Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Anatema cz.1


Rekomendowane odpowiedzi

Taka próbka. Jest więcej, ale na razie tyle. Liczę na konstruktywne komentarze i w ogóle witam, jestem tu nowa :)


~ Anatema ~

- Proszę, - kobieta w czerwonym daszku chrząknęła znacząco, ściągając uwagę ciemnowłosej dziewczyny, stojącej przed okienkiem - 12 centów reszty – zaznaczyła wyraźniej, zerkając znad okularów na klientkę.
- Dziękuję - nastolatka szepnęła i przez chwilę wpatrywała się w monety, jakby jeszcze rozważała wycofanie się z zakupu.
- Jeśli chce pani skorzystać z tego biletu, to radzę się pospieszyć – sprzedawczyni rzuciła niby od niechcenia, opierając się wygodniej na swoim krześle - Autokar odjeżdża za 3 minuty.
Ciemnowłosa otworzyła szerzej oczy.
- Z którego peronu? – zawołała naprędce, w międzyczasie podnosząc z chodnika swoją walizkę i plecak, wypchane aż do granic możliwości.
- Czwarty, ten na końcu.
Dziewczyna poczuła, jak momentalnie ugięły się pod nią nogi, ale nie była pewna, czy tylko od tej informacji, czy nie od ciężaru swojego wielkiego bagażu.
Zaklęła w myślach.
Za dużo przeszłości. Za mało przyszłości.
Miała kilkadziesiąt metrów do pokonania i mimo słabej kondycji fizycznej - biegła, jakby brała udział w wyścigu o życie. Wiatr szarpał jej rozczochrane włosy, plecak rytmicznie uderzał ją w plecy, a walizka wprawiała w turbulencje, ale nie zwalniała.
Nie mogła pozwolić, żeby ten autokar odjechał bez niej. Bilet kosztował ją o wiele więcej, niż te kilka dolców, które zostawiła u sprzedawczyni w kiosku. Wyjazd oznaczał wybawienie, nosił w sobie ogromne pokłady nadziei, miał być odrodzeniem lub przynajmniej odmianą, lżejszą wegetacją...
Zacisnęła usta i biegła dalej, bez wytchnienia, choć ledwo już łapała powietrze w płuca, a nogi nieomal mdlały z szaleńczego wysiłku.
- STOOOP! Jeszcze JA! – zaczęła krzyczeć i machać wolną ręką, kiedy autokar znalazł się w zasięgu jej wzroku – POCZEKAJCIE!
Poczekali.
Kierowca pomógł jej spakować bagaż, skasował bilet i odprawił na fotel.
Ciemnowłosa usiadła na pierwszym, wolnym miejscu przy szybie i już po chwili, gdy autokar ruszył - z nostalgią obserwowała umykające budynki, drzewa i ulice swojego rodzinnego miasteczka.
Nie mogła dłużej zostać w Oklahomie, która gwarantowała jej jedynie powolną śmierć w męczarniach. I choć postanowiła wyjechać (na dłużej, może nawet na zawsze), nie widziała sensu. Rany były zbyt głębokie, żeby mogła przejść nad nimi do porządku dziennego.
Wyjęła z portfela zdjęcie i chciała je potargać, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Błękitnooki uśmiechał się do niej tak kojąco, a jego odstające uszy zawsze wywoływały u niej uśmiech na twarzy. Po prostu nie mogła.
Poukładać się od nowa?
- Poukładaliby te swetry.
Marie oderwała wzrok od szyby i spojrzała w bok.
- Wolne to miejsce, dziewczynko? – kobieta o pulchnej figurze w dobrze skrojonym, czarnym kostiumie uśmiechnęła się do niej ciepło.

***

Beznamiętnie spoglądał na podróżnych pośpiesznie przemieszczających się po marmurowym korytarzu, odstawionych, jak wielkanocne pisanki. Bolały go plecy na samą myśl o wszystkich tych niepotrzebnych sweterkach, pachnidłach i innych zbędnych suszarkach poupychanych w pękatych plecakach, walizkach i podręcznych torbach, ważących w rezultacie więcej niż sami ich właściciele, którzy niestrudzenie taszczyli je ze sobą.
Nigdy nie przestawały go zadziwiać pokłady ludzkiego, nieuświadamianego masochizmu i często zastanawiał się nad celowością takiego bagażowego przedsięwzięcia. Tym bardziej, że większością wyjezdnych byli tzw. weekendowicze, którzy po dwóch dniach spędzonych w jacuzzi lub basenie lub pod kołdrą z nielegalnym partnerem (czyli zasadniczo w stroju niewymagającym kilku walizek) zwyczajnie wracali do swoich mieszkań.
Za grosz nie rozumiał, jakimi pobudkami kierowali się pakując sobie wielki garb na plecy, w który mieli spakowany cały dom i jeszcze połowę nieskończonej w tygodniu pracy.
Na dwa dni.
Młodzi, starzy, kulawi, szczupli, w beżu, z kapeluszem lub bez – większość twarzy widział już wielokrotnie, niektóre z nich znał nawet z nazwiska, a sporej części oglądał portfele z bliska. Stadko przypadkowych mężów, żon, kochanków i beztroskich nastolatków fundujących mu przeżycie na kilka następnych dni.
Zgasił papierosa i odgarnął z twarzy włosy, które nieznośnie zsypywały mu się na oczy, ilekroć pochylał się do przodu. Teraz stał oparty o barierkę na pierwszym piętrze. Dawała wyśmienite warunki do ogarnięcia wzrokiem całego głównego peronu wraz z rozmieszczeniem strażników. Nie był tu mile widziany, więc rozeznanie w ustawieniu ochrony odgrywało kluczowe znaczenie przed akcją.
Swojej dzisiejszej ofiary nie wypatrywał zbyt długo. Rzuciła mu się w oczy niemal natychmiast, gdy tylko przekroczyła próg drzwi prowadzących do głównego peronu. Wprawdzie nie miała na sobie żadnego pstrokatego sweterka w groszki - dzięki któremu mógłby ją łatwiej wyłowić z szaroburej masy zalewającej korytarz, ani też nie świeciła się, jak radioaktywne beczki na peryferiach miasta. Błysnął zaledwie srebrny medalik na szyi i tarcza zegarka na skórzanym pasku, nic więcej. Zdecydowanie nie zwróciła na siebie uwagi strojem.
Złapała go na haczyk swoim zagubieniem.
Zatrzymywała się, co kilka kroków i patrzyła niepewnie we wszystkie strony, jakby dopiero decydowała o tym, dokąd ma pójść. Próbowała nie spuszczać głowy w dół, ale udawanie pewnej siebie zupełnie jej nie wychodziło. Nie była dobrą aktorką i - co ważniejsze - nie była stąd. Lubił takich przyjezdnych.
Zawsze śmierdzieli grubą gotówką.
Pośpiesznie związał gumką włosy, założył baseballówkę głęboko na oczy i zszedł po schodach na główny peron.

* * *

Chwilę wcześniej

- Dziękuję ci, złotko. Jesteś naprawdę dobrą osobą – pulchna kobieta o siwych włosach ścisnęła rękę ciemnowłosej, uśmiechając się do niej serdecznie.
Była jej wdzięczna za towarzystwo w autokarze i pomoc na dworcu przy bagażach, choć tak po prawdzie Marie robiła to wszystko z pewną dezaprobatą. Od początku zresztą odnosiła się do kobiety z rezerwą, niechętnie oddając się wszelkim dyskusjom, a już zwłaszcza tym dotyczących jej życia.
Miała już swoje 5 minut sławy w sielskiej Oklahomie, po których niemal każde spojrzenie ją bolało, a rozmowy przywoływały skurcze żołądka, dlatego wcale nie tęskniła do towarzystwa.
Potrzebowała wyciszenia i naprawdę porządnej dawki niezauważenia.
Myślała o podróży w autokarze, jako sam na sam z migającymi obrazami za przybrudzonym oknem, w ramionach obcości, na ostatniej wieczerzy z przykrymi wspomnieniami.
Potrzebowała przynajmniej dwóch, intensywnych chwil na pożegnanie się ze wszystkimi dawnymi nadziejami tamtej małomiasteczkowej Marie i jedną - na rewizję własnych poglądów i planów, a właściwie już tylko strzępów z tego, co zostało zanim jej życie zaczęło się na nowo i skończyło jednocześnie.
Natomiast nic z tego.
Gadatliwa współpasażerka o napastliwości pięciolatka zmusiła ją do wzięcia w nawias zamiaru odbycia samotnej podróży pełnej osobistych refleksji. I mimo, że krew zagotowała się w żyłach Marie - ona nie zrobiła nic, jedynie przykleiła do twarzy sztuczny uśmiech i odpowiadała monosylabami na niekończące się pytania starszej kobiety.
To była zdecydowanie najdłuższa podróż jej życia.
- Proszę uważać na siebie - Marie odpowiedziała grzecznie, podając siwowłosej ostatni neseser.
- Gdzieś tu ma na mnie czekać syn – kobieta oznajmiła z dumą, ignorując słowa dziewczyny – On nie mógł przyjechać na pogrzeb Edmunda, Edmund to mój świętej pamięci małżonek, zmarł właśnie kilka dni temu. Pogrzeb był piękny, a proboszcz sam wygłaszał kazanie. Tak. Edmund był szanowanym człowiekiem w Country Village i i i... tak. O czym to ja właściwie mówiłam? – kobieta się roześmiała nieco zakłopotana.
- Że syn ma panią odebrać.
- No, tak - siwowłosa zaczęła rozglądać się wokół siebie.
- Odprowadzić panią? – Marie ugryzła się w język.
Stare nawyki podawania pomocnej dłoni.
- Nie, nie, koteczku. Po prostu zawsze już tu na mnie czekał... Ale wiesz, - kontynuowała żywiołowo - on jest poważnym biznesmenem--
- Przepraszam – Marie wtrąciła, nie widząc końca tej dyskusji – Ja muszę jeszcze przenieść swój bagaż do drugiego autokaru, więc--
- Oh, rozumiem, myszko – siwowłosa weszła jej w słowo - Nie zatrzymuję cię już. Do zobaczenia w takim razie – kobieta jeszcze ostatni raz uścisnęła Marie, zanim ciemnowłosej udało się od niej oddalić.
Marie odetchnęła z ulgą.
Zabrała swój bagaż i kołyszącym się krokiem weszła na główną, dworcową halę, gdzie momentalnie zalała ją fala ludzi podobnych do niej - obwieszonych plecakami, torbami i podręcznymi neseserami, którzy sprawiali wrażenie, jakby spieszyli się w każdym kierunku.
Nikt nie zwalniał, każdy się gorączkował, a ona stanowiła tylko przeszkodę w drzwiach. Ktoś ją szturchnął, inny posłał ponaglające spojrzenie, a pozostali wymijali ją szemrając pod nosem jakieś przekleństwa.
Marie skurczyła się w sobie i pomyślała wtedy z zazdrością o swojej siwej towarzyszce, po którą miał przyjechać syn.
O ile łatwiejsza byłaby ta podróż, gdyby wiedziała, że ktoś też na nią czeka za zakrętem, na szczycie schodów lub po prostu w miejscu, które mogłaby nazywać domem.
Ale ona wiedziała, co robiła opuszczając Oklahomę i była przygotowana na to, że samotny wyjazd nie będzie podróżą do Arkadii, a to był zaledwie początek, więc nie zamierzała się nad sobą rozczulać z powodu przeludnionego dworca.
Podniosła wysoko czoło, zacisnęła pięści i ruszyła w głąb pomieszczenia.
Rozejrzała się uważniej po tablicach informacyjnych zajmujących całą wolną przestrzeń na ścianach i podeszła bliżej do tej, na której widniała nazwa jej kursu.
Peron 8, odjazd - 2:28 p.m.
Stęknęła z rozpaczy.
Nie miała pojęcia, gdzie był peron ósmy i miała tylko pół godziny, żeby się dowiedzieć. Okienko z informacją przeżywało nalot w postaci kilkumetrowej kolejki, więc ostatecznie zdecydowała się na pieszą wycieczkę w poszukiwaniu stacji. Wcześniej jednak udała się do niezależnego punktu z blaszanymi szafkami na kluczyk, określonego chlubnie przechowalnią (jak przynajmniej głosiła wielka metalowa plansza zawieszona pod sufitem), gdzie zostawiła część swojego, ciężkiego bagażu, zatrzymując przy sobie podręczną torbę.
Ruszyła sprężystym krokiem, z obojętną miną, próbując nie spuszczać wzroku w dół, ilekroć napotykała czyjeś spojrzenie, ale okazało się to trudniejsze niż przypuszczała.
Prześladowało ją intensywne uczucie bycia intruzem.
I choć zdawała sobie sprawę, że znaczna większość wymijanych ludzi była dla siebie równie obca, jak ona dla nich – nie mogła pozbyć się wrażenia, że tylko ona nie pasowała do tego tłumu. Miała wrażenie, że każdy jej gest, mrugnięcie okiem, czy ruch ręką nie był naturalny, tylko dziwaczny, podejrzany.
Wydawało jej się, że wszyscy znają jej tajemnicę, że wszyscy wiedzą i lada chwila ktoś zrzuci maskę obojętności, żeby ją znienacka dopaść i skrzywdzić.
Nie potrafiła usunąć tych myśli z głowy. Krążyły, jak trucizna, odbierając spokój i resztki pewności siebie w zamian wpędzając w paranoję, graniczącą z obłędem.
Marie chciała wierzyć, że zmiana otoczenia może uratować ją od autodestrukcji. Okazywało się jednak, że niezmiennie tkwiła w pułapce przeszłości. Niezależnie od tego, czy to było Roswell, czy odległe o wiele tysięcy mil miasto w Alabamie.
Zaklęła pod nosem.
To był dopiero początek podróży po własne jestestwo. Początek ciężkiej pracy nad życiem, leżącym w gruzach i n i e z a m i e r z a ł a s i ę p o d d a w a ć.
Przetarła czoło wierzchem dłoni, odetchnęła i ruszyła dalej wzdłuż holu nieco chwiejnym krokiem.
Stację ósmą znalazła po kilku minutach. Znajdowała się przy szerokich schodach na pierwsze piętro, gdzie było coś w rodzaju tarasu widokowego połączonego z niewielką oranżerią i kafeterią. Przytulny, zielony kącik.
Marie miała nawet ochotę skusić się na mały przystanek w tamtym miejscu, lecz nie tylko nie pozwalał jej na to czas, ale także przeszkodziła jej siwowłosa towarzyszka z autokaru.
Stała w holu nieopodal i zawzięcie do niej machała.
Marie zgrzytnęła zębami i już chciała się na pięcie odwrócić, udając, że jej nie zauważyła, kiedy kątem oka spostrzegła, jak czyjaś ręka nurkowała w torebce siwowłosej.
Ręka złodzieja.
- Złodziej! Złodziej tam jest! – Marie nieświadomie zaczęła krzyczeć i aż podskoczyła wystraszona siłą własnego głosu.
Była osłupiała.

***

Kiedy zszedł na parter, obserwował swoją ofiarę jeszcze przez kilka minut krążąc wokół niej, jak sęp – najpierw w bezpiecznej odległości, potem zataczając stopniowo coraz mniejsze kółka, aż miał kobietę w zasięgu ręki. I mimo to wiedział, że nie zwraca na siebie żadnej uwagi.
Sztukę maskowania miał opanowaną do perfekcji.
Gazeta, orzeszki i torba przewieszona przez ramię, a przy tym sprężysty, ale luzacki krok i mina wyzwolonego idealisty z cieniem buntu w oczach, czyli normalne zachowanie dla podróżującego studenta, któremu wydaje się, że jest wybitny i ma swoją wielką misję na Ziemi.
Żaden tam spiskujący złodziej.
Dla większej wiarygodności jeszcze badawcze, ale niedbałe spojrzenia na tablice informacyjne, otaczające człowieka zewsząd i każdy strażnik dawał się nabrać.
Ochrona nie lubiła studentów za ich nonszalancki styl bycia, ale rzadko się ich czepiała. Panowało dziwne przekonanie, że młodzi z uniwersytetów nie obrabiają podróżnych, że zbyt wiele mają do stracenia.
Oczywiście prawda była inna, ale długowłosy miał nadzieję, że mit ten utrzyma się jeszcze przez dłuższy czas i pozwoli mu w przebraniu grzecznego studencika okradać nieświadomych ludzi, jak najdłużej.
Chwilowo po prostu nie widział ciekawszego sposobu zarabiania pieniędzy.
Uważał, że ten fach nie tylko dostarczał porządnej dawki wrażeń, ale też zapewniał stały kontakt z ludźmi i nienormowany czas pracy. Poza tym miał tu niezłe praktyki z psychologii człowieka, a także spore pole do popisu w kwestiach inwencyjnych. Czasem zaliczał nawet fakultet z lekkoatletyki.
Czy mógł gdzieś liczyć na równie rozwojową i dochodową fuchę?
Raczej wątpił.
Niekiedy płacił okresowy podatek od pracy – i to był faktyczny minus, ale wciąż w ostatecznym rozrachunku wychodził na tym lepiej, niż pracownicy na comiesięcznych składkach ubezpieczeniowych.
Poza tym był niewolnikiem swojej pracy tylko dorywczo, gdy sypiał na metalowej pryczy, natomiast inni nosili ręce w kajdanach do przysłowiowej usranej śmierci.
Chodzące przykłady znajdowały się choćby na tym dworcu. Bez przerwy mijały go podróbki wolnych ludzi, którzy jedynie zapakowali swoje niewolnicze łańcuchy ołowianej ciężkości do pękatych walizek. Tak naprawdę nigdy już nie potrafili wypiąć się ze smyczy poddaństwa. Zależności, związki, umowy obligowały ich na każdym kroku.
Nie mogli już czuć się bezpiecznie nawet we własnym wychodku.
Wszędzie ich dopadały obowiązki i obłudna świadomość, że te mają priorytetowe znaczenie.
Nawet jeśli miałoby to doprowadzić do zaparcia.
Lub kilkutonowego bagażu.
Westchnął przeciągle.
Takie myśli zawsze nastrajały go melancholijnie. Lubił wtedy siadywać na swoim zniszczonym, kamiennym parapecie z kubkiem parzonej kawy pozostawionym między butami i opierać głowę o przybrudzoną szybę, trzymając niedbale kubańskie cygaro, którego prawie nie palił.
Zamykał oczy i błądził myślami po wyboistych ścieżkach wszechrzeczy, pozwalając aby tylko aromat mocnej kawy wymieszany z dymem hawany wkradał się pomiędzy te refleksje, nadając im szczególny posmak.
Nic i nikt więcej.
Chwilowe okoliczności uniemożliwiały jednak takie luksusy, ale zawsze pozostawały podręczne papierosy, których palenie też miało dla niego ukryty, filozoficzny wymiar.
Nigdy by się nie truł tytoniem tylko dla zawrotu głowy (minimalnego zresztą), żartów o hodowli raków, czy towarzystwa. Bo już najmniej interesowało go palenie tego paskudztwa dla samego smaku.
W każdym razie już miał sięgnąć po jednego, kiedy jego ofiara nareszcie przestała dreptać to w lewo, to w prawo i w końcu stanęła w miejscu umęczona nadaremnymi poszukiwaniami.
Długowłosy ruszył na nią, jak strzała.
Miała w tej chwili obniżony poziom czujności, zapatrzyła się w jakiś punkt przed sobą, a do tego trzymała mocno rozchyloną torebkę za ramieniem, na plecach.
Lewy kącik jego ust mimowolnie uniósł się ku górze.
Bułka z masłem.
Niewyczuwalnie i szybko wsunął dłoń do torebki niemal natychmiast odnajdując palcami skórkowy portfel, ale zanim zdążył cofnąć rękę z łupem - kobieta zaczęła energicznie machać do kogoś przed sobą, a ułamek sekundy później jakaś młoda brunetka z naprzeciwka zaczęła histerycznie wołać wskazując na niego:
- Złodziej! Tam jest złodziej!
Podziałało, jak paralizator. Czuł otępienie w całym swoim ciele, przejmujące gorąco i jednocześnie lodowate igiełki na skórze, ale mimo wszystko nie stracił jasności umysłu.
Ani zbliżający się w zawrotnym tempie strażnicy, ani oczy gapiów wbite prosto w niego nie odebrały mu pewności siebie.
Był już na to zbyt doświadczony.
Zacisnął palce na portfelu i błyskawicznie wysunął dłoń z torebki, popychając siwowłosą na ludzi stojących najbliżej. Przeskoczył bagaż leżący na podłodze i rzucił się pędem w kierunku drzwi wyjściowych, potrącając każdego kto wszedł mu pod nogi. Jednak ochrona deptała mu po piętach, nawołując, żeby się zatrzymał.
Nie miał jednak najmniejszego zamiaru oddawać tego wyścigu walkowerem.
Zacisnął usta, wytężył siły i biegł dalej, nie zwalniając ani o odrobinę – nawet, kiedy wchodził w zakręty. Z ledwością utrzymywał równowagę, robił półwślizgi, obijał się o ludzi, z trudem przeskakiwał kolejne walizki porozstawiane po dworcu, ale gnał nadal przed siebie, pozostawiając w tyle kolejnych strażników prawdopodobnie serwujących sobie zbyt wiele pączków z dziurką na śniadanie.
Nie był sportowcem, biegał kiedy musiał, ale to w zupełności wystarczało, aby w ciągu następnych sześciu minut zgubił ogon jeszcze zanim dobiegł do wyjścia.
Wykorzystując taką passę zwolnił, wtapiając się w tłum, gdzie specjalnie wypracowanymi ruchami pozbył się baseballówki z głowy, rozpuścił włosy, a cienką kurtkę pośpiesznie zdjął i wcisnął do torby na ramię. Bez cienia podejrzanych ruchów.
Typowy plan awaryjny, nawet nie wyższej kategorii niż A.
Był odrobinę rozczarowany, a kiedy wyszedł na parking przed dworcem i nie zobaczył tam żadnej obławy – poczuł nie tylko niezadowolenie, ale też głębokie zirytowanie.
W końcu ochrona pozostawała w stałym kontakcie ze sobą poprzez krótkofalówki i jako wyszkolona kadra powinni działać strategicznie, aby pościg zakończył się sukcesem.
Tymczasem nie czekał tu na niego ani jeden.
Tak bardzo nie mógł dać temu wiary, że przyszło mu nawet do głowy, iż mogli zabawiać się w cichociemnych i specjalnie pozwalali mu uciec, aby zaprowadził ich do swojej kryjówki lub czegoś w rodzaju dziupli.
Tyle, że takie zagrywki stosowały gliny, a nie ludzie pracujący na dworcu.
Nie chciał ich niepotrzebnie przeceniać, choć miło byłoby wiedzieć, że działa się w strefie największego ryzyka, nie zaś na terytorium pilnowanym przez zupełnych ćwoków.
Zezłoszczony kopnął w kamyk i ruszył przed siebie, wbijając ręce w kieszenie od jeansów.
- Panie strażnik, kogoś podobno obrabowano w hali – rzucił nieco zbyt zuchwale, kiedy wymijał krępego mężczyznę w czarnym uniformie. Osobnik z wielką pasją oglądał pęknięcia sufitu przy zwieńczeniu kolumny, o którą się opierał.
- No i? – burknął, przenosząc leniwie wzrok na długowłosego.
- Myślę, że nie będzie uciekał sufitem.
Po czole strażnika przebiegła kreska gniewu.
- Zajmij się sobą! – huknął.
- Jak to? To mój obywatelski obowiązek–
- Ja ci tu zaraz zrobię obowiązek – przerwał mu - jak cię tylko wylegitymuję, no, za przeszkadzanie w służbie! – wycedził przez zęby.
- W porządku. Może na tych sufitach macie jakieś lusterka, czy coś – wzruszył ramionami i celowo wyciągnął ukradziony przed momentem portfel - Mogę zostać ukarany, proszę bardzo. Johnny--
Purpurowy z szału strażnik zgromił chłopaka spojrzeniem, odsunął go od siebie używając stanowczo za dużo siły i poszedł spacerkiem w kierunku drugiej kolumny, zostawiając wyjście niestrzeżone, za swoimi plecami.
- No, cóż... – Johnny westchnął zobojętniały i pobieżnie przejrzał zawartość portfela po największych kieszonkach przeznaczonych na gotówkę i bilon.
Udało mu się zwinąć tylko ten, więc liczył na pokaźną sumkę w środku.
Było dość, ale była też karta płatnicza.
Zaklął pod nosem. Nie znosił takich rabunków – nie tylko większa część kasy przechodziła mu koło nosa, ale też musiał zadbać o to, by usunąć plastykową wskazówkę tak, by nigdy nie doprowadziła policji w obręb jego zamieszkania.
Humor niemal całkiem go opuścił.
Uśmiechnął się dopiero, kiedy zobaczył zdjęcie jakiegoś bruneta o nienormalnie odstających uszach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bardzo poprawnie(choc nie rozumiem, czemu ta dziewczyna mialaby sie obawiac, ze przez pol godziny nie znajdzie peronu nr8, przeciez wystarczy isc po numerkach, albo sie byle kogo zepytac... Dalej taka puenta dziwna, ze babcia byla zlodziejka. Ze niby nikomu nie mozna ufac? Ale przeciez ona jej nie zaufala.
Ogolnie ladnie piszesz.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...