Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Cztery zapałki


Rekomendowane odpowiedzi

Margałski - Cinkov

Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODy KONIA MIECZYSŁAWA”:
CZTERY ZAPAŁKI

Poranny tłok w autobusie. To z pewnością nie jest to, co konie lubią najbardziej. Cóż jednak miałem począć? Przejechałem kopytem po pysku i wgramoliłem się do środka. Po mej prawicy siedziała sporych rozmiarów świnia z gromadką prosiąt. Przede mną dla odmiany stał nieco aromatyczny bawół, co chwila zerkając w moim kierunku spod - niemalże wciśniętego w ścianę - byka.
- ?eiwordz mat kaJ – zagadnął ktoś z lewej.
Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem niewielkiego nietoperza.
- Przepraszam, pan do mnie mówi?
- ?ogok od A
Za cholerę nie wiedziałem, o co mu chodzi.
- Eee… czy you… sprechen… po das angielsku? – zapytałem grzecznie. Mój rozmówca spojrzał na mnie zdenerwowany.
- .ułyt do ęiwóm utsorp op aJ
- E… - wciąż nie mogłem zrozumieć tego dziwnego języka.
- Od tyłu mówię, kurwa! – ryknął. Cały autobus spojrzał w naszą stronę, on jednak, niezmieszany tym wcale, kontynuował:
- ?zseimuzoR
- Tak, teraz tak… to wiele wyjaśnia.
- ?eiwordz mat kaJ – powtórzył swoje pierwsze słowca.
Normalnie pewnie zdziwiłbym się tym, jakże obcesowym pytaniem, wszak nie znałem go ani trochę. Nic jednak nie było w stanie już mnie zaskoczyć.
- A nie narzekam. Dlaczego pan pyta?
- .ęlodreip ein einap ęis aj oB .mecub mipułg tsej eż, iwofezs meiwop i ędjóp, acarp at ęis im abodop ein elA .ęibor eibos ęteikna i mecwokuan metsej zareT.
Kiwnąłem głową i w trybie natychmiastowym opuściłem autobus. Dość miałem jego wywodów, nie lubię, jak dziwni nieznajomi zaczepiają mnie w środkach komunikacji miejskiej. Na szczęście do domu Mruczjana miałem tylko dwa przystanki. Nie ma to jak poranna przechadzka.

Po pysku Mruczka od razu widać było, że coś jest nie tak. I nie chodziło nawet o poroże z modeliny, które dotychczas wkładał tylko na Boże Narodzenie. A był przecież dopiero październik. Deszczowy, mokry i paskudny październik bez krzty jesiennego uroku. Niektórzy, jak siostra Eulalia na ten przykład mawiają, że piękna, złota jesień jest symbolem przemijania. Nie zgadzam się z tym, jeśli coś ma obrazować upływ czasu, to z pewnością jest to właśnie ta plucha, słota. Deszcz. Jesień na przełomie października i listopada. Bez kolorowych liści, bez…
- Długo będziesz tak stał w drzwiach? – głos Mruczjana wyrwał mnie z tych niezbyt optymistycznych rozmyślań. – Wchodź, bo mi po kulasach daje.
- A gdzie masz swoje lakierki? Te w kształcie kopyt jelenia? – zdziwiłem się. Do tej pory nigdy się z nimi nie rozstawał.
Machnął tylko łapą:
- Potem ci powiem. Jak Morda przyjdzie.
- Nie ma Józka jeszcze?
- Nie.
Dziwne, zawsze przychodził co najmniej godzinę przed ustalonym czasem. Podobno miał to po dziadku, Iwanie Burkowiczu, któremu zdarzyło się kiedyś przyjść na umówione spotkanie tydzień wcześniej.
- Rozgość się… - mruknął Mruczjan. – Kawy? Herbaty?
Zamurowało mnie na chwilę. Sam z siebie proponował mi coś do picia! Tak, to był kolejny dowód, że coś musiało się wydarzyć.
- A… - potarłem brodę kopytem. – Herbaty.
- No, to wiesz gdzie jest kuchnia. Idź se zrób. I mnie przy okazji też.
Może jednak nie było z nim aż tak źle?

Płonne jednak okazały się me nadzieje – było. I to bardzo źle. Wszystko zaś wyjaśniło się z przyjściem Józefa Azorowicza Mordackiego.
- Coś chciał? – od drzwi rzucił owczarek.
- Widzicie, panowie, jest taka sprawa…
- Nie mam kasy – zaznaczyłem odruchowo, ale Mruczjan przecząco pokręcił głową.
- Nie o to chodzi. Rzecz jest dużo bardziej poważna. W sklepie… moim – mocno podkreślił to słowo – ulubionym sklepie, przy Jelenickiej 12, nie ma brązowej pasty do butów! Od tygodnia!
- No i co? – zdziwił się Józek popijając własnołapnie zrobionej kawy.
- Jak to co?! – z rozpaczą ryknął nasz przyjaciel. – Jak to co?!! Jak to co?!!!
- No co?
- Moje lakieeeerkiii!!! – zaniósł się spazmatycznym płaczem. – Bidulki, już tydzień ich nie pastowałem...
Spojrzałem na Mordę, ten ze smutkiem pokręcił głową. Chyba dopiero wtedy zauważył brak obuwia Mruczka. Wam, Drodzy Czytelnicy, może wydaje się to zabawne, my jednak, jako przyjaciele Mruczjana, doskonale rozumieliśmy jego rozpacz. Lakierki były dla niego świętością, jak zresztą wszystko, co jeleniowate. To tak, jakby ktoś ukradł Waszej babci berecik. Z antenką.
- Co zamierzasz? – spytałem nieśmiało.
Mruczjan głośno wytarł nos i spojrzał wprost na mnie. A w oczach jego zapłonął ogień piekielny:
- Spalimy im tę budę! Józek, załatwisz jakiś sprzęt?
- No benzynkę jaką mogę.
- Nieee… no wiesz, coś ekstra. Ty jesteś naukowiec, nie?
- Nawet o tym nie myśl – obruszył się Mordacki. – Moje wynalazki to dzieła sztuki, można z ich pomocą niszczyć całe planety. Zdmuchiwać z powierzchni Ziemi cywilizacje. Użyć ich do spalenia sklepu? Phi! Profanacja!
- Dobra, już dobra – zmieszał się Mruczjan. – Weź tę benzynę.
Nie wiedzieć czemu, chwilami miałem wrażenie, że nie pasuję do ich towarzystwa. Jestem spokojnym koniem, rozumiem – dać komuś w ryj, wyrwać kręgosłup. Ale żeby od razu palić sklep? Nic to, kumpel jest kumpel. Za honor!

Nie lubię gołębi. Czy też może nie tyle – nie lubię, co boję się ich. Chodzi toto po ulicach, parkach, dworcach. Często chore. Czasem w stadku, czasami samotnie. Tak najgorzej. I żebrzą o coś do jedzenia, czekają na łaskę innych, wyżej postawionych stworzeń. Żal mi gołębi. Być może część z nich chciałaby wziąć się do jakiejś uczciwej pracy. Ale nikt im jej nie da, większość nie ma nawet złudzeń. Tak… Najgorzej być samotnym gołębiem. Autobus jak zwykle się spóźniał. Zastanawiam się, po co oni w ogóle piszą te rozkłady, skoro i tak każdy jeździ jak chce? Nie łatwiej byłoby spalić to wszystko w cholerę? Albo dać na makulaturę? Po prostu przychodzisz na przystanek i czekasz. Jest autobus – fajnie, masz szczęście. Nie ma – czekasz dalej. Ewentualnie idziesz na piechotę. A tak patrzysz w rozkład i tylko się denerwujesz.
Na przystanku nie byłem sam, obok mnie siedziała starsza, pomarszczona już foka. Miała na sobie bladoróżową, zrobioną na drutach czapeczkę i wytartą puchową kurtkę. Mimo tego trzęsła się z zimna, pojękując od czasu do czasu. Gołębie nie próżnowały. Dookoła chodziło ich co najmniej piętnaście. Co chwila któryś z nich wystawiał głowę w kierunku mnie albo starej foki i błagalnym wzrokiem prosił o coś do jedzenia.
- I co się patrzysz? – wystękała babcia do jednego z ptaków. – Jak miałam, to wam dawałam. Tylu tu … tylu… a żaden nawet kaszy wam nie sypnie. Dwie zimy chodziłam, dawałam wam co miałam. Codziennie. A teraz? Teraz sama chora jestem… Jakbym miała, to bym wam dała…
Jęknęła i ciężko nabrała powietrza. Odwróciłem głowę. Podjechał autobus.
Jakież było moje zdziwienie, gdy na miejscu kierowcy zobaczyłem znajomego nietoperza. Uśmiechnął się na mój widok:
- !ęcarp ąwon mam I ?mełaizdeiwoP ?mecub mipułg tsej eż, um mełaizdeiwoP

W tej chwili z całą stanowczością mogłem już powiedzieć, że był to dzień pełen wrażeń. Ale to nie koniec.
Na drzwiach do mieszkania znalazłem – przypiętą różową pinezką – karteczkę. Nawet zbytnio nie podziurawili mi drzwi. Karteczka owa poprzez koślawe pismo miała przekazać mi enigmatyczną wiadomość – „Zebranie w sprawie kranu – 18.00 na pierwszym piętrze”. Podrapałem się w łeb, nie miałem pojęcia, o co im znowu może chodzić. Dozorca, dzik, dość obfity cieleśnie i umysłowo wprost przeciwnie, znany był z nieczystych i nie do końca zrozumiałych zagrywek. Ostatnio wprowadził zakaz wchodzenia na klatkę lewą kończyną, kazał też postawić wartownika z kałachem przed drzwiami wejściowymi. Dodatkowo opracował specjalny klucz wchodzenia po schodach. Pomyślicie, że to proste, wystarczy naprzemiennie stawiać nogi /łapy? Nic bardziej mylnego. „Reforma drogą do postępu, nowość podstawą wzajemnej koegzystencji gatunków i rozwoju społeczeństw.” Taki napis kazał wyrzeźbić w brązie, obok swojego pomnika na Kasztance, na drugim piętrze. Wracając do rzeczonego klucza, brzmi on tak (każdy z mieszkańców musiał zdać specjalny egzamin z jego znajomości): lewa – lewa – lewa – prawa – prawa – lewa – prawa – przysiad – lewa – lewa – prawa – prawa – prawa – okrzyk radości – lewa – prawa – prawa – pieśń bojowa – prawa – lewa – prawa… To rzecz jasna tylko wycinek ze znacznie obszerniejszej całości, wszak mieszkam w ośmiopiętrowym bloku bez windy i poręczy na parterze.
Zebranie nie odbiegało specjalnie od przyjętych przez dozorcę standardów. Najpierw on sam, przy marszowych dźwiękach kotłów i orkiestry strażackiej wszedł na podwyższenie, zmarszczył brwi i przemówił, głosem wesołym, a ogromnie przez to smutnym:
- Szanowni współmieszkańcy! Z wielkim niepokojem zaobserwowałem, że relacje między nami stały się ostatnio dużo chłodniejsze! Gdzież jest, ach gdzież, wzajemna przyjaźń i poczucie wspólnoty? Wszak jest to budulec, z którego ulepić mamy szansę idealną społeczność! Społeczność mieszkańców! Nie marnujmy raz danej szansy, zaklinam! – Tu otarł łzę i wysmarkał się głośno. Wśród zebranych dało się słyszeć szmery.
- Dlatego – uniósł rękę – postanowiłem, co następuje: od dnia jutrzejszego odcięta zostanie woda w mieszkaniach! W zamian, na trzecim piętrze, żeby mniej więcej było pośrodku, postawimy naszą nową, wspólną toaletę i łazienkę! Z pewnością stanie się ona wspaniałym pretekstem do wspólnych spotkań! Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż.
Odpowiedziała mu burza oklasków – tak na wszelki wypadek. Następnie przeprowadzono specjalne zapisy, wiadomym jest przecież, że jedyna łazienka w ośmiopiętrowym bloku, stale będzie okupowana. Wskutek tego ja zostałem uprawniony do korzystania z łazienki i toalety w każdy wtorek o czwartej dwadzieścia trzy rano, piątek o trzynastej jedenaście i niedzielę o wpół do pierwszej w nocy. Po skończeniu zapisów miejsce dozorcy zajęła mała krówka odziana w ludowe szaty, skrępowana łańcuchem i z oderwanymi rogami na znak przywiązania do tradycji. Zaczęła recytować natchnionym głosem:

Woda – życie to powiecie.
Woda to jest życie przecież.
Wody brak – brak życia zatem.
Kto bez wody ten denatem.

Niechaj szklankę wieszcz wychyli,
Byśmy wszyscy wodą żyli.
Woda życiu dopomoże.
Patosamen. I o Boże.

Dzik z trudem powstrzymywał się od płaczu. Podziękował krówce i łamiącym się głosem przedstawił nam swojego nowego zastępcę. Mały nietoperz ukłonił się zgromadzonym na korytarzu:
- .yrbod ńeizD

Z Mruczjanem i Mordą umówiony byłem na dziewiętnastą w parku. Przed wyjściem wyjąłem z chlebaka starą bułkę. Pokruszy się gdzieś po drodze. Dla gołębi.
Czekali na mnie na ławce.
- Po co ci ten pasiak? – zdziwiłem się na widok ubrania naukowca.
- No jak. W komiksach przestępcy zawsze mają pasiaki jak popełniają zbrodnię.
Mruczjan spojrzał na mnie zrezygnowanym wzrokiem i machnął łapą, żebym dał spokój. Szybko powtórzyliśmy cały plan akcji.
- Ty – Mruczek wskazał na Józefa – masz stać gdzieś w pobliżu i nas nie denerwować. I patrzeć, czy nikt nie idzie. Mietek, ty wchodzisz do środka i wywabiasz jakoś sprzedawcę na zewnątrz.
- Jak?
- Nie wiem, powiedz, że mu ktoś kradnie auto.
- A co, jak nie ma auta?
- To żonę.
- A jak już ją ktoś ukradł?
Westchnął z nieskrywaną irytacją:
- Nie szukaj dziury w niedziurawym, dobra? To kochankę! Solniczkę! Nie wiem, drożdżówkę! Wymyśl coś.
Kiwnąłem łbem na znak, że rozumiem. Wyraźnie ucieszyło go to.
- No. To gitara. I ja wtedy wpadam do środka i podpalam.

Pierwsza część planu poszła całkiem sprawnie, Mordacki znalazł dobrą kryjówkę po drugiej stronie ulicy. Stał w tym swoim pasiaku i udawał latarnię. My zakamuflowaliśmy się jako ławki. Kosze na śmieci uznaliśmy za rozwiązanie zbyt radykalne i bardzo przy tym ryzykowne. Ja, jak się okazało, nie miałem nic do roboty, sklep był już zamknięty, czego naturalnym następstwem było to, że nikogo nie musiałem wywabiać na zewnątrz. Mruczjan zaklął.
- Jak wyglądał ten sprzedawca? – spytałem.
- Taki tam, nietoperz. Od tyłu gadał.
Chwycił cegłówkę. Nim zdążyłem go powstrzymać, zbił oszklone drzwi sklepu.
- Dawaj benzynę. I zapałki – rzucił. – Szybko!
- Jakie zapałki?
- No zapałki!
- Przecież ty miałeś wziąć zapałki!
- Ja?! Ty miałeś wziąć zapałki!
Zobaczył moją minę, po czym zamknął oczy a jego dziurki od nosa zaczęły poruszać się w tempie około 120 bpm.
- Kurrrrwaaaaaa!!! – przejechał łapą po pysku. - Dobra, bierz Józka, spadamy.
Spojrzałem na drugą stronę ulicy. Akurat wtedy, gdy Morda kichnął, a siła odrzutu pchnęła go na ścianę budynku. Tym samym zdradził swoją kryjówkę.
- Może być problem…
Spojrzeliśmy po sobie i dalej udawaliśmy ławki. Po jakimś czasie, gdy wszystko ucichło, oddaliliśmy się niespiesznie, miarowym krokiem, w przeciwnych kierunkach.

A Józka jutro powinni wypuścić, jak tylko dojdą, że to nieporozumienie. Owszem był w pobliżu, a jego strój od razu zwrócił uwagę stróżów prawa. Wzięli go za recydywistę. Dodatkowo, zarzucili mu zakłócanie porządku publicznego głośnymi przekleństwami. Ale przecież to nie on zbił szybę…

KONIEC

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Można być poet(k)ą nie pisząc żadnych wierszy, albo: Książka Andrew Jupitera: "Wabi Sabi. Japońska sztuka dostrzegania piękna w przemijaniu" / Tłum. Wojciech Usarzewicz. Gliwice 2018, Sensus. - s.165 ma tu wprawdzie bardzo wiele do powiedzenia, jakkolwiek - nie wszystko. Koheletowa uroda przemijania nie jest zjawiskiem odosobnionym. Moim skromnym zdaniem, owa świadomość tęsknoty za tęsknotą właściwą była oraz będzie wszystkim, którzy w miejsce pompy ssąco-tłoczącej posiadają organ nazywany sercem. Wszak jedno należy przyznać Japończykom: oni tę sztukę wchłaniania w siebie impresji opanowali do granicy perfekcji. Zapewne i z uwagi na specyfikę wyspiarskiej ojczyzny. Gdyby przyszło mi porównać Wabi Sabi do jakiegoś przypisanego temu zjawisku, zapachu, to subiektywnie a równocześnie z całym przekonaniem wskazałabym na toaletową wodę o nazwie "L'Eau Kenzo", która spokojnie płynąc smugą swej świeżej woni wychwytuje aromaty hojnej natury: kwiatów, owoców, liści. Kenzo bowiem kreuje zapach pełen olfaktorycznych barw a jego zmysłowa kompozycja w musującej "nucie głowy" z mrożoną miętą, różowym pieprzem i mandarynką poprzez przeźroczystą "nutę serca" (kwiat lotosu, lilię wodną, trzciny, brzoskwinię) otula "nutą głębi" z cedrowego drzewa oraz białego piżma. Wabi Sabi - analizowana sztuka w trakcie przemiany jest przede wszystkim utożsamiana z intuicyjnym docenianiem nietrwałego piękna fizycznego świata odzwierciedlającego nieodwracalny przepływ życia w jego duchowym świecie ustawicznych zmian. W Wabi Sabi sytuuje się również japońska osobowość, w której poza zamiłowaniem do niejasności wypowiedzi, dochodzi jeszcze mistrzowska umiejętność skrywania własnych emocji, chociażby w osławionym "japońskim", maskowatym uśmiechu: uprzejmie pustym. Kunszt Wabi Sabi dąży do odnajdywania urody w prawdach naturalnego środowiska, szukając między innymi inspiracji w naturze; w przyrodzie ukształtowanej ręką człowieka w jej zminiaturyzowanych ogrodach, później w ogrodach herbacianych. W poezji natomiast do zminimalizowania wersów niemalże ich przysłowiowej kropki. Wabi Sabi wywodzi się z ukształtowanej w wieku XIII [licząc od narodzin Chrystusa] filozofii Zen, nie tyle religii, ponieważ Zen religią nie jest, ile stylu ludzkiego życia, jego prawdziwej egzystencji, dlatego Zen kładzie szczególny nacisk na teraźniejszość. Dowodem tego trwania, niejako w zawieszeniu, są właśnie strofy haiku, a te natomiast kołyszą się z odlatującym śpiewem wiatru albo por. :

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      : *** chłodny poranek drży w koronkach pajęczyn zapach jesieni *** las przed zachodem cienie rudych wiewiórek z jasności w ciemność *** złociste snopy na brzemiennych łodygach konopne sznury *** po nawałnicy wśród liści drobne krople udają tęczę gdzie długość wierszy jest odwrotnie proporcjonalna do wielości znaczeń, jakie te mogą przekazać. I ta właśnie treściwość haiku daje ów dogłębny efekt. Nie trzeba akcentować, iż Wabi Sabi jest do najodleglejszych granic posuniętym indywidualizmem, przy czym - wywnioskowałam z lektury publikacji - nie każdy nadaje się do tego, aby być tzw. wabizumai. Buntuje się już nawet japońska młodzież, niemniej Zachód znalazł sobie - w 2018 roku - nowe modne wariactwo typu: jak urządzić swoją chałupę, aby sprawiała wrażenie użartej czasem? I tu z niekłamanym entuzjazmem spieszą z merkantylną pomocą rozmaici projektanci, z autorem książki włącznie, prezentując swój cały katalog rad oraz wskazówek o nazwie kryteria: DESIGN, gdzie: - zabronią wszelkich błyszczących, jednolitych materiałów, zaś na ich miejsce wskażą szorstkie o chropowatej powierzchni tkaniny, które - podkreślą naturalny destrukt i zaakcentują - swobodę formy eksponowanych przedmiotów z ich przypadkowością, teksturą itp. "pięknem w brzydocie" o naturalnych - nigdy jaskrawych - kolorach ziemi, skał, nieba przy przytłumionym świetle oraz w zrównoważonej pod względem kubatury, przestrzeni... Komuś może się podobać, a jeżeli nawet się nie (s)podoba, to podobać musi, ponieważ akurat są takie "trendy" Roku Pańskiego 2018. Inni, w tym autorka niniejszego tekstu, od samego początku własnego życia - bezwiednie i ku rozpaczy swoich Bliskich - została ową "wabizumai", znaczy dziwadłem, zupełnie wówczas nieświadoma, że gdzieś na Dalekim Wschodzie żyją doń podobni Skośnoocy, dla których, choć w odmiennym kontekście oraz scenerii śpiewa wierszem Włodzimierz Słobodnik (1900-1991): A może być tak pięknie jak namalowana Róża na kształtnym brzuchu glinianego dzbana. Może być jeszcze piękniej jak aniołów siedem, Dla których stare krzesła i łóżka to Eden. Może być jeszcze piękniej jak morze wzburzone, Przez małe twoje ręce nagle uciszone. Może być jeszcze piękniej: niezmierzone światy I pocałunek śmierci i jej czarne kwiaty.
    • @Placebo I to jest TO, cała esencja teraźniejszości... @Placebo Szczere, dyplomatyczne, takie, żeby niepotrzebnie losu nie drażnić, sam czas w swoim czasie wprowadzi swoją korektę...
    • @Kwiatuszek  @Andrzej P. Zajączkowski @Poezja to życie Dziękuję Wam serdecznie i pozdrawiam!!!!
    • w ringo graj ze mną w ringo graj ze mną ringo - piękna gra... Mars. Neptun i Pluton. Droga Mleczna cudowną wiązkę tachionów da koła młyńskie się toczą i strun kosmicznych pęk jak Łuk Tryumfalny mierzy wysoko Dorotka tak dawno temu dałem ci te czerwone róże czy Demeter sprawi że plony tego lata  będą duże? Logarytmy . Pierwiastki . Całki. ten smok jest jakiś inny z dziwnej smoczej bajki! o bogowie! może to smok Danek?  
    • @corival Dokładnie, grunt to odpowiedni ubiór i nastawienie:-) Pozdrawiam i dziękuję za zajrzenie! @Damroka Będąc na wczasach najlepiej mieć "opcje" na pogodę i niepogodę. My podczas deszczu przeważnie zaszywaliśmy się w muzeach albo na termach ( góry). Dziękuję Ci bardzo i życzę więcej słońca! @Nata_Kruk Bardzo dziękuję, że tak fajnie postrzegane są moje bazgrołki:-) A słoneczko będzie, już dziś jest dużo cieplej;-) Pozdrawiam! @Natuskaa W pogodzie, tak jak w życiu, raz świeci słońce, raz śniegiem w oczy. Dziękuję i pozdrawiam! @hania kluseczka Też słyszałam sporo o sterowaniu pogodą i niestety jest to fakt. A pisać można o wszystkim, nawet o tych najbardziej bezsensownych rzeczach. Pozdrawiam słonecznie!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...