Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pan Kreutz Nie Jedzie Do Szwecji


Stary Kreutza

Rekomendowane odpowiedzi

Kreutz rozbudził się w chwili, gdy jego sen niebezpiecznie zbliżał się do granic dobrego smaku. Świadom tego, iż zawarta w onirycznych majakach rzeczywistość rzadko przedstawia sobą jakikolwiek logiczny sens czy ład (sam zresztą wyśniewał w przeszłości iście chore przygody), młody broker z ulgą ścierał z czoła gładkie łzy przerażenia. Był jednakże na tyle przebudzony, by stwierdzić, iż zauważył w ciągu swojego trwającego już ponad rok (dużo ponad rok bo miał 4 lata 42 lata temu) życia enigmatyczną prawidłowość – większość opowiadań, w których występuje pod niezmiennie odmiennymi postaciami rozpoczyna się od sceny przebudzenia.
Zwalczywszy więc strach przed powrotem do koszmarnych realiów, Kreutz osunął się na azbestową poduszkę i zasnął.


PAN KREUTZ NIE JEDZIE DO SZWECJI


I


Azja przełknął suchą kromkę chleba. Tonik popił źrebię wodą po stopionym lodzie. Loobelin nakryła stół powabną szatą o kształtach (jakże licznych) kurtki umazanej żółtym majonezem. Tworzyli doprawdy wesołą gromadę, a przy okazji nieduże i zniekształcone na powrót koło.
- Będzie na mnie czekał w jakiejś francuskiej kawiarni – odezwał się jeden z nich.
Kreutz wychodził właśnie z sypialni, gdzie zasnął wczoraj w nocy i kilkaset wcześniejszych nocy, prócz kilku, kiedy tego nie robił i dni, kiedy rzecz jasna nie mógł zasnąć i pił chlor.
Nie wspominając o swoim przebudzeniu puścił do towarzyszy oko. Wszyscy dobrze wiedzieli, że przed chwilą spał, nikt jednak nie odważył się o tym wspomnieć.
- Nie ma nic gorszego niż trzykrotnie rozpoczęte opowiadanie – stwierdził ponownie któryś z nich.
Kreutz podszedł tymczasem do magnetowidu i tymrazem puścił taśmę VHS z nagraniem oka. Statysta biorący udział w nagraniu, notacałkiembene jego znajomy z podwodnego karaoke, musiał wytrzymać ponad pięć (5) godzin z okiem wybałuszonym do obiektywu kamery, naśladując kolanem zmiażdżonego ogromną i zimną beczką bazyliszka (ćwiczył w ten sposób do konkurencyjnego nagrania), oraz dbając o to, by inflacja w kraju nie wzrosła o wartość procentową równą ilości nagromadzonego w jego oku naskórka. Ilość tą notamniejbene pilnował okiem drugim (wolnym... choć nie aż tak jak wolny jest uziemiony przez naczynie bazyliszek). Następnie, Kreutz wyjął z lodówki paczkę papierosów, usiadł na przytoczonej do kredensu beczki po pysznych angielskich truflach, sprawdził datę ważności do góry nogami, rozchylił poziome drzwiczki mebla i usiadł z apetytem. Ten odklepał co swoje i w pośpiechu opuścił pokój, zorientowawszy się, że sąsiadka obok zabiera się za poranny deser. Pośpiech, choć cabrio, spisał się bez zarzutu.
- Tort jest – odezwał się Tonik. – Nie było dawno.
Azja próbował w międzyczasie (nikt nie jest do końca pewien co jest tak naprawdę między czasem, ale skoro się przyjęło…) dostać się do jedzenia przez szatę Loobelin. Kreutz również zdecydował się skorzystać z paradoksu międzyczasu i otarłszy wąsy pod nosem z resztek posiłku przygotował się do swojego opisu. Normalnie zajęłoby mu to dwie i trzy szóste bitwy pod Akcjum więc uśmiechnął się.
Kreutz był (choć czas przeszły nie jest tu spoilerem i nie zapowiada jego zgonu) człowiekiem. Wszyscy znali go jako nieskoordynowanego biegacza. Na szczęście nigdy w życiu nie przyszło mu do głowy gdziekolwiek biec. Nazywali go też człowiekiem o wielu twarzach, choć nikt nie widział go w stosowanych w wielu fabułach przebraniach, więc pseudonim ten był w zasadzie (niech będzie AlCl(III))bezpodstawny. Mył się w diasporze. Jego matka wiecznie była od niego młodsza o trzy pełnie, nigdy jednak nie pojął, że powinno go to co najmniej dziwić. Ponadto znał bardzo dobrze Azję i Tonika, którzy od zawsze (takich swoich „zawsze”, czyli od urodzenia aż po „teraz”) określali go innym przyjaciołom w nomenklaturze owoców. Za każdym razem innych (sic!/tu wybałusz policzki ze zdziwienia). Kreutz lubował się też w zbieraniu zdjęć aparatów. Bawiła go zawarta w nich alogika. W ogóle cieszył się mianem miłośnika braku sensu. Chodził w kapciach, grał w remika, wodę w toalecie spuszczał do połowy i kochał poezję. Mrówek lupą nie spalał, uderzał je soczewką. Czasem nawet palił swoje papierosy.
- Ruszcie się gdzieś! – zawołała ni stąd ni zowąd tylko z małej trumienki w kącie łazienki Loobelin.
- Ma rację – tu zagłuszył opis swojej wypowiedzi Azja – Nie ma nic gorszego niż pozbawione celu opowiadanie.
Azja nie był krytykiem literackim. Kreutz nie przejął się tym. Wciąż rozpamiętywał sen, który zesłały mu do łba wróżki Piaskowego Pana, ten, który wstrząsnął nim tak bardzo 73 linijki temu w zależności od wydania. Śnił o dziwnym pseudo-średniowiecznym okresie, kiedy mężczyźni nosili kobiece imiona, a kobiety męskie, władcy państw zaś wszędzie wozili ze sobą opasłego świniaka.
- To by był dobry pomysł na książkę – pomyślał nagle.
- Tylko co za dureń by to potem czytał – odezwał się Tonik.
Kreutz uniósł brwi i czwarty palec u lewej nogi (gimnastykant!).
- Czytasz w moich myślach?
- Nie, ale ktoś je spisuje tam nieopodal.
Loobelin ocaliła przepływ fabuły pojedynczo klepiąc każdego z panów po łysinie. W przypadku występowania włosów klepała po kolanach. Nie, statysty nie było w pobliżu.
- Już ja wam powyklepuję głupie pomysły z niegłupszych głów waszych… „Waszych niegłupszych głów” znaczy się – poprawiła się wspomniawszy na tytuł innego opowiadania.
Wtem zadzwonił telefon. Po krótkiej chwili Azja zerwał się z pleców Tonika i podniósł skompatybilizowany z rokokową maselnicą ścienny aparat telefoniczny.
- Tak? – zagadnął.
Nie usłyszał odpowiedzi, bynajmniej nie dlatego, że trzy miesiące temu w wyniku trudnej operacji stracił oba kowadełka. Telefon wciąż dzwonił.
- Co to ma znaczyć? – tu zwrócił się do Tonika z miną rozpasłą jak Święto Niepodległości.
- Mnie nie pytaj. Ja tu nie mieszkam. Ja tu tylko jem śniadania i robię pokazy znikania.
Kreutz uśmiechnął się na fajerwerki kolegi z kontynentalnym imieniem.
- To nie ten aparat. To mój stary telefon dzwoni.
Azja zmieszał się chwilę (właściwie to Tonik zaczął go mieszać, Loobelin nakazała mu jednak prędko przestać) i poszedł za palcem gospodarza, który wskazywał na pokój obok. Gdy się rozejrzał, dojrzał po długiej tym razem chwili mały, prostokątny, szary aparat telefoniczny z tarczą do wykręcania numerów i długą siwą brodą. Numer 6 pokrywał mięsny czyrak. Tuż obok stała owalna buteleczka Doppelhertza i odpowiedniego mu antidotum. Nie trzeba wspominać, że… No właśnie, nie trzeba.
Uroczy telefonik podskakiwał do dołu za każdym razem gdy dobywał z siebie upierdliwy odgłos dzwonka z podobnego, acz starszego modelu.
- Co to ma być? – zadziwił się na całym ciele Azja.
- Mój stary telefon – odpowiedział Kreutz. – Uroczy, nieprawdaż? A teraz może by pan go tak łaskawie podniósł?
Mongoła z początku dziwiła niespójność modelu telefonu i dzwonka, ostatecznie jednak usłuchał się gospodarza, chwycił aparat i uniósł go do góry. Dopiero po pięciu następnych sygnałach zrozumiał właściwie polecenie Kreutza.
- Patrzę? – zagadnął do pachnącej potem słuchawki. Nikt nie odpowiadał. – Węszę?
Kreutz nie mógł już na to patrzeć, wyrwał więc telefon z rąk towarzysza.
- Słucham? – zapytał. Azja pacnął się w czoło, jakby coś sobie przypomniał.
Ze słuchawki dobiegł krótki warkot, potem szczebiot, kilkanaście stąpnięć bliżej niezidentyfikowanych lewych nóg i pół przemówienia niemieckiego dyktatora puszczonego od tyłu przy podkładzie, którego Kreutz już nie znał.
- Do Diaska! – przeklął. Aparat posłuchał się i czmychnął we wskazane miejsce. – Taki dobry telefon kiedyś był a zdziwaczał.
Pozostali mieszkańcy nie za bardzo rozumieli solilokwia ich pozostałego towarzysza.
- Człowiek próbuje spokojnie zjeść śniadanie spod powabnej szaty w kształcie ubioru oblanego cieczą kondymentalną a tu taki dzwoni kiedy chce, skradzionym dzwonkiem w dodatku – ciągnął dalej Kreutz. – Muszę zapalić.
To rzekłszy wyciągnął zza rajstop nieco cieplejszą już paczkę cygaretów i wrzucił ją do pobliskiego kominka.
- Od razu lepiej.


II


Wesoła gromada próbowała przez następne dwie godziny dostać się do swojego jedzenia. W końcu Loobelin zlitowała się nad nimi (to już drugie dzisiaj chemiczne nawiązanie) i niepostrzeżenie wsadziła szatę z powrotem do trumny. Godzinę później było już po śniadaniu. Bohaterowie obejrzeli jeszcze tylko fascynujące zjawisko niknącego Tonika, które po raz kolejny zafascynowało ich z równą mocą jak poprzednio.
- No, na mnie już czas! – ocknął się nagle Azja. Kreutz nie pojmował, po Witkacowemu.
- Nie pojmuję.
Azja objął go ramieniem, a potem pobawił się jego brodą i przyniósł mu małego pstrąga.
- Widzisz, umówiłem się dzisiaj z pewnym człowiekiem. Właściwie połową człowieka.
- Połową? – pisnęła nisko Loobelin.
- Owszem, druga chyba się na mnie obraziła.
- Obraziła? – dziwiła się dalej.
- Chyba. To znaczy tak to rozumiem. No bo tak na mnie patrzy spod oka.
- Drugiej połowy? – zapalił kolejną fajkę Kreutz.
- Nie, nie. Swojego. No wiecie, to taki gest, jak się kogoś traktuje jakby był obcego pochodzenia czy inny degenerat, to takie patrzenie dziwne wychodzi. Sam tak nie umiem… Myślałem kiedyś, że umiem. Chodziłem do szkoły kiedy były zamachy. Wietnam to straszna sprawa. Znajomemu ukradli karabin. Szkołę zamykano raz po raz. Potem drugi raz po drugi raz i kilkanaście razy jeszcze po kilkanaście razy jeszcze. Nauczyciele nie mieli nóg. Nie kłamię! Hałastra zbiegała się na rozmówki w różnorodnych językach, człowiek jak chciał coś zrozumieć to musiał naprawdę szybko słuchać i sprawdzać korespondencję od znajomych z półkul w regularnych odstępach czasu. Czasami były kartki. Innym razem listy. Często przy ognisku tropiliśmy parę żbików, perfidne bestie. Zgubisz płomień z zasięgu wzroku to wejdą ci na głowę i ugotują sorbet. Futro miałem z takiego, zjadły mole (to już 3). Duże stężenie, horda wręcz. Rodem z tropików. Ponoć niektóre jak wymiotujesz do rzeki wskakują ci z powrotem do gardła. Potrafią płynąć w górę strumienia, jak łososie. Łososie? Nie, pstrągi... W każdym razie jak ryby płynące w górę strumienia. Na plecach wiążą sobie owoce. Mówi się, że wymierają, ja tam dojrzalszych groni nie widziałem w Pieśni nad Pieśniami. Jednak chyba łososie... Kaprawe oczy, zęby jak ostre strupy po szkle. Miałeś takie? Widzisz – ja nie. Całe życie pakuję się w różne kabały, studiuję Munskryt, plotę marynarskie i aerolotnicze supły i nic! Ale tfu tfu! Nie ma co zapeszać. Odpukam cztery razy. Szty, malowane!!! No nic znajdę sobie kominiarza i złapię go za zamek błyskawiczny. Guziki wychodzą z mody, a groby drożeją. Albo za penisa! Kolega się zdziwi.
- Nieważne. Mówiłeś, że gdzie się z nim spotykasz?
- Nie.
Kreutz zmieszał się ale Loobelin pośpieszyła z termoforem.
- Ale zamierzam – dokończył Azja. – W małej francuskiej kawiarence.
Gospodarz umieścił wyleciałe mu z oka trynokle z powrotem na ich miejsce i wyszedł, nie czekawszy na towarzyszy.
- Słyszałem, że wygrałeś milion dolarów? – powiedział już na
dworze, nie natrafił jednak na adresata.



III


Kreutz pił. Nie ma się co oszukiwać. Koledzy często nazywali go w przeszłości obchlajtusem lub burakiem. Nikt nie przejął się tym, że często przyłapać go też można na jedzeniu.
- Jak długo jeszcze mam tak iść?
Był zdesperowany. Bezcelowość opowiadania napierała na niego jak obryzgany szamponem Bolesław Chrobry. Domy burzyły się, drzewa usychały, kobiety traciły dziewictwo, a Johnnie Walker stanął w miejscu. Ktoś wysmarował wszystkie szyby w okwadrnicy mysim miodem. Dzieci rysowały już po sypkiej mazi drobnymi od rodziców. Rodzice korpulentnymi od dzieci.
Gdyby wiał wiatr, wiałby nudą. Było tak nieciekawie, że Kreutz poczuł się, jakby czytał antologię tekstów Mickiewicza od przodu lub pierwszą edycję Pisma Świętego w tłumaczeniu Dalajlamy (bez erraty). Na szczęście los zlitował się nad nim, wyrwawszy go z odmętów nagłych, niespodziewanych rozmyślań nad ohydą heteroseksualizmu, zsyłając przed nim człowieka.
Kreutz przeraził się, człowiek ten wciąż próbował jednakże pojąć w jaki sposób znalazł się w środku zoo. Dało to naszemu bohaterowi... w zasadzie to mojemu bohaterowi, ja go w końcu wymyśliłem i nadałem charakterystyczne cechy charakteru... w każdym razie dało to mu czas na zmianę osobowości. Był teraz handlarzem potu o imieniu Yussuf, miłośnikiem banghry, bonery i fuckhry.
- Witam, - rzekł nowym głosem – z kim mam przyjemność?
- Salami jest olejkiem. Jestem Gibbon i jestem Achnofobem.
- Achnofobem? – zdziwił się Kreutz.
- Tak – odrzekł jego rozmówca. Do twarzy poprzybijane miał karty do gry w runy. - Boję się eksklamacji.
‘Eks’ nigdy nie pasowało Yussufowi na początku wyrazu.
- Eksklamacji? – zapytał jak gdyby nigdy nic, pieprzony hipokryta.
- Tak, byłych klamacji.
- Doprawdy?
- Nie. Nie ma czegoś takiego.
- To teraz już nic nie wiem.
- Eksklamacje – wykrzyknienia.
- Wykrzyknienia?
- No tak. Wie pan...
- Jak na przykład...
- Niech pan nie mówi, proszę.
- Dlaczego?
- No bo mogę się... ten tego... wystraszyć...
- Wystraszyć?
- Kusi mnie pan. Dobrze, że nie boję się zapytań.
- Przepraszam szynkadecznie, ale naprawdę nie rozumiem.
- No mogę... ta tą... uciec w popłochu.
- Ale nie wybuchnąć?
Achnofob zadumał się.
- Skąd ta nagła myśl?
- Nie mam bladego pojęcia.
- A nieco mniej zszarzałego?
- Nie.
- Rudego?
- Też nie.
- Tęczowego?
- Prędzej.
- No to mów pan.
- Widziałem w dalszej części tekstu.
- Doprawdy?
- Tak. Czytelnik też zaraz to zauważy. Już się zbliża.
- Ale jak?
- Kątem oka. Zawsze tak robi. Nie chce się tylko przyznać. Podczas gdy wcina we mnie i moją wypowiedź swoje ślepia, ja dobrze wiem, że widzi co jest poniżej lub nawet na następnej stronie. Najlepiej jeszcze wytłuścić litery – tu Yussuf pogrubił czcionkę sześć linijek niżej.
- Ale...
- Proszę, nie teraz – już się zbliża!
- Ale kto?
- O, widzi pan? Czytelniku! Hejże!
W tejże chwili Achnofob WYBUCHNĄŁ.
- No nie! – krzyknął znów Yussuf – Przecież to nie było nawet wykrzyknienie! Czy było?
Nie usłyszał odpowiedzi, jedynie ciche ‘było’, które uznał za zaplątaną w jego głowie myśl, a które my wiemy, że było właściwą odpowiedzią nanizanego na przestrzeń astralną Achnofoba na postawione pytanie.
Upewniwszy się, że nikt nie wydał w najbliższym czasie nowej książki o związkach holokaustu z gastronomią, Kreutz podążył dalej przed siebie.

...cofam to z holokaustem. To było niesmaczne....

Albo nie...


4


Loobelin urodziła niemowlaka. Nazywał się Crutts. Malutki bęcwałek wywijał nóżkami w lewo, w prawo... Loobelin widziała w nim wielkiego polityka. Szczególnie wtedy, gdy wywijał nimi w centrolewo.
- Ile on już ma lat? – zapytał się Boroolwo Co Nie Żyje, Indianin.
- W zasadzie jeszcze go nie urodziłam. Lekarz kazał wyjąć go na zewnątrz, pokazać świat, a potem ze złośliwością ojca, który dowiedziawszy się, że jego córka ma kochanka nabawił się śmiertelnej choroby, przebrał się za niego i posiadł ją, zostawiwszy w testamencie prośbę o najdroższy nagrobek w katalogu grobów, który wcześniej pokazał swojej obawiającej się śmierci matce, i umierając jako pierwszy, włożyć na powrót do łona.
- Jest uroczy.
- Jutro tak, dzisiaj nie. Rocza ma spotkanie żebrzących. Gromadzą środki na zbudowanie siedziby.
Owcze pióra na plecach Indianina opadły w wyrazie smutku i bezsilności.
- Dalej klepie biedę?
- Tak. I dalej marnie jej za to płacą.
Oboje nigdy wcześniej nie słyszeli o Roczy, nikt jednak się tym nie przejął (nawet toreador, którego tu, z Łaskiborzej, nie wymieniono).
- Potrzymasz? – spytała z nutką śliskiego papieru w głosie
Loobelin. Co Nie chwycił za futon, który mu podała.
Kreutz tymczasem, nie dbając o podział na rozdziały i rozdział na podziały, kopnął damski kufiec i wpieprzył się w scenę dialogu niczym Skrzetuski.
Noc świtała, on zaś wciąż daleki był od miejsca przeznaczenia, na które przeznaczył sobie francuską restaurację . Miał ochotę zająć się sprawami wykwintniejszymi wyż poszukiwanie kolegów nie będących nigdy janczarami po barach.
Kiedy zgasił wszystkie świece, na rynku (parę okien) wybiła godzina, w której ludzie przemykali się na momencik do piekieł Edenu, na ulicach zaś przez kolejny tydzień z powrotem dominowały powyginane małpie kształty.
Szerokim i głębokim buduarem, wyburzonym tu i zasypanym piachem, przechodził właśnie pochód, czy raczej protest, bezzębnych wykałaczek – wytykaczy ustnych ścierw. Transparenty głosiły sztampowe hasła pojednania z Luwrem. Kreutz ślizgał się tymczasem po chmurach na ziemi. Podczas jednego z lądowań, zasierpił o staplum jednego z patykowców. Protestant złamał się w trzy czwarte. Wszystkie inne stapla usiadły na kucakach. Katolika nie było w zasięgu wzmiesiąca.
- Przepraszam – ryknął pełnią agresji ten, o którym mowa w tym opowiadaniu najwięcej.
Nikt /jednak/ nie odpowiedział. Ktoś odpowiedział /zaś/, zagłuszając okrzyki wiwatników, nie było go jednak słychać. Przez jedno z okien jednego z budynków dobiegł nagle jeden z odgłosów, będący odgłosem zamiany jednej z rodzin w meble kuchenne, czemu towarzyszył niewielki wytrysk wody (jeden z wielu). Co kilka opadów rozlegał się też jeden z pierwszych okrzyków mody.
Kreutz kichnął.


V


Tonik spróbował raz jeszcze przełknąć znajdującą się w jego gardle kluchę. Bezskutecznie. Nie wiedział, skąd się tam wzięła, nie był bowiem ani zdenerwowany, ani czymkolwiek zainfekowany. Spróbował upchnąć ją tyczką do skoku o tyczce. Obtarła mu jedynie języczek. Ostatecznie przekierował strumień świadomości gromadzony przez niego od tygodnia na wieczorek poetycki do przełyku. Nie tylko nie pomogło mu to, niewiele brakowałoby, a udławiłby się fragmentem argumentacji przeciw krytyce Baudelaire’a. Stąd też zdecydował nauczyć się życia z nową dolegliwością i w dodatku cieszyć się nim.
Niepocieszony, zszedł z drabiny i począł smęcić hymn chaldejski. Na wzmianki o łukach ciągnął kolanem po podłodze.
Jego mieszkanie było dosyć rozległe – mogło się po nim przebiec stado hokeistów ubranych dla niepoznaki w średniowieczne (niedługożyjące) pazuchy. Po godzinie nie dotarliby do żadnej ze ścian, głównie dlatego, iż jedyna ściana, na dodatek przedziurawiona w miejscu, w którym we drzwiach powinien znajdować się Judasz, a u Tonika znajdował się Kefas, przez którego nic nigdy nie można było zobaczyć,,, stała na trzecim piętrze. Pozwalało to Tonikowi na baczne obserwowanie otaczającej go rzeczywistości, jak również praktykowanie sztuki znikania. Ktoś może powiedzieć, że usunięcie ścian mieszkania może być niebezpieczne, szczególnie w godzinach aktywności małpich kształtów, Tonik twierdził jednak od zawsze, iż nie boi się straty życia, wierzy bowiem w reinkarnację. Od lat trzymał i hodował w piwniczce dwa śliczne psy i jednego horuma, do których to zamierzał przeszmuglować swoją psyche w razie własnej dematerializacji. Horum nazywał się Grellzu. Psy nazywały go Huy.
Teraz jednak Tonik zamierzał opuścić domostwo, dlatego też, korzystając ze swoich umiejętności, zniknął, jego imię zaś wymazało się z przynajmniej dwóch, jak nie więcej, następnych rozdziałów.


VI


Autor rozdział szósty za wyjątkowo nieciekawy, nudny i nieinteresujący, prócz trzech linijek poprzedzających czternaście przedostatnich wersów, dlatego też zdecydował się usunąć go z ostatecznej wersji, a kartki z penisopisem (wiedzieliście chyba o tym?) sprzedać na teksty znanego dość (owszem – dość już) zespołu z aparaturą sceniczną w nazwie. Kurtyna... Loża Aktora... coś takiego.
Sam rozdział opowiadał w skrócie o tym, jak główny bohater, Kreutz, no i czytelnik, zorientowali się wreszcie, iż dalej podążał przez miasto w ciele Yussufa, handlarza potu i RNA. Stąd też przezorny Kreutz zmienił swoje imię na Siabrych i po kilku mało znaczących perypetiach trafił wreszcie na ulicę Moma, gdzie znajdowała się ponoć francuska restauracja.


VII


Kikut prawej ręki Siabrycha ściekał od skrzepłej już prawie krwi. Jakiś bezkształtny nieznajomy począł zbierać ją do zbiornika z symbolem ‘He’, po chwili został jednak przepędzony przez ostatnie strzały dogorywającego już w tyle napastnika.
Pomimo okaleczeń, Siabrych zdołał przedostatnim okiem wychwycić szyld zawierający takie słowa jak między innymi słowami ‘Verdun’, ‘échec’, ‘detruit’, czy ‘deja vi’. Nie wiedział, co to oznacza. Po chwili jednak dostrzegł jeszcze jedno słówko - ‘deviant’.
- Francuska restauracja! – wykrzyknął, czemu towarzyszyło
wytryśnięcie z jego nadgryzionego i nadtrawionego języka krwi. Była oczywiście żółta jak praliny.
- To już nie jest restauracja, – poprawił go stojący przed drzwiami ochroniarz-fetyszysta w białej sukni – przeorganizowali ją na rebiegaurację, dzięki czemu szybciej przynosi zyski.
- Niezbyt dobry dowpip, tfu – dowcip się panu udał.
Mięsisty bydlak spojrzał na ciało Siabrycha.
- Pan wygląda na rannego. Brak ręki, przebite oko, wyrwane rzęsy, co to ma być? Jeszcze panu kawałek golonki wystaje z brzucha.
Siabrych zaśmiechnął się i pobiegł odłożyć golonkę z powrotem do spacu, z którego powziął go dla zabawiającej się teraz Loobelin. Pochwi li wrócił.
- To nic wielkiego, proszę zniewieściałego pana. Nastały ciężkie dni. Niebezpieczeństwo napadu, czy zorganizowania pochodu dentystycznych utensyliów jest już czymś więcej niż snem ząbkującego berbcia.
Ochroniarz przytaknął, choć Siabrych nie spodziewał się tego po tak silnym mężczyźnie z białą różą na łysinie. Oczekiwał raczej, że przynieknie, albo, co gorsza, przyniemamowyknie.
- Rozumiem, o czym pan mówi – orzekł klawiur. - Nie ma dnia ni godziny, żeby ktoś nie zabił drugiego człowieka tępym nożem, albo ostro zakończonym knotem od świecy.
Tu Siabrych wyciągnął nóż, zamachnął się na rozmówcę, po czym
nie zabił go. Ochroniarz odetchnął.
- Dzięki, tak lepiej.
Siabrych wyjął potem niebieskiego papierosa (ktoś, kto próbował choć raz w życiu wyciągnąć coś potem wie, ile do tego potrzeba wysiłku) i wrzucił go do kanału, a dokładniej do znajdującej się tam rozpalonej beczki, przy której jak przeczuwał, ogrzewała się właśnie gromada niewi(a)domych.
- O tak, o wiele lepiej.


VIII


Loobelin przyssała maleństwo do wystającego z jej podstopia sutka. Mowa tu nie o pierwszym, lecz drugim już niemowlaku, który to chował się przez okres wszystkich badań konamkologicznych w ślepej trzustce mamy, kilka minut temu zepchnął zaś braciszka w okolice kolca biodrowego i wyskakując na posadzkę wygrał prenatalny wyścig. Co ciekawe, był truposzem.
Sama Loobelin przed niecałą godziną parzyła się z Broolwo Co Nie Żyjem na wszelkie możliwe sposoby, pobudziwszy go przedtem serią kowbojskich dowcipów o nekrofilach. On sam stał podczas stosunku za drzwiami, zgodnie z założeniami Objawionego Przeznaczenia.
Teraz oboje zajmowali się budową koryta, w którym mieli zamiar zamieszkać na przekór cywilizacyjnym dążeniom do ‘willi z basenem’. Co Nie Żyje misternie pokrywał ściany naczynia drewnem lepszym, Loobelin przygotowała zaś ucztę nuptialną dla przyjaciół z sąsiedztwa. Myślała przy tym jak nie dopuścić do kolejnej utarczki między jej nowym czerwonolicym małmężkiem i wiecznie patriotycznym pod swoim względem Azją. Zdecydowała zwrócić się bezpośrednio do Broolwo.
- Skarbie Majów, wpadło mi do głowy, żeby mimo twojej awersji do niego zaprosić dziś do mieszkania mojego przyjaciela Azję... Jak myślisz?
Co Nie’owi zebrało się na metafizykanctwo.
- Tak, że wszystko widzę w obrazach, ale nikt mnie i tak nie słyszy.
- Nie, nie, nie o to mi chodzi. Chcę zaprosić Siabrycha, , Zelrząda, Permuta, Rabę, Portipora i pozostałych, ale co z Azją? Wiem, że za nim nie przepadasz. To znaczy całe szczęście, że nie przepadasz, bo nie mam zamiaru cię stracić, ale chcę po prostu żebyście zaczęli się nawzajem lubić.
Co Nie posilił się... nie, pomasował... ...też nie. W każdym razie zrobił coś, co ma związek z fizyką, już nie chemią, i odkaszlnął.
- Nie wolno mi go lubić. Nie szybko mi go polubić. Nawet gdyby nazywał się Indie, nie mógłbym go polubić. Albo Chiny. Po prostu nie da się.
Loobelin poczęła szlochać. Co Nie zignorował to i wrócił do budowy koryta.
- Ponadto dzisiaj umrze...


IX


Zapomniałem dodać, że w poprzednim rozdziale Broolwo na koniec dodał jeszcze „wiem, bo wpatrywałem się wczoraj we flaki gołębi”, na co jego współmężnica urodziła wreszcie córkę, która okazała się indyjską zbawicielką, w związku z czym nazwała ją Celmą i zabrała na przechówek do Roczy.

Ale powróćmy do głównego wątku.
Za darowanie życia skobieciałemu ochroniarzowi, Siabrych został wpuszczony do środka restauracji. Wnętrze przepełnione było ludźmi, Francuzami i egzotycznymi odmianami krzaków. Jakaś grupa mężczyzn deptała z agresją i rozbawieniem nieznane Siabrychowi dokumenty. Na ścianach wisiały... Zresztą, opisy w czasie przeszłym doprowadzają mnie do skrajnej defloracji... Na ścianie wisieć będą obrazy roześmianego Francuza, często z trąbką w jego dłoniach lub dłoniach kogoś innego. Stoły będą wyczyszczone, na ich czerwonych powierzchniach ktoś położy gustowne bukiety kwiatów, niektóre na tyle gustowne, by zawstydzić nie jeden krzak. W szczelinach w ścianach grać będą cztery zespoły, ich różne rodzaje muzyki mają zaś mieszać się ze sobą, tworząc przyjemną dla uszu kakofonię. Na dwunastometrowym podwyższeniu, tak, iż nikt nie będzie w stanie się do niego dostać, stać będzie barman. Będzie kulał. Ktoś w pomieszczeniu rzucać też będzie płytami gramofonowymi. Spadnie kilka głów.
Siabrych zejdzie po trzech schodkach, mających zostać wyżłobionych w marmurowej posadzce. Schody będą kończyć się trzema schodami w górę i jeszcze trzema w górę, by zapobiec wchodzeniu do baru pijanym klientom. Siabrych też się na nich wywróci. Następnie rozejrzy się dookoła, nie będzie chciał bowiem zaufać opisowi narratora.
Co będzie ciekawe, będzie miał rację – restauracja wyglądać będzie zupełnie inaczej. Krzaki wymyśli sobie autor. Tak samo, niedostępnego barmana – na podwyższenie prowadzić będzie drabina z nagich ostrzy. Nie ma tez mowy o jakichkolwiek płytach gramofonowych, choć istotnie głowy spadają, tyle że bez przyczyny. Po sali krążyć też będzie kleptoman, pocieszający wszystkich ponuraków tęgimi klapnięciami po plecach. Jego brat, klaptoman, każdy jego wysiłek nagradzać będzie brawami, co każdą czwartą godzinę wręczy też losowo wybranej parze lub rosie parę klapków (G’hor’natah). Podłoga wykonana będzie z luster... no dobra, drabinę z ostrzy wymyśli sobie tym razem Siabrych – barman po prostu nie żyje.
Czas przyszły będzie męczący, powróćmy do kanonu. Do skompletowania opisu francuskiej kafejki wystarczy nam jedynie dodać znane postacie, które dostrzegł wewnątrz Siabrych. Ale to za chwilkę.
Siabrych podszedł do drugiego, dostępnego barmana i zamówił sobie koktajl z kararakty. Następnie usiadł przy swoim krzesełku. Pośród oparów kleju mój bohater ujrzał swój stary telefon. Siedział tam razem z Diaskiem i jadł patyka na lodzie, uważając, by nie ubrudzić sobie brody. Patyk był wtyczką pracującą dla wykałaczek. Diasek był po prostu aniołem.
Oprócz nich, w barze leżała Shishti Co Nie Psika, żona Broolwa Co Nie Żyje. Trzy lata temu przestała oddychać, teraz do baru jej zwłoki zaciąga Hetto, karmazynowy przebój lata. Zawsze piją mokkę.
Na podeście z muszli ryb turlała się też wyśmienicie żona Ignacego Piusa Z. Była naga i gryzła się po piersiach. Nikt nigdy zresztą nie widział, by nie gryzła się po piersiach. Zawsze gryzła się po piersiach.
Kelner wykopał się z ziemi tuż przy krzesełku Siabrycha. Spytał, czy jego stół jest wygodny, podał też zamówiony koktajl. W słoiku na mizerię pływał glonojad. Prócz mizerii była też radość.
Siabrych skorzystał z okazji i zamówił sobie jeszcze loba (lob - lód jedzony w wannie). Kelner zaśrutował dwójkę afrogutejczyków i obsypał się lawą.
Przy krzesełku obok siedział ktoś, kto wyglądał na członka mafii. Trzymał świecę i cytował fragmenty wierszy Dantego. Tuż przy nim stał beztrosko Johnnie Stander. Popijał Johnniego Headachera. Dobrze, że nie czeka, bo jest tu chyba kelner o imieniu Johnny, pomyślał Siabrych. Jeszcze by hop i mi go do kielicha.
W końcu, w przeciwległym kącie sali Siabrych odnalazł wzrokiem Azję. Chłopak rytmicznie pociągał za długie warkocze splecione z jego i kilku gruzińskich wąsów. Jego rozmówcą był tajemniczy, choć Siabrych nie potrafił określić dlaczego, człowiek. Tylko lewa połowa jego ciała widoczna była w delikatnym świetle, rzucanym przez sknoconą świecę. Druga zabawiała w cieniu starszą nastolatkę.
Siabrych chciał się już ruszyć z miejsca, gdy w tejże chwili do restauracji wbiegła powoli chuda jak beton Loobelin.
- Restauracji? To zdaje się miała być kawiarenka... – mruknęła do w zasadzie niewiadomo kogo.
Siabrych zdecydował się poczekać na rozwój akcji. Odbezpieczył tylko znajdujący się w jego klapie leworwel.
Loobelin potknęła się tymczasem, na wejściowych schodach... Powiedziałem ‘tymczasem’? Miałem na myśli ‘obcasem’. Przy upadku odprysnęła zębem kawałek sufitu. Potem pojawiła się znów w restauracji. Azja wymieniał się z enigmatycznym towarzyszem numerami PIN za numery NIP. Kiedy Loobelin upadła po raz drugi, potykając się o posmarowaną masłem pochwę Shishti, jego warkocze spadły z krzesełka. Gdyby Nie Psika żyła, z pewnością wyzwałaby Loobelin na podwójek na miecze.




X (DYNAMICZNY)


Po niecałej godzinie pojawił się w barze. Skradał się teraz między gablotami z kolekcją galot. Jego nozdrza jako jedyne odbijały się w metalowej powierzchni eksponatów. Na głowie nosił zestaw podręczników do Wiedzy o Głodzie. Ta najbliżej jego ciemienia miała na okładce mapę hippometryczną Koryntu.
Siabrych stękał jak brzoza. Sok z katarakty odebrał mu zmysł powonienia. To nawet dobrze, na jego kolanach wisiała tetrzy bowiem blada stolica.
wciąż miał w przełyku smak kluski. Ostatecznie pozbył się jej jednak poprzez sprytnie przeprowadzoną masturbację.
- Niech będzie, że kryminał – stwierdził Azja.
Lewa strona jego naprzeciwkosiadacza rozmasowała sobie nogą prawą brew. Prawa puściła do Azji oczko i bąka.
- Dlaczegoż by kryminał? – zapytała.
Azja ucieszył się, iż zacieniona część ciała Cze&lona wreszcie się do niego odezwała. Z radości ukłuł się w plecy.
Loobelin wstała cała obolała, odpędziła mlaszczącego do niej wulgarnie Hetta i rozpromieniła się na brzuchu.
- Jest intryga, są pieszczoty, będą zwłoki. Nie nazwie pan tego
przecież epiką.
Cze&lon zjadł podany na tacy grzejnik. Amgoudamina rozpaliła jego oczy niczym perspektywa autotortur.
- Zrobimy tak – zwróciła się z przepychem lewa strona. - Spróbuj to rozszyfrować: Anilo są psz. Piękyn poranke, Juwi.
Azja zaaleksanderdumał się.
- Jeśli się nie mylę, - odrzekł w przypływie pewności - to w pierwszym słowie zjadłeś 'y' odpowiadające za liczbę mnogą, no i przestawiłeś 'l' z 'o' no i dodałeś na początku 't', w sumie 'T', ale szybko zmazałeś. No a potem zamieniłeś 'y' z 'n' kilka razy i nie wiadomo czemu nazwałeś mnie ‘Juwi'.
Prawa strona Cze&lona rozpieczętowała jogurt z mąk tantalowych. Loobelin zbliżała się do krzesełka Azji z niebywałą powolnością. Siabrych solił wino.
- Całkiem dobrze – pochwalił kontynentalnika Cze&lon. – Teraz to: Jiwsz był yPLEHPLEVPLEH muzyów i kłem hropcio.
W tej chwili w sali uwidocznił się . Trzymając w rękach kilo świerzopu podszedł do barwoman i zakrzyczał sobie źrebię.
- To całkiem proste, – zadeklamował Azja – mówisz o Jowiszu. Zabrałeś ‘o’ i przestawiłeś ‘wi’ na ‘iw’. Potem użyłeś tetragramu zamiast ‘bóg’, zaznaczając, iż ‘y’ wymawiasz z małej litery, tak jak ‘bóg’, a nie ‘Bóg’. Nie szanujesz Jowisza, drabie. Zamiast samogłosek wstawiłeś ‘PLE’ z czystej złośliwości pod adresem Żydów. Usunąłeś też ‘iem’. ‘Murzynów’ napisałeś przez ‘ż’, kradnąc kropkę. Co dalej... Jowisz nie był ‘kłem’, tylko ‘kłębkiem’ – wszyscy o tym wiedzą. Zjadłeś po prostu ‘ębki’.
Cze&lon zabimberienił się.
- Smakują jak odchody.
- Tak, wiem. To ‘ę’. Jak się przypatrzysz, to ono się wypróżnia. Fonetycy nazywają to ogonkiem, a ja im mówię gówno (to) prawda.
Ale wracając do twojej wypowiedzi – ostatnie słowo to ‘rubinów’. Przetłumaczyłeś je tylko na fikcyjny język.
Cze&lon był pod wyraźnym wrażeniem. Ciężar impresji załamał pod nim stół. Tonik rozglądał się w międzyczasie, szukając osoby wyglądającej na niebezpieczną.
Loobelin dotarła zaś do krzesełka Azji. Podwinęła fałdy tłuszczu na łokciach i sapnęła:
- Azjo, cieszę się, że cię widzę.
Prawa strona Cze&lona zdołała wykaraskać się już spod wrażenia. Bacznie obserwowała teraz nieznaną mu kobietę. Kelnerzy obserwowywali klientów darmowymi drinkami.
- Chciałam – ciągnęła dalej żona Co Niego – zaprosić cię na wieczorek celebracyjny. Urodziłam mały szkielet i indyjską sawiorkę.
Azja przyklęknął na brodzie.
- To będzie zaszczyt.
- Ale ty nie rozumiesz! Broolwo nie chce się zgodzić!.
Tonik wypatrywał wciąż asasynopodobnych osobników, zagłębiając kły i pięty w źrebięcim udźcu. Siabrych okrążał swoje krzesełko na półkołowym rowerze.
- Moja Looba, - czknąwszy wytknął Azja – od niepamiętnych czasów sprzeczamy się o drobiazgi z twoim akowbojskim towarzyszem. To jednak nie może przeszkodzić tobie i twoim bliskim w świętowaniu najdziwniejszych urodzin w historii tego parowu.
Przez łzy Loobelin, w głębokim uśmiechu poczęły ukazywać się pojedyncze zęby. W tym to czasie też Tonik zauważył w kolczatych dłoniach Diaska karabin dwuszynowy. W bohaterskim akcie głupoty bohater, którego imię od tyłu brzmiałoby kinoT, rzucił się na napastnika, zapomniawszy o nożu, który nosił zawsze otwarty w prawej skarpecie.
Po klubie rozległa się marna próba odtworzenia setnej symfonii Beethovena na dzwonku starego telefonu i strzał. Tonik upadł na ziemię dwanaście metrów przed brodatym Diaskiem. Shishti poruszyła się, lecz Hetto dobrze wiedział, że to tylko kolejna konwulsja. Pani Zelrząd odgryzła sobie sutka. Azja zaś oberwał pociskiem w adamie jabłko. W toku akcji nastąpiła dramatyczna przerwa...

#- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Pierwsza rozpłakała się Loobelin. Po niej już chyba nikt – była płaczkiem. Czelon zgubił ampersand. Siabrych spadł z roweru i głaszcząc się po głowie podbiegł do konającego przyjaciela.
- Mój boże! On umiera! – wykrzyczał.
- Ty też nie szanujesz... Jowisza... – konał Azja.
Po pogotowie zadzwonił klaptoman. Jego brat zajął się pocieszaniem Loobelin. Tonik ruszył w pościg za Diaskiem. Diabeł był jednak zbyt szybki. W zdradziecki sposób, łapiąc go za brodę, cisnął w Tonika starym telefonem i ruszył w kierunku wyjścia dla demonów.
Tonik uniknął pocisku, wpadł jednakże na siedzących przy jednym z krzesełek apokrzesłów. Telefon rozpadł się w mak o całkiem niedrobnej konsystencji. Diaska już nie było.
- Proszę o miejsce! Proszę o miejsce! – na sali pojawił się już lekarz. Z przyssaną do pleców położniczką wtargnął między tłum wpatriów otaczających ciało Azji. – Czy ofiara cierpi na jakąś chorobę?
- Chorobę? – pisnął Siabrych – Na Niebiosa, syndrom Hadesa chyba!
Lekarz kucnął przy zwłokach, szturchnął je pięć razy patykiem i mruknął:
- Nie żyje....
Loobelin utopiła kleptomana we łzach. Lekarz i jego poszturchał patykiem, wygłaszając następnie identyczną diagnozę. Nikt nie zauważył, iż prawa połowa Czelona oberwała z rykoszetu i więcej już nie wstała.






XI


Było po wszystkim. Przepowiedziany przez gołębie płuca zamach został przeprowadzony bez zarzutu. Broolwo i Loobelin odłożyli celebracje na później. Siabrych wrócił do siebie. Tonik zerwał ze znikaniem. Azja pochowany zaś został na prowincjonalnym smętarzu dla mniejszości narodowych o głupich imionach. Grób był o dziwko tani. Tonikowi pozostawała tylko nadzieja, iż jego przyjaciel odrodzi się w którymś z jego zwierząt do reinkarnacji. Byle nie w Huyu. Huy był jego.


XI


Kreutz wrzucił kolejnego papierosa do płonącego przedsionka. Nie wiedział dlaczego włamał się do domu nieznajomej mu bliżej kasjerki ze sklepu z parapetami, ani dlaczego podpalił go używając znalezionej w przedsionku hubki i obrazu ‘Piekło’ Hieronima Boscha. Mimo wszystko siedział tu, wyzuty z nadziei, rozmyślając o tym co stracił i co zyskał podczas kolejnej ze swoich żałosnych przygód. Stracił przyjaciela – to na pewno. Ręka zdążyła mu odrosnąć, ale potyczka z rozdziału szóstego z pewnością dała mu do myślenia. Np. teraz.
Westchnął. Kilka minut temu skończył odmawiać niezapominaniec do św. Benzyny, patronki piromanów. Wydawało mu się, iż ogień jakby zgęstniał, podsycany przez siły teologii. Ból gęstniał w podobny sposób, nie fajczył jedynie mieszkania Bogu winnej kasjerki. Któż jednak z powagą w głosie stwierdziłby, iż dług w postaci trzynastu monków wymagał ukarania poprzez pozbawienie dachu nad głową. Ponadto Bóg zgubił paragon.
Ogólny wydźwięk opowiadania pozostaje jednak pozytywny. Akcja nie rozpoczęła się oficjalnie od sceny przebudzenia, usunięto tylko jeden rozdział, tylko jeden z dowcipów zawierał elementy zagłady żydowskiej, chuda bohaterka urodziła Indianinowi dwójkę dzieciaków, czytelnik dowiedział się po tylu latach jak wygląda Diasek, no i zginęło tylko dwa i pół postaci.
To sprawiło, iż Kreutz nie odczuwał już potrzeby palenia tytoniu. Wyrzucił pełną niemalże paczkę przez okno, wstał, ukrócił męki konającego konia w pełni zdrowia i ruszył przed siebie. Płomienie opaliły mu potylicę, szybko wyskoczył więc z ich gardzieli, opuszczając budynek.
Świat był zbyt piękny, by od niego uciekać. Gdzieś tam w oddali czekało jeszcze tak wiele aparatów do sfotografowania... Tak liczna mnogość postaci miała być jeszcze przez niego odegrana...

A Celma szła do Turcji. Szła... i szła... i szła...
I szła... i szła... i szła... i ... i szła... i szła...
...jeb się.

Wrocław, 15 Października 2006

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...