Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Mamon


Rekomendowane odpowiedzi

Piwnica to najwyraźniejsze wspomnienie. Na lewo od schodów, pod oknem była wnęka. Siadałem skulony w kącie. Na przeciwległej ścianie był gwóźdź. Gdy palce miałem już zdarte do krwi, patrzyłem na gwóźdź i wyobrażałem sobie zawieszony na nim obraz. Kiedyś chyba faktycznie tam wisiał. Ściana w tym miejscu byłą jaśniejsza i jakby mniej brudna. Najczęściej w mojej wyobraźni pojawiał się obraz pięknej dziewczyny biegnącej po łące pełnej kwiatów. Czasem, jeśli byłem zły lub smutny śliczna twarz dziewczyny stawała się dziwnie zniekształcona, jak demoniczna maska wykrzywiona w nieludzkim grymasie.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze była tylko piwnica, a w niej ja, dziewczyna i ona. Pod schodami stał piec, obok pieca chleb i woda- mój jedyny posiłek. Zdawało mi się, że kiedy choć na chwilę spuściłem ją z oczu, wypijała mi całą wodę. Zawsze chciało mi się pić. Pamiętam dobrze piwnicę i palące pragnienie.
Więc wciąż miałem ją na oku, wciąż pilnowałem, grałem całymi dniami. Ojciec powiedział mi kiedyś, że woda stoi koło gorącego pieca i dlatego czasem paruje. Ale ja i tak wiedziałem, że wszystkiemu winna była moja lira.
Mój ojciec był życiowym nieudacznikiem. Na co dzień zajmował się wywózką śmieci, wieczorami pił. Kiedyś naczytał się o Paganinim- genialnym skrzypku. Jego ojciec zamykał go na całe dnie w piwnicy, by ćwiczył grę na skrzypcach i zarobił na rodzinę. Nas nie stać było na skrzypce więc dostałem lirę i od kiedy tylko pamiętam, zawsze była tylko piwnica.
Chyba miałem też matkę, jak przez mgłę widzę, że czasem, gdy ojciec był w pracy schodziła do mnie kobieta. Dawała mi cukierki, a w zamian kazała się nazywać „mamą”. Cukierki nie smakowały mi. Były zupełnie inne od chleba, który znałem. Słowo „mama” w moich ustach brzmiało dziwnie. Nie używałem go często. Skrzypiące, zardzewiałe, obrośnięte pajęczynami, brzmiało bardziej jak „mamon”, a to kojarzyło mi się z okropnym trójgłowym potworem.
I ciągle grałem, to było moje życie. Ja i lira, której nienawidziłem z całego serca.
Szybko stałem się mistrzem. Równie szybko stałem się na tyle cwany, by odmówić koncertowania dla ojca, który zgarniał całe zyski dla siebie. Tata nie chciał utrzymywać darmozjada. Jego metody wychowawcze nigdy nie były zbyt wyszukane i tym sposobem w wieku 8 lat wylądowałem na ulicy. Moja lira i ja.
Teraz byłem od niej całkowicie zależny i przez to nienawidziłem jej jeszcze bardziej. Grałem całymi dniami. Na ulicach, w bramach. Ludzie rzucali mi po kilka groszy do starej puszki. Po raz pierwszy zobaczyłem świat inny niż moja piwnica. Nie spodobał mi się. Był stanowczo za duży. Zbyt przerażający. Mieszały się w nim tysiące zapachów i tysiące smaków, tak odmiennych od zapachu chleba i wody. I wiecznie chciało mi się pić.
Zamieszkałem na obrzeżach miasta, w slumsach. Jak nazywało się miasto- nie wiem, nigdy nie nauczyłem się czytać, bo też nie było mi to do niczego potrzebne. W domu przeznaczonym do rozbiórki urządziłem sobie małe mieszkanko, podobne trochę do mojej piwnicy. Za zarobione pieniądze kupowałem sobie bochenek chleba i dużo wody. Resztę pieniędzy chowałem w lewy bucie. Gdy uzbierałem dosyć, kupiłem gwóźdź i młotek. W moim mieszkanku wbiłem gwóźdź dokładnie naprzeciwko okna. Znów miałem swój obraz. Parę dni później przyszedł do mnie sąsiad- Dziadek Złomowy. Dał mi w prezencie obrazek przedstawiający małego osiołka, do powieszenia na gwoździu. Jednak nigdy go tam nie powiesiłem. W głowie miałem swój własny obraz.
Dni i noce były takie same. Zlewały się w jedno długie bycie. Bycie i granie. Zatopiłem się w tym. Kiedyś, nie wiem już, czy dniem, czy nocą, z wielkiej limuzyny wynurzyła się ręka i wyciągnęła mnie z tej pustki bycia. Wieść o moim talencie i niewoli, zatoczyła szerokie koło i dotarła do miejscowej mafii. Ich szef- Marian był trochę podobny do mojego ojca. Potrafił zabić człowieka patrząc mu w oczy i jednocześnie kochał muzykę. Tak więc zostałem zatrudniony, by codziennie grać u niego przy kolacji.
Znów coś jakby piwnica. Tyle, że tym razem większa i bogato zdobiona, pełna obrazów. Kolejny raz znienawidzona kochanka była dla mnie różnicą między życiem a śmiercią. Chodzenie sprawia mi trudność, Marian postrzelił mnie w nogę. Ot taka rozrywka poobiednia. Jednak nigdy nie celował w ręce. Kochał moją muzykę. Moje ręce były bezpieczne.
Miałem może z 17 lat, kiedy do kolacji razem z Marianem zasiadła piękna dziewczyna- dziewczyna z mojego obrazu. Długie, anielskie loki falowały przy każdym jej ruchu. Usta nigdy nie składały się w uśmiech. Zapomniały jak to się robi, a może nigdy nie wiedziały. A jednak wciąż się śmiała. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale śmiały się jej oczy, roziskrzone i radosne. Tak błękitne, jak tylko błękitny może być kolor. To była jego córka- Eurydyka. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się pełnią swojego błękitnego uśmiechu.
W jednej chwili lira już nie była jedyną, niemal słyszałem jak szemrała zazdrośnie. Teraz była jeszcze Eurydyka. Przyjechała do ojca na wakacje. Nasze spotkania graniczyły z szaleństwem, w nocy, w ogrodzie schowani wśród drzew byliśmy razem. Jej ojciec zabiłby mnie gdyby się dowiedział, ona zabiłaby się sama. Po raz pierwszy w moim życiu pragnienie znikło.
Ostatni dzień wakacji. Lira triumfowała. Znów miała być jedyna ukochaną.
Pożegnalne spotkanie i szalony pomysł. Uciekliśmy we troje: ja, Eurydyka i lira. Pobraliśmy się. To były dwa miesiące czegoś, co chyba nazywa się „szczęście”. Nigdy wcześniej nie używałem tego słowa. Najpierw ojciec mówił tylko „sztuka, obowiązek”, potem Marian mówił „forsa, przekręt”. Nigdy wcześniej nie pojawiało się moim życiu owo tajemnicze „szczęście”. A jednak to, co się wtedy działo chyba nim było. Eurydyka nim była. Tak więc były 2 miesiące szczęścia.
A potem nas znaleźli. Spałem, a Marian zabrał Eurydykę, pieniądze, które u niego zarobiłem, wyrwał nawet gwóźdź ze ściany- mój obraz. Pragnienie wróciło.
Tęskniłem. Nie mogłem znieść myśli, że więcej nie zobaczę jej radosnych oczu. Popatrzyłem na zadowoloną lirę i podjąłem decyzję: odzyskać Eurydykę.
Dotarłem do posiadłości Mariana. Ogromna brama wstępu, opleciona drutem kolczastym- tutejszy Cerber. Miała specjalny kod szyfrowy. Kiedyś przez przypadek zagrałem na lirze zbyt wysoki dźwięk i zniszczyłem alarm. Marian nieźle się uśmiał i kazał wstawić droższy model, lecz przy odrobinie szczęścia...
Brama stała otworem. Lira pękała z dumy. Ale to nie była nawet połowa drogi. Ogród zawsze mnie przerażał.
Przez plątaninę gałęzi do ogrodu docierał wąski strumień światła. Zupełnie jak w mojej piwnicy. Ale w mojej piwnicy światło oświetlało mój obraz, moją Eurydykę, a tu padało na złośliwy uśmiech krasnala ogrodowego. Wyglądał jak demon, w którego czasem przeistaczała się anielska dziewczyna z obrazu. Zdawało mi się, że śledził mnie wzrokiem, a lira jakby weszła z nim w diabelską spółkę, wołała go. Światła skakały po jego lakierowanym ciele, wydawało się, że krasnal ożył. Przerażający ogród. Biegłem na oślep a lira robiła się coraz cięższa. Chciała zostać. Chciała, żebym ja został.
Narobiłem okropnego hałasu. Przy drzwiach już czekał na mnie ochroniarz. Miał doprowadzić mnie do Mariana i ni uszkodzić mnie za bardzo. Za bardzo- znowu ucierpiały nogi. Gdy dostałem się do Mariana, wydawał się bardzo zadowolony.
-Nigdy nie miałem nic przeciwko twojej znajomości z Eurydyką, a uwierz, że wiedziałem o niej już od początku-powiedział.
-To czemu mi ją zabrałeś?
-Odzyskasz ją- wyszczerzył zęby w wampirzym uśmiechu- po prostu chciałem sprawdzić, czy nadajesz się na zięcia. Nie mam synów, więc kiedyś przejmiesz po mnie interes, a do tego trzeba sporo ikry, chłopcze.
-Gdzie Eurydyka?!- nie wytrzymałem, lira śmiała się do rozpuku.
-No, no, same konkrety... widzę, że się nadajesz-Marian był coraz bardziej zadowolony.
A potem oddał mi Eurydykę. Naprawdę mi ją oddał! Mój piękny obraz, Eurydyka. Ten, kto nigdy nie kochał, nie zrozumie co wtedy czułem.
Marian czuł się winny, że nas na to wszystko naraził, więc przy bramie czekała na nas limuzyna. Nasza limuzyna, która miała nas zawieźć o naszego nowego domu. Z wielkimi oknami i gwoździami, żebyśmy mogli nasze własne obrazy.
Schodziliśmy po schodach rozmawiając. Ożywieni snuliśmy plany na przyszłość. I znów szczęście. Wtedy się potknąłem. Moje nogi nie doszły jeszcze do siebie po powitaniu, jakie zafundował im ochroniarz Mariana. Lira wypadła mi z rąk, ale nie miałem zamiaru jej łapać. W końcu wolny. Wolny i szczęśliwy.
I wszystko prysło. Jakbym się obudził. Lira o diabelskiej twarzy krasnala wirowała i spadała coraz szybciej. I śmiała się. Coraz głośniej. Czułem, że umieram z pragnienia. Rozpadła się na pół, na głowie Eurydyki. Obie zginęły.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...