Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Lost In Space


Domher

Rekomendowane odpowiedzi

LOST IN SPACE




Leżeliśmy w rowie, Joanna i ja. Padał deszcz i bezskutecznie próbowaliśmy
osłonić się przed każdą kroplą. Bramki na autostradzie we Francji gdzieś sto
kilometrów przed Aix Provance. A my jedziemy do Hiszpanii. Cóż można
napisać na kartce papieru? Barcelona, Madryt, Walencja. Po dziesięciu godzinach
piszesz 10 km. Byle stąd wyjechać. Deszcz padał ciągle, a my czuliśmy coraz
głębsze zimno.
To wszystko zaczęło się w Wenecji; gdzie beztrosko wyrzuciłem śpiwór i
namiot , bo było mi za ciężko je nosić. Właściwie nie wiem dlaczego ona ze mną
pojechała. Czułem się podle od wielu miesięcy. Nie wiem kto, chyba Kuba Włodarczuk rzucił mi tekst jak z Klossa :
„Pomarańcze rosną w grudniu w Hiszpanii. Czy chcesz przez to powiedzieć, że
można tam utrzymać się przy życiu zbierając pomarańcze? Nie wiem tego na
pewno, ale sprawdź w encyklopedii”. Byłem tak zdesperowany, że wszystkich ,
których podejrzewałem nawet o lekką depresję nakłaniałem na wyjazd do Hiszpanii.
Tylko Joanna była na tyle odważna lub szalona , że potraktowała moją
propozycję poważnie. Joanna D'Arc , Joanna od Aniołów , Joanna
z Gniezna, która wpadła pod sarnochód i leżała dwa miesiące w szpitalnym
łóżku. Joanna, która sikała przez przezroczystą rurkę brązowymi [nie
czerwonymi] kroplami krwi, bo miała złamaną miednicę Joanna, ta kobieta
ostrzyżona na jeża, która nie mogła wtedy skończyć filozofii, bo brakowało jej
pieniędzy na życie, odpowiedziała na mój skowyt.
„Czy pomarańcze rosną w grudniu? Nie wiem. Zobaczymy.” Ale dlaczego
kupiliśmy bilety do Wenecji? Nie wiem, może były najtańsze. Nie wiem, ale w trzy dni po tej rozmowie, gdy nadal nie wierzyłem, że po paru piwach ona jest równie poważna [ lub niepoważna] jak ja, kupowaliśmy bilety do Wenecji.
Siedzimy na krzesłach, a jakaś pizda wypisuje nam glejt na śmierć lub życie. Gdy
ktoś nie ma nic, a decyduje się na wszystko to przepływa Styks. Tyłko zawsze
mało oboli.
Mając bilet w ręce nie wierzyłem, że ktoś może być tak samo szalony jak ja .
Dopiero gdy zobaczyłem jej napchany plecak i Joannę dalej w oczach zamieszaną,
a jednak pakującą się, uwierzyłem. „Czy mógłbyś naprawić moje słuchawki do
walkmana ?" Słuchawki do uszu. Rozlutowane. Kuchenka gazowa. Rozpalony
śrubokręt. Wzbudzone zaufanie. Śmieszne. Bezpieczeństwo pod skrzydłami
niebieskiego ptaka. Tak ciężko było donieść jej plecak, moją torbę, jej serce, mój
lęk. Jej koleżanka, moja dziewczyna, Katowice, trzeci listopad. Serce przeważnie
jest niezdecydowane, boisz się stracić to co masz; ale równocześnie marzysz o
tym czego nie masz, a jest dla ciebie tęsknotą. Wieczny Marco Polo, Magellan czy
Kolumb. Gdy ważysz się na wiele, wiele stracisz lub wiele zyskasz.
Tylko dlaczego do Wenecji. Bo tam warto umrzeć, bo tam warto być , bo to
miasto należy pokazać ukochanej osobie. Ale Joanna jest tylko koleżanką mojej
dziewczyny, z którą nie mogę już dłużej wytrzymać. Jadę do Wenecji, z prawie
obcą dziewczyną o której wiem tylko tyle, że czuje się podobnie jak ja.
Turystyczna Coca Cola na drogę. Coca , ćwiara wódki i lęk . Naklejki na bagaż
Machanie rękami. Pożegnanie. Odjazd. Bez słowa pijemy Turystyczną, mijając
znane krajobrazy. Palpitacje serc. Czas się dłuży, głupi film, nie można się
przytulić by zabić lęk. Czy można zasnąć na dwóch wykupionych miejscach do
nikąd? Gdy zaśnie się jak dwa koty, zwinięte jeden na drugim. Całą noc miałem
twarz na jej tyłku. Dopiero po minięciu paru granic, nie ma odwrotu i naprawdę
nie wiem co nas spotka.
Mestre. Tylko parę osób wysiada. Zostajemy sami koło dworca. Dookoła język
włoski, a my z tymi ciężkimi bagażami i praktycznie bez pieniędzy. Zimny wiatr rozwiewa suche liście, co z nami będzie? Może nasze serca ostudzi Wenecja. Autobus numer dwa prosto do zatopionego miasta. Widziałem ją wcześniej, gdy kiedyś wracałem z wakacji. Była piąta rano, gdy weszliśmu do wodnego tramwaju, który wiózł pierwszych robotników do pracy. Wszyscy drzemią lub czytają gazety, nikt nie jest zainteresowany codzienną drogą. Na początku portowy smutek po prawej i lewej burcie.
I nagle strzał prosto w serce. Samotne, zatopione kamienice, które powoli łączą
się w ulice. Drogi pozbawione kamieni, wypełnione tylko mętną wodą, która leniwie
.obmywa progi domów. Niby ruina, grzyb i szczyna, ale mnie szczęka
opada, wenecjanie czytają poranną prasę łub śpiąc nie zauważają codziennego
cudu. Zmysłowe miasto ze snów.
A teraz chcę ją pokazać Joannie. I nagle to samo. Ten sam dreszcz wobec
widoku zatopionych kamienic. Gdy palimy, czekając na wodny tramwaj czuję, że
serce nam rośnie. Nic nie ma znaczenia wobec marzenia. Radosna i uspokojona
Joanna. Lądujemy gdzieś w Wenecji i kupujemy dwa litry wina, którego smak
od razu doceniamy. Spragnieni słońca i wina, ci którzy przeżyłi Dzień Zmarłych.
Gęste wino na ławce przy ujściu kanału, widok na lagunę. Cud, spokój i
milczenie. Zaczynam malować to co widzę i czuję. Coraz bardziej pijani
przenosimy się w nowe miejsca. Ona śpi koło mnie na wyciągniętym śpiworze.
Patrzę na nią i jestem rozczulony, patrzę na Wenecję i maluję, patrzę na butelkę i
jest pusta. Znajdujemy zaułek koło kolejnego mostu, ona śpi ja maluję, ptaki latają. Porzucam śpiwór, może się komuś przyda? Ludzie się kręcą a czas stoi.
Tylko czerwone wytrawne wino i „Gromy". Maluję koło drzwi do jakiegoś
domu, gdzie wszyscy są nami zaniepokojeni.
„Idę się przejść, zaraz przyjdę". Joanna wstając zwija śpiwór i mija most. Cbrazek
skończę za dwadzieścia minut i trzy papierosy. Czekam. Pakuję narzędzia
Czekam. Trzy papierosy. Trochę wytrawnego. Trzy papierosy. Czekam. Słońce
zaszło. Mieszkańcy domu, przed którym zagnieździł się bezdomny malarz są
zaniepokojeni. „Czy wszystko jest OK. I`m still waiting for my girl". Ale po
trzech godzinach zaczęły nachodzić mnie wątpliwości wobec jej przechadzki. To
ona ma wszystkie nasze śmieszne pieniądze, ja mam na dwie puste flaszki wina ,
paszport, wszystkie bagaże i zimową listopadową noc w Wenecji. Nie jestem w
stanie dłużej wytrzymać w tym ciemnym i zimnym miejscu.
„Czy moglibyście przechować ten plecak w swoim domu, sądzę , że moja
przyjaciółka zgubiła się w Wenecji." Było mi za ciężko, przy pierwszym
napotkanym śmietniku pytam kogoś mijanego czy chce mój namiot. Wyrzucam
go oraz wszystko co wydaje mi się teraz zbędne. Niosę mój ciężar, kierując się
znakami do placu św. Marka. To jedyne miejsce gdzie mogę spotkać Joannę, o
którą się boję, a której nie dowierzam. Może zostawiła mnie bez grosza z
paszportem i wszystkimi bagażami . Za resztę kupuję wino i siadam na placu
Św. Marka. Czekam na nią, próbuję ją znaleźć, czekam na to, że ona próbuje
mnie znaleźć. Czekam i piję, wszystko się powoli rozmywa.
Wenecja pustoszeje. Szukając łóżka dotarłem pod pałac Dożów i na kamiennej
ławce rozciągnąłem swoją karimatę, która sama w sobie jest dziełem sztuki. Przed
wyjazdem zacząłem przycinać ją do swoich wymagań. Za szeroka, za długa, po
co tyłe miejsca, nogi mogą być na ziemi, a głowa na bagażu. Moja niebieska
karimata ma wymiar niemowlęcego posłania i leży przede mną na zimnej
kamiennej ławie pod pałacem Dożów. Niebieskie do niebieskiego.
Nie mam się czym przykryć, ale torbę pod głową i dwa obrazy, które wiozę ze
sobą po to by pokazać im Europę przypinam do swojej ręki zamkiem do rowerów. Szyfr 666. Albo coś w tym stylu. Kładę się spać w swojej lotniczej, futrzanej kurtce i we wszystkim co mam do ubrania. Śnię, że widzę swoje kamienne
posłanie 100 metrów od siebie i nagle z przerażeniem budzę się, stojąc w środku
nocy na środku placu św.Marka , w dużej odległości od mojej małej niebieskiej
komnaty. O piątej rano, gdy śmieciarze zamiatąją plac, otwieram oczy i jest to
jedyna nieskostniała część mojego ciała. Sięgam zamarzniętą ręką po brandy w
butelce po 7up, którą dostałem poprzedniego wieczoru, i duszkiem wlewam ją w
siebie. Czekam aż żar z brzucha rozleje się krwią po całym moim ciele. Zwlekam
swoje zamarznięte nogi z ławki. Robię czarno białe zdjęcia na pustym placu św.
Marka. Byłem to winny Wenecji . Parę lat wcześniej, jak w transie robiłem
zdjęcia aparatem, w którym był źle założony film. Powoli miejsce ptaków i ciszy
zajmują ludzie i znowu jest gwar.
Naprawdę nie wiem co dalej. Nie mam pieniędzy, nie mam powrotnego biletu, w
głowie mam chaos, a widząc uśmiechnięte twarze turystów wpadam w panikę.
To ja jestem turystą. Bezdomnym turystą. Obrazki, które namalowałem wtedy są dość hermetyczne, perspektywiczny chaos i zgiełk linii na złotym tle. Na zdjęciach ani jednego człowieka, tylko dumna i opuszczona Wenecja.
Gdy zobaczyłem jej twarz w tłumie innych, zaszumiała mi krew. Chciałem do
niej podbiec i z całej siły uderzyć ją w twarz . Nigdy nikogo tak mocno nie
przytuliłem. Wycisnąłem z niej powietrze i duszę. Nigdy nie pytałem, gdzie i jak
spędziła tą noc. Joanna po prostu zgubiła się w Wenecji. Przeszła jeden, drugi i
trzeci most i nie trafiła z powrotem. Zabłądzić jest łatwo, trudniej jest wrócić.
Oczywiście zgubiłem przezornie zapisany adres miejsca, gdzie zostawiłem jej rzeczy i dziesięć godzin krążyliśmy po żydowskiej dzielnicy, by odnaleźć ten most, ten zaułek. . Mój obrazek tego miejsca był chyba zbyt bajkowy, by ktokolwiek
rozpoznał w nim konkretne miejsce. I nagle jest. Ulga. Śpimy na ławce koło
Uniwersytetu, budząc podziw nocnych przechodniów. Czy naprawdę dwie osoby
mogą spać na jednej ławce, przykryci jednym śpiworem. Tak bardzo byliśmy do
siebie przytuleni. Może tylko dlatego, że było tak zimno . Joannie zmienia się
głos, staje się aksamitny, delikatny, głębszy a nasze dłonie prowadzą nieśmiałe
zmagania. Rano częstują nas kawą i ciastkami, myślę że byliśmy wzruszający.
Śpiąca na ławce para działa na innych tak samo, jak trzymający się za ręce
staruszkowie.
Pełni nadziei opuszczamy Wenecję i próbujemy z jej przedmieść złapać „stopa"
Kolejny zawód, w krajach, gdzie samochody mają nawet ci, którzy mieszkają w
domkach z blachy falistej, ludzie zatrzymujący samochody są zjawiskiem . Nic.
Włochy musimy przekroczyć pociągiem, na który oczywiście nie mamy
pieniędzy.
Najlepsza jest czekolada . Kupujemy bilety do najbliższej stacji i przy
odpakowanej i połamanej na kostki czekoladzie udajemy, że przespaliśmy naszą
stację. To jest zawsze sto kilometrów dalej. Werona. Dziesiąta wieczór, chłodno, ale może warto zobaczyć to miasto. Wszystko w jednym, rzymski
amfiteatr, renesansowa zabudowa i średniowieczne pozostałości. Próbujemy spać
w koloseum, ale są kamery, więc błąkamy się dalej, mijając grób Julii i stado
narkomanów, którzy tam nocują. Zaczyna padać, na placu Dantego znajdujemy
pałac z tarasem jak z Wawelu, piękny, rzeźbiony strop, zadaszenie, cień, cisza,
przytulenie i sen. Tylko bezdomni czasami śpią w pałacach.
„ Ktoś tu przyszedł" szepczę. „Cicho". Spoglądamy w ciemność, która przywiodła
dwóch dupków palących w zaciszu hasz. Nie zauważyli naszego legowiska a
potem cicho odeszli w deszcz. Znowu śpimy w pałacu, a raczej przed. Rano
myjemy zęby w średniowiecznej fontannie a dziwne, wąskie jak bloki bez okien
wieże przesuwają swój cień nad naszymi głowami. Jedziemy przez Mediolan do
Genui. Czekolada. Nerwy. Udawany sen. Genua. Pirackie miasto. Palmy i
pomnik Kolumba. Znowu noc i zamykają dworzec. Chcę zobaczyć to miasto.
Pierwszą napotkaną osobą jest murzyn w tunice i turbanie, dziewiętnastowieczna
egzotyka jak z „W pustyni i puszczy”. Wchodzimy w kręte i mroczne uliczki
przypominające trochę Wenecję, ale dużo brudniejsze , pełne czarnych kurew,
obwieszonych złotem alfonsów i ciemnych interesów. Wchodzimy do paszczy lwa.
Oni wszyscy są tak zaskoczeni, że nie stawiają oporu, kiedy przepychamy się pomiędzy nimi.
Zbyt łatwy łup. „Presto, presto." Śmieciarz pokazuje drogę do dworca , na
którym z nudów pytam o stare miasto w Genui. „Its near from here, but its very
dangerous by night" l to prawda.
Następnego dnia, w świetle słońca te same uliczki były zupełnie spokojne, pełne
zamorskich owoców., wyszukanych specjałów i wypełnione egzotycznym
zapachem, który w nocy ucieka stamtąd przed jej brudem. Pierwszy raz widzimy
Morze Liguryjskie, zatokę koło Genui i góry, które obmywają swoje stare stopy
w krystalicznych, ożywczych falach.
Mare Ligurum. Imperia, miasto, gdzie idziemy na plażę i po pięciu dniach
kapiemy się w oczyszczającym morzu. Jest któryś tam listopada, ale woda jest
cieplejsza niż w Bałtyku latem. Gorące kamienie, chłodne morze, rozgrzana
Joanna, cisza, spokój i nie myślimy co będzie wieczorem. Znowu jemy nasz
obiad dla bezdomnych : zupa w proszku, darmowy wrzątek i bardzo ciężki ale za
to pożywny i trwały pumpernikiel z Polski. Nocna Imperia. Siedzimy na ławce
koło plaży, pijemy piwo, rozmawiamy, oglądamy gwiazdy i światła statków,
marząc o podróży w ciepłej kajucie. Nam pozostaje noc na plaży. Wchodzimy
pod molo, gdzie można ukryć się przed niespodziewanym deszczem. Bardzo,
bardzo zimno jest od mokrego piasku. Rano przekraczamy pociągiem granicę
francuską. Jedziemy z dwoma facetami w przedziale, może Albańczycy, nie jestem
pewien, którzy wieźli największe torby, jakie widziałem w życiu. Po sześciu Wietnamczyków do każdej.
Pierwsze francuskie miasto, wyższe ceny, inny język. Mamy nadzieję, że da się
jeździć stopem, ale dojeżdżamy pociągiem do Monaco, gdzie kierując się
przekorą chcemy znaleźć ”squat”, lub inne miejsce dla bezdomnych. Prosto z
niepozornego dworca wchodzimy w chromowane drzwi windy wykutej w skale,
a po wyjściu przygniata nas przepych tego miejsca. W wydrążonej górze pasaże
luksusowego sklepu wiją się pomiędzy ogrodami i fontannami. Na ulicach mijają
nas drogie samochody i bogaci ludzie, ani śladu kogoś takiego jak my. Czyżby w
Monaco nie było bezdomnych milionerów incognito, którzy chcieliby poznać
życie zjadaczy chleba a nie tylko kawioru. Dobrze, że toalety są darmowe, a jest to
niebywały, iście książęcy zbytek. Po piętnastu minutach człowiek nie zwraca
uwagi na luksus. Człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Ostatnie
wrażenie robią na mnie jachty, gdzie każda śrubka wygląda jak sto dolarów. W
kraju milionerów każdy przeciętniak może mieć limuzynę, ale zaimponować
sąsiadom można tylko iluś tam metrowym jachtem. Kropi deszcz i przerzucone
trapy oraz otwarte drzwi prowadzące do przytulnych kajut zaczynają nas
nieprzyzwoicie kusić. Ale to zbyt piękne i ryzykowne by mogło być prawdziwe.
Bezdomni nie zostają milionerami nawet na jedną noc. Dalej błąkamy się w tej
luksusowej pułapce bez przystani. Jest tylko jeden park ; u księcia Rainera, idę tam
poszukać zacisznego miejsca. Może uda się nam ukryć i stać się niewidzialnymi dla
gwardzistów i kamerdynerów otwierających drzwi limuzyn? Schodząc z tego
wzgórza wpada mi kolejny genialny pomysł, by za resztę naszych pieniędzy iść
do Monte Carlo [oddalone od pałacu Rainera o parę kilometrów] i na ruletce
wygrać coś, na coś do jedzenia i na nocleg . Ale nie wpuszczają tam tych,
którzy niewiele mogą stracić a dużo zyskać.
Wyjeżdżamy, pozostawiając bogaczy, ich bogatych sąsiadów w ich bogatych
domach. Plewy do plew, ziarno do ziarna. Bogactwo boi się biedy a lepiej, gdy
nędza nie widzi czego jej brak. Wsiadamy do pociągu i w drodze do Nicei
oglądamy surowe, klifowe, lazurowe wybrzeże. Nice. „Nice in Nice". Stranglersi
zawsze byli ironiczni. Me wiem po co. ale kupujemy kartę telefoniczną i Joanna
idzie dzwonić do Polski. Zostaję z bagażami na dworcu, gdzie robi się coraz
bardziej dramatyczna sytuacja. Nigdy nie widziałem tyłu wykolejeńców naraz, w
jednym miejscu. Pijaną schizofreniczkę, siedzącą na plastikowym krześle
wyczuwam z dziesięciu metrów, widzę jak robi pod siebie i odwracam wzrok.
Trzech Murzynów, zachowujących się jak gwiazdy rap uprzejmie pyta mnie, czy
przypadkiem nie życzę sobie haszyszu. Grzecznie odmawiam. Za chwilę grupa
młodych Arabów chce mnie zamordować tylko dlatego, że jestem biały. Nóż na
gardle, za dużo bagaży, za mało francuskiego. Duża rewelacja, niezapomniane
wrażenia. Nice in Nice.
Gdyby Joanna przedłużyła swoją rozmowę... To wisi w powietrzu, zaraz musi
się coś stać. Uciekamy przez gęste powietrze do pierwszego pociągu donikąd.
Byle dalej od Nicei, Wyrzucają nas na najbliższej stacji. Zmiana nastroju .
Antibes. Mała stacja w ekskluzywnym kurorcie. Koło dworca jest plac zabaw,
który dla nas jest campingiem. W miarę bezpieczni zasypiamy, wpatrzeni w
gwiaździste niebo, w które wydmuchujemy dym z papierosów. „Gromy" w niebo
z samej ziemi.
Rano okazuje się, że jesteśmy w centrum Antibes, Lazurowe Wybrzeże, jachty,
ale to nie jest lato. Trzeba iść na autostradę do Marsylii, podobno niedaleko. Jest
bardzo słoneczny gorący, śródziemnomorski dzień, powoli miejsce nocnych
dreszczy zajmuje pot. Upał. Wleczemy się z bagażami i ciuchami, które chronią
nas w nocy przed zamarznięciem, a w dzień są ciężarem, w stronę wyśnionej
autostrady. Coraz bardziej gorąco, coraz częściej siadamy pod oliwnymi
drzewami, zjadając przejrzałe, tłuste oliwki. Patrząc na zgięte pod ciężarem plecy
Joanny, jej przepoconą bandanę na czole, chciałbym jej pomóc, ale sam ledwo niosę swoje. Dochodzimy. Zagubiona autostrada . Pełni nadziei wystawiamy swoją kartkę” po prośbie”. Nic. Po paru godzinach golę się przy pomocy śliny,
mydła i jednorazówki , być może to mój wygląd odstrasza kierowców. Nic się nie
zmienia. Dopiero, gdy człowiek jest na dnie rozpaczy i jakiś czas tam wytrzymuje,
zdarza się coś, co na nowo rozbudza w nim nadzieję. Że można i warto przeżyć.
Czysty autostop.
Gdy poważnie rozglądamy się za miejscem do spania w asfaltowej dżungli
[krzyżówka dwóch autostrad] pewna Francuzka, która chyba pamiętała autostop
z czasów studenckiej rewolucji sześćdziesiątego ósmego roku, zawozi nas pod
płatne bramki o sto kilometrów od Aix Provance. Jest koszmarnie zimno, pada
deszcz; a nasze kartki z napisem Marseile nasiąkają wodą , tak jak i my. O
jedenastej rezygnujemy i kładziemy się spać w rowie, koło bramek. Śpimy w
nachyleniu czterdziestu stopni, na szczęście deszcz tylko siąpi, ale rano, gdy
rozcieńczam wodą spirytus salicylowy, który wziąłem jako płyn po goleniu,
Joanna nie odmawia . Troszeczkę cieplej. Pada śnieg z deszczem, po trzydziestu
godzinach zatrzymuje się auto i zabiera nas z tego przeklętego miejsca. Schniemy
w ciepłym samochodzie, oglądamy przez okna Prowansję a ja próbuję
wytłumaczyć, po co i gdzie jedziemy. Chłopak jeździł trochę stopem i mimo
nadrabiania drogi zawozi nas na duży parking, gdzie szanse znalezienia
czegokolwiek są większe.
Chodzimy od jednego Tira do drugiego, pytając o Hiszpanię, czy przynajmniej
kierunek na nią. Gdy klnąc podchodzę do kolejnej ciężarówki z idiotycznym
„Could you take two person to Spain? Kurwa, wy z Polski?" Zatkało nas , bo Tir
był na holenderskich tablicach, ale okazało się, że Harry Voss zatrudnia polskich,
tańszych kierowców. Zdzisław wczoraj był w Atenach, pojutrze będzie w
Hiszpanii a potem gdzieś indziej, wszędzie widząc tylko autostradę i parkingi.
Podróżowanie bywa nudną pracą a nigdy to, co przynosi stały dochód nie jest na
dłuższą metę fascynujące, staje się po prostu kieratem. Zdzisław okazuje się
całkiem sympatycznym facetem ze światopoglądem kierowców ciężarówek. Gdy
mówił banały, kierując dwudziestotonową Scanię samymi łokciami, bo dłonie
miał zajęte skręcaniem papierosów brzmiało to bardzo interesująco.
Przez pierwsze parę godzin mimo gorąca panującego w kabinie dalej trzęsiemy
się zimna, oddajemy ciepłu parę dni przeżytego chłodu. Po wielu dniach
posuwania się w ślimaczym tempie z radością zostawiamy za sobą kilometry
połykane przez koła ciężarówki. Zdzisław jedzie do Hiszpanii, w rejon San
Sebastian, my chcieliśmy przekroczyć granice jak najbliżej Barcelony i
wybrzeżami kierować się do Walencji. Ale jest nam tak dobrze i ciepło, że
rezygnujemy z naszego planu i jedziemy do krainy Basków. Liście fruną tam,
gdzie je zawieje wiatr.
Pireneje budzą szacunek, wyglądają podobnie dziko i niedostępnie jak Karpaty
Przedzieramy się przez góry i nareszcie jesteśmy w Hiszpanii. Patrzę Joannie w
oczy i bez słowa , samymi spojrzeniami uśmiechamy się do siebie z ulgą.
Niepewność zastępuje syty spokój i z ciekawością chłoniemy wszystko co
hiszpańskie , drzewa i skały, powietrze i ptaki. I napisy w nielicznych,
baskijskich wioskach „ No pasaran". Powoli wjeżdżamy na równinę, a
Hiszpania coraz bardziej odsłania nam siebie. Ziemia staje się czerwona a wioski
zbudowane na pojedynczych górach są żywcem wyciągnięte z Picassa. Małe,
chaotyczne, białe domki, jeden na drugim stłoczone na niewielkich szczytach,
opasanych, białą serpentyną drogi. Drogą, prowadzącą do bezludnych miasteczek,
opuszczonych przez ludzi, którzy w poszukiwaniu łatwiejszego życia, uciekli do
dużych miast, pozostawiając w wioskach jedynie spalonych słońcem,
pomarszczonych staruszków i staruszki w czerni, które chronią ją w
ciemnościach chłodnych pomieszczeń. Robię czarno-białe zdjęcia przez okna ciężarówki. Joanna jest jak zwykle małomówna a gdy już odpowie na pytanie, to
i tak musi powtarzać dwa razy swoją odpowiedź, bo mówi bardzo cicho i
niewyraźnie. Szalona i odważna, i nieprzytomnie nieśmiała.
Jedziemy rozładować ciężarówkę w magazynach położonych na pustkowiu, w
miejscu, którego nigdy nie odwiedzę i nigdy nie odwiedziłbym, a wspominam
jako Hiszpanię ukrytą przed oczami turystów. Cały czas mamy nadzieję, że
następnym miejscem załadunku będzie południe Hiszpanii, ale Harry Voss przez
pokładowy komputer wskazuje Szwecję. Z ciężkim sercem wysiadamy w lejący
deszcz koło autostrady na Madryt, żegnamy Zdzisława, który zrobił dla nas
wszystko co mógł. Dwie małe, zaniedbane stacje benzynowe, wjazd na autostradę
dwa kilometry stąd, mało samochodów i nikt nie chce nas zabrać. W padającym
deszczu, trzęsąc się z zimna podchodzę do każdego podjeżdżającego po benzynę
samochodu. Może przypominam im postać z jakiegoś thrillera, bo wszyscy
równie stanowczo odmawiają. Proszę Joannę, by ona spróbowała, ale robi to z
takim brakiem przekonania i tak niezdecydowanie, że się załamuję. Naprawdę nie
wiem co robić, siadamy pod jakimś zadaszeniem i milczymy, tak jakbyśmy się
nawzajem oskarżali. Rozpacz i depresja, pada deszcz ze śniegiem, wyrzucają nas
nawet spod tego dachu, do najbliższego dużego parkingu jest trzydzieści
kilometrów. Zamarzniemy.
Kierowca ciężarówki, z tablicami rejestracyjnymi z Sarnarytanii, podwozi nas na
najbliższy parking w stronę Madrytu. Tu przvnajmniej można przeczekać noc, a
na widok wielu Tirów budzi się nadzieja, że nawet gdybyśmy mieli koczować tu
parę dni, to w końcu ktoś nas stąd zabierze. Kupujemy półtora litrowe piwo San
Miguel, które jest tu tanie i próbujemy się rozgrzać ćmiąc papierosy, jeden za
drugim. Bez wiary w to co robię, pytam stojących przy barze o Madryt i ku
mojemu zdumieniu młody chłopak, taksując nas wzrokiem mówi, że jedzie do
Madrytu za piętnaście minut, który jest stąd o jakieś czterysta kilometrów. Nie
dowierzając własnym uszom a potem i oczom pakujemy nasze bety do małego
sportowego Opla.
Joanna siada do tyłu, ja do przodu, piję San Miguela, a samochód mknie sto
sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Chłopak jest Baskiem i łamaną
angielszczyzną prowadzimy całkiem ciekawą rozmowę na różne tematy.
Joanna przysnęła z tyłu, a on pyta mnie, czy to moja dziewczyna. Miałem ochotę
skłamać, ale odpowiadam, że to tylko przyjaciółka. Puszczam mu kompakt, który
nagraliśmy z kumplami i jest trochę zaskoczony, pokazuję mu zdjęcia obrazów i
gość się poważnie zastanawia co my robimy o tej porze roku w Hiszpanii, jako
bezdomni turyści poszukujący pracy na plantacji pomarańczy. A teraz przede
wszystkim szukający słońca i ciepła. Mijamy Samosierrę i popełniam małą
niezręczność sprowadzając rozmowę na ten temat. Ale to Bask i zabawiamy się
słuchając zdań w naszych ojczystych, dużo twardszych od hiszpańskiego
językach. Chłopak dzwoni ze swojej komórki do znajomych z Madrytu, pytając o
ceny biletów do Walencji. Zapewnią, że cena nie przekracza czterech tysięcy
peset. Postanawiamy dalej jechać pociągiem i podjeżdżamy pod sam dworzec w
Madrycie. Wylewnie żegnamy się z Baskiem, zostawiam mu widokówkę z moim
autoportretem, którą zaczynam traktować jak zastępczy bilet, a mam ich jeszcze z
dwadzieścia .
Bilety są oczywiście dziesięć razy droższe i absolutnie nie stać nas na nie. Znowu,
niesieni chwilową euforią popełniliśmy błąd. Trzeba było wysiąść przed
Madrytem, na najbliższym parkingu i tam szukać swojej szansy na przekroczenie
czerwonego kraju. Jesteśmy w centrum dużego miasta, zapada noc, Hiszpanie
jedzą właśnie obiad, lub idą się zabawić, a my jak to wszyscy bezdomni lądujemy
na dworcu. Co prawda ekskluzywnym, bo odnajdujemy w nim istny ogród
botaniczny, z palmami, papugami i jeziorkiem, nad którym cudownie można by
się było wyspać. I trzeba było się tam schować, bo jak wszędzie o dwunastej
grzecznie wszystkich wypraszają i znowu jesteśmy pod rozgwieżdżonym
hiszpańskim niebem. Ktoś mówił mi, że pod madryckim Mc Donaldem można
wieczorem znaleźć nie zużyte jedzenie, które oni muszą wyrzucać. To nieprawda,
do woli można się napić Coki, ale nie ma nic do jedzenia. Właśnie w Madrycie
kończymy pumpernikiel z Polski a ja [bo Joanna jest wegetarianką} co jest
wprost niesamowite zjadam ostatni kawałek salami, który podgryzałem po kęsie
przez cały czas. Za dworcem są rozbite namioty dla bezdomnych, ale nie chcemy
pakować się w nowe kłopoty. Śpimy na półpiętrze schodów madryckiego
dworca a rano budzą nas stopy koło naszych głów, kroki ludzi, którzy śpieszą do
pracy. Każdy ma każdego dnia swoje bojowe zadanie, a my musimy wyrwać się z
Madrytu.
Byłe w stronę Walencji. Próbujemy sposobu, który sprawdzał się we Włoszech,
ale tu jest inaczej, mniej pociągów mniej linii kolejowych i więcej konduktorów.
Dojeżdżamy do Aranjuez, próbując pokonać ten kraj w krótkich dystansach. To
chyba nie tło dla „Concerto de Aranjuez'', bo wszystko jest nijakie. Jedziemy
dalej i udając sen naprawdę zasypiamy. Gdy budzi nas konduktor, bez zmrużenia
oka, z kamienną twarzą podaję mu paszport, żądając wypisania kredytowego. Bez
zmrużenia oka i z kamienną twarzą wyrzuca nas na najbliższej stacji, do której ten
pociąg, przeniesiony jak z westernu, w ślamazarnym tempie przedzierał się przez
czerwone, skaliste wąwozy.
Stacja wygląda tak jak na filmie „Butch Cassidy i Sundance Kid”, którzy
wysiadają z pociągu w Boliwii, a zdezorientowany Newman z niedowierzaniem
się rozgląda. Ani żywego ducha, pies z kulawą nogą, puste, małe, brzydkie
miasteczko a wkoło góry i olbrzymia pusta przestrzeń. Wybuchamy
rozpaczliwym śmiechem, następny pociąg dopiero wieczorem. Parę godzin przed
nami. Schodzimy do uśpionego miasteczka, które położone jest w dolinie i bez
przekonania stajemy przy pustej drodze. Idę się odlać, a gdy wracam Joanna
wsiada już do małego busa, który jakimś cudem zaplatał się tutaj. Hiszpan
podwozi nas do następnej stacji oddalonej o około pięćdziesiąt kilometrów.
Jedziemy polną drogą przez dziki teren, posępne góry, których jakby nigdy nie
widziały ludzkie oczy. Tu jest serce tego kraju, surowe, wyniosłe i dzikie.
Wyobraziłem sobie noc w tych górach, gdy budząc się w nocy widzę na własne
oczy stado wilkołaków. Tu jest to możliwe. Musiałbym o tym milczeć do końca
życia, nawet gdybym zaklinał się przed najbliższymi, nikt by mi nie uwierzył.
Joanna odczuwa chyba to samo, bo gdy Hiszpan daje nam bardzo dokładną,
przeznaczoną dla ambulansów mapę, gdzie zaznaczone są nawet ścieżki w
górach, od razu wskazuje na stację kolejową, w której jest tylko przystanek na
żądanie, a do której nie prowadzi żadna droga.
Yemeda. Kto tam mieszka, Starzec z gór, obłąkana rodzina, miłośnicy kóz? Jeżeli
nas tam wyrzucą z pociągu, to będziemy musieli tam zamieszkać, póki ktoś nie
sprowadzi nas na osłach w zamieszkałe doliny. I tak nie mamy wyjścia, musimy
ryzykować, na szczęście mijamy tajemniczą stację w górach, nawet jej nie
zauważając. Jest sobota, pociąg jest pusty a konduktorzy rozleniwieni myślą o
weekendzie. Gdy powtarzam numer z kredytowym, konduktor chwilę stoi a
potem macha ręką i dojeżdżamy aż do Walencji, gdzie na peronie wręczam mu
nasz absurdalny bilet; widokówkę. „Mucias gracias".
W sumie jesteśmy na miejscu, Walencja w nocy kojarzy mi się z przysadzistą
starą damą z osiemnastego wieku, w krynolinie i koronkach. Pierwszy raz
kłócimy się, ona chce iść w uliczki Walencji, ja wolałbym, pamiętając Genuę
znaleźć miejsce do spania a rano zwiedzić miasto. Dwoje bezdomnych, którzy się
potrzebują i mają jeden śpiwór, idzie w dwie różne strony. Jestem na nią
wściekły, ale już po paru przecznicach za nią tęsknię. Mijam ładny park z
rosnącymi tam palmami i olbrzymim baobabem. Idę tam, gdzie się rozstaliśmy.
ale jej nie ma, idę na dworzec i tam się spotykamy. Bez słowa przeprosin mówię
jej, że chyba znalazłem coś na tą noc. Pogodzeni idziemy pod palmy i po
nieudanych próbach spania na ławce, która była dobra dla jednego, ale nie dla
pary bezdomnych, znajdujemy małe zadaszenie, gdzie co prawda na betonie, ale
całkiem wygodnie można się wyspać. Wspaniale jest znowu spać w tysiąc
gwiazdkowym hotelu, z kobietą, którą cały czas obejmuję, by było jej możliwie
najcieplej. Joanna zawsze śpi tyłem do mnie, ja w nią wtulony, bo inaczej
musielibyśmy się cały czas całować.
Rano z premedytacją odlewam się pod palmą, spoglądając z dołu na jej zielone
pióropusze i błyszczące błękitem niebo, które powoli zaczyna przepalać słońce.
Nagrzewamy się jak dwa koty, nie zwracając uwagi na przechodniów. Joanna
idzie po wrzątek i robimy sobie skromne, bo skromne ale śniadanie na trawie.
Idziemy na plażę , jest trochę daleko, ale gdy tam docieramy znowu jesteśmy
szczęśliwi. Wieje wiatr, Hiszpanie chodzą w zimowych kurtkach, a ja idę się
kąpać. Patrzą na mnie jak na wariata, a ja w duchu się śmieję, bo znów woda
okazuje się cieplejsza niż w Bałtyku. Chłodna, ale nie zimna woda obmyła i
orzeźwiła mnie, położyłem się z gęsią skórką koło Joanny, by wyschnąć na
słońcu i wietrze. Idziemy do centrum Walencji, mijając domy ozdobione
kafelkami w saraceńskie wzory i opadłe daktyle ścielące się u naszych stóp.
Zapytany na targu sprzedawca zakreśla nam kilka miejsc na naszej mapie, które
są oddalone o dwadzieścia kilometrów od Walencji. Tam są plantacje, z których
pochodzą sprzedawane przez niego pomarańcze. Skończyły się papierosy i
zbieramy pety na ulicy. „Ducados" i „Marlboro", ale przeważnie jest „Fortuna", a
ja żałuję, że nie wziąłem tej porzuconej bułki z półki tamtego kiosku.
Trafiamy na fiestę, z balkonów zwisają papierowe szkielety a całość przypomina
meksykański Dzień Zmarłych, o którym czytałem w „Pod wulkanem". Kiedyś
próbowałem zobaczyć ten film w podrzędnym kinie. Przy kasie byłem półtorej
godziny przed seansem, by mieć pewność, że kupię bilet. „Jest Pan pierwszy,
niech pan przyjdzie za godzinę." Mija godzina. „Niech pan przyjdzie jutro, z
jakimiś kolegami, bo musi być przynajmniej pięć osób". Następnego dnia w kinie
palimy papierosy i pijemy wódkę z konsulem. A teraz siedzę z Joanną w Walencji
i słuchamy naprawdę interesującej, ludowej muzyki z zapadłych wiosek, która nie
przypomina flamenco a jest bliższa średniowieczu.
Znowu pod baobabem. I obydwoje czekamy na noc, by się przytulić, bo to
najprzyjemniejsza część dnia. Bo to niewinne i szczere, i nie ma w tym żądania i
zakłamania. Ludzie tulą się do siebie, by ochronić się przed światem, wpatrzeni w
swoje twarze, by zapomnieć o jego smutku.
Rano próbujemy wydostać się z Walencji, do miasteczek, które zaznaczył nam na
mapie sprzedawca pomarańczy. Te miasteczka są na trasie metra, lecz my nie możemy do niego wsiąść, nie da się ominąć bramek. Idziemy dziesięć kilometrów w upalnym słońcu, aż z undergroundu robi się subway, i w końcu można jechać. Za oknami sady, gdzie lśnią w słońcu pomarańcze. Pomarańcze
rosną w grudniu w Walencji. Gdy mówiłem to potem Hiszpanom z innych
rejonów kraju, nie chcieli mi wierzyć. Ale to prawda, Bettera, Moncada. Tej
nazwy nie zapomnę, bo trudno było mi ją zapamiętać. Monada, Menoda,
Mentada. Cały czas przestawiały mi się literki w tej nazwie. Małe miasteczko
otaczają sady. Na ulicach też rosną pomarańcze, które od razu kosztujemy.
Słodkie pomarańcze rosną w Moncadzie.
Tego wieczoru dowiedzieliśmy się, że najemni pracownicy zbierają się rano w
pewnej knajpie. Jesteśmy umówieni na rano. Włóczymy się z bagażami po
Moncadzie, senne miasteczko, senne kawiarnie, senni starzy Hiszpanie ćmiąc cygara
grają w domino. Kolejny gorący kubek i szukamy miejsca do spania. Na pustej
ulicy podjeżdża do nas Guardia Civil. Paszporty. Co tu robicie. „ Jesteśmy
skautami i jedziemy do Walencji spać w schronisku dla młodzieży" wypaliła
Joanna, a ja mało nie skonałem ze śmiechu i podziwu dla jej bystrości. Bo
rzeczywiście mijaliśmy w Walencji jakieś nieczynne noclegowisko dla skautów.
Niezbyt przekonani, ale zdezorientowani gwardziści odjeżdżają, a my trochę
żałujemy. Gdyby nas zabrali na posterunek byłaby ciepła noc, byłaby ciepła kawa
i jedzenie, byłoby ciepło w tą zimną hiszpańską noc. A tak cichaczem
przemykamy się w jakieś chaszcze, gdzie kładziemy się spać.
Rano idziemy do tej knajpy. Kilku Arabów, kilku Azjatów, wszyscy ćmią i
atmosfera oczekiwania. Tylko my nie mieliśmy gdzie zostawić bagaży, więc
wszystko mamy ze sobą. Procedura jest prosta, podjeżdża parę samochodów i
bierze tylu zbieraczy, ilu potrzeba. Potrzeba dwunastu, a my jesteśmy pechową
trzynastką i czternastką. Maniana.
Może jutro. O tej samej porze. Znowu mamy cały dzień do przeżycia. Nie mamy nic do jedzenia i na śniadanie zjadamy po kilka pomarańczy i mandarynek.
Jedziemy do Bettery, kilka stacji dalej, podobna sceneria, pomarańcze na obiad
smakują tak samo jak na śniadanie. Przy drodze rosną dzikie granaty i olbrzymie
agawy. Słońce pali żywym ogniem a my snujemy się po rozpalonych uliczkach,
szukając ocienionych ławek. Spokój i cisza, w końcu jesteśmy w Hiszpanii na
permanentnych wakacjach. Ogarnia nas apatia, na kolację pomarańcze i
mandarynki w pomarańczowym sadzie.
Jesteśmy dość daleko od Moncady, nie zdążymy tam na szóstą rano. Idziemy
drogą w stronę autostrady, na stacji benzynowej pęta się bardzo wychudzona
suczka, pręgowany wyżeł, o tak smutnych oczach, że pamiętam je do dziś.
Powoli zapada noc i koło następnej stacji benzynowej kładziemy się spać w
sadzie. Oczywiście pomarańczowym. Kiedy rano wstajemy, zaraz przy stacji
natykamy się na tamtą suczkę ze smutnym spojrzeniem, która leży przy drodze
z bebechami na wierzchu szczerząc zęby w trupim, przeraźliwym grymasie. Przy
drodze? Jak pies. Gdybym wiedział, że się zgubiła...
Wracamy do Polski, próbujemy łapać samochody do Barcelony , znowu w
drodze. Jakieś miasto u stóp olbrzymiego zamku zbudowanego na górze. Joanna
z obrzydzeniem patrzy na mnie, gdy wyciągam ze śmietnika kawałek wyschniętej
na pieprz bagietki. Mamy ze sobą kilkanaście pomarańczy, mandarynek i
granatów, ale nabraliśmy obrzydzenia do frutasów. Trudno jeść na zmianę tylko
pomarańcze i mandarynki, zagryzając to granatami. Trochę na siłę wpraszamy się
do polskiego Tira, który jedzie po pomarańcze, a potem wraca z ładunkiem do
Polski. Kierowca jest wyjątkowym burakiem, który jest pierwszy raz za granicą,
który myli imię i nazwisko dostawcy z nazwą miejscowości, w której jest
załadunek . Tylko dzięki naszej hiszpańskiej mapie orientujemy się gdzie ma
jechać. Ładują pomarańcze i jedziemy do Polski. Ale z nim może to potrwać i
dwa tygodnie, co grozi śmiercią. Z nudów. Na najbliższym parkingu przesiadamy się do innego Tira, który zawozi nas na granicę hiszpańsko-francuską.
Jonguera. Olbrzymi parking i mamy pewność, że coś szybko znajdziemy. Jednak trudno być czegokolwiek pewnym w drodze. Nikt nie chce nas zabrać.
Szczególnie rodacy. Powoli parking pustoszeje, rozwiewają się nasze nadzieje na
łatwy powrót. Musimy przespać tę noc. Kładziemy się w pobliskim lesie na małej
polanie. Budzi nas przenikliwe zimno, Jonguera jest położona u podnóża
Pirenejów i powoli zrywa się zimny wiatr z gór. Gdy wracamy na parking niesposób stać na otwartej przestrzeni. Można wytrzymać kilka sekund, zanim
wiatr nie przeniknie przez odzież i nie dotknie swoim zimnem ciała.
Chowamy się w poczekalni, ale co jakiś czas ktoś musi wychodzić na
poszukiwanie Tira. W końcu Joanna znajduje dwóch Polaków, którzy dają się jej
ubłagać i zmarznięci pakujemy się do tyłu kabiny Volvo. To zabawni goście, są
przyjaciółmi, ale śmiertelnie kłócą się przy grze w „tysiąca" Po kilku minutach
pierwsze lody zostają przełamane, pozostaje ich zdziwienie nami i naszą
wycieczką. Kilometry zostają za nami, pada śnieg z deszczem i coraz więcej
samochodów jadących z przeciwka jest ośnieżonych. Pada gęściej, w końcu robią
się warunki zimowe, autostrada jest pokryta śniegiem i lodem, a my stoimy w stu
kilometrowym korku. Chaos komunikacyjny nie robi na nas żadnego wrażenia,
jest nam ciepło, zasypiamy.
Rano kierowcy dowiadują się, że będziemy tu stać co najmniej dwadzieścia cztery
godziny. Służby ratownicze informują, że w pobliskim miasteczku można dostać
wodę i coś do jedzenia. Przedzieramy się z Joanną przez półmetrowe zaspy
śniegu. Małe miasteczko przeżywa chyba jedyną atrakcję w ciągu całego roku.
„Akcja ratunkowa" mobilizuje wszystkie starsze panie, które próbują uratować
odciętych od świata bagietkami z camembertem i kiełbasą. Dostajemy po
kanapce, kawałek sera, kawę i wodę. Trochę nas to śmieszy, bo w Polsce po
paru godzinach nie byłoby śladu tego korka. Ale świeci oślepiające słońce, ziemia jest w bieli śniegu, cienie są niebieskie a nam jest dobrze, bo wrócimy do Polski bez żadnych komplikacji. Kierowcy dzielą się z nami jedzeniem, pijemy hiszpańską wódkę, jemy marynowany czosnek, chleb z serem i mielonką a wszystko nam bardzo smakuje doprawione kilkudniowym , pomarańczowym postem. Robi się regularna impreza, z innych Tirów przychodzą kierowcy, pełno dymu, pełno alkoholu.
Jak przez sen pamiętam, że w końcu ruszamy i powoli korek się rozładowuje.
Wszyscy są mocno skacowani i nawet nie chcę myśleć, w jakim stanie był
kierowca przez dwieście kilometrów, które zrobiliśmy od korka pod Lyonem.
Jesteśmy przed granicą niemiecką, gdy zatrzymuje nas francuska policja celna-
Duane. Musieli się nudzić przez przerwę spowodowaną śniegiem, bo sprawdzają
wszystkie samochody. Od razu wydajemy się im podejrzani, przeszukują nasze
bagaże, a ja z satysfakcją patrzę jak brudzą sobie ręce w moich rozpapranych
farbach. Wcześniej upuściłem dwa małe kawałki haszu, które dostaliśmy w
Madrycie i Walencji, więc czuję się bezpieczny.
Joanna podaje Francuzom paszport razem z torebką polskiej trawy, o której
całkiem zapomnieliśmy. Robią mi kontrolę osobistą, striptease, a oni z
niedowierzaniem patrzą na moje wypalone nożem i widelcem wzorki na
ramionach. „New wave of tattoos". W poszukiwaniu narkotyków rozkręcają
długopisy, ale nie zaglądają do pojemników na filmy fotograficzne, gdy jednak:
próbują przekręcać obcasy moich butów wszystko wygląda jak kiepska komedia.
Wiem, że nie mają czego znaleźć, więc zaczynam z nich kpić i na koniec żądam
repliki dokumentu stwierdzającego, że jestem czysty, który powieszę sobie nad
łóżkiem. Mam wrażane, że mamy do czynienia z kilkoma żandarmami z Saint-
Tropez naraz. Buraki dostały testy na obecność narkotyków w organizmie i
koniecznie muszą je na nas wypróbować. Musimy pożegnać naszych kierowców,
osobno pakują nas do samochodów i jak niebezpieczni przestępcy jedziemy do
jakiejś wiochy oddalonej o trzydzieści kilometrów, na ich posterunek. Jestem na
nich wkurwiony, ale teraz maglują Joannę, której badają mocz. Szkoda, że nie
chcieli mojego, bo zażądałbym dwóch piw.
To kompletni laicy, robią to pierwszy raz, cały posterunek zbiega się na
atrakcyjną ceremonię testu. Badają obecność wszystkich możliwych narkotyków,
a po godzinie ze smutkiem oznajmiają mi, że Joanna jest heroinistką. Ja
wybucham śmiechem, ale macham na nich ręką, bo wiem, że badanie moczu
Joanny, to tak jak analiza soku pomarańczowego. Ciekawe co znaleźliby w
moim?
Notują Joannę i odwożą nas na autostradę, inne bramki, wkoło nie ma
kompletnie nic i zaczyna padać śnieg. Ironicznie im dziękuje, a my znowu
jesteśmy na dnie załamania. Tu nie ma się schronić, chyba że nie zamykają
na noc sracza. Gdy Joanna jest w kiblu podjeżdżają dwa polskie Tiry. Nie chcę
wierzyć własnym oczom, musimy wykorzystać tą szansę. Razem z Joanną
ubłagaliśmy ich słowami a bardziej przerażeniem w oczach na myśl o nocy w tym
miejscu. Dalsza podróż przebiega bez trudności i po dwóch dniach wysiadamy z
ciepłego Tira wprost na śnieg w Gliwicach.
ŚNIEG JEST MOKRY I BRUDNY, NIEBO ZAKRYWAJĄ SZARE CHMURY A ULICE NIEWYRAŹNI LUDZIE.
W DOMU CZĘSTUJĄ MNIE SOKIEM POMARAŃCZOWYM


grzegorz domher (2000r.)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam wszelkich odwiedzających, Grzegorz Domher (autor tekstu) jest moim bratem, nie posiada internetu więc ja zajmuje się jego promocją w sieci. Zapraszam na strone gdzie zamieściłem galerie obrazów brata. Oto adres strony:
http://republika.pl/grzegorz_domher_malarstwo/index.htm
Serdecznie zapraszam i prosze mieć wyrozumiałość co do strony, bo to moja pierwsza próba w tym zakresie. Pozdrawiam wszystkich.
Łukasz Domher

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli mam być szczera - z czytania opowiadania zrezygnowałam mniej więcej w jednej trzeciej długości. Mogłoby być krótsze co najmniej o dwie trzecie. I właściwie nic się specjalnego nie zdarzyło, skoro od razu przeszłam do końca i rozumiałam, co się stało i o co chodzi. Zresztą, przeczytałam też wyrywkowo kilka akapitów gdzieś w środku - i też nic się tam nie działo. Wciąż ten sam płaczący, zmęczony głos narratora, wciąż tułaczka, wciąż brak pieniędzy.
I mnówstwo literówek.

Obejrzałam też galerię. I stwierdzam, że nie podoba mi się ten sposób malowania. Akty stylem nieco przypominają mi Gauguina, za którym nie przepadam. Akty w galerii z krzyżami już mi zupełnie nie podchodzą. Zwłaszcza ten z rozkraczoną kobietą widzianą "od dołu".

Oczywiście istnieje też możliwość, że zwyczajnie nie przemawia do mnie ta forma wyrazu, którą Grzegorz stosuje. Ja maluję zupełnie inaczej, może tu jest pies pogrzebany...

I szkoda, że nie da się powiększyć tych miniaturek, bo niewiele widać na obrazach. W dodatku niektóre są też trochę rozmazane. Możliwe, że zrobiłyby na mnie większe wrażenie, gdybym mogła je obejrzeć w innych rozmiarach...
Chyba, że istnieje jakiś sposób powiększenia, a ja go po prostu nie odkryłam...?

Pozdrawiam, R.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

W odpowiedzi (bez porozumienia z autorem tekstu). Jeśli już się krytykuje to wypada przeczytać całość, rzeczywiście w tym opowiadaniu nie ma trzech trupów na wstępie, no cóż jest to relacja z prawdziwej podróży nie fikcja literacka, czy jest to nudne, ja uważam, że nie (nie jest to tylko moje zdanie). Na pewno można się przyczepić do wielu rzeczy, od strony formalnej, stylu itp. nie jestem literatem nie będę się wypowiadał na ten temat, literówki to moja niedbałość przy przepisywaniu z góry przepraszam zapomniałem to poprawić.
"Wciąż ten sam płaczący, zmęczony głos narratora, wciąż tułaczka, wciąż brak pieniędzy."
Polecam książki Bukowskiego :)
Co do obrazów to cóż, jeśli Pani coś o nich pisze oglądając jedynie miniaturki, to wybaczam, aby obrazki powiększyć należy najechać na miniaturkę kursorem myszki i następnie kliknąć. Zapraszam ponownie i pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Jeśli nie dałam rady, to z naczy, że tekst nie wciąga. A to znaczy, że raczej z nim jest coś nie tak, a nie ze mną.

Nie żądam trupów. Trzech, pięciu czy dziesięciu nawet. Znudziło mnie mordowanie bez uzasadnienia, dla samego efektu. Dlatego też zrezygnowałam z czytania serii o Gotreku i Felixie w połowie drugiej czytanej przeze mnie książki. ;)

Kwestia gustu. Albo sympatii do brata/kumpla. Mi się nie podoba i już. Mówię - gdyby było jakoś tak o dwie trzecie krótsze - byłabym wszystkimi kończynami za.
A jeśli już ma być tak długie - wypadałoby trochę urozmaicić opisy. Żeby chociaż nie było wszystko tym samym tonem. Żeby czytelnika wciągnęło, a nie spowodowało nagły i niespodziewany spadek jego głowy na klawiaturę, tudzież insze drobiazgi wokół się walające.
Rozumiem, że to opis prawdziwej podróży. Okej. Ale każde zdarzenie da się zobrazować tak, że będzie to zwykły, nudny opis czegośtam (no, choćby i paskudnego fresku malowanego na ścianie sracza plakatówkami); a można z tego zrobić takie arcydzieło, że będzie się to czytało jak najlepszą powieść i wciąż czekało na więcej. I kiedy te plakatówki się wreszcie skończą (lub bohater szczęśliwie wróci do domu) - czytelnik albo będzie skakał z radości, że to już koniec; albo tarzał się po podłodze, wył i pytał Boga, za jakie grzechy - co takiego on biedny zrobił, że się skończyło i nie będzie "Fresku plakatówkami na ścianie szaletu publicznego w Berlinie 10 i pół". ;)

Hm. Są lepsze? Czy takie same? Czy jeszcze bardziej płaczące? :)

Poza tym - jak powiedziała moja pani wykładowca - "jeśli się coś publikuje, to należy się liczyć z tym, że ludzie powiedzą nam, co o tym myślą. Wszak to naturalna kolej rzeczy."
Zgadzam się z tym stwierdzeniem w pełnej rozciągłości. :)

Pozdrawiam, R.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

"Jeśli nie dałam rady, to z naczy, że tekst nie wciąga. A to znaczy, że raczej z nim jest coś nie tak, a nie ze mną."
Ja np nie skończyłem Ulissesa oraz W poszukiwaniu straconego czasu, jesteś bardzo prędka w krytyce, czytałem to co wystawiasz, nie będe komentował..

Nadal polecam Bukowskiego
"Hm. Są lepsze? Czy takie same? Czy jeszcze bardziej płaczące? :)"
Są lepsze i bardziej płaczące.
W sumie to dobrze że Ci się nie podoba
Pozdrawiam Łukasz Domher

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...