Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Nie za chlebem, ale za bułkami czyli rzymskie wakacje


Domher

Rekomendowane odpowiedzi

CZ.II
HOLIDAYS IN KAMBODIA

Przyjmujemy czwartego do gangu, teraz to już banda czworga. Adam ma dwadzieścia osiem lat, i jest niezłym undergroundowcem, w Polsce robił bębny. Mamy podobne gusta muzyczne, łapiemy podobne klimaty, Adam pokazuje nam nowe oblicze wolnego miasta Rzym. Wszystko jest za darmo. Mówi, przypalając hasz. Pewnego poranka na Circo Maximo. To olbrzymia owalna łąka, jedyna pozostałość po torze wyścigowym, na którym w starożytności ścigały się kwadrygi. Teraz wieczorami grupy młodzieży ścigają się tu w zażywaniu.
Rano obchodzimy schody, na których w nocy się przypala, Adam obserwując uważnie ziemię co chwilę się schyla, a ja z niedowierzaniem po chwili widzę w jego dłoni kilka niezłych grudek haszu i parę niedopałków trawy. Niedbalstwo Włochów gwarantuje stały dopływ używek. WYSTARCZY PATRZEĆ.
Kończą się wakacje, nam się zaczynają, za uzbierane od rodaków dwadzieścia euro kupujemy namiot igloo, dwójkę bez tropiku. Jedziemy z Adamem na Colli Albani, olbrzymi park na wzgórzach, daleko za San Giovani. Siedemnastowieczny sielski pejzaż włoski, ugrowa ziemia, z plamami soczystej zieleni, gdzieniegdzie drzewa, których korony przepalone są słońcem i rzucają skromny, ale królewski cień. Dolinka między wzgórzami, senna i spokojna, rozmarzona, wymarzona na nasze obozowisko. I dwa duże, czarne i bezpańskie psy, które czujnie nas obserwują, wylegując się w pewnej odległości.
Rozbijamy namiot, rozpalamy ogień, wieczorami tu nikt się nie kręci. Nasza dwójka musi zmieścić naszą czwórkę. Okazuje się to karkołomne ale możliwe, nie da się spać na wznak, jak na komendę wszyscy musimy przewracać się na bok. Rano czarne psy witają nas leniwym szczekaniem, jakby dając znać, że zaakceptowały naszą obecność na ich włościach. A my czujemy się bezpieczniejsi, mając takich sąsiadów.
Po kilku dniach zmieniamy miejsce na bardziej ukryte. Dwieście metrów dalej rośnie trzcinowy zagajnik, którego do złudzenia przypominające bambus czterometrowe rośliny tworzą istną dżunglę. Znajdujemy coś na kształt małej polanki, która po odpowiednim ugięciu bambusowych trzcin staje się jaskinią całkowicie niewidoczną z parkowej dróżki. Z jej mroku powoli uchodzą poprzedni mieszkańcy, ćmy i nocne motyle, stonogi, ważki, znerwicowane pająki, całe mnóstwo pełzającego, podskakującego robactwa.
Papugi, mieszkające w naszych trzcinach robią nieprzyzwoity raban, chcąc zwrócić uwagę policji na nielegalnych imigrantów. Kiedy w końcu starannie rozbijamy namiot, wymościwszy podłogę kilkunastoma kartonami i kocami, wszystko się uspokaja. Dopiero w nocy ujawniają się starzy mieszkańcy, szczury popiskując z cyrkową zręcznością biegają po bambusach nad naszym namiotem, w ciemne niebo pokrzykują nocne, drapieżne ptaki. W mrokach dżungli rozgrywają się różne dramaty, puentowane zduszonym charkotem, urwanym krzykiem, pohukiwaniem i mlaskaniem.
RANO NIE MA NIC PO NOCY. Papugi jak pojebane wrzeszczą, przelatując z bambusa na bambus. PRRZEŻŻŻŻŻŻŻYŁAMMMMM, PRRREŻŻŻŻŻŻŻEŻŻŻ,
PRZEŻŻŻŻŻYŁŁŁOOOŚŚŚŚĘĘ . Małe radosne kurwy nie pozwalają dalej spać. Gwar narasta, teraz cała dżungla cieszy się, że nastał nowy dzień.
Gdy papugi z nadmiaru radości zaczynają się ze sobą bić, na naszą polankę wchodzi mały kotek. Normalny, młodziutki, pręgowany kotek. Trochę zbyt poważny jak na swój wiek a może udaje, jest komiczny, chodzi na lekko sztywnych nogach, stroszy wąsy a głowę trzyma dumnie i wysoko. W chmurach. Daję mu kawałek parówki, która mi została po Gondoli, kotek się zakochuje. Chyba nigdy nic nie dostał od człowieka a może to boski smak mortadeli sprawił. Łasi się do mnie, wchodzi na kolana, czule i z ufnością zagląda w oczy, po czym jak prawdziwy tygrys, odchodzi w gąszcz dżungli.
Wieczorem się pojawia, znowu czymś go częstuję, ostatni dymek, idziemy spać. Kotek bez wahania wchodzi za mną do namiotu, szybko układa się na mnie i po chwili cicho burczy przez kocie sny. A ja nie śmiem się poruszyć, by ich nie zmącić. Ciepło jego futra, przenika moje serce, a jego spokojne oddechy wpływają na mój.
Wiem, że w namiocie jest lekka konsternacja, jeszcze kot i jego pchły są nam potrzebne do szczęścia. Szczury zaczynają swoje poszukiwania, kotek się zrywa i wyskakuje w ciemność, szamotanina, gwałtowne hałasy, po chwili cisza, kotek z niewinną dumą wraca, po chwili znowu na mnie cicho mruczy. Się nam znalazł obrońca. W połowie nocy, przechodzi na śpiącego koło mnie Janusza, na każdym z nas śpi po parę godzin, chcąc nas sobą równo obdarować. Rano znika, ale gdy wieczorem pojawia się na noc, nikt nic nie mówi. CZTERECH PANCERNYCH I KOT.
To miejsce nas rozleniwia, czasami wychodzimy dopiero na jedenastą, u polskiej siostry zawsze dostaje się coś oprócz miski zupy. To jajko na twardo, to puszka mielonki lub tuńczyka a nawet miniaturową butelkę Coca Coli, której wypicie mnie wzrusza. Pewnego dnia wpada nam w ręce kilkanaście kostek masła, część zjadamy, a część zostaje całopalona w ognisku. Dziwny, rytualny dym o szczególnym zapachu, który pamięta się sprzed wieków, dobywa się z ogniska kierując się w gwiazdy.
Teraz często przyjeżdża do nas Julek, który woli odespać nockę w spokojnym namiocie. Kupił maszynkę gazową, można zaparzyć kawę, a czasem zrobić coś do żarcia. Na śmietniku znaleźliśmy egipski, kuty w mosiądzu talerz z podobizną Nefretete, na jej twarzy smażymy tera grzyby.
Czasami podmiejską kolejką jeździmy do Ostii, na plażę. Rurkę do nurkowania mam jeszcze z Polski, od początku budziła śmiech otoczenia, nareszcie budzi mój, jak dziecko godzinami pływam pod wodą, schnę na słońcu, brązowieję i płowieję. Na przedmieściach mijamy dziwny, samotny, biały budynek, wysoki na dziesięć kondygnacji, zbudowany z samych łuków, w których nic nie ma prócz cienia. Jest niezrozumiały, irracjonalny. Jak nie zadane pytanie, jak brak odpowiedzi. To jakiś faszystowski, niedokończony monument, który wygląda jak wyciągnięty z obrazu Chirico. To dziwne wrażenie pogłębia piramida koło dworca Ostiense, zabytek rzymski i pozostałość starożytnej mody na Egipt, która rozrzuciła po całym mieście wycelowane w niebo obeliski z tajemniczymi hieroglifami.
Ostiense omijam, pewnej nocy widziałem szturm Kirgizów, Mongołów i Turkmenów na suche bułki z sałatą. Tratowali się nawzajem, a po otrzymaniu torebki z bułkami wyrzucali je w krzaki i rzucali się do dalszego ataku. To dzika Azja nacierająca na Rzym, w scenerii starożytnego Egiptu.
Naszymi sąsiadami, są rumuńscy cyganie, z którymi po przełamaniu pierwszych lodów i paru polskich słowach, trzymamy sztamę. Oni radzą sobie doskonale, podobnie jak my okopali się nieopodal w dżungli, czasami przez jej ciemność docierają do nas głosy i odblask ich ognisk. W ciągu dnia często ich spotykam, gdy żebrzą w centrum Rzymu, kilka godzin w nieprawdopodobnej pozie, poskręcani, z papierowym garbem pod swetrem, z za dużymi butami wykręconymi na bok. OSAMA GOETHE HEINE MEDINA.
Rano następuje cud, całym stadem zbiegają z wzgórz Colli Albani, pod pachami trzymając inwalidzkie kule, trzeba rozprostować kości, dniówka znów się zaczyna. Już się rozpoznajemy, więc często gdy mijamy się na ulicy, porozumiewawczo mrugamy do siebie, dyskretnie, trzeba pozostać incognito, pięćdziesiąt euro piechotą nie chodzi, ale co się trzeba nagimnastykować. Niektórzy z nich to prawdziwi akrobaci, by wytrzymać w tak trudnej pozie kilka godzin, nie wychodząc z roli trzeba być nie lada zawodowcem, który ukończył w Rumunii uniwersytet żebractwa, założony jeszcze w średniowieczu.
Podziwiam ich umiejętności, w moich oczach są nostryfikowani szczerze mnie bawiąc, więc szepczę jednemu z nich do ucha, żeby poprawił garb, bo mu się przesunął.
Płyną sobie dni. Nagle nad nami zawisa helikopter. Miele powietrze swoimi wirnikami. Nad nami, naszym namiotem, naszą kryjówką. Zamieramy. Jesteśmy niewidoczni z powietrza, ale on wciąż krąży. Jak w filmach o wojnie wietnamskiej, robi naloty pod różnymi kątami, usilnie trzymając się naszego rejonu. A my jak Vietcong, wstrzymując oddech i wszelki ruch śledzimy z naszej bambusowej kryjówki jego posunięcia. Zaraz zrzuci napalm!!! Płoniemy!!! Jesteśmy w Czasie Apokalipsy. A on usilnie wypisuje na niebie napis VAIVIA WYPIERDALAĆ STĄD.
Trzeba było ich zestrzelić, huje rzeczywiście miały kamerę termowizyjną, bo po paru dniach mamy wizytę. To tylko policja ze stróżami parku, dobrze, że nie kapitan Kurtz. Postawili nam ultimatum, albo poddajemy się, składamy broń i wychodzimy z dżungli albo... Jedynie kotek nie przyjął ich warunków i do dziś walczy w Colli Albani za wolność naszą i waszą. WOLNOŚĆ, RÓWNOŚĆ, KOTERIA.
Mamy dwa tygodnie na znalezienie nowego noclegu. Tymczasowo nocujemy w lochach Watykanu. To olbrzymi labirynt, sześciopoziomowy parking pod placem Św. Piotra. Tyle jest dla turystów, trudno mi sobie wyobrazić te niedostępne, jest tam podobno stacja kolejowa, a może i całe podziemne państwo kościelne. To jak schron antyapokaliptyczny. A wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują ją Marcinowi. Wyrzucili go ze Świadków Jehowy, ale nadal głosi nieuchronnie nadciągającą Apokalipsę, jest już bliska.
Któregoś wieczoru razem dajemy czadu, pętamy się po knajpach z muzyką na żywo, nad ranem zmęczony Marcin kładzie się pod jakąś bramą na stercie jesiennych liści, to jak przygotowane posłanie. I nagły wiatr okrywa Marcina różnokolorowymi, zeschłymi liśćmi, jak kołdrą. Elohim. Po chwili tchnienie wiatru i mnie otula liśćmi, jest nieprawdopodobnie ciepło i przyjemnie. Jehowa czuwa nad swoimi świadkami.
Nad Rzymem zbierają się chmury. Gdy pada deszcz chronimy się z Julkiem w świetlicy przy anglikańskim kościele na via Nazionale. Są krzesła i ławy, na których drzemią bezdomni mieszkańcy czterech kontynentów, codziennie puszczają jakiś film na wideo w angielskiej wersji językowej. Jest sucho i ciepło ale nie jest cicho, gwar w którym mieszają się różne języki zagłuszają wstrząsające przeboje muzyki rozrywkowej z Turkmenii czy Kirgizji.
Człowiek to brzmi dumnie, człowiek może znieść dużo ale nie wytrzyma NIEPRAWDOPODOBNEJ pop muzyki z Kirgizji, oto już upokorzona Europa kaja się pod estetycznym uciskiem butnej Azji, a w uszach nadal jazgot, walenie w tarabany, wycie opętanych kirgiskich idoli. I kolejny sensacyjnie nudny film ze Sylwestrem Stallone. Tak może wyglądać piekło. Ale nie pada.
Rafał, Syn Tego Od Krów, który dorywczo pracuje, daje mi dziesięć euro, na bilet do Toskanii. Parę piw, parę win i idę w demonstracji, jeszcze nie wiem przeciw czemu ani za czym. Ale jest przyjemnie, demonstranci kołyszą się w rytmie muzyki, która gra z głośników na busach jadących przodem, wstępują na drinka do mijanych kawiarni. Włosi zawsze łączą przyjemne z pożytecznym, politykę i rozrywkę, demonstracja to dobry pretekst dla towarzyskiego spotkania, które paraliżuje miasto na parę godzin fiesty, dlatego w Rzymie są przeciętnie dwie tygodniowo.
Destra czy sinistra, prawica czy lewica, na szczęście lewacy, których tu jest większość. I git, chodzi o jakiś uchodźców z Bangladeszu, nagle demonstranci powoli rozchodzą się do swoich domów, zostaję sam na placu boju. Jadę do Toskanii, muszę tylko przetrwać do rana, a robi się coraz chłodniej. Jak pojebana, nakręcana zabawka krążę wokół dworca Termini, który oczywiście jest na noc zamykany. Jest mi trochę cieplej, ale opadam z sił i nieruchomieję pod drzwiami.
Budzi mnie jakiś nieokreślony niepokój, otwieram oczy i łapię rękę złodzieja, który mnie obrabia. W ręku trzyma radyjko tranzystorowe, które dostałem od Julka, a pod drzwiami leży pudełko z moją miniaturową składaną szczoteczką do zębów wzgardzoną przez dziecko-kieszonkowca, które najwidoczniej terminuje dopiero na Termini, bo bez skrępowania z uśmiechem, zadaje mi wzrokiem pytanie jak się zorientowałem. A przecież tak delikatnie i z dużą precyzją rozciął mi wewnętrzną kieszeń kurtki i na co te wszystkie starania, jeszcze gotów na mnie narzekać, że jestem taki biedny, więc wolę go zostawić samego ze swoimi zawodowymi problemami. Mam własne.
Bilet kosztuje niecałe dziesięć euro. Wysiadam z pięćdziesięcioma centami przy duszy i głodnym ciele. Z Grosetto jest jeszcze w linii prostej około czterdziestu kilometrów do Arcidoso, gdzie spodziewam się odnaleźć zaginioną tybetańską wioskę. Kursują tam ichniejsze PKSy, ale jak do nich wsiąść bez biletu?
Na stacji benzynowej wskazują mi azymut, na który mam się kierować, moim kompasem jest wytrwałość. Przez pierwsze dziesięć kilometrów, jeszcze próbuję autostopu, ale w końcu idę w takim terenie, że nawet gdyby się ktoś ulitował, to i tak nie miałby gdzie zjechać. Toskania jest wspaniała, niewielkie ale strome, kamieniste wzgórza, na których rosną oliwne drzewa. Szczególny kolor złamanej żółcią zieleni. Kamieniołomy. Przy drodze znajduję, cztery dziko rosnące zielone pomidory, których orzeźwiający i pożywny smak, mnie oszałamia. To prawdziwy dar. Rosły tu dla mnie, rosną dalej budzącym się we mnie optymizmem. Cały dzień idę w swoim wolnym tempie, w Atenach by się nie doczekali na moje informacje spod Maratonu. Jestem zmęczony.
Nadchodzi zmierzch, wybieram górę, wchodzę na nią i układam się do snu. Zmęczony.
Rano na horyzoncie majaczy masyw Monte Amiata, gdzie leży Arcidoso, wytrwale idę w tamtym kierunku, ale góry godzinami tkwią w tym samym miejscu. Absolutnie nieruchome, kto widział góry ruchome, kto widział. Majaczę. Zmęczony.
Ostatnie pięć kilometrów, podwozi mnie jakaś dziewczyna, jestem w Arcidoso. Małe miasteczko na szczycie góry, po pięciu minutach jadę z jakimś gościem, zawzięcie słuchającym metalu jeszcze wyżej, do Merigar. Wysiadam na rozstaju dróg, nad budynkiem przypominającym wysokogórskie schronisko łopoczą tybetańskie chorągiewki, rozsyłając modlitwy po całej dolinie.
Między wzgórzami rozrzuconych jest kilka budynków, żywcem wyciągniętych z tybetańskich wiosek. Charakterystyczne płaskie dachy, kamienne dachówki obciążone głazami, specyficznie rzeźbione okiennice. A nad nimi góruje okrągła świątynia ze złotą kopułą, trochę przypomninająca buddyjską stupę. Te wzgórza i ta dolina jakimś cudem przyfrunęły z dalekich Himalajów i na chwilę przycupnęły w Toskanii. Pukam i wchodzę, tybetańska ikonografia, tanki. Zdziwione spojrzenia, ukłony, allora, więc czego chcę, niczego, wszystkiego. Czegoś do zjedzenia, czegoś do picia.
Po chwili jem ryż z warzywami przy długiej ławie razem z kilkoma osobami, z których większość mówi po angielsku. Jestem pierwszym Polakiem, który przyszedł do nich z gór, ale gdzie jest mój samochód, jak się tu dostałem i skąd znam to miejsce. Kiedy im mówię, że jestem bezdomny, przyszedłem z Grosetto na piechotę i spałem po drodze pod gwiazdami, z niepokojem spoglądają na siebie. Ale gdzie jest mój samochód. Tylko Włoch w tybetańskiej, spiczastej czapce i o zadziwiająco azjatyckich rysach ogorzałej twarzy, badawczo, z lekkim uśmiechem w niebieskich oczach, o pół sekundy dłużej mi się przygląda. Spędził trochę czasu w Himalajach i jest zaprawiony do surowego życia. Nie potrzebuję noclegu, mogę spać na okolicznych górach, w końcu to część tybetańskiej tradycji. NACZYNIA MYJĘ W CIEPŁEJ WODZIE, NA PÓŁKI WĘDRUJĄ CZYSTE TALERZE.
Czekam na jakiegoś zastępcę rimpocze Namkhai Norbu, który tu robi za guru. Wertuję ich broszurki, ceny za kursy są od stu euro w górę, za samo bycie Members of International Dzogchen Fellowship se, śpiewają jebane szesnaście euro. Chyba im sprzedam nery. Ja mam tylko pięćdziesiąt centów, których z ulgą się pozbywam, wrzucając je do skarbonki, jako dobrowolny datek na rzecz sekty a zarazem opłatę za dwa biszkopty i herbatę. Z jakąś starszą Włoszką, i jakimś Hiszpanem, idziemy do gompy, sali medytacyjnej, która wewnątrz robi jeszcze większe wrażenie. Padmasambhawa i reszta świętych Tybetu, w groźnych pozach odstraszających złe moce i przywiązania, wadżre i trąbki z kości piszczelowych zaginionych turystów.
Siedzimy na medytacyjnych poduszkach, mantry śpiewa Włoszka, zaczarowany głos wprowadza w stan bezczasowości a miejsce staje się niematerialne, nierzeczywiste. Opuszczamy Toskanię i przenosimy się do magicznego Tybetu. Decyzja dotycząca mojego uczestnictwa w praktykach za darmo ma być podjęta następnego dnia. Pierwsza noc pod dachem od pięciu miesięcy, przewracam się z boku na bok, gdzie są gwiazdy?
Rano mgły kłębią się na dnie dolinki, tu w górach jest już chłodno, oglądam zdjęcia z zimy, na których całe Merigar jest przykryte metrową warstwą śniegu. Trwają przygotowania do ważnego dla sekty wydarzenia, podobno mam szczęście, guru się będzie transmitować. Teraz pod główny budynek przyjeżdża coraz więcej samochodów klasy BMW. Zapomniałem, gdzie zaparkowałem swój. Teraz niepokój sekty staje się dla mnie bardziej zrozumiały. Podczas transmisji wszyscy wgapiają się w Namkhai Norbu na telewizyjnym ekranie, którego oczy są całkowicie czarne, tak bardzo ma rozszerzone źrenice, że musi widzieć wszystko. Otwarta przesłona. Mudry i mantry, kasa i wyższa klasa, hierarchia, co ja tu robię? Wdycham i wydycham, uważnie obserwuję.
W końcu poważna rozmowa, pytania czy mam paszport a może szuka mnie policja w końcu czy mam permesso di sorgiorno. Pozwolenie na pobyt stały. CZY BODHIDARMA MIAŁ W CHINACH POZWOLENIE NA POBYT STAŁY?
Jestem wstrząśnięty ale nie zmieszany, Hiszpan wyjeżdża wypożyczonym we Włoszech samochodem do Asyżu, też jest na duchowej pielgrzymce, jadę z nim, w chmurach za nami zostaje Merigar.
Gzhi-med rtsa-bral. Bez podstawy i bez korzenia. E-ma-ho. Wspaniale.
Diego Carderas z Madrytu okazuje się być fajnym gościem po trzydziestce, całą drogą wymieniamy własne doświadczenia w drodze. Miał moment bezdomności z wyboru, teraz pracuje jako makler giełdowy, kroi gruby szmal, i jeździ po świecie w poszukiwaniu. W padającym deszczu zwiedzamy Asyż, grób świętego Franciszka emanuje żywą tajemnicą i mistycyzmem, wschód styka się z zachodem. Myślałem, że prześpię się gdzieś na ulicy i rano pojadę z Diego do Rzymu, ale w tej ulewie trochę mięknie mi rura. Hiszpan zawozi mnie na stację kolejową, kupuje bilet do Rzymu a na pożegnanie wciska mi do ręki pięćdziesiąt euro, nie mam czym się zrewanżować, na siłę wmuszam mu moje idiotyczne radyjko.
Z pewną ulgą wracam do Rzymu. Minęły zaledwie trzy dni, ale dla mnie jakoś więcej. Na Weneckim spotykam jednego z Klonów, to dwóch braci albinosów o niepokojąco wyblakłych twarzach pozbawionych brwi i rzęs, a może to była jedna osoba w dwóch miejscach naraz. Klon proponuje nocleg w jakimś wraku samochodu, który gdzieś wyczaił. Sam się trochę cyka, więc towarzystwo jest mu potrzebne.
Gang się rozpada, Egon podjął robotę jako barman i mieszka u swojej ciotki, z którą odnowił kontakty, Adam wrócił na zimę do Polski, a my z Januszem mieszkamy razem z Klonem w porzuconym wraku mikrobusa, gdzieś na przedmieściach Rzymu. Nie jest to limuzyna godna trzech zasłużonych ambasadorów Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Zaczynam mieć rwące bóle permanentnie niedokrwionych nóg, które musimy trzymać w górze na tylnym siedzeniu. Wieczorami zakradamy się do tego auta i jeden po drugim pakujemy się do środka, rano też się trzeba śpieszyć, kontrola policji nie jest mile widziana. Nikt nie ma prawa jazdy.
Dodatkowym problemem jest odległość, codziennie po godzinie jazdy w autobusie tam i z powrotem. W niedzielnym, pustym autobusie pod koniec jazdy, kierowany niejasną intuicją kasuję trzymany na czarną godzinę bilet. W chwilę potem jest ATAC i ich kontrol. Następnym razem nie jest już tak miło, kleją mnie i Janusza.
Documenti? Sam jestem zdziwiony podając mu swój paszport, który poprzez ustawiczne noszenie go pod pachą zamienił się w czerwoną książeczkę przewodniczącego Mao, polski dumny orzeł starł się i nie ma po nim śladu, odfrunął i nie mam już żadnego godła. Jestem Patriot, mam głowicę,
i samonaprowadzanie na kraj przeznaczenia. SAMOZWAŃCZA ARMIA SAMOWYZWOLENIA.
Kontroler pyta mnie, gdzie mieszkam, jak to, przecież w Rzymie, ale gdzie, no cóż, raz tu, raz tam. Senza adresso, wpisuje do rubryki i daje nam kary po sześćdziesiąt euro. Mamy zapłacić? „A chcecie? ”. Wyrzucamy wszystko do kosza.
Psychika Klona stanowi nie lada zagadkę, której nie mam ochoty dłużej zgłębiać, to wybrakowany model był. A jakby się przerzuciły na mnie te zaburzenia styków i śniedź na synapsach? Wysiadłoby samonaprowadzanie, głowica nie zadziałałaby jak powinna, a trajektoria lotu zostałaby przesunięta. MÓGŁBYM UPAŚĆ TAM, GDZIE NIE POTRZEBA.



.



JÓZEF KRÓL SZCZURÓW


Na Weneckim pojawiają się nowe twarze, to ci co zostali przekręceni przez pośredników w Polsce. Najczęściej kobiety, które wpłaciły kilkaset euro by mieć pracę na pewno a teraz wylądowały z walizkami na ławce Weneckiego, bez żadnego namiaru, bez dachu nad głową. Ale ktoś się w końcu litował nad tymi łkającymi kretynkami, nakarmił, przenocował, często po jakimś czasie załatwił robotę. Gorzej z facetami, ci nie łkają, starają się poradzić sobie sami. Ale przekręty pośredników wyprowadzają z równowagi nawet starych wyjadaczy, wszyscy jednoczą się w nienawiści do tych, którzy żerują na ludzkim nieszczęściu i biedzie. NA POCHYBEL SKURWYSYNOM.
Irek zasuwał przy pomidorach, w strasznych warunkach, na dodatek właściciel korzystał z siły najemnej dorywczo, raz potrzeba było kilku ciężarówek pomidorów, następnego dnia tylko parę skrzyń. Większość polskich robotników bezczynnie siedziała w barakach, oczekując na jakąkolwiek płatną dniówkę. A na koniec pośrednik zwiał z większą częścią gotówki. Taki ostateczny żart. Żeby nie było złudzeń.
Irek pierwszą noc przejeździł w nocnych autobusach, a potem jakaś litościwa dusza dała mu namiary na nocleg, jest propozycja żebyśmy trzymali się razem. Budzi naszą sympatię, twardy jest a nie miętki, jest w nim jakiś upór i siła by nie poddawać się trudnościom.
A trudności są, trzeba najpierw przerzucić bagaż za wysoki mur, niepostrzeżenie się na niego wspiąć, przejść po nim kilka metrów i zeskakując znaleźć się na terenie wykopalisk. Nazywają to Szkołą Gladiatorów. Mnie to przypomina raczej cmentarz. Tu, za murem panuje odwieczna cisza i spokój, jesteśmy odgrodzeni od współczesnego świata, stąpamy po rzymskich inskrypcjach, przeskakujemy po zwalonych kolumnach, wszystko zarośnięte zupełnie nie starożytnymi, wiecznie zielonymi chaszczami.
Znajdujemy mały blaszany barak po archeologach, w którym są otwarte drzwi i melinujemy się w środku. Przy małej świeczce i w zadziwiającej ciszy kurzymy wieczornego papierosa. Rano podziwiam niezwykłą urodę tego ukrytego miejsca, wyglądającego jak ruiny starożytnej willi z zapuszczonym ogrodem. Zastanawiam się, ile musieliby zapłacić bogaci amerykańscy turyści za nocleg w tak tajemnym miejscu?
Wieczory spędzam samotnie w poszukiwaniu squatów, których adresy są bardzo nieścisłe. Villagio Globale leży gdzieś nad Tybrem, dopiero za trzecim podejściem trafiam na trop. Jak to bywa w samotnej włóczędze, nie narzekam na brak dziwnych zdarzeń. Wystarczyło oddalić się od polskiej enklawy a już z tramwaju widzę pozostawioną na przystanku flaszkę brandy. Jak gdyby nigdy nic, jakbym o niej zapomniał, jakbyśmy się umówili tu na przystanku, sięgam po nią i sprawdzam jej zawartość. Poznaję. Tak to ona. Tyle mamy sobie do powiedzenia, że często mówię też do przechodniów.
Ale krąg poszukiwań się zacieśnia, jestem na jakimś ponurym nadbrzeżu Zatybrza, ciemna, ślepa ulica z jedną chwiejącą się na kablu żarówką rzucającą rachityczną, roztańczoną strużkę światła. W jakiejś hali dudni muzyka, po schodach, na górze, przy bramie, w ciemności wysoka barczysta dziewczyna, szkoda, że bez wąsów, bo bym chyba pękł ze śmiechu. Klub transwestytów, nie wpuszczają mnie, się muszę chyba przebrać. Dalej jakiś podejrzany, całodobowy kebab, a w nim pół ruskiej mafii i dziewczyna z okładki Vogue.
Jej świetlista uroda tak bardzo kontrastuje z tym obskurnym miejscem, że wchodzę do jaskini lwa. Z bliska, w świetle neonowej nocy jest jeszcze bardziej olśniewająca. Nie mogę się jej oprzeć i zaczynam z nią rozmawiać, na szczęście mówi po angielsku, bo mój rosyjski wyzionął ducha gdzieś w mrokach przeszłości.
Po co przekonywać piękność o jej pięknie? Próżność i łakomstwo, bita śmietana. Jej oczy lśnią, gdy mówię, że jest piękna, że wiem gdzie w Rzymie jest znana agencja modelek, że na sto procent podpiszą z nią kontrakt, że nie wiem co ona robi w takim miejscu. Dopiero teraz zauważam krąg mord, który nas otacza, grymasy ich wykrzywionych twarzy chyba nie są przyjazne, są wkurwieni, zaraz rozszarpią mnie kruki, wrony i ruskie. Jej płonący wzrok odpycha ich nienawiść, krótkie ostre słowa po rosyjsku i teraz już. Teraz jest dumną, zagniewaną księżniczką broniącą mnie przed swoim dworem a nie kurwą otoczoną alfonsami. Krótkie, ostre słowa i teraz już dobrotliwe ruskie niedźwiedzie rozstępują się, robiąc mi drogę do odwrotu.
Chronię się w mrok, na ulicach ciemno i pusto, po chwili natrafiam na budynek otoczony zadziwiającą barykadą. Jest zbudowana z manekinów i marionetek, rzeźb i obrazów, ready mades i przedmiotów dada. Nic innego tylko Villagio Globale. Dumny jestem z siebie jak nie przymierzając, jakiś Mungo Park, Tony Halik, czy inny podróżnik stojący przed bramą do nowo odkrytego miasta. Tylko, że tu nie ma żadnej bramy, za barykadą pali się światło, majaczą mi jakieś drzwi i dziko szczeka kilka psów.
Kręcę się parę minut koło tego miejsca, nagły deszcz przyśpiesza moją decyzję, prześlizguję się jakąś szczeliną w barykadzie. Psy nadal szczekają, szczerzą kły, ale wyciągam do nich ręce, jak taki odważny to chyba swój, zaakceptowała mnie dzika sfora. Walę pięściami w żelazną bramę, ale nikogo tam nie ma, deszcz staje się rzęsisty, a ja senny. Psy prowadzą mnie pod jakieś zadaszenie, kładę się między nimi, nie ma to jak ciepłe i dobre towarzystwo.
Przed świtem opuszczam Villagio Globale, jeszcze tu wrócę. Szkoła Gladiatorów, poranna niespodzianka, odkrywają nas archeolodzy, którzy po przerwie ponownie zaczynają wykopaliska. Są nie mniej ubawieni niż my, żywe skamieniałe gladiatory. Grzecznie nas przepraszają, ale na jakiś czas musimy się usunąć.
Zrobiło się stanowczo zimno, trzeba zorganizować sobie cieplejsze szmaty. Koło Circo Maximo, kolejny przytułek Teresek, tu przede wszystkim rozdaje się odzież. Spora kolejka, niektórzy zawodowo wyszarpują ubrania na Caritasach, a potem sprzedają na Porta Portese, olbrzymim niedzielnym targu. Chwilami to wszystko jest groteskowe, jeden chodzi jedynie w koszulkach Bossa, większość w 501 Levisa, wszyscy wybierają markowe rzeczy, jedynie garnitury Armaniego zalegają wieszaki, bo niewygodnie w nich spać na kartonach, gniotą się.
Poznajemy Józefa, stary, ponad sześćdziesięcioletni wyjadacz ma swoje sposoby, bez wybrzydzania bierze tyle szmat ile przyniesie czarnoskóra siostra, w biało błękitnym sari. Dopiero potem robi się selekcję, połowa bez skrupułów idzie do kosza.
Józef ma własne ścieżki, ciśniemy razem z nim do polskiego kolegium, podobno można się tam załapać na niezłe żarcie. Po raz pierwszy w Rzymie, na bramie mówi się po polsku do domofonu. Kogo moje piękne oczy widzą, wykrzykuje Józef do nadchodzącej siostry zakonnej. To chyba moje są piękne, jest cała uśmiechem i dziwnym, żartobliwym flirtem. Emanuje niewymuszoną dobrocią, która nie może ominąć nikogo. Po chwili Roześmiana Siostra jak od razu ją nazywam, przynosi nam gorący krupnik w słoiku, jakąś suchą krakowską, polski chleb i zestaw prasy katolickiej.
San Saba. To dzielnica koło Awentynu, inna od pozostałych w Rzymie. Bogatsza, ale mniej wyzywająca, dostojnie skromna. Cicha i spokojna. Po całych dniach spędzonych w huku Weneckiego, ta cisza aż dzwoni. Rozleniwia. Józef prowadzi nas na skwerek koło kościoła San Saba, ławki, zieleń, małe targowisko z jarzynami i winem. To nie może być Rzym, to jakieś małe prowincjonalne miasteczko o swoistym, subtelnym uroku. Tu ludzi jest mniej, tu chodzą wolniej, nigdzie się nie śpieszą. Czas płynie spokojnie. Jest tak przyjemnie, że nie chce się wracać na Wenecki i nie wracamy. Razem z Irkiem zostajemy na San Saba, bo Janusz przypadkowo załatwił sobie łóżko w noclegowni na via Assisi. Tam ma śniadanie, ciepły prysznic, czystą pościel i dach nad głową. TA ZIMA KIEDYŚ SIĘ SKOŃCZY.
Pierwsza noc pod kościołem, zadaszona średniowieczna brama zamykana zawsze o szóstej, setkami lat wyszlifowany bruk, spokojne, zacienione miejsce na pewnym podwyższeniu. Z ulicy nie widać. Mamy jednego sąsiada, Kolumbijczyk Giorgio ma azyl polityczny, ale nie wiem jak go uzyskał, bo nie mówi w żadnym zrozumiałym języku, to nie jest ani włoski ani hiszpański. Może na migi, a może za kolumbijską kokę. Jedynie Józef jakoś się z nim dogaduje. Jak to wśród bezdomnych, szampan swojsko się leje pod kościołem.
Józef jest emerytowanym żołnierzem, ale jakie wiatry przywiały go na rzymski front kilkanaście lat temu, tajemnica wojskowa. Teraz ma oryginalny i niebezpieczny zawód, we włoskich powulkanicznych skałach drąży piwniczki na wino. Ma konkurencyjne ceny, bo robi to bez żadnych zabezpieczeń, bez budowy podpór. Żaden Włoch nie podjąłby się tej pracy na takich zasadach, ale Józef ma swoje sposoby. CO MA WISIEĆ NIE UTONIE.
Nacina skałę na stropie w formie rysy i pokazuje ją przerażonemu Włochowi, który do środka wsadza tylko głowę, bo to wszystko może się lada chwila zawalić. Tym sposobem dodaje sobie tydzień wyimaginowanej pracy, bo teraz trzeba to jakoś zabezpieczyć. Wpada dodatkowe pięćset euro. Józef przeciętnie wyciąga tysiąc pięćset euro miesięcznie, pytam go dlaczego zatem śpi pod kościołem. Po co wyrzucać forsę na mieszkanie, jest ci tu źle?, pyta popijając szampana i strzepując papierosa za karton.
Zdaję sobie sprawę, że to kwestia przyzwyczajenia i ekwipunku, a dla takiego frontowca jakim jest Józef, nocleg pod kościołem to tylko żart. Kolejny poligon. Miejski. Jak ktoś jest twardy, to sobie może zaoszczędzić, tylko jestem ciekawy na co oszczędza Józef. Może na mieszkanie własnościowe, prywatny poligon atomowy a może na własny zamek. JÓZEF KRÓL SZCZURÓW.
Rano trzeba się zrywać razem z ptakami, bramę otwierają wcześnie i jest niepisana umowa, że nie ma po nas śladu. Kartony i śpiwory zapakowane w worki na śmieci idą do skrytki, za jakimś szyldem przy murze. To nasza szafa. Józef ma w Rzymie wydeptane inne ścieżki, nam nieznane, w okolicach samej San Saby mamy wszystko czego potrzeba, bez ścisku, przepychanek i numerków, znakomite tortellini u Holenderek. I Roześmianą Siostrę.
Obowiązuje ścisła poufność, nikomu nie mogę powiedzieć, gdzie teraz nocuję, bo to ściągnęłoby tu nieproszonych gości. A to raj dla wszystkich pięciu bezdomnych, którzy tu żyją. Austriak, Giorgio i my.
Irek niewiele zarobił, więc zbiera dla rodziny ciuchy, razem z Józefem ograbiamy większość Caritasów z większości gustownych szmat, oczywiście same markowe. Ale skąd Irek wyrwał olbrzymie plastikowe walizki Samsonite na kółkach? Teraz wygląda raczej na wykolejonego właściciela Mody Polskiej, wożącego resztki swojej fortuny albo na wydziedziczonego syna Giorgia ale Armaniego.
Józef ma żelazny organizm i córkę w Neapolu, jest w nim coś z króla Lira. Bardzo przypadamy sobie do gustu. Po kilku dniach mówię do niego per „teściu”, a on po królewsku dałby mi tę swoją córkę za żonę, no gdzie znajdę lepszego zięcia, no kto nocował z takim teściem pod jednym kościołem, bezdomność zbliża, wszystko jest jak na dłoni. A z Józefa to niezły szaman. Przy nim stoicy to zaniepokojone dziewczęta, drżące osiki, jego rady są rażąco proste, skuteczne i komplementarne, szalone.
Najlepiej ogrodzić teren siatką, kupić parę królików i nie zapewniać im środków antykoncepcyjnych. I CZEKAĆ. Trzeba jednak mieć zapewniony zbyt. Albo zasadzić drzewa owocowe, w odstępach Co Cztery Metry. I CZEKAĆ. Zaczynam podejrzewać teścia o szaleństwo z domieszką kwietyzmu. Po pierwszych kilku zbiorach, między nimi sadzisz nowe drzewka, a stare wycinasz bo utraciły pierwotną żywotność, MASZ CIĄGŁOŚĆ.
Ale najlepiej znaleźć las, w którym są jelenie, zimą dookoła jakiegoś drzewa głęboko wbijasz co Dwadzieścia Centymetrów kilkanaście pali, silnie obwiązujesz je liną, do tak powstałej klatki sypiesz siano [nie chodzi o pieniądze] i CZEKASZ. Ciekawe na co. Zięć to jeszcze nic nie kapuje, przychodzą jelenie, próbują dobrać się do jedzenia i łamią sobie poroża. Po tysiąc od dobrej sztuki. Każdego kolosa znokautujesz, jeżeli nie można uciec, to sprowokuj go do tego, by coś mówił, a potem uderz silnie i celnie w szczękę, ma rozluźnione mięśnie, strzał idzie prosto na mózg. KAŻDY PADA NA TWARZ, JA TEŻ.



KRZYŻÓWKA ALBO AUTOUKRZYŻOWANIE

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to tylko część porzekadła, ale jak z niego wyjechać? Rzym jest zaborczą kochanką, oddaje ci wszystko, ale też wszystkiego wymaga, chce bezwzględnej wzajemności. Nie wypuszcza ze swych zazdrosnych ramion. Staje się słodką, lepką pułapką, która stopniowo ssie z ciebie życiodajne siły.
Nie myśląc zgubić nas, dali nam rzymscy Lotofagowie skosztować lotosu, skoro jednak ktoś zje lotosu miodny owoc, już ani wracać nie chce, ani dać wieści o sobie, tak i my woleliśmy zostać w Rzymie, razem z nimi zrywać lotos i zapomnieć o powrocie. Lotofagowie zdają się tylko na bogów nieśmiertelnych, własnymi rękami ani roślin nie sadzą, ani nie orzą, wszystko u nich niesiewne rośnie i nieuprawne, a winna latorośl niesie wino z bujnych gron, który im deszcz podlewa.
Łapiemy za rozpylacze i idziemy z Irkiem na akcję. Jak w Powstaniu Warszawskim kanałami na szaniec, my jedziemy autobusem na Kornelię, każde pokolenie ma takie akcje i takie rozpylacze, na jakie zasługuje.
Czuję się tak, jakbyśmy mieli za chwilę rozwalić jakiegoś przejeżdżającego faszystowskiego dygnitarza. Najpierw trzeba złamać wszelkie przepisy BHP. Wprowadzamy się w stan lekkiego upojenia miejscowym czerwonym winem stołowym. Inaczej nie da się wyjść. Czekamy na akcję. Czaimy się na murku jakiegoś parkingu, jest już ciemno. Niespokojnie spoglądamy na zegarki. Nerwowo palimy papierosy. Sprawdzamy rozpylacze, bez zarzutu. Nie mogą się zaciąć w czasie akcji.
Dopiero szósta. Mamy czas. Jeszcze. Wina. Trzeba się przełamać. Stłamsić lęk
i nieśmiałość. Żeby wszystko stało się nieważne. Oddalić. Odrealnić.
Uzupełnić wodę w naszych rozpylaczach, zmieszać ją z błękitem płynu do mycia naczyń. W sprzęt całe pięć euro zainwestował Irek, jest zdesperowany, chce wrócić na święta do Polski. Ja myślę o promie do Hiszpanii.
Czerwone. Wyskakujemy. Samochody zwalniają i zatrzymują się przed przejściem. Irek tanecznym krokiem podchodzi do pierwszego z brzegu, i jak cyrkowy błazen, wywijając szmatami puszcza serię z rozpylacza w przednie reflektory samochodu. Teatralnym ale efektownym ruchem przeciera szkło, najpierw jedną szmatą potem drugą, to samo robi z tyłu. Leniwie jak linoskok podchodzi do odkręconej już szyby kierowcy i na rękę dostaje dwa euro.
Ten sukces mobilizuje i dodaje animuszu. Dalej wszystko dzieje się jak w transie, w zasadzie nie ma chwili przerwy, wszystko rozgrywa się na dużym haju. Teraz w biegu daję seriami w reflektory. Przecieram je pierwszy raz, tak z grubsza, a Irek wykańcza ostatecznie. Jest już w tak szampańskim nastroju, i robi to z takim wdziękiem, wywijając młynki różnokolorowymi szmatkami, że czasami dostaje jakieś drobne od kierowcy samochodu, którego nie zdążył nawet dotknąć. Ukłon. To już nie jest mycie reflektorów, to jest teatr. Teatr samobójców.
Mam kieszenie całe wypchane drobniakami, zaczynam dzwonić jak skarbonka. Robimy sobie przerwę, trzeba przeliczyć, przeważają monety o nominale do pół euro. Razem po pierwszej godzinie krzyżówki mamy koło czterdziestu euraków. Nie spodziewałem się, że pójdzie aż tak dobrze, wino, szlugi i do roboty.
Ustalamy, że robimy po czterdzieści euro na głowę i na pierwszy raz wystarczy.
A przez nasze skrzyżowanie płynie nieprzerwana rzeka aut. Czasami trzeba sobie upatrzyć cel, niektóre samochody wydają się być bardziej obiecujące ale często okno w ogóle się nie otwiera, to jest wliczone w ryzyko zawodowe. Pół na pół. Czasami dostajemy parę papierosów. Jeszcze ten, zerkasz na światła, nadal czerwone, dajesz, tempo, zaraz będzie zielone. Przez uchylone okno dostaję kilka drobnych, this is Theatre of Suicide, grazie mile, krzyczę w mrok. Sceniczny głęboki ukłon.
Ledwo uskakuję i na chwilę wstrzymana rzeka wściekłym potokiem płynie dalej. Czasami mamy takie tempo, że w biegu udaję, że spryskuję reflektory wodą, której nie mam czasu uzupełnić. Szmatą koloru asfaltu rozmazuję brud po powierzchni świateł, teraz są naprawdę brudne, podchodzę do kierowcy, który coś mi tam daje, ukłon i pędzę dalej, do następnego. Rzeka samochodów ma różne stany natężenia, chwilami mamy luz, siedzimy na murku, palimy papierosy i pijemy wino.
Podjeżdża auto, które robimy we dwójkę, patrzymy na kierowcę, który najwyraźniej nie da nam nic. Obopólna pogarda. Ale my jesteśmy z innych czasów. Jak rzymski cesarz unoszę kciuk do góry i patrząc na Irka, potem na kierowcę wydaję wyrok. Kciuk kieruję do ziemi i faceta zalewa krew, z piskiem opon ucieka spod świateł, co przywraca nam dobry humor.
Znowu dziwne sny w dziwnym miejscu. Jest za późno by jechać na San Sabę, śpimy w renesansowym parku, jakaś sztuczna jaskinia, jakieś tajemne podziemia, krótki nerwowy sen. Trudne przebudzenie. Rano. Drobne na papierowe. W McDonaldzie zmieniam pierwsze dwadzieścia euro. Wieczorem znowu na krzyżówce.
Otwartą dłoń unoszę na pożegnanie. Irek jedzie do Polski, ja wracam na San Saba. Pierwszy raz zwiedzam ten kościół. Jest z trzynastego wieku, ale zbudowano go ze starożytnych materiałów. Kolumny, w innym stylu każda podpierają rzymski portal, na którym wyryto nową inskrypcję. To perełka
swobodnych rozwiązań stylistycznych i architektonicznych, idealne wcielenie Gustu i Smaku, dwóch najstarszych muz. Na wewnętrznym małym dziedzińcu rośnie kilka drzew . POMARAŃCZE ODBIJAJĄ SIĘ KOLOREM W TRAWIE.
Spędzam z teściem całe dnie, nie wychodząc poza Awentyn. Roześmiana Siostra dostarcza nam różnych potraw, zawsze nas czymś zaskoczy, a Holenderki sowicie raczą nas świetną kuchnią włoską.
Nie mogę oprzeć się bezpretensjonalnej radości Roześmianej Siostry, więc zanim wyrzucę, czytam starą prasę katolicką, którą zawsze nam daje oprócz jedzenia. Powalają mnie fragmenty pamiętnika siostry Faustyny, którą teraz kojarzę z Roześmianą, z jej promiennymi oczami. Ona cała emanuje duchową radością, to hojny NADMIAR zmusza ją do tego, że musi dawać, dzielić się z drugimi. Chyba razem z Józefem trochę się w niej podkochuję. Nieładna, świeci, piękna.
Pewnego dnia zamiast niej do bramy podchodzi inna, starsza siostra, cierpka
i smętna, od progu nieprzychylna. Nie ma w niej grama miłosierdzia. Dumna
z tego, że powołanie a raczej jego brak rzucił ją miesiąc temu do samego Rzymu. Idźcie sobie stąd, już tu nic nie dostaniecie. Jest opryskliwa, a przy tym tak zabawna w pewności, że jest bliżej Boga i świętości, kuchni i księży, że Józef macha na nią ręką ze śmiechem. Ja bym ją bez najmniejszych skrupułów kopnął w dupę, razem z całym jej fałszywym uduchowieniem. I TĘSKNIĘ ZA ROZEŚMIANĄ.
Przed piątą po południu, siedzimy na murku pod naszą kościelną bramą. Teściu wtajemnicza mnie w swoje dodatkowe dochody. Wyciąga plastikowy talerzyk i kładzie go przed nami, na bruku. Powoli schodzą się nieliczni ludzie na ostatnią mszę. Ukradkiem obserwuję metody teścia, już z daleka skłania głowę przed nadchodzącymi, ale bez uniżoności, z pewna godnością.
Właśnie zacząłem terminować w Bractwie Żebraczym. Każdy cech ma swoją specyfikę. Jedynym narzędziem jest wzrok, którym trzeba umiejętnie operować. Nie przygważdżać, ale nie unikać, nakłaniać ale nie błagać. Cierpliwość i siła spokoju, sprawne związki zawodowe. Zakon ma tysiącletnią historię i pewne niepisane reguły się ustaliły.
W soboty i niedziele, zawodowi żebracy wyciągają po sto a może i dwieście euro. Pod najlepszymi kościołami toczą się prawdziwe wojny, takie miejsca są już rozdzielone, takie miejsce się broni, dziedziczy, odsprzedaje, ceni. Nie można bezkarnie usiąść pod lukratywnym kościołem, zostaniesz wyrzucony przez tych, którym odbierasz część zysków. Teściu skuł mordę jakiemuś muzułmaninowi, który robił pod jednym z kościołów. Ale tu nie ma konkurencji, to zbyt mały kościół, na uboczu. Po chwili mamy parę euro w talerzyku. LEPSZY RYDZ NIŻ NIC.
Józef zjeżdża do Polski na święta, ma wrócić przed Sylwestrem, potem mamy jechać do Neapolu, kopać piwniczki, zapoznać córeczkę, zobaczyć Neapol. I umrzeć. Arivederci Teściu.
Na Caritasach przedświąteczna hojność, na piaskowe babki z rodzynkami nie mogę już patrzeć. Siedzę na Santa Maggiore, wydłubuję rodzynki, ciastem karmię ptaki i popijam szampana, którego ceny stały się rekordowo niskie. Co chwilę w niebo strzelają białe korki i szybują wśród gołębi. Inne niebieskie ptaki też obficie raczą się szampańskim. Po kolacji na Gondoli siedzę na skwerku i z wielkim zacięciem wycinam sobie wkładki do butów ze znalezionej wykładziny samochodowej. Ciągnie od ziemi zimnej. Jakiś facet w garniturze zagaduje mnie po włosku i wciska do ręki zwitek banknotów. Święty Mikołaj odchodzi a ja z niedowierzaniem ściskam w ręce trzydzieści euro.
Wigilię spędzam na krzyżówce, samemu robi się trudniej i jest to bardziej niebezpieczne. Lawiruję między rozpędzonymi autami, uskakując w ostatnim momencie. Jakiś gość widząc co się święci cofa samochód. Potem usiłuje mnie rozjechać. On chyba kurwa kpi. Wolnym krokiem rewolwerowca podchodzę do jego auta, i z biodra pruję mu serią po światłach. Ręce mu opadają, ale w końcu jest wigilia, zwierzęta mówią ludzkim głosem. Happy Christmas.
Udzielił mi się świąteczny nastrój. Przyprawiony. Łatwiej wchodzę w trans. To tylko przedstawienie. Jestem bezczelny, wyniosły i upadły. W twarz rzucam miedziakami. Kłaniam się. Przeklinam. Tańczę. Pluję, wierzgam i tupię. Uskakuję. Piję. Mówię wiersze i krzyczę. Proszę, błagam i odmawiam. Huk, chaos, hałas, halucynacje, spaliny, pot i ciemność, reflektory i monety. Ciemność. THEATRE OF SUICIDE, CZTERDZIEŚCI EURO ZA PRZEDSTAWIENIE.
Boże Narodzenie. Budzę się w jaskini. Jakem dotarł tu, utrudzon wielce, zali wiatry przychylne przywiały mnie w przystań snu mego otchłanie?
Mam kieszenie całe wypchane pieniędzmi, mam buty i dokumenty, mam kurewskiego kaca. Nie mam już żadnego bagażu, bo mi go ktoś wczoraj ukradł. To mnie trochę przygnębia. Miałem tam parę rzeczy niezbędnych do przeżycia w dobrym nastroju. Na przykład rurka do nurkowania, Trzy Tajemne Rady Schowane w Łupince Orzecha, kąpielówki w modnych kolorach, nożyczki. Brak nożyczek spowoduje, że moja fryzura nie będzie zgodna ze współczesnymi trendami. Upodobnię się do Robinsona Cruzoe. Stanę się wyrzutkiem. Nie będę już dostawać bułek na Caritasach.
Z tymi oto czarnymi myślami wypijam małą czarną, z brandy a pieniądze wysypują mi się z kieszeni. Zarobiłem prawie pięćdziesiąt euraków, ale czuję się jakbym całe życie orał w OHP. W Ochotniczych Hufcach Paranoików.
Razem z całą bandą na świątecznym obiedzie u Kawalerów Maltańskich. Średniowieczne zamkowe wnętrza robią wrażenie, dystyngowani goście obsługują bezdomnych, podają im pieczyste, dolewają Coli. Współczesne rekwizyty, średniowieczny rytuał. Jeden dzień w roku, gdzie wielcy tego świata zamieniają się na moment z maluczkimi.
Pod wpływem impulsu kupuję kartę telefoniczną i dzwonię do Polski, do zapomnianego już domu. Parę razy próbowałem się skontaktować, ale wyglądało na to, że nikogo już tam nie ma i nikt nikogo nie czeka. I nagle tam, koło Argentyny, słyszę w słuchawce całkiem mocny głos mojej babci, jak z innego świata a mimo to ze świata żywych. Radość odbiera mi dech, a matka mimo to próbuje ze mnie wydusić parę słów. Myślę o wyjeździe do Hiszpanii, ale ciągle brakuje mi euraków. Matka zarzuca na mnie niewidzialną sieć, wszystko jest ok., motocykl naprawiony, tylko wsiadać i jechać. Może do Hiszpanii. Zanęta, zacięcie, harnaś na haku. Ziarno zostało zasiane. I powoli kiełkuje w zakamarkach mojej mrocznej wyobraźni. AHOY PRZYGODO.
Porta Portese. Za pięćdziesiąt euro goście z busa, którzy co tydzień przyjeżdżają do Rzymu zgadzają się wziąć mnie do Polski. Krótkie, mocne pożegnanie z Julkiem i ze skurczem serca opuszczam miejsca, w których zdeptałem trzy pary butów. Autobus 850 nie jeździ do Gliwic, 850 zawsze jedzie na SAN GIOVANI.
Kolejne kilometry. Bus mruczy cicho. Wędruję w swoich snach. Budzę się i otwieram oczy. WŁAŚNIE MIJAMY NADLEŚNICTWO BARDO ŚLĄSKIE.



Finito




Grzegorz Domher

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam wszelkich odwiedzających, Grzegorz Domher (autor tekstu) jest moim bratem, nie posiada internetu więc ja zajmuje się jego promocją w sieci. Zapraszam na strone gdzie zamieściłem galerie obrazów brata. Oto adres strony:
http://republika.pl/grzegorz_domher_malarstwo/index.htm
Serdecznie zapraszam i prosze mieć wyrozumiałość co do strony, bo to moja pierwsza próba w tym zakresie. Pozdrawiam wszystkich.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 11 lat później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...