Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Cienie Atharanu


Gruhan

Rekomendowane odpowiedzi

1437 rok Nefrytowej Bogini
Upadek Atharanu


Prolog


Wysoki, barczysty strażnik pełniący dzisiejszej nocy wartę na wysokich murach Atharanu wpatrywał się posępnie w nieprzeniknioną pustkę. Już przed wiekami słynne białe mury były znane z tego, że odkąd zostały wybudowane żadna armia na świcie nie wdarła się do środka miasta. Nie miało znaczenia jak liczny byłby przeciwnik i jak wyrafinowanych stosowałby taktyk. Obrońcy z równym powodzeniem odpierali chaotyczne ataki pustynnych plemion jak i regularnych armii państw ościennych.

Z biegiem czasu miejskie mury zostały jeszcze bardziej wzmocnione, pokryte chmarą baszt i strzeleckich wieżyczek, co sprawiało, że przedarcie się przez tak doskonale ufortyfikowaną obronę stało się niemal niemożliwe.

Strażnik podrapał się po ciemnej, szorstkiej brodzie.

Żółta chorągiew zbliżona do koloru pustynnego piasku przedstawiałaby dumnie skorpiona wylegującego się na ogromnej bryle złota. Nie było jednak wiatru toteż spokojnie zwisała z długiej piki. Herb stolicy miał również znaczenie symboliczne. Wyrażał ostrzeżenie: każdy, kto ośmieli się sięgnąć po złoto zostanie śmiertelnie ukąszony.

Atharańczyk przez cały czas stał wyprostowany, obojętny i otępiały czekając jedynie na swojego zmiennika. Służba na miejskich murach była najbardziej niewdzięczną i przeklinaną przez wszystkich funkcją, a wartowniczej nudy nie dało się zabić w żaden sposób. Na ogół strażnikowi towarzyszyło jeszcze kilku innych żołnierzy, ale to się zmieniło już od jakiegoś czasu.

Wartownik wiedział, że coś tu śmierdziało bardzo paskudnie, a swąd wydobywał się z budynku rady miejskiej.

Rozwiązano V doborowych kompanii piechoty zaporowej, której jedynym zadaniem była obrona miejskich murów formując z jej członków tylko jedną kompanie. To było stanowczo za mało. Ludzie, których zwolniono znali się na swojej robocie jak nikt inny.

Splunął. Za mało powiedziane. Usunięto najlepszych skurczybyków, którzy kiedykolwiek służyli w piechocie zaporowej.

Być może nie potrafili prowadzić działań ofensywnych, nie starali się też sprowokować do działań zaczepnych, ale za to przy odpieraniu wrogich ataków nie mieli sobie równych.

Wartownik w półpancerzu otarł pot z czoła, przeszedł kilka kroków wzdłuż muru poczym powrócił do swojej dawnej pozycji. Długą na ponad osiem stół włócznie, którą powinien trzymać w prawej ręce oparł o zewnętrzną ścianę baszty. Jedyną bronią, którą mógłby się w tej chwili posłużyć w obronie swojego miasta była zwisająca mu u pasa naga szabla. Wprawdzie żołnierz z zadziwiająca zwinnością potrafił się również posługiwać długim łukiem, ale ktoś na górze zdecydował, że broń dystansowa nie będzie już potrzebna piechocie zaporowej.

Minęło już pięć lat odkąd podpisał kontrakt zobowiązujący go do obrony bram miasta. W tym czasie był świadkiem wielu głupich i kilku idiotycznych rozkazów, ale częściowe rozbrojenie piechoty zaporowej wydawało mu się najbardziej idiotycznym z nich wszystkich.

I to w takiej chwili. Zwiadowcy donoszą, że armie Scytów przekroczyły granice, ruszając prosto na stolicę. W kraju panuje zręcznie maskowany chaos. Król jest za słaby by rządzić. Wszystkim oczywiście kieruje rządna wpływów i pieniędzy rada miejska. Wśród żołnierzy panuje rozprężenie i całkowity brak dyscypliny. Najzdolniejszych dowódców odesłano na dożywotni urlop, a na ich miejsce powołano niekompetentnych głupców, którzy nie potrafili upilnować własnego nosa, a co dopiero żołnierzy pod ich rozkazami...

Atharańczyk mógłby się założyć o swój całoroczny żołd, że właśnie w tej chwili jego podporucznik błąka się z przerażoną twarzą straceńca po zachodniej części muru szukając swoich podkomendnych, podczas gdy on i jego towarzysze pełnili straż na wschodzie.

Westchnął przenosząc spojrzenie ciemnych oczu na skupisko ostrych skał znajdujących się jakieś tysiąc kroków na północ od niego. Gdyby wcześniej spojrzał w tym kierunku niewątpliwie dostrzegłby ogon pieszego, przemykającego chyłkiem oddziału, ale najwyraźniej bogowie poskąpili mu szczęścia.

Dzisiejsza noc wydawała mu się szczególnie dziwna. Do każdej z baszt wtoczono beczki przedniego wina z osobistych piwnic Arana Ora. Radca motywował tak wielki gest swoimi urodzinami. Żołnierz jednak nie dał się zwieść.

Szlachetnie urodzeni nie folgowali ludziom niższego stanu z takich powodów. Gardzili nimi i wykorzystywali na każdym kroku. Wartownik nie wierzył w szczerość intencji radcy Ora. Tym bardziej, że przez dwa lata służył na jego dworze i doskonale przypominał sobie jesienne, deszczowe wieczory w czasie, których radca wyprawiał swoje huczne urodzinowe przyjęcia.

Ani żar lejący się z nieba, ani pora roku, nie wskazywały na to, aby zaraz miał lunąć deszcz.

Oczywiście kurier mógł pomylić miejsce, do którego przetransportowano beczki z winem. Niemniej przez te dwa lata strażnik zdołał poznać się już wystarczająco na sztuce dworskich gier i intryg, by związać to zdarzenie z pomyłką. Tym bardziej, że to były dwa cholernie długie lata. Te wino śmierdziało... być może bardziej niż sam budynek rady miejskiej.

Poza tym istniała jeszcze jedna przyczyna, dla której żołnierz piechoty zaporowej nie skosztował tak wytrawnego wina. Nie pił na służbie. Jego młodsi kompani mogli mówić, co chcieli.. Wartownik trzymał się zasad.

Upuścił za to jeden duży dzban, który teraz stał koło jego włóczni. Gdy skończy służbę zaniesie go do znajomego alchemika, by ten sprawdził czy nikt nic do niego nie dodał.

Ani trochę nie ufał radcy.

Usłyszał kroki i odwrócił się w kierunku, z którego dochodziły. Nareszcie przyszedł jego zmiennik. Borku.

Ten idiota nigdy się nie nauczy.

Chudy, szpakowaty zmiennik z dziobami na twarzy chwiał się przez całą drogę, gadając przy tym coś do siebie i żywo gestykulując rękoma.

Przyjęto go jakieś dwa tygodnie temu. Zdaniem wartownika, tacy ludzie jak Borku nie nadawali się do tej roboty. Z westchnieniem wspomniał czasy, gdy do obrony miejskich murów wybierano najlepszych kadetów, jacy kiedykolwiek urodzili się w tym mieście.

Splunął krzywiąc się wściekle.

W tamtych czasach Borku nie przeszedłby pierwszego etapu szkolenia.

Gdy zmiennik był już bardzo blisko żołnierz dostrzegł, że w jego ruchach jest coś nie tak. Nadal się chwiał, ale w pewnej chwili dopadłby go drgawki. Zmrużył oczy przyglądając mu się dokładniej. Kończyny drugiego strażnika dziwnie sztywniały, jakby napinał je, poczym na nowo rozluźniał. Coś takiego widział już u żebraków pijących malare. Niektórzy z nich mieli całkowicie usztywnione stawy, a gdy chodzili przypominali żywe trupy rodem z przerażających, marynarskich opowieści.

Podbiegł do Borku w chwili, w której ten dziwnie się wygiął i runął na ziemię. Serce wartownika zabiło szybciej. Dziobaty strażnik z całych sił orał palcami po swojej krtani, jakby chciał wyrwać stamtąd coś wyjątkowo paskudnego. Gałki oczne niemal wyszły mu na wierzch, a z ust dobywał się chrapliwy skrzek.

Pocałunek kochanki. Ta trucizna uśmierci go w ciągu dwóch, paskudnych godzin. Pęknie mu serce, albo płuca. Szanse są zawsze mniej więcej równe.
Wartownik pochylił się nad nim i jednym sprawnym ruchem podciął mu gardło. Borku wydał z siebie odgłos pełnej ulgi i skonał.

Strażnik jeszcze przez chwilę klęczał przy swoim towarzyszu z szablą w prawej dłoni. Krew Borku zlepiła włosy na jego przedramieniu. Zastanawiał się, co się stało. Gdy się domyślił, ukrył twarz w szerokich dłoniach.

To przeklęty przez próżnie spisek. Redukcja sił broniących miasta, zwolnienie najlepszych dowódców i żołnierzy, trucizna. Bogowie, żadna większa armia nie stacjonowała w mieście... Sprzedano nasz kraj. Skorpion został zgnieciony przez bryłę złota, na której siedział.

Zadał sobie pytanie czy został jedynym przy życiu członkiem piechoty zaporowej. Potrząsnął głową poczym wstał i spojrzał za mury. W mroku dostrzegł przemykające oddziały Scytów.

Na duchy przodków, Bronur weź się w garść.

Chwycił włócznię postawioną o blanki i puścił się biegiem wzdłuż muru.

Gdy dobiegł do dzwonu zdał sobie z przerażeniem sprawę, że został on w sprytny sposób odcięty. Niedaleko leżały sztywne ciała trzech pozostałych strażników. Pobiegł dalej mając nadzieję, że zdoła zawiadomić porucznika … na czas. On już będzie wiedział, co robić.






















1447 rok Cichej Śmierci
10 rok okupacji Huran
Atharan



Rozdział 1

Blask bijący z nefrytowej lampy naftowej padał na przepastną, oprawioną w wygarbowane skóry księgę i skupione, smukłe oblicze Kana Regra. Zarówno przepastne tomiszcze, jak i duża, okrągła lampa pochodziły z Dolnego Katamaranu. Państwa położonego sześćset mil na południowy zachód od Atharanu. Państwa, z którego pochodziła matka Kana.

Jasny płomień przygasł sprawiając, że cienie wokół oczu i twarzy mężczyzny pogłębiły się. Odłożył pióro, którym jeszcze przed chwilą kreślił po żółtych kartach „Księgi Rachunków Kupieckiego Domu Regra” i przetarł dłonią zmęczone powieki.

Jego wzrok spoczął na starym, zdobionym płaskorzeźbami biurku, przy którym siedział. Wziął do ręki szklany kałamarz, teraz do połowy zapełniony atramentem i rozejrzał się po pomieszczeniu.

Gabinet nie był może ogromny, ale to w ogóle nie przeszkadzało półkrwi atharańczykowi. Zresztą tak jak ojciec był zdania, że liczy się jakość, a nie ilość.

Ściany pokoju były obite drewnem. Naprzeciw biurka przybito trofea wypchanych zwierząt. Rzucił okiem na łeb dzika, sprowadzonego z jakiegoś lesistego kraju, o którym nic nie wiedział. Z tego, co mówili kupcy – a Kan wiedział, że mówią prawdę – był to naprawdę wspaniały okaz. Dlatego właśnie zasłużył sobie na honorowe miejsce tuż nad szerokim, półkolistym kominkiem.

Po obu stronach odyńca, z którego wściekłość buchała nawet po śmierci, wisiały trofea antylop knut, dość pospolitych zwierząt w Atharanie i okolicach. Jednak okazy, jakie kupił od kupca z plemienia germunów charakteryzowały się przepięknymi porożami. Takie poroża spotykało się bardzo rzadko, tylko wśród najsilniejszych i najwspanialszych osobników tego gatunku.

Istne ewenementum. – jak wyraził się kupiec szczerząc pofarbowane na czarno zęby. Kan przyznał mu racje i bez mrugnięcia okiem zapłacił dwadzieścia srebrnych sheta za każdą.

Pomiędzy ścianami biurka stały ogromne pułki z książkami, jakich nie powstydziłaby się – gdyby jeszcze istniała – spalona przez shetów Atharańska Biblioteka. Takich ksiąg nie można było kupić na miejskim bazarze. Wprawdzie niektóre traktowały o ziołach, demonach, magicznych sztuczkach, eliksirach i truciznach, ale Kan Regra wiedział ze sprawdzonego źródła, że każda z tych ksiąg – w porównaniu z tymi kupowanymi na bazarze – zawierała prawdę.

Otworzył szufladę przy biurku i wyjął z niej gliniany, przeplatany wikliną dzban z naftą. Zapalił świecę, zgasił lampę i napełnił ją cuchnącym płynem. Gdy skończył schował wszystko na miejsce i rozłożył się wygodniej na krześle.

Mineło dokładnie dziesięć lat odkąd armia huran prześlizgnęła się niczym pustynny wąż przez mury Atharanu podbijając stolicę. Kiedy ona padła zagarnięcie pozostałych ziem było tylko kwestią czasu.

Odgonił od siebie te wspomnienia i rozejrzał się po pomieszczeniu. W obu rogach gabinetu stały zbroje. Ta z lewej strony należała kiedyś do jego dziada: Athana „Lwa” Regra, osławionego w Wojnach Pustynnych generała. Była naprawdę imponującą brygantyną. Nawet po tylu latach nie łapała się jej rdza, a długie, kolorowe pióra nie straciły swojego blasku. Ozdoby w kształcie skór zdartych z rozmaitych, drapieżnych zwierząt takich jak lew czy lampart nie miały zamiaru wylenić się i nic nie wskazywało na to, by wyleniły się w najbliższym czasie.

Kan podejrzewał, że chronią ją jakieś czary wstrzymujące. Nigdy nie musiał się specjalnie trudzić by utrzymać ją w świetnym stanie.

Miałem wtedy szesnaście lat. Bogowie wiedzą, że miałem dość siły, aby utrzymać w dłoniach miecz i stanąc do walki razem z moimi braćmi. Co by to jednak dało? Zginąłbym tak jak oni. Co o mnie myślisz dziadku? Czy uważasz, że okryłem mój ród chańbą? Czy twój duch wzdryga się za każdym razem gdy spoglądam na twój pancerz? Czy w twoich oczach straciłem resztki godności?

Przeniósł wzrok na zbroje stojącą na stojaku z prawej strony. Z nią sprawa wyglądała całkiem inaczej. Zapewne kiedyś należała do oficera piechoty zaporowej w stopniu porucznika… i wyglądała tak samo jak tuzin innych półpłytowych zbroi należących do oficerów piechoty zaporowej w stopniu porucznika.

Ten pancerz wymagał większej uwagi niż zbroja jego dziada, ale Kan darzył ją, jeśli nie większym to przynajmniej równym sentymentem. Była to, bowiem zbroja zdobyczna, a on omal nie zginął taszcząc ją przez pół dzielnicy kupieckiej i całą dzielnicę zamkniętą, nie zważając na paskudne przekleństwa swoich towarzyszy, których ścigali żołnierze cesarza Sheta.

Wstał i podszedł do okna wyglądając na dziedziniec i przysłuchując się rozmowie dwójki strażników Kupieckiej Posiadłości Domu Regra. Światło latarni, przy której stali, doskonale ich oświetlało i Kan mógł ich z łatwością rozpoznać pomimo bezksiężycowej nocy. Brys i Igła. Obaj służyli dla Domu już ponad trzydzieści lat. W mniemaniu atharańczyka nie nadawali się już do służby, ale jego ojciec nie mógł ich odprawić. Przynajmniej nie z czystym sercem.

I Kan to rozumiał.

Nie byłoby go na świecie gdyby nie Brys i Igła. W czasach Upadku jako jedni z niewielu stanęli w obronie Domu, podczas gdy reszta strażników po prostu uciekła. Nie byli bogami. Zdołali ocalić, chociaż jego. Kana.

Potarł dłonią piekące oczy.

Był ostatnim z żyjących synów Khorana Regra. Jego trzej starsi bracia polegli podczas Upadku... i to jemu należał się cały spadek.

Usłyszał ciche pukanie. Nie dochodziło jednak z drzwi wyjściowych. Natychmiast je zlokalizował.

Obrócił się bezszelestnie i szybko przeszedł przez pokój, dotykając wskazującym palcem szeregu ksiąg. Gdy wreszcie wyjął tą, o którą mu chodziło fragment ściany przy półpłytowym pancerzu otworzył się lekko.

Uśmiechnął się, gdy zrozumiał, kto zagościł w jego gabinecie. Zapachu tych perfum nie można było pomylić z niczym innym.

-Witaj, Sylva. – ujął jej dłoń i pocałował patrząc prosto w oczy – Nawet w tej todze wyglądasz ślicznie.

Mimo woli kobieta uśmiechnęła się, chociaż Kan wiedział jak bardzo starała się zachować powagę.
.
Niech go szlag, miałaś być poważna, Sylva. Żadnych głupot. Bachir…

-Przysyła mnie sztylet Bachir. – powiedziała próbując zmienić temat – Mam dla ciebie rozkazy.

Kan wywrócił oczami:
Wielki, przerażający Bachir. Na sam dźwięk jego imienia rekruci tacy jak Sylva nie potrafią powstrzymać drżenia rąk. Wystarczy, aby spojrzał na takiego swoim zimnym, wyedukowanym wzrokiem, a już wszyscy srają po gaciach. Zimny, wyrachowany Bachir.

Wgłębi duszy śmiejesz się z nich, skurczybyku. Pod tą twoją przerażającą maską okrutnego skurwysyna śmiejesz się z nich głośno i tubalnie. Słuchają się ciebie, ponieważ wierzą, że nic nie jest gorsze od twojego gniewu. Ale ja cię znam, aż za dobrze. Nie jesteś, aż tak przerażający, a już na pewno nie jesteś skurwysynem.

-Zawsze możemy porozmawiać o tym, czego chce Bachir przy karafce wina, prawda? – zapytał patrząc jej prosto w oczy. Poczuła ciepło jego dłoni na swoim biodrze i przegryzła wargi.

-Prawda. – westchnęła. Naznaczona paskudnym oparzeniem ręka Kana przesunęła się wzdłuż jej ciała.

Półkrwi atharańczyk usiadł na swoim fotelu, ale nie sięgnął po wino. Jego dłonie spoczęły na jej krągłych pośladkach. Stanowczo przyciągnął ją do siebie.

-Lubisz to? – zapytał, gdy jego ręce wsunęły się pod jej togę.

Oparła mu ręce sztywno na barkach próbując się od niego odsunąć. Jej włosy opadły mu na twarz:

-Cholera, nie teraz, Regra. Bachir się… jejku… zrób tak jeszcze…





-Nie tak, Darn! Za wolno! Pochyl się! A teraz skacz! – mężczyznę, który wydawał komendy skrywały głębokie cienie. W pomieszczeniu panowała nieprzenikniona ciemność. Nie była to jednak zwykła ciemność. Magia otaczała salę treningową silnym uściskiem. – Skup się! Znowu za wolno, omal cię nie trzasnęła…

-Auu… - chłopak upadł na zimną podłogę. Przetoczył się i natychmiast wstał przyjmując pozycję obronną. W spoconych, drżących dłoniach wciąż trzymał dwa krótkie miecze.

-Jak mam tańczyć szybciej z tą cholerną torbą na plecach? – prychnął wściekły – Waży chyba tyle co ja!

-Dokładnie ćwierć twojej wagi, Darn. – z tonu głosu mężczyzny chłopak wyczuł, że ten się uśmiecha. Zalała go fala wściekłości. Zrzucił torbę.

-Chrzanie to! Nie będę w niej ćwiczył! Stos mówi…

Przed oczami zamajaczyły mu kontury niewyraźnej postaci. Cofnął się, zatoczył piruet i uniósł miecze do obrony. Przez chwilę wydawało mu się, że zdoła odparować ataki nauczyciela, ale trzy słabe uderzenia w tył głowy uświadomiły mu, że jest inaczej.

Wściekł się jeszcze bardziej. Hektor znowu z niego zakpił. Wolałby już dostać raz a porządnie. Zostałby wreszcie potraktowany jak prawdziwy tancerz, a nie podrostek.

Darn miał czternaście lat. Jak każdy atharańczyk w jego wieku odznaczał się niecierpliwością i nadmierną ruchliwością. Ciemne, spocone włosy miał ostrzyżone byle jak, co w połączeniu z rozbitym, zawsze zasmarkanym nosem sprawiało, że wyglądał jak dziecko ulicy. Skórzana, cuchnąca zbroja, którą zdejmował jedynie do snu kleiła mu się do ciała i ciągle myślał jedynie o tym, aby ją wreszcie zdjąć.

-Teraz rozumiesz, dlaczego musisz ćwiczyć z tą torbą? – głos Hektora sprawił, że wzdrygnął się wściekle - Radzisz już sobie z moimi cieniami, ale w starciu z prawdziwym tancerzem jesteś za wolny. Nadal nie potrafisz mnie dostrzec. Jestem dla ciebie za szybki. A wiesz, dlaczego?

Chłopak wykrzywił paskudnie twarz.

-Po co mam być szybszy? Stos mówi, że tancerzom nikt nie dorówna. A z tancerzy zostaliśmy tylko my trzej. Ja, ty i Stos…

-Darn! – tym razem głos nauczyciela był srogi. Chłopak przełknął z uwagą ślinę.

W obecności Hektora nie wspominało się o tym, co stało się z kastą tancerzy w czasie Upadku. Jego nauczyciel bardzo rzadko się denerwował
i nigdy nie był to gniew uzasadniony.

Zrozumiał, że jeśli powie coś niestosownego Hektor go odprawi. Przestanie być dla niego nauczycielem.

Nałożył ciężką torbę na plecy:

-Dawaj tu te cienie. – warknął.

Przyszły tak nagle, że prawie się przewrócił. Ledwo zdążył oczyścić umysł. Natarły na niego wszystkie naraz. Otoczyły. Pochylił się i skoczył. Wykręcił półpiruet i sparował uderzenia.

Kontroluj oddech – jego umysł pracował jak szalony – Jeden z lewej, uchyl się. Dobrze. Ten z prawej się odsłonił. Ale jest paskudny. Skocz. Teraz zamach i cięcie. Lekko. Cholera, ale ta torba waży…

Cień, po którym przejechał mieczem rozpłynął się. Tak jak wszystkie, z którymi walczył. Chłopak z niedowierzaniem rozejrzał się dookoła.

Dojrzał tego, który pojawił się na ich miejscu… i stęknął z podniecenia.

Ogromny cień w niczym nie przypominał tych trzech, z którymi walczył do tej pory.

Hektor nauczył go jak dostroić wzrok by rozróżniać rodzaje cieni, ciemności i dymów. Reszty dopełniały magiczne mikstury, które przyrządzał specjalnie dla niego. Takie szkolenie przechodził każdy tancerz.

To był zwalisty rycerz ciemności rodem z opowiadań Stosa. Wzrok Darna doskonale rejestrował każdy szczegół jego wyglądu.

Cień stał w odległości kilku kroków od chłopca. Nosił wielki hełm z przytwierdzonymi doń skręconymi, baranimi rogami. Peleryna zakrywała do połowy jego zbroję płytową, a w wielkich, okutych żelazem dłoniach trzymał ogromny morgersztern.

-To stekunohern – poinformował go Hektor. – Jeden z tych prowadzących roty.

Darn pokiwał głową. Czytał o tym w Księgach Klanu Tross. Stekunohern był cieniem trzeciego rzędu i na planach dowodził rotami dehabrylonów i sanokharów. Z tymi pierwszymi Darn miał okazje walczyć niejeden raz, tych drugich nigdy nie widział.

-Stekunoherny są bardzo silne i kapryśne. Wyróżniamy dwa podgatunki stekunohernów: rząd niższy tak zwani porucznicy są trudni, ale możliwi do kontrolowania. Przed sobą masz porucznika. Wyższy rząd nazywamy kapitanami. Zapamiętaj raz na zawsze: kapitanów nie da się kontrolować.

Darn oblizał wargi. Gardło miał suche jak piasek atharańskiej pustyni.

-Ktoś kiedyś próbował panować nad kapitanem? – zapytał.

Hektor westchnął:

-Księgi Klanu Tross wspominają o takich przypadkach. Jednak nie byli to zwykli tancerze. Wszyscy należeli do Zakonu Jihra.

Darn nabrał powietrza do płuc. Członkowie Zakonu Jihra należeli do elity tancerzy i prawie wszyscy pochodzili z klanu Tross. Wszyscy byli również fanatycznymi wyznawcami Cichego Władcy, pana wytrwałości i skuteczności .

-To właśnie przychylność Jihra Cichego Władcy pozwalała im kontrolować kapitanów. Bóstwo Tancerzy zwykle nagradzało taką łaską tych, którzy dokonali jakiegoś niezwykłego czynu, na chwałę jego kościoła.

-Legendy mówią też, że istniał tancerz, którego Jihra obdarzył łaską kontrolowania trestekunoherena. – odezwał się cichy szept.

Chociaż było całkowicie ciemno Darnowi wydawało się, że widzi jak jego mistrz wykrzywia twarz we wsciekłym grymasie.

Pomieszczenie nagle rozświetliło tysiące swiateł. Chłopak zacisnął mocno powieki oślepiony ich blaskiem.

-Twój trening dobiegł na dziś końca. - usłyszał głos Hektora - Możesz już iść. Muszę porozmawiać z moim bratem.

Darn skinął głową.

-Tak jest, mistrzu. - ukłonił się i mrużąc powieki wyszedł z komnaty.






Czarnowłosa kurtyzana o gładkiej, opalonej skórze uśmiechnęła się wyzywająco do młodego hurańskiego żołnierza. Odwróciła się do niego tyłem krocząc zdecydowanie ulicą oświetloną szeregiem latarni. Ulicą zwaną przez miejscowych Czerwonym Barbakanem.

Coś w jej drwiącym uśmiechu, ruchach bioder i wyzywającym spojrzeniu przyciągnęło jak magnez uwagę porucznika, który po całym dniu urzędowej roboty chciał się trochę rozerwać. Krew w jego żyłach wzburzyła się, gdy przeciągał wzrok po jej ciele.

Niewiele kobiet potrafiło tak kręcić biodrami... i niewiele mogło poszczycic się tak zgrabnymi nogami.

Niech to otchłań pochłonie. Ta dziwka wie jak podkreślić swoje walory.

Nie zastanawiając się wcale podążył za nią do nieoświetlonego zaułka. Gdy ją zauważył zapłonął żarem pożądania, którego nie był w stanie kontrolować. Usiadła na jednej z drewnianych skrzyń oddychając ciężko i miarowo. Powoli podwinęła jedwabną, czerwoną spódnicę odsłaniając długie zgrabne nogi i białą bieliznę. Zauroczony hurańczyk zapomniał o całym świecie. Zbliżył się do niej dotykając jej zgrabnych ud i przesuwając dłonie wzdłuż sprężystego ciała. Wygięła się gwałtownie do przodu w wyrazie podniecenia przyciągając jego głowę do swoich piersi.

Potem zapadła ciemność.

Hurńczyk osunął się na ziemię pod wpływem mocnego uderzenia w tył głowy.

Kobieta wzdrygnęła się poczym wstała opuszczając spódnicę.

-Nie mogłeś zrobić tego wcześniej? - syknęła wściekle zapominając do kogo się zwraca.

Nad nieruchomym ciałem żołnierza stał teraz młody, mocno zbudowany mężczyzna o brązowej, spalonej przez słońce skórze i czarnych związanych w liczne warkocze włosach.

Przyjrzała mu się próbując dostrzec na jego twarzy lekki grymas, kpiący uśmiech, cokolwiek. Jak zawsze na próżno.

Chociaż nie mogła zaprzeczyć, że był przystojny nigdy nie pociągał Sylvi. Był zły i zimny jak sopel lodu. Nie uznawał kompromisów i rzadko rozmawiał ze swoimi żołnierzami, chyba tylko po to by wydawać im rozkazy. Jego twarz była pozbawioną uczuć i wszelkiego wyrazu kamienną maską, a jeśli kiedykolwiek rozjaśniał ją uśmiech to tylko wtedy, gdy działo się coś naprawdę paskudnego.

Był jednak po ich stronie. Należał do podziemnej armii wyzwoleńczej i Sylvia cieszyła się z tego całym sercem.

Za nic nie chciałaby spotkać człowieka o jego skłonnościach znajdującego się po drugiej stronie barykady. Legendy, jakie krążyły o Bachirze we wszystkich karczmach i tawernach niejednego potrafiły przerazić i sprawić, że w drodze powrotnej do domu nie raz z trwogą odwróci się za siebie.

Do tego ci jego towarzysze, z którymi niegdyś tworzył drużynę pomocniczą. Zgraja milczących i obrzydliwie pewnych siebie sukinsynów. Najgorszy był z nich Blizna. Arogancki i tak szorstki jak to tylko możliwe. Zresztą chyba nikt z nich nie lubił zbyt wiele gadać. Wyjątek stanowił Kan Regra. Ten to nadrabiał za nich wszystkich.

Chociaż kto by chciał słuchać o transakcjach finansowych, jakie codziennie przeprowadza jego rodzina?

Mimo swojego młodego wieku muskularny Atharańczyk dysponował umiejętnościami, które zaprzeczały temu, iż ma dopiero dwadzieścia cztery lata. Jego krzepkie ramiona skręciły więcej karków żołnierzy okupujących Atharan niż Sylvia potrafiła sobie wyobrazić.

Nic dziwnego, że przewodził niemal wszystkim operacjom wymagającym sprytnego i kompetentnego dowódcy. Był jedynym sztyletem, który jeszcze nie przekroczył trzydziestego roku życia, chociaż awansowano go znacznie wcześniej.

Chyba nikt też, nie odznaczał się tak głęboko zakorzenioną nienawiścią do wszystkich Huran.

Patrzyła się do niego domagając się odpowiedzi, ale on tylko obojętnie wzruszył ramionami, co wcale jej nie zaskoczyło.

Niech cię szlag, bezkrwisty sukinsynu.

Trzeci człowiek, wysoki, szczupły Atharańczyk, który jak dotąd ukrywał się w cieniu podbiegł teraz do nieprzytomnego żołnierza w czerwonym mundurze kucając przy nim i sprawdzając mu tętno.

-Nie uderzyłeś go zbyt mocno? - zapytał patrząc na swojego dowódcę.

Skrytobójca ponownie wzruszył ramionami przyglądając się obojętnie twarzy swojej ofiary.

-Gdybym chciał już dawno by nie żył, Kan. - odpowiedział. Jego oczy przypominały teraz dwie cienkie szparki. - Nie prowokuj mnie i bez tego chęć
pchnięcia go nożem jest silna.

Kan uśmiechnął się.

Cały Bachir, najwredniejszy sztylet w całym dowództwie - dla swoich wrogów, oczywiście.

-Jak myślisz będzie skory do współpracy? - zapytał znowu ciągnąc go za język - Pamiętasz poprzedniego? Twardy był z niego sukinsyn, co?

-A znasz kogoś, kto po spotkaniu z braćmi Khutr milczałby jak grób? - mruknął sztylet z tak niezachwianą pewnością siebie, że Sylvia się wzdrygnęła.

Kan skinął szybko głową podnosząc nieprzytomnego żołnierz. Dziewczyna otworzyła wejście do kanałów pokazując mu ręka by wszedł
pierwszy. Gdy jej towarzysz zniknął wraz z hurańczykiem bezwładnie zwisającym na plecach spojrzała pytająco na swojego dowódcę.

Pokręcił znacząco głową.

-Idź już, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia - powiedział.

Chciałeś powiedzieć kilku ludzi do zabicia.
Wiedziała, że Bachir oprócz usuwania hurańczyków wykonuje również prywatne zlecenia.

W sztylecie Bachira nauczyła się kilku ważnych zasad: nie wtykać nosa w nie swoje sprawy, nie zadawać przełożonym zbędnych pytań, chociaż wydawało się, że Kana to nie obowiązywało, i co najważniejsze zawsze pomagać swoim towarzyszom, choćby nie wiadomo jak bezkrwistymi sukinsynami by byli.

Nim zeszła do kanałów zdjęła swoją czerwoną suknię. Zrobiła to powoli, doskonale zdając sobie sprawę, że Bachir nie pozostaje obojętny na jej wdzięki. Rok jaki spędziła w sztylecie Bachira nauczył jej czegoś jeszcze: skrytobójca musi szukać każdej przewagi.

Uśmiechnęła się do niego promiennie, nałożyła schowaną w skrzyniach togę, poczym zniknęła w śmierdzącym kanale.

Bachir patrzył jeszcze przez chwilę w ślad za nią. Była już w podziemiach, toteż nie mogła widzieć szerokiego uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy.

Przez chwilę jeszcze myślał o jej długich, zgrabnych nogach jednak po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś w ciężkich, stalowych buciorach podchodzi niebezpiecznie blisko zaułka, w którym stał. Potrafił doskonale rozpoznać ten charakterystyczny dźwięk: ciężki niczym kroki konia w podkutych podkowach.

Kucnął natychmiast, widząc nieznaną mu żołnierkę, która lustrowała teraz wnętrze ciemnej uliczki. Natychmiast podkradł się do sterty skrzyń, obserwując uzbrojoną w szablę dziewczynę i instynktownie wyciągając swój masywny, ostry jak brzytwa sztylet.

Jej łagodne, niemal dziecięce rysy twarzy i strach utkwiony w niebieskich oczach sprawiły, że na ogół zimne serce Atharańczyka mimowolnie drgnęło.

Zadał sobie pytanie, co taka młoda dziewczyna robi w takiej dzielnicy jak ta. Schował sztylet i mocniej ścisnął drewnianą pałkę, którą ogłuszył scytkiego porucznika. Nie zamierzał jej zabijać.

Gdy dziewczyna zauważyła potężny kształt wyłaniający się ze sterty skrzyń wytrzeszczyła oczy z przerażenia i cofnęła się dwa kroki do tyłu przyjmując postawę obronną. Postawę, której uczył się każdy śmierdzący końskim łajnem rekrut hurańskiej armii.

Widząc to, Bachir jedynie chrząknął. Właściwie to miał zamiar się roześmiać, ale nie zrobił tego. Przez moment myślał, że rekrutka ucieknie, co często się zdarzało ludzią o jej doświadczeniu, gdy spotykali sztyleta, ale się pomylił.

Widać była ulepiona z czegoś więcej niż z końskiego łajna.

-Kim jesteś? - zapytała w języku Bachira z wyraźnym śladem obcego akcentu.

Uniósł brwi zaskoczony, że odważyła się do niego odezwać. Nie odpowiedział jej jednak. Zamiast tego roześmiał się okrutnie i doskoczył do niej uderzając ją drewnianą pałką w brzuch. Z jękiem wypuściła żelazną szablę, z trudem łapiąc oddech. Następny cios w tył głowy ogłuszył ją i zwalił na ziemię.

Bachir natychmiast zawlókł ja w głąb zaułka przeszukując wszystkie jej kieszenie i zabierając broń: lekką szablę oraz dwa małe sztylety, jeden zatknięty za pas, a drugi schowany w ciężkim bucie.

Polowanie zostało zakończone.

Nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko.

Przyglądał się jeszcze przez chwilę jej młodzieńczej twarzy poczym odsunął żelazną kratę. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, a dziewczyna jest nieprzytomna zszedł z nim do kanałów, zamykając za sobą kwadratowy otwór.

Smród jak zawsze był nieznośny.

Znajomy pisk żerujących szczurów wywoływał w nim dreszcze na karku. Nienawidził tych stworzeń. Wiedział, do czego są zdolne, gdy wyczują, że człowiek jest poważnie ranny lub bliski śmierci. Nieraz słyszał o ludzkich szkieletach ogryzionych do kości przez te żarłoczne gryzonie.

Wzdrygnął się. Atharańskie szczury znacznie przewyższały wielkością swoich kuzynów, z innych mniejszych miast.

Kopnął jednego z nich, gdy ten usiłował przebiec mu drogę. Stworzenie wpadło do szerokiego kanału zanurzając się w nieczystościach. Bachir splunął, gdy wynurzyło się płynąc szybko do brzegu.

Atharańskie szczury potrafiły doskonale pływać.

Prze tyle lat przemierzał te stęchłe korytarze, że znał je już na pamięć. Nie mógłby się zresztą tu zgubić. Na każdej ścianie znajdowały się znaki, nakreślone czerwoną kredą. Tylko ludzie służący w armii wyzwoleńczej potrafili odczytać ich znaczenie.

Bachir usłyszał szelest za swoimi plecami. Odwrócił się błyskawicznie sięgając po ukryty sztylet. Nabrał większej pewności siebie, - której zresztą nigdy mu nie brakowało - gdy ściskał tak dobrze mu znaną w dotyku rękojeść.

Chrząknął, gdy z cienia wyłoniła się wysoka postać. Twarz mężczyzny skryta była pod szerokim kapturem, spod którego widać było jedynie tatuaż na brodzie oznaczający przynależność do dawno nieistniejącej gildii płatnych morderców.

-Będzie coś wiedziała. - zapytał z powątpiewaniem atharańczyk, patrząc na stopień, jaki miała na mundurze
.
Bachir skrzywił się:

-To nie o nią chodzi, Blizna.
Mężczyzna ze zrozumieniem pokiwał głową. Żaden z nich się nie odezwał, gdy ruszyli wzdłuż długiego, szlamowatego tunelu. Monotonie ich kroków przerywał jedynie pisk szczurów, który raz za razem uświadamiał im, że nie są do końca sami.




Bractwo atharańskich buntowników nie znajdowało się dokładnie pod Wielkim Miastem - jak nazywali Atharan tubylcy. Wchodząc do kanałów trzeba było odnaleźć jeszcze ruchomą ścianę. Później trzeba było iść jakieś dwie mile na południowy - wschód od stolicy, krętym labiryntem korytarzy, omijając szereg ukrytych wart, w których stacjonowały drużyny doskonale wyszkolonych do obrony skrytobójców. Korytarz był tak wąski, że jego szerokość wystarczyła by mógł nim iść tylko jeden zbrojny na raz. Sprawy nie ułatwiała również cała masa nie mniej śmiercionośnych pułapek porozstawianych tu i ówdzie.

Czasami zdarzało się, że jakiś nieostrożny rekrut wpadał w jedną z takich pułapek. Nikt po nim nie płakał. Bractwo nie była miejscem dla ludzi lekkomyślnych i nieostrożnych. Tutaj bohaterowie i lekkoduchy ginęli bardzo szybko.

Z racji swojej postawy Bachir zawsze miał z przejściem przez tunel małe problemy, ale w końcu zawsze docierał do samego serca bractwa. Był to ciągu naturalnych jaskiń i tuneli, które zostały przerobione na potrzeby organizacji.

Jeśli jakiś przeklinający atharańskich zabójców huran myślał, że Bractwo Skorpiona była bandą niemytych, śmierdzących dzikusów to bardzo się mylił. Ściany sali odpraw były otynkowane i pomalowane, przez najzdolniejszych murarzy w całym Atharanie.

Biedni robotnicy, których "najęto" do tej pracy żyli przez cały tydzień w strachu o własne życie. Nie mogli wiedzieć, że bractwo nie eliminowało własnych rodaków. Po skończonej pracy, murarze otrzymali tyle sheta, że wszyscy, co do jednego zgodzili się być porywani tak długo, jak długo gildia będzie potrzebowała ich pomocy.

Pierwsza połowa ściany - ta od podłogi w górę - miała kolor ciemnego brązu. Mniej więcej na wysokości trzech piątych ściany zaczynała się górna część przykryta lśniącym, żółtym kamieniem. Naprzeciw dłuższych boków pomieszczenia wisiało dwanaście ocalonych chorągwi, które niegdyś tak dumnie prezentowały się na murach Atharanu. W głębi pomieszczenia znajdował się marmurowy, beżowy kominek, w którym zawsze tliło się magiczne ognisko. Nad nim wisiał obraz przedstawiający ucztującego, atharańskiego żołnierza, któremu usługiwały dwie nagie, hurańskie kobiety.

Długi na całą salę stół wykonany został z mocnego, dębowego drewna sprowadzonego, aż z Dolnego Katamaranu, a obite w aksamit krzesła z wysokim oparciem przejęte zostały podczas ich transportu do rezydencji gubernatora Atharanu. Podłogę pokrywał długi dywan zdobyty podczas tego samego transportu.

Bachir siedział nieruchomo na jednym z krzeseł słuchając uważnie mistrza bractwa Ashgraha Cichego Oddechu. Cierpliwie wbił wzrok w blat stołu czekając, aż jego przełożony skończy mówić. Gdy to się wreszcie stało, odezwał się pozbawionym wszelkiego tonu głosem:

-Nie zgadzam się.

Przez chwilę wydawało się, że przywódca gildii wybuchnie. Taka impertynencja nie mieściła mu się po prostu w głowie. Jeszcze nikt, od czasu założenia bractwa nie odważył się mówić do niego takim tonem. Opanował się jednak. Jeśli tak długo udawało mu się utrzymać swoją pozycję w bractwie to tylko, dlatego, że zawsze zachowywał zimną krew. Spojrzał na Bachira i spokojnie zapytał:

-Z czym właściwie się nie zgadzasz, żołnierzu?

Sztylet wlepił swoje puste, przerażające spojrzenie w jego szare oczy:

-Po pierwsze - rzekł cicho, nieco ochrypłym głosem - to moja osobista sprawa i sam powinienem wybrać do niej ludzi. Nie chce, żadnych, potykających się o własne nogi rekrutów. To nie jest zadanie, które mogą tak po prostu spaprać. Atharańskie lochy, z których chce wyciągnąć brata to nie miejsce na chrzest bojowy dla nowo wtajemniczonych.

Sztylet Tor drgnął otwierając usta by wygłosić ostrą reprymendę na temat tego jak należy się zwracać do przełożonych, ale zamknął je zdając sobie sprawę, że ten wielki zabójca dorównuje mu rangą.

Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Był bardzo młody, kiedy do nas dołączył. Ile miał lat? Siedemnaście? Nie. Zaledwie piętnaście. Bogowie, rekrutowali wtedy w bardzo młodym wieku.

Nakazał sobie milczenie. Zresztą, jeśli mistrzowi bractwa nie przeszkadzał sposób, w jaki zwracali się do niego podkomendni, to jemu tym bardziej nie powinno na tym zależeć.

-Po drugie - ciągnął dalej Bachir - zaatakujemy jeszcze dzisiejszej nocy. Nie będę czekał do jutra.

Kaptur Ashgrah wstał powoli, założył zaciśnięte, żylaste pięści do tyłu i zaczął chodzić spokojnie wzdłuż jednej ze ścian przyglądając się uważnie wiszącym na niej chorągwią. Przez cały ten czas Bachir spokojnie wodził za nim wzrokiem
.
Ten młodzik stał się zbyt pewny siebie. - myślał - Już nawet zwraca się do mnie, jakbyśmy byli sobie równi. Jest cholernie dobry w tym co robi. Stanowi zagrożenie i kiedyś na pewno podda moje przywództwo w wątpliwość. Jego wpływy w bractwie rosną. Wśród znaczniejszych dowódców ma poparcie, a cały V sztylet jest mu oddany jak wierny, zawszony kundel swojemu panu. Trzeba z nim skończyć, ale jak?

W głowie zaświtała mu pewna myśl. Skrył radość pod maską pozornego chłodu i powiedział:

-Zgadzam się, pod jednym warunkiem.
Sztylet jedynie chrząknął.

Historia Ashgraha Cichego Oddechu była dla wszystkich niczym otwarta księga i znał ją każdy, kto poświęcił, choć trochę czasu na to by ją zgłębić. Jeśli jednak ktoś chciałby napisać historię jego życia, to do spisania jej powinien użyć krwi.

Życie przywódcy buntowników nigdy nie było proste, a tym bardziej pozbawione znaczenia: w czasach swojej dawno minionej młodości Cichy Oddech był osobistym szpiegiem i skrytobójcą króla Atharagona III d’Kshuz. Wykonywał przeróżne zlecenia i nigdy nie zawodził. Najczęściej władca posyłał go na wrogich generałów, którzy ośmielali się przekroczyć granicę atharańskiego państwa, rzadziej ku plemiennym wodzom lub szamanom, którzy od czasu do czasu zanadto dawali się we znaki kupieckim karawanom.

Wkrótce Ashgrah stał się również osobistym szefem ochrony pałacu. Niemniej tutaj spotkała go pierwsza, tragiczna w skutkach porażka. Gdy armia huran wślizgnęła się do Atharanu nie zdołał ocalić życia królewskiej pary. Oboje zostali uduszeni we własnych komnatach. Zabójca nie mógł się z tym pogodzić.

Nie był przyzwyczajony do przegranej. Ten fakt obudził w nim rozgoryczenie, które stopniowo przemieniło się w nienawiść. Ponieważ był człowiekiem niezwykle mściwym poprzysiągł huraną krwawą zemstę.

Gdy tylko upewnił się, że książę Atharlan zbiegł razem z kilkunastoma, niepełnymi oddziałami piechoty zaporowej w góry, zaczął formować w mieście ruch oporu. Siatkę szpiegów i skrytobójców takich jak on, którzy przez cały czas nękaliby wroga, obserwując wszystkie jego posunięcia.

Jeśli zaś chodzi o Atharalana to do miasta docierały liczne wieści o jego sukcesach na polach bitew, choćby nie wiadomo jak bardzo cesarz i jego psy próbowali je ukryć. Książe d’Kshuz stworzył własną armię najemną, znajdującą się obecnie na żołdzie władcy Ethyrii.

Najemnicy Wygnanego Księcia walczyli wszędzie tam gdzie obrońcy potrzebowali silnego, okutego w stal ramienia... i mieli dość pieniądzy by za nie zapłacić.

Sztylet uniósł brwi czekając na odpowiedz swojego dowódcy. Ten jednak nie spieszył się z udzieleniem mu jej wystawiając jego cierpliwość na próbę.

-Zabierzesz ze sobą Karana Nora. - powiedział wreszcie.

Bachir przymrużył powieki usiłując strawić tą informację:

-Nor? - zapytał nie starając się ukryć wątpliwości - Nie jest przypadkiem spokrewniony z gubernatorem Atharanu?

-Istotnie, jednak przede wszystkim jest jednym z niewielu magów, którzy przeżyli bitwę na równinie Pustych Dłoni, służąc pod rozkazami księcia d’Kshuz. Dopiero dwa tygodnie temu został przydzielony do bractwa. Potrzebujemy magów, Bachir. Bardziej niż ci się wydaje.

Sztylet unisuł brwi.

Puste Dłonie? Słyszałem, że to była rzeź.

-Może po prostu miał szczęście. - odpowiedział na przekór swoim myślą czyszcząc lekceważąco paznokcie, lekkim nożem do rzucania.

Cichy Oddech zacisnął mięśnie szczęk:

-Większe niż ci się wydaje. - wymamrotał.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Fajne, kilka literówek
Dużo zdań z wyrazami potocznymi, które brzydko brzmią, niszczą styl twojego tekstu
np. Wartownik wiedział, że coś tu śmierdziało bardzo paskudnie
Mozna to napisać lepiej
To samo z fragmentem z flagą i "że w jego ruchach jest coś nie tak"
Spróbuj
Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...