Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

UCIECZKA /fragment powieści/


Rekomendowane odpowiedzi

1.

Obudził się szczęśliwy w domu bez prądu. W nocy padła komórka. To było wielkie szczęście, o którym marzył od lat. Święty spokój. Cisza. Na wyciągnięcie dłonie wielkie jezioro Kotło. Mógł wyjść przed dom na golasa i wysikać się na trawę. Mógł krzyczeć do woli – Mam was w dupie! – Od najbliższego domu dzielił go kilometr. Było trochę chłodno, ale postanowił się zahartować. Zostawił pidżamę na ławce przed domem i pobiegł do jeziora. Woda o dziwo była przyjemnie ciepła. Pływając próbował zaplanować rozpoczynający się dzień. Do południa nie ruszy palcem. Nie zje nawet śniadania, żeby nie nadwyrężać żołądka. Pójdzie na spacer. W stronę wsi. Pozna może jakiegoś sąsiada. Zamieni parę słów. Potem ukradnie komuś parę jabłek. Kradzione jabłka prosto z drzewa mają niepowtarzalny smak. A potem, będzie łowił ryby, na kolacje, albo zacznie budować pomost, własne molo, na które nikt nie będzie miał wstępu. To będzie wyjątkowy, cudowny dzień.

Wyszedł z jeziora i ruszył w stronę domu. Od strony lasu usłyszał dzwonek. Ktoś jechał rowerem. Przyśpieszył kroku, ale nie miał szans. Po chwili zza domu wyjechała wprost na niego dziewczyna. Nie miał czasu zastanawiać się ile ma lat, czy jest ładna, pędem rzucił się w stronę jeziora. Usłyszał jej głośny, chichot.
-No i z czego ten śmiech? – odwarknął stojąc do pasa w wodzie.
Dziewczyna zmieszała się.
-Ja tylko tak. Przejeżdżałam, myślałam…
-To źle myślałaś. Nie widziałaś gołego faceta?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
-Skąd mogłam wiedzieć, że pan jest goły.
-Goły czy ubrany. Mam chyba prawo do prywatności, jestem w końcu u siebie.
-To dlaczego pan się chowa?
-Bo tak. Czy to wszystko co miałaś mi do powiedzenia?
-Właściwie nie…
-Co jeszcze?
-Mama kazała mi się zapytać, czy pan, czy pan by się zgodził…
-No mów dziewczyno.
-Kiedy nie wiem jak.
-Po prostu. Co ci kazała mama?
-Żeby się zapytać…

Rozbawiony przyglądał się dziewczynie. Miała siedemnaście może trochę więcej lat, kiedy się denerwowała śmiesznie marszczyła czoło i wyglądała jak młoda babcia. Oprócz tego była dosyć ładna.
-A jak ty się nazywasz?
-Malwina, a co?
-A na nazwisko?
-Pan się będzie śmiał.
-Śmiech to zdrowie.
-Ukleja.
Parsknął śmiechem. Dziewczyna nacisnęła na pedał i odjechała. Chciał pobiec za nią, ale przypomniał sobie o leżących przed domem pidżamach. Machnął tylko ręką i zanurkował pod wodę.

Pięć minut później wycierał się ręcznikiem i zastanawiał czy ma się golić czy nie. Jeśli tak, to czym, nie mógł znaleźć maszynki do golenia i nie przypuszczał żeby w najbliższej okolicy był jakiś kiosk. W momencie gdy postanowił zapuścić brodę usłyszał czyjeś chrząknięcie. Wbiegł do domu i zdążył założyć spodnie. Koszulki mimo szczerych chęci nie udało mu się odnaleźć, ruszył na dwór z gołym torsem. Po odgłosie chrząknięcia przypuszczał, że tym razem będzie miał wizytę mężczyzny. Staruszek w mocno znoszonym, zielonym mundurze leśnika, miał długą siwą brodę. Całości dopełniały duże niebieskie oczy i zwieszona w kąciku ust, własnoręcznie zrobiona fajka.
-Ukleja jestem – mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie. Dopiero teraz Maciek dostrzegła pod pachą staruszka związane sznurkiem pożółkłe tomiszcze.
-A wiem, wiem.
-Tak też myślałem. – Staruszek odłożył księgę na ławkę i zajął się nabijaniem fajki. – My pisarze wiemy więcej niż się wszystkim wydaje.
Nie zrozumiał o czym starszy pan mówił.
-Pan jest pisarzem?
-Powiedział pan, że wie?
-Ja powiedziałem, że wiem, bo przed chwilą była tu pańska wnuczka…
Staruszek przerwał nabożeństwo ubijania tytoniu.
-Nie mam wnuczki. Więcej, nie mam też żony i nigdy nie miałem. Pisarz, żeby pisać musi mieć spokój, panie Maćku drogi.
-A mnie pan zna?
-Owszem. My pisarze wiemy więcej niż się wszystkim wydaje.
Pomyślał, że ma przed sobą lekko szurniętego starszego pana, którego lepiej było nie denerwować.
-Bardzo mi przykro ale nie zetknąłem się jak dotychczas z pańską twórczością.
Staruszek podpalił fajkę i pykając wskazał na książkę.
-Nic straconego. Przyniosłem pierwszy tom.
-Spory – westchnął Maciek z szacunkiem. – Rozumiem, że są kolejne.
-Tak panie Maćku drogi. Drugi i trzeci mam w domu. Kiedy pan skończy pierwszy, proszę mi dać znać. Gorzej będzie z czwartym, pożyczył ode mnie jeden letnik, z Warszawy. Piąty jest u synowej, to wystarczy tylko zadzwonić.
Przyglądał się staruszkowi z rosnącym niepokojem.
-A o czym to?
Ukleja zatoczył ręką koło.
-O wszystkim.
-Rozumiem – powiedział Maciek. – Powieść o życiu.
-Nie o życiu – zdenerwował się staruszek. – O wszystkim. O życiu, o śmierci, o tym jak pewnej nocy zatonął w jeziorze Tygrys.
-Tygrys? – Maciek spojrzał w stronę jeziora. – Chyba nie możliwe.
-Możliwe, możliwe.
-A skąd tu tygrys?
-Jak to? Wojna była, czołgi przysłali, żeby się z partyzantami rozprawić i jeden zatonął.
-A czołg Tygrys. Rozumiem. Pan to opisał, bardzo ciekawa musi być książka. Wojenna tak?
-Nie wojenna. O wszystkim. Pan przeczyta będzie wiedział. Pójdę już.
Powstrzymał się żeby nie westchnąć z ulgą.
-A na tą Malwinę to niech pan uważa – staruszek ruszył dziarskim krokiem w stronę lasu, mamrocząc pod nosem. – To diabelskie nasienie.


2.

Przed wieczorem zaczął padać deszcz. Zapalił świeczkę i zaczął czytać książkę starego Uklei. Po kilku pierwszych zdaniach wiedział już, że w Wilczychdołach nie narodził się kolejny wieszcz. Chaotyczna narracja ciągnęła się jak przydługi pociąg. Od stacji do stacji, od zadnia do zadnia. Była tak zła, że aż zabawna. Kwiecisty styl Mniszkówny przemieszany z przekleństwami i kresowymi naleciałościami. Stary Ukleja może i umiał opowiadać ale nie pisać, teraz wystarczyło mu to tylko powiedzieć. Był tak zmęczony, że położył się na łóżku z przekonaniem, że zaraz zaśnie. Od jeziora słychać było pohukiwanie, tuż nad głową zatrzeszczała deska, stary dom żył swoim życiem. Maciek zaczął układać plan na kolejne dni. Wiedział, że takie planowania zwykle kończyło się na punkcie pierwszym, kiedy ktoś nie wtajemniczony w rozkład dnia zjawiał się i wszystko niweczył. Najważniejsze było doprowadzenie domu do jako takie używalności. Naprawa dachu, na razie nie ciekło, ale kto wie co będzie jesienią. No i ogródek. Zarośnięty dwumetrowymi badylami wymagał przynajmniej tygodnia intensywnej pracy. W sadzie zauważył drzewka owocowe, jakieś takie kostropate, trzeba było chyba je trochę poprzycinać. Postanowił, że uda się do miasteczka i wypożyczy coś o sadownictwie, może też jakąś książkę kucharską, na samych naleśnikach długo nie pociągnie. Na razie żadnego pisania. Będzie patrzył, obserwował, uczył się, zapamiętywał. Przyjdzie zima, będzie więcej czasu to coś napisze, może o tych ludziach, których jeszcze nie zna. Jak żyją, jak się kochają, jak nienawidzą. I najważniejsze postanowienie – żadnych kobiet! Do odwołania. Nagle pod oknem słychać było czyjeś kroki. Nie był strachliwy, ale serce zaczęło mu gwałtownie bić. Złodziej, pewnie dowiedział się, że wprowadził się Warszawiak i liczy na obfity łup. Sięgnął po kij od szczotki. Poczuł się pewniej, żywcem mnie nie weźmie.
-Panie, śpisz pan? – intruz najwyraźniej sprawdzał teren.
-Bardzo przepraszam, co ja robię w swoim domu to moja sprawa.
-Pomóż pan sąsiadowi, sam nie dam rady…
Uchylił okno. W strugach deszczu stał jakiś długowłosy potężnie zbudowany facet.
-No chodź pan, przecież pana nie zjem, krowa mi się cieli.
Na wszelki wypadek wziął ze sobą kij. Szli w milczeniu. W głowie kłębiło mu się od myśli. Wielkolud nie wyglądał na rolnika. Raczej na cudownie odnalezionego po czterdziestu latach uczestnika hipisowskiej balangi. Znoszona skóra nabijana ćwiekami, dżinsowe spodnie. Doszli do niewielkiej zagrody. W obórce leżała krowa. Z tyłu wystawało jej coś jakby noga obwiązana sznurkiem.
-Z nieba mi pan spadłeś, z nieba, zaprzemy się i pociągniemy na trzy.
Maciek całkowicie uspokojony wykonywał polecenia wielkoluda.
-Raz, dwa, trzy – krzyknęli jednocześnie.
Na słomę wypłynęło czarne, włochate cielątko. Matka zaczęła ryczeć, chyba z radości. Wielki rzucił się i czerwonymi od krwi dłońmi zaczął go ściskać.
-Udało się, udało się, dzięki sąsiad. Z tego wszystkiego nawet się nie przestawiłem – Mikry jestem. Jasiek.
-Brzuzy. Maciek.
-A ja panie kolego jestem człowiek instytucja. Ale zaraz wszystko po malutku opowiem, cielaczkiem się zajmę i zapraszam na wódeczkę.

Przyglądał się Mikremu z rosnącą wesołością. Hipis przedmuchujący nozdrza nowonarodzonemu cielęciu. Dwumetrowe chłopisko całujące włochate stworzonko. Maciek odnalazł wiadro z wodą i umył ręce. Mikry wyskoczył z obory wskazując drogę do domu.
-Zapraszam do mojego królestwa.

Dochodziła północ. Butelka między dwoma mężczyznami zaczynała przepuszczać wdzierające się światło księżyca. Mikry otworzył okno. Rześkie, podeszczowe powietrze wdarło się do kuchni.
-Przepraszam cię Maciula, że cię od razu nie poznałem, te nerwy. Wiesz, że my się rzeczywiście mogliśmy spotkać na rozdaniu „Bursztynowych Świerzopów”, tyle, że wiesz jak to jest w jury, wódka, zakąska, wódka, nawet się człowiek nie obejrzy a tu gaszą światło.
-Poczekaj, Jasiu, spokojnie, wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego odszedłeś z tego teatru.
-Bo chciałem żyć, rozumiesz?
-No rozumiem, ale dlaczego?
Mikry pokręcił głowę i ruszył w stronę lodówki.
-Bez wodki nie rozbieriosz.
Polał. Maciek czuł, że jest zatankowany do pełna i każda kolejna dawka mogła zakończyć się katastrofą. Udał, że przechyla i postawił pełen kieliszek na stole.
-Ja chciałem coś robić, a czym się musiałem zajmować? Z cholernymi dziadami musiałem się szarpać o każdy grosz. Na etaty nie ma, na światło nie ma. Ministerstwo nie ma. Dotacje, sracje ja się kurwa do tego nie nadaję, ja jestem reżyser z wykształcenia a nie menager kurwa jego mać.
Język Mikrego w miarę wypitego alkoholu zyskiwał na dosadności.
-No ale co ty chcesz tu robić? – Maciek uświadomił sobie, że zachowuje się jak śledczy z komisji sejmowej. Zadaje pytania i w ogóle nie interesuje się odpowiedziami.
-Co, co, wszystko. Chcę odpocząć, rozejrzeć się odetchnąć. Siedzę sobie rozumiesz któregoś dnia we Wrocławiu w knajpie a tu telefon. Ciotka umarła. Stara była, z dziewięćdziesiąt miała to się nie przejąłem. Kiedyś trzeba. No i ta babka mi mówi, że dzwoni od notariusza, że dostałem spadek. Przyjechałem. Zobaczyłem. Pal licho. Mówię. Sprzedam. Gówniane to wszystko, porozwalane, ale zawsze parę groszy ktoś da. I wracam. Wracam Maciula do tego Wrocławia, ale mi się we łbie coś kołacze, nie sprzedawaj, nie sprzedawaj.
-No i?
-I w cholerę, nie sprzedałem. Pieniędzy trochę miałem odłożonych. Na rok, może dwa starczy, potem się zobaczy. Może rolnikiem zostanę. A ty Maciula, co?
Mikry wskazał na pełny kieliszek Maćka.
-Co ja? Nie wiem.
-Właśnie. Nie wiesz. Napij się bracie, ze mną nie zginiesz. Z żoną przyjechałeś?
-Bez.
-Ja wolny niestety tylko chwilowo, za tydzień moja Aneczka przyjedzie, w odwiedziny. Jak jej powiedziałem, że chcę zamieszkać w Wilczychdołach to zadzwoniła po karetkę, rozumiesz, myślała, że zwariowałem, bo ja czasami wariuję, zdarza mi się to jak się bardzo zdenerwuję.
-Jak się to objawia?
-Robię różne dziwne rzeczy, ale spokojnie nie jestem agresywny. Kiedyś wyszedłem w stroju baletnicy na dach i odtańczyłem „taniec łabędzi”.
-To musiał być bardzo duży łabędź.
-Ja ci tak w duchu powiem, że ja wariuję specjalnie.
Mikry przysunął się do Maćka i zaczął szeptać.
-Czasami, żeby nie zwariować trzeba być wariatem. Zdrowie naszego cielaczka, oby mu mleczko z cacusia smakowało!
-Oby!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...