonne stworzenie. I gorzką tę prawdę trzeba na kartach tej powieści stwierdzić. Kobieta, żyjąca w mrocznym i niezgłębionym przez sceptyków świecie wróżb i przepowiedni. Pomyślcie, kto jeszcze w wieku dwudziestym i pierwszym wierzy w horoskopy, kto wróży sobie z wosku (czy z czego tam jeszcze)? A one to robią i, jakby tego było mało, wierzą święcie, że objawia im się jakaś prawda absolutna i niezmienna, przyszłość nieunikniona i fatalna. Zastanawia mnie czasem, co ci mężczyźni właściwie w nich widzą.
Wyznaję bez rozbuchanego wstydu, moja gra literacka jest nędzna, przeraźliwie mało subtelna. Chyba dość już tych natręctw? Jestem niewolnikiem, grafomanem bazgrzącym dla zamordowania czasu. Jakież to wszystko kompromitujące.


Jeśli chodzi o Merkucja to muszę przyznać, że to postać sprawiająca przygnębiające wrażenie od chwili, gdy ją po raz pierwszy zobaczyłem. Było to jakieś trzy lata temu na dworcu Cybulskiego. Naprzeciw mnie stał nieudacznik z oczami schizofrenika. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że połączy mnie z nim coś więcej niż tylko, jak się miało wkrótce okazać, odpowiadanie przed nadzwyczaj sprawnym w naszym przypadku, wymiarem sprawiedliwości za udział w zabójstwie. Piszę to z szerokiej perspektywy krzesła elektrycznego, więc wybaczcie mój cynizm. Wróćmy jednak do Merkucja. Ten romantyczny kochanek, absurdalny kaleka, stał się mym grzesznym przyjacielem w erotycznie czarnym pokoju, w którym zwykliśmy mieszkać. Bez wzajemności zakochany w sobie i w swym uwielbieniu dla literatury, Merkucjo. Zabawny obsesyjny kochanek, niby-romantyczny przebieraniec. To on był moim prawie literackim mełamedem i dzięki niemu dostąpiłem swej jakże miernej, jak się miało wkrótce okazać, poetycko-zbrodniczej konfirmacji. Merkucjo Sinobrody był mym ponurym mistrzem autodestrukcji, odrażającym truwerem-mordercą. Ja byłem dla niego jak burdel-mama; wycierałem mu jego drogą koszulę Wólczanki, gdy się porzygał po wódce. Muszę tu też oficjalnie oznajmić, że pieniądze na kurwy zawsze miał własne. Nigdy nie pożyczał. Był pod tym względem człowiekiem ze wszech miar szlachetnym i arystokratycznie wyniosłym w swym niegodnym arystokraty upadku. Zresztą zapewne nigdy nie pożyczał funduszy na te cuchnące jego własnym wstydem cele.
Gdy po raz pierwszy się zetknęliśmy, to on już dobrze wiedział, że jestem tym Cyrankiewiczem, a ja, że mam przed sobą Merkucja, fallicznego boga płodności i budzącego litość śmiertelnego kastrata. Jakież to kompromitujące.


Chłopcy, gdy dorastają... Przyznajcie, to znakomity początek. Wspaniały, w sam raz, by zaprezentować wodewilowo-pornograficzną historię Luizy i mnie. Tak cudownie rozpoczyna się moja wspaniała i pochmurna baśń. Ma smutna grafomańska namiętność, stręczycielski dziennik, erotyczno-kryminalna fantastyka. Wszystko to zapisuję w tajemniczej kronice mej śmieszności i gorzkiej rozpaczy. Tylko to mi pozostało po mym grzesznym płomieniu. Mych lędźwi. Całego mnie.
Chłopcy, gdy dorastają, znajdują prędzej czy później w swym niedługim życiu Luizę, tę małoletnią namiętność i nieprzewidzianie przyjemny kolonijny grzech. Odtąd wszyscy stają się maluczkimi, nikczemnymi zakładnikami Luizy. Chłopcy są już tylko jurnymi niewolnikami, najbanalniejszymi klientami lub co najwyżej wąsatymi alfonsami w przepoconych koszulach, którzy wymuszają świństwami szeptanymi do ucha, napastliwymi pocałunkami w szyję chwilę szyderczej miłości, by potem znów być znienawidzonymi. Potem, już znacznie później, bo gdy znają już dość życie, przychodzi pytanie, czemu ta kobieta tyle znaczy moim życiu? Obca kobieta śpi w moim łóżku. Brzmi śmiesznie i tragicznie. Może nieco przesadzam, nie każdy musi ulec tej okrutnej i zabawnej namiętności. Mało to zresztą istotne. Trudna sytuacja, w której obecnie się znajduję, daje mi olbrzymią szanse na refleksję i zadumę. Kto wie, może nawet na owocną resocjalizację, a w końcu nawet moralną odnowę.
I ja znalazłem mą małą Dolores. Pięknie nieznajomą. W zimnej i lepkiej nadmorskiej mgle. Małą muszelkę znalezioną na samotnej plaży. Mógłbym rzecz jasna zapisywać strony opisami mojej Luizy, w całości złożonych tylko z najwymyślniejszych ze znanych mi metafor. Nie można jednak wystawiać na taką próbę niewielkiej jak sądzę cierpliwości czytelników w naszym kraju.
Moja mała Lo, umiłowana sulamitko, syrenko z Kopenhagi. Nasza cyniczna miłość uderzyła w nas jak grom lub nóż bandyty. Moja najdroższa Lolito, wspaniały to mógłby być początek haniebnej ekspiacji. Rozcinam tępym skalpelem moją pamięć, wykrawam niczym krawiec kawałki moich najsmutniejszych wspomnień. Pastwię się sam nad sobą. Ta być może odrażająco perwersyjna zabawa znajduje ujście na kartach mej opowieści. Ileż zimnych i obmierzłych, okrytych beznadzieją nocy spędziłem nad obrzydłym pamiętnikiem mordercy i najpiękniejszą baśnią mego życia.
Carmen, moja mała Carmen, cos tam coś tam, te jakieś tam noce. Nie pamiętam, co było dalej… Czytelniku-grzeszny poeto, dopisz coś tu własnoręcznie, jeśli tylko chcesz. Luizę i mnie doktor Grzech zastał w ciemnej ulicy, niespodziewanie i szybko, jak wibrujący esemes. Otóż właściwie mogło dojść do naszego spotkania wszędzie, na ławce w parku, na tylnym siedzeniu samochodu, czy też gdziekolwiek. Ona zrzucała z siebie resztki ubrania i ciężar swoich głupich, bo najskrytszych i niespełnionych, marzeń, a ja zrzucałem płaszcz Kordiana. Mój skromny cynizm jest tu całkowicie wskazany. I jeżeli jeszcze targają kimkolwiek wątpliwości, czy aby nasz romans nie był najbardziej banalną historią, to uroczyście oświadczam, że właśnie taki był.
Panie psychiatro, neuroza kliniczna? Nie wierzę w te diagnozy i tylko ta niewiara umożliwia mi jako takie funkcjonowanie, pomaga mi pisać mą więzienną opowieść.
I tak oto wspominam mą Julię, z całą bałwochwalczością znaną literaturze. Spotkaliśmy się, Luiza i ja, zwykłego dnia. Pamiętam widmowy ten obraz. Idiotyczne sceny z życia, Luiza jedząca hot doga. W naszej sypialni na stałe zagnieździła się lepka żądza. Byłem w tej komfortowej sytuacji, że nie musiałem za to płacić. Pomyślcie tylko, jaka prostytucja jest upokarzająca, jak bezlitośnie wstydliwa. I to nie dla prostytutki, ale dla jej żałosnego klienta. Myślę, że największym poniżeniem znanym mężczyźnie może być tylko wydawanie pieniędzy na akty płciowe (wybaczcie ten patos) i to z nieznajomą kobietą. Szczęśliwym jakże trafem zdołałem uniknąć hańbiącej mnie czynności współżycia, a raczej współużycia w zamian za banknoty. Moje urągające mi nieszczęście polegało na czym innym. Moją kochanką, wszeteczną oblubienicą była Luiza, a to sprawiało, że codziennie czułem, jak wbijam sobie śrubokręt w serce i nonszalancko nim obracam. Osobliwa ta przyjemność miała swą przyczynę w moim bracie w kłamstwie i szyderstwie, księciu poetów Cyrankiewiczu. To on każdego dnia i prawie każdej nocy wpychał w nią beznamiętnie ogumowanego zbrodniarza-frajera, a ja w tym czasie leżąc samotnie we własnym łóżku nieruchomo umierałem z nienawiści.
Spotykałem potem Julię, a ona, wachlując rzęsami, z tym niewiarygodnie głupim uśmiechem niewiniątka milczała, gdy tylko pytałem o tego obrzydłego potwora Cyrankiewicza. A ja byłem na tyle głupi, żeby jej przebaczać. Była moją namiętnością i obsesją, była złym urokiem rzuconym w ciemną noc i nie potrafiłem jej porzucić ani też zabić.
Spalała nas codziennie chorobliwa miłość. Luiza, odaliska i ja, Merkucjo, głupi chłoptaś o skłonnościach zaledwie psychopatycznych. I także dziś, gdy spoglądam na minione szczęście moje i Luizy, wciąż uważam, że to najwspanialsza, najtragiczniejsza i najohydniejsza część mego nieszczęsnego żywota. Wybaczcie mi ten żałosny konfesyjny ton, który wpadam coraz to częściej. Mógłbym tu całkiem zgrabnie wpleść elegię Pociąg do Zakopanego z przesiadką w Trzebini. A właściwie to powinienem raczej odczuwać wysublimowane gorzkie spełnienie jako budzący litość poeta-morderca. „Moja najsłodsza Lolita” na zawsze będzie już moją małą Carmen.


Moja Syrenka. Viola alba, mój viola mirabilis. Moja mała nadzieja, dziewczynka o jasnych włosach, metr siedemdziesiąt w białej bluzce. Stokrotka w sukience z nieba. Moja wielka nadzieja.

Telefon nie dzwoni
Na końcu białej łąki
a na niej jaskry
groszki
i miód
stała
Moja Mała Carmen
boginka wina i łez
Na końcu białej plaży
a na niej podarta
książka
i miłość
Moja Mała Dziewczynka
syrenka z królestwa mórz
Mocna kawa
wczorajsza gazeta i włączone radio
Tak bardzo chcę wierzyć
że nim czarno-czerwona
Noc
wpadnie w objęcia
tandetnego kochanka-Dnia
Moja Mała Róża
przyjdzie do mnie we śnie
i zabierze
mnie na koniec swej białej łąki-plaży
Wtedy obudzę się
a Ty zawsze przy mnie
będziesz
Moja Mała Carmen

Moja morska królewna. Nereida. Morska kurtyzana.


Takie oto zakończenie zmontował pocieszny Merkucjo, ta wyliniała, koślawa kurwa, odrażający pedał:
Merkucjo wyszedł na ulicę. Szedł wolnym krokiem, jakim idzie morderca, żeby zabić. Gdy doszedł wreszcie do śmierdzącego mieszkania księcia-poety, wszedł ostrożnie do środka i zdołał jedynie zobaczyć jak Mała Syrenka trzyma w dłoni dymiący rewolwer, a książę Cyrankiewicz leży na podłodze z sześcioma kulami w piersi. Mała Syrenka Julia i żałosny Merkucjo patrzyli na siebie przez kilka sekund, które trwały wieczność. Dzielna Mała Syrenka nawet nie płakała. Merkucjo myślał teraz: „Czemu nie przyszedłem wcześniej...”. Wreszcie wykrztusił:
“Jakieś pięćdziesiąt metrów stąd jest parking. Zaparkowałem tam. Wystarczy, że ze mną pójdziesz.” “Ja nie potrafię bez niego żyć”, odpowiedziała po chwili Luiza. Merkucjo wyszedł. Doczołgał się do samochodu, wsiadł i zwymiotował na siedzenie obok. Odjechał, łamiąc przy okazji wszystkie przepisy ruchu drogowego.
Nigdy więcej nie słyszałem o Małej Syrence. O mordercy Merkucju niedługo później krążyły plotki, że przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Ktoś mógłby z Was powiedzieć, moi znudzeni tą baśnią czytelnicy, że Merkucjo okazał się błagającym o litość nieudacznikiem, ale on zbyt mocno kochał swą Julię i nie umiałby zmusić jej do niczego.


Jakież to wspaniałe zakończenie. A jakaż rozpacz z tego uderza, jakie to wzniośle wzruszające. Aktorzyna Merkucjo, znów obnażył się bezlitośnie jako doskonale rachityczna osobowość. Nic tu dodać i nic ująć. Niemalże tragiczne zakończenie, gratuluję całkiem szczerze.


Nie byłbym jednak najprawdziwszym wyklętym kronikarzem miłości, gdybym nie napisał gorzkiej prawdy o guście mojej małej Julii, mej światłości i mym cieniu. Otóż ma słodka Julia jest niczym więcej niż tylko żałosną istotą o zupełnie drobnomieszczańskiej uczuciowości, prostackim umyśle i plebejskim guście. Pożałowania godzien jest jej banalny styl, trywialna subtelność oraz całkowicie niewybredne usposobienie. I wcale nie doprowadza mnie do bezdennej rozpaczy ten być może smutny portret. Ja, Gatsby, jestem daleko z stąd. Jadę teraz pustą i mokrą drogą. Do schowka w samochodzie włożyłem rewolwer. Sześć kul czeka na pięknego-głupiego księcia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...