Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Flawiusz Amala ["A jednak sie nie kręci...]


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

FLAWIUSZ AMALA

Z miękkiej czerni wyrwał go głos Benedykta. Musiało być jeszcze bardzo wcześnie rano – na zewnątrz dopiero świtało (choć w Vimardzie nie należało ufać słońcu), a Hubert czuł się zupełnie niewyspany; w pewnym sensie ucieszył się jednak, gdy usłyszał znajomy głos, gdyż we śnie było mu obco i nieswojo.
Półprzytomny wstał i ubrał się, po czym zszedł na dół do przestronnej kuchni (był prawie pewien, że właśnie to nakazał mu Benedykt). Zastał swojego gospodarza siedzącego przy masywnym dębowym stole.
-Siadaj, Hubercie – powiedział, wskazując mu gestem miejsce naprzeciwko siebie. – Jak minęła ci noc?
-Dziękuję, bardzo dobrze – odrzekł Hubert nieszczerze (nie dlatego, że nie chciał robić Benedyktowi przykrości, ale po prostu dlatego, że nie mógł sobie wyobrazić innej odpowiedzi na podobne pytanie), siadając na wskazanym krześle.
-Wczoraj miałeś okazję uczestniczyć w naszym spotkaniu; wiedz jednak, że to nie jedyny z przestrzeganych tutaj obyczajów. Kolejnym, w którym już niebawem weźmiesz udział, są śniadania.
-U siebie również jadałem śniadania – zażartował, z pełną świadomością tego, że nie był to żart udany, chcąc jedynie przerwać nieprzyjemną ciszę; mimo to Benedykt uśmiechnął się lekko:
-Wasze poranne posiłki trudno nazwać śniadaniami; jestem pewien, że w porze obiadu wielu z was nie może już sobie przypomnieć, co jadło po przebudzeniu, ani o czym wtedy rozmawiało – o ile w ogóle o czymkolwiek się u was przy śniadaniu rozmawia. W Vimardzie jest inaczej; na śniadania zwykle zaprasza się gości po to właśnie, żeby z nimi rozmawiać, ponieważ rozmowa z drugim człowiekiem jest najlepszą drogą do poznania zarówno innych ludzi, jak i siebie samego; a nie ma lepszej pory dla rozmowy, niż poranny posiłek, gdy ciało i umysł gromadzą energię na cały dzień. Wieczorne rozmowy na Placu Rozumu odbywają się już tylko po to, by podsumować dzień i powiedzieć innym to, co chce się im powiedzieć przed udaniem się na spoczynek.
-A więc będziemy mieli gości?
-Owszem; specjalnie zaprosiłem na dziś kogoś specjalnego; kogoś, kto powinien szczególnie przypaść ci do gustu. I mam tu na myśli nie tylko jego młody wiek.
-Widziałem już tego kogoś?
-Niewykluczone; wkrótce będziesz miał sposobność nie tylko zobaczyć go, ale także z nim porozmawiać. Zanim to jednak nastąpi, pomóż mi przygotować posiłek.
Hubert posłusznie zabrał się do pomocy. Nie wymagało to zresztą wielkiego wysiłku, gdyż praca jego ograniczała się do rozłożenia glinianej zastawy, a następnie znoszenia ze spiżarni i ustawiania na stole chleba, sera, masła, wędzonej kiełbasy i szynki oraz mis z owocami. Na końcu Benedykt przyniósł krowie i kozie mleko. Hubert nie przepadał za mlekiem, sam jego zapach odbierał mu apetyt (a tłusty biały koloid pachniał bardzo intensywnie), na szczęście jednak nie miał zwyczaju przepijania w trakcie posiłku, a kubek wody nie wydawał się rzeczą nieosiągalną. Ucieszyło go natomiast to, że na stole nie było jajek, których nie jadał w żadnej postaci.
Zapowiedziany gość nie zjawiał się; Benedykt usiadł do stołu, nalał sobie mleka i bezceremonialnie zaczął jeść; ośmielony Hubert sięgnął po chleb i masło. Obaj jedli w milczeniu, żując powoli, świadomi tego, że jedzą tylko po to, by skrócić sobie czas oczekiwania na gościa.
Wreszcie rozległo się pukanie; Benedykt otarł usta, wstał od stołu i nie spiesząc się poszedł otworzyć drzwi. Owym zaproszonym gościem okazał się być – ku pewnemu zadowoleniu Huberta – ten sam niewysoki rudoblond młodzieniec o niebieskich oczach, który wczoraj w czasie wieczornego spotkania zwrócił jego uwagę.
Błękitne oczy, jakby dwa pogodne nieba – te same oczy, o których, jak sobie teraz przypominał, myślał Hubert wczoraj tuż przed zaśnięciem – spojrzały na niego badawczo.
-Flawiusz – powiedział niski, spokojny głos dobiegający gdzieś spod kuriozalnych oczu. – Flawiusz Amala.
Hubert przedstawił się, bezwiednie uściskując wyciągniętą dłoń.
-Czym się zajmujesz? – zapytał, skoro tylko zajęli miejsca przy stole. Nie wiedział z jakiego powodu poczuł się na tyle ośmielony, by mówić gościowi per „ty”.
-Jestem poetą – odpowiedział Flawiusz, uśmiechając się lekko, lecz bez zażenowania.
Hubert uniósł brwi do góry, marszcząc czoło w wyrazie zainteresowania. Sam był od lat pisywał wiersze i uważał się za poetę, choć nie ubiegał się jeszcze o publikację.
-Piszesz wiersze? Znakomicie; czy mógłbyś później pokazać mi niektóre z nich? Uwielbiam poezję.
Flawiusz uśmiechnął się ponownie, tym razem szeroko i życzliwie:
-Ale ja nie piszę wierszy. To znaczy – jak do tej pory żadnego nie napisałem.
-Bycie poetą to nie tylko pisanie wierszy – kontynuował, smarując chleb masłem. – Bycie poetą to przede wszystkim sprawa duszy; w pewnym sensie poezja jest uprawą duszy.
-A zatem interesuje cię dusza?
-Póki co – bardziej moja dusza, niż ogólnie dusza ludzka; wierzę jednak, że przez introspekcję uda mi się dojść do pewnych poważnych wniosków ogólnych.
-Introspekcja duszy... – przerwał mu Benedykt. – Brzmi pięknie.
-Czy jednak coś takiego jest możliwe? – zapytał Hubert, który nie lubił słowa „dusza”, głównie za jego niejednoznaczność. – Jak żyjąc w świecie materialnym można zgłębiać duchowość, i to jeszcze duchowość własną? To tak, jakby ryba starała się zbadać życie na lądzie, które jest dla niej z oczywistych względów niedostępne, a które – jeśli kiedykolwiek je zobaczy – będzie zwiastunem jej rychłego końca.
-Nie zrozumiałeś mnie, Hubercie, czy też może nie wysłowiłem się dość precyzyjnie; przez „duszę” nie rozumiem substancji duchowej, odmiennej od materii. Dusza nie jest duchem, bo duch jest jedynie urojeniem, zwyrodnieniem materii.
-Pogląd o materialnej duszy ma wspaniałą tradycję, z oczywistych względów nie jest jednak zadowalający – jak można przeciwstawiać duszę ciału, skoro jedno i drugie jest materią? Lepiej już skończyć na monizmie i twierdzeniu, że dusza nie istnieje.
-W takim razie – zaoponował Flawiusz – równie dobrze można by stwierdzić, że nie istnieje ciało, a to, co szumnie nazywamy „swoim ciałem”, to tylko dusza, której uroiła się cielesność.
-Jest to tylko i wyłącznie problem nazewnictwa, że ciało nazywamy ciałem, a duszę duszą, a nie na odwrót.
-Takie myślenie z góry zakłada, że ciało i dusza są jednym, miałyby zatem te same potrzeby i co dla jednego byłoby dobrem, byłoby dobrem i dla drugiego, analogicznie ze złem; a tymczasem wcale tak nie jest.
-Czemu nie? Dbając o duszę – dbam o siebie; dbając o ciało – również dbam o siebie. Nie ma sensu rozdzielanie tych pierwiastków, które składają się na „mnie”.
-Są jednak rzeczy, które – choć ciału są na nic – służą duszy. Jedną z nich jest choćby poezja. Na cóż ciału wiersze? Na nic; mówiąc, że uwielbiasz poezję, miałeś na myśli, że uwielbia ją twoja dusza, czy raczej – że twoja dusza z niej się składa.
-Jak to? – zapytał Hubert, zapominając już do reszty o jedzeniu.
-Widzisz – jest jeszcze jedna różnica, która dzieli poezję od ciała – zniszczalność. Ciało codziennie ulega powolnemu niszczeniu, aż wreszcie rozpływa się w ziemi lub ogniu. Poezja przeciwnie – nie niszczeje nigdy, a upływ czasu czyni ją jedynie mocniejszą. Jeśli zatem masz w sobie poezję, to nosisz pierwiastek niezniszczalny, który nie sposób zrównać z ciałem, należy zatem – choć to niejakie uproszczenie, jednak pamietać należy, że istotą wiedzy jest to, co proste – wedle tradycji przyrównać ją do duszy. Każdy, kto nosi w sobie miłość, do rzeczy wiecznych, niecielesnych i nieprzemijalnych (co nie znaczy od razu, że pozamaterialnych czy wręcz duchowych) – posiada tak rozumianą duszę.
-To właśnie miałeś na myśli, mówiąc, że jesteś poetą? Że kochasz rzeczy nieprzemijalne?
-Dokładnie. Interesuje mnie dusza, nie ciało – to właśnie przesądza o tym, że jestem poetą; na razie, jak już powiedziałem, ograniczam się do zgłębiania tego, co we mnie samym niecielesne, mam jednak nadzieję, że kiedyś pomogę innym tworzyć ich dusze, że do ich duszy dołożę swoją poezję. W pewien sposób zapewni mi to nieśmiertelność – przetrwam w duszach innych.
-Czemu zatem nie zaczniesz pisać wierszy? Z braku natchnienia?
-Natchnienie? To słowo takie „duchowe”; ma nawet podobny źródłosłów do „ducha”, wszak on także związany jest z „tchnieniem”.
-Dość przypadkowe, zapewne starosłowiańskie nawiązanie do stoickiej pneumy – zauważył Hubert bardziej dla siebie, niż dla rozmówcy.
-Jak mogę zatem uznawać natchnienie, skoro nie uznaję ducha – tak samo, jak nie uznajesz go ty, choć początkowo ironicznie twierdziłeś co innego. Owszem, uznaję duszę, jednak nie jako substancję duchową; uważam ją, owszem, za przeciwstawną ciału, ale nie za posiadającą odmienną od ciała naturę. Dusza – jako niezniszczalna – jest od ciała doskonalsza, nie jest jednak w stosunku do niego nadrzędna, lecz podrzędna. W toku ewolucji istoty doskonalsze powstają z mniej doskonałych, nie na odwrót, tak samo też dusza powstaje z ciała i to w pewnym sensie ciało włada duszą, nie dusza ciałem.
-Rozumiem, co masz na myśli. Chodzi o to, że poezja powstała w ludzkim mózgu, w ciele ludzkim, w toku jakichś niejasnych procesów ewolucyjnych?
-Tak jest; ludzkie ciało samo wymyśliło sobie duszę! W człowieku zaistniał ten niesmiertelny pierwiastek w tej samej chwili, gdy po raz pierwszy uczynił on coś zbytecznego ciału. Można powiedzieć, że wraz z namalowaniem pierwszego naskalnego malowidła, wraz z powstaniem pierwszego rytualnego medalionu z kości zabitego zwierzęcia, człowiek stał się nieśmiertelny.
-W istocie jednak – wtrącił się Benedykt, odrywając się od kromki chleba z masłem – w istocie jednak wspomniane przez ciebie rzeczy: medaliony i naskalne malowidła, służyły nie czemu innemu, lecz zapewnieniu pomyślnych łowów; miały zatem cel zupełnie pragmatyczny, miały zaspokoić pewne potrzeby ciała.
Flawiusz nabrał powietrza; uprzedził go jednak Hubert, któremu teoria ta wyjatkowo się spodobała:
-Owszem, cel miały jeszcze zwierzęcy, ale ich charakter był na wskroś ludzki, przeniknięty pierwiastkiem nieśmiertelności. Zwierzę bowiem, gdy jest głodne, szuka jedzenia – pierwszym człowiekiem obdarzonym duszą był natomiast ten, kto w obliczu głodu nie szukał jedzenia, lecz uciekł w sferę pozacielesną.
-Dowodzi to tylko tego – zaczął Flawiusz, wymieniwszy wcześniej porozumiewawcze uśmiechy z Hubertem – jak mocno dusza związana jest z ciałem. Trudno oczekiwać, by człowiek pierwotny od razu stworzył pełnowartościową sztukę o charakterze nieużytkowym. Granice na ogół przekracza się małym, nieefektownym krokiem – i takim krokiem była właśnie sztuka człowieka pierwotnego.
-Wynikałoby z tego – Benedykt nie dawał za wygraną – że sztuka, czyli dusza, powstała z wiary. Zanim nasz jaskiniowiec wykonał swój kościany amulet, musiał mieć ideę bóstwa, z którym przez ten amulet się złączy.
-I to właśnie charakteryzuje sztukę pierwotną, która nie do końca jeszcze uwolniła się od pragmatyzmu. Sztuka uprawiana wprawdzie nie bezpośrednio dla ciała, lecz dla przebłagania jakiegoś urojonego ducha, którego przychylność miała zapewnić dobro ciała. Przez „pierwotną sztukę” rozumiem tu naturalnie nie tylko twórcze działanie praczłowieka, lecz także to, czemu ludzkość hołdowała przez długie tysiąclecia, a od czego uwolniła się stosunkowo niedawno. To uwolnienie – moment, w którym artyści przestali tworzyć dla boga, więc pośrednio dla ciała, a zaczęli tworzyć dla tego, co tutaj określiliśmy duszą, czyli dla własnej, ludzkiej boskości i nieśmiertelności – wzniosło człowieka na najwyższy poziom cielesnej i pozacielesnej ewolucji.
-Z chwilą odrzucenia zwodniczych pojęć boga i ducha – podchwycił Hubert – człowiek, a zwłaszcza artysta, sam stał się bogiem. Gdy porzucono sztukę dla boga, powstała sztuka dla człowieka – dla ludzkiej, nieśmiertelnej duszy.
Zapadła cisza; Hubert poczuł, jak w nim samym opada napięcie. Odetchnął głęboko i spojrzał na Benedykta – ten jednak nie podzielał jego entuzjazmu, ze spuszczoną głową przeżuwając kolejną kromkę chleba. Flawiusz milczał – choć Hubert oczekiwał jego odpowiedzi.
Uznając rozmowę za skończoną, Hubert wrócił do jedzenia. Chleb był wyjątkowo smaczny, podobnie jak masło i biały ser.
-Pytałeś, dlaczego nie piszę wierszy – powiedział Flawiusz nieoczekiwanie po długim milczeniu, jednocześnie odsuwając się od stołu na znak, iż zakończył posiłek.
-Owszem, pytałem, i do tej pory nie otrzymałem odpowiedzi.
-Liczyłem na to, że sam ją odkryjesz, jest bowiem bardzo prosta. Nie piszę ze strachu.
-Ze strachu? Przed czym? – Hubert uśmiechnął się mimo woli, jednocześnie starając się zachować poważną minę.
-Przed tym, że nie sprostam odpowiedzialności; że moja poezja okaże się wątła i zamiast umacniać się z każdym rokiem – będzie stopniowo umierać, a wraz z nią moje sny o nieśmiertelności. Tak jest – nieśmiertelność artysty pociąga za sobą ogromną odpowiedzialność.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...