Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Włóczęga


Rekomendowane odpowiedzi

Szedł chodnikiem, uśmiechał się do ludzi. Na widok kobiet przewracał nawet oczami. Wysoki, trzymający się prosto, o spojrzeniu, które nadawało jego twarzy wyraz myślącej i inteligentnej, mógłby nawet zyskać ich przychylność, lecz brudna, szara bluza i błyszcząca od potu, naszpikowana ocierającymi się o wysoki kołnierz czarnymi włosami skóra odpychała wszystkich. Zabłocone buty były na tyle znoszone, iż jego chód sprawiał wrażenie posuwistego i człapiącego. Rozmiar obuwia ostro kontrastował z obcisłymi, zielonoszarymi spodniami. Ciężar natomiast, jeszcze bardziej łagodził zamierzoną sprężystość jego kroków, która zdradzała się jedynie przez obijające o uda, wypchane kieszenie bluzy.

Przechodząc obok szaletu miejskiego, bez zastanowienia, tak, jakby był to cel, do którego zmierzał, skręcił w ciągnące się w dół schodki. Miejsce, w którym spotykają się obcy sobie ludzie, w którym odkrywają przed sobą to, czego nie byliby skłonni pokazać gdzie indziej, w którym ich moralność ulega chwilowej metamorfozie, gdzie na krótki czas stają się innymi ludźmi, wojownikami, członkami wspólnoty, pobocznej straży plemienia. Miejsce sterylne a jednocześnie ogromnie brudne, skażone, odrażająco swojskie, miejsce - azyl.

Podał siedzącej w okienku starszej kobiecie monetę i w zamian otrzymał skrawek papieru toaletowego i klamkę od kabiny. Wszedł do pierwszej z lewej, zamknął drzwi, zsunął spodnie i usiadł na sedesie. Opróżniał się, słysząc jak robią to inni. Odgłosy te łączyły ich, choć każdy pozostawał sam i inny. Łączyła ich też anonimowość. Więź ta nie była uczuciem zwyczajnie uświadamialnym, nie podlegała analizie, racjonalności ich umysłów, nie poddawała pamięci.

Pozostając poza wzrokiem ludzi, nie uśmiechał się. Być może dlatego, iż miejsce to przypominało mu bardzo to miejsce. Jego oczy powoli, nieświadomie lustrowały białą, łuszczącą się farbę na drzwiach, a ubranie i włosy coraz bardziej nasiąkały zapachem lizolu, który unosił się w powietrzu. Powietrzu tego miejsca.

Pojawił się na ulicy, powtórnie stając uśmiechającym do ludzi włóczęgą "nie stąd". Miasto nie było duże, większość uliczek istniała w stanie czasowego zawieszenia, które naruszane było przez pojedyncze sylwetki przechodzących ludzi. Wszystkie te miejsca były nowe, a mimo to, on wyglądał na kogoś, kto zna je od bardzo dawna. Szedł, uśmiechał się, czuł miasto, domy, trawniki, sklepy i ludzi, do których się uśmiechał.

Było popołudnie. Słońce już tak nie przygrzewało, więc mniej zwracał na siebie uwagę stosunkowo dużą ilością odzieży. Z resztą na tej drodze nie spotykał już przechodniów. Pojedyncze, rozrzucone co kilkadziesiąt metrów parterowe domki ukryte w ogrodach lub sadach, odcinały się od niego metalowymi prętami ogrodzeń i gęstą siatką, odprowadzając z niechęcią i nadzieją tego "obcego". Czuł to i nadal uśmiechał. Wiedział, że będzie musiał tu wrócić. Zawsze musiał wracał i zawsze uderzało go to, iż miasto ulegało mu, poddawało się.

Łąka - pusta, odkryta - niebezpieczna - doprowadziła go do małego lasku, na którego skraju odnalazł piaszczysty wykop. To było odpowiednie miejsce. Chwilę postał na krawędzi, potem ruszył pomiędzy drzewa. Idąc, niepewnym ruchem sięgnął za plecy i spod bluzy wyjął długi, wąski tasak o wygodnej rękojeści. Trzymając go w ręce, przez jakiś czas szwendał się po lasku, jakby szukając czegoś. I wreszcie znalazł. Kilkumetrowe, proste, młode drzewko po jednym cięciu ostrego narzędzia zeskoczyło niejako z krótkiego, cienkiego pieńka, który pojawił się nagle tam, gdzie wcześniej zdawała się rosnąć cała roślina. Kilka szybkich, pewnych ruchów stworzyło dla niego około półtorametrową drewnianą laskę. Zważył ją w dłoni i ruszył do miejsca, w którym wszedł do lasku. Po drodze nazbierał trochę suchych gałęzi.

Wykop skutecznie chronił od wiatru. Ognisko dało się łatwo rozpalić i płonęło niewielkim ale równym i spokojnym płomieniem, który łagodnie podpiekał ukradziony rano kawałek boczku. Kolacja nie była obfita ale na swój sposób zaspokoiła jego głód - uśmierzyła go i odgoniła na jakiś czas. Robiło się coraz chłodniej i światło zaczynało znacznie blednąć. Zimno wyrwało go z poposiłkowego letargu. Lekko spłoszony ruszył w powrotną drogę do miasta, pozostawiając tlący się żar ogniska. Drewniana laska ściskana w ręce powodowała, iż ciągle towarzyszący mu strach nieco zmalał.

Powtórnie znalazł się między domami. Były wyraźnie zrezygnowane, tak, jakby wiedziały, że on wróci, wróci na pograniczu paniki, ale silny i dominujący nad nimi. Chronił się w mieście a ono przyjmowało go, nie mając innego wyjścia. Przyjmowało i zaczynało mu ufać, oddawało mu się i już wtedy nie czuł się jak uciekinier szukający pomocy, lecz jak ktoś potencjalnie mogący jej udzielić. Rozkoszował się tym stanem, świadomością, iż leży to w jego mocy; poczuciem władania, lecz... wyrzut, rysa na przeszłości, rysa na charakterze, na pamięci - nie pozwalała mu zagubić się w tym i trwać, pielęgnować...

Na ławce w parku poczekał do czasu, aż miasto zapadło w sen. Nieco zziębnięty odszukał otwartą piwnicę w jakimś bloku i w jednym z jej kątów ułożył się do snu. Zasypiał bardzo powoli. Niespokojny, wypełniony strachem, który objawiał się przyspieszonym biciem serca, lekkim drżeniem rąk i tępym bólem żołądka, kołysał się na krawędzi świadomości, świadomości ciepła, niewygody... kołysał się... świadomości ciepła, ciepła ciała, ciepła krwi...

Chłód nocy uspokajał mu oddech, zwalniał puls, znikał strach. Powoli, charakterystycznym dla siebie krokiem zaczął iść przez osiedle. Po chwili zostawił za sobą bloki. Równy krok, równy puls, równy oddech. Spokój nocy, spokój duszy. Równy krok. Monotonia jaśniejszych części chodnika oświetlonych przez latarnie i ciemniejszych - bardziej oddalonych. Jasne - ciemne - równe. Spokój, chłód, dreszcz, zawiesina. Krok i krok. Z konturu w kontur. Jasny i ciemny. Kroki. A wszystko równe.

Raptem minął coś! Obejrzał się: domek, zielony domek z ganeczkiem. Jak wiele innych na tej ulicy, Dom z gankiem, do którego drzwi są uchylone.

Zawahał się jeszcze, stanął. Serce. Serce. Spojrzał na drzwi, za którymi tkwiła nieznana ciemność. Podszedł tam stąpając ciszej niż zwykle. Dotknął muru, zimnego i szorstkiego, przywarł do niego policzkiem. Szorstkość. Serce. Przez szczelinę wślizgnął się w mrok wnętrza. Przystanął na moment, aby z pochwy na plecach wyjąć tasak i aby oczy przywykły do ciemności. Dostrzegł drzwi. Ostrożnie otworzył je, nie wydały spodziewanego skrzypu. Wszedł do kuchni. Przez okno wpadało światło ulicznej lampy. Stół, kilka krzeseł, kredens, chodnik, piec kaflowy, spokój i tętno, skroń, tętno - łóżko i ktoś śpiący w nim. Podszedł bliżej i zobaczył, że ten ktoś był nakryty kołdrą aż po głowę. Wyraźnie odznaczał się zarys ramienia, bioder. Serce, krew, puls. ... Ten ktoś nie widzi! Nie widzi go! Uniósł tasak, na ułamek sekundy zatrzymał w górze a potem uderzył w miejsce, gdzie powinna być szyja. Raz, drugi. W głowę. Puls. Serce. Trzeci. Czwarty. Pod kołdrą ciało drgnęło kilka razy i wydobyło się niezbyt głośne charczenie. Puls. Puls. Serce. Po dwunastym uderzeniu nieruchomego już ciała usłyszał inny odgłos. Zastygł ze wzrokiem utkwionym we wzorzystej, grubej kotarze oddzielającej kuchnię od sąsiedniego pomieszczenia. Zastygł. Puls zwolnił. Ktoś zbliżał się. Szuranie. Płótno odgięło się i w powstałym otworze pojawił się mężczyzna w pasiastej pidżamie. Poruszał się nieprawdopodobnie powoli. Robił długi krok, powoli unosił głowę, później zaspany wzrok, który wykwitł w przestrach. Puls napastnika przyspieszył, a oczy ofiary powiększyły się i twarz jej dosięgło ostrze maczety. Kolejny cios - w szyję. Serce. Puls. Krew. Krew. Krzyk. Krew. Wszystko obryzgane krwią. Wszędzie krew. Jakiś krzyk. Cios i jeszcze jeden cios. Mężczyzna padając zaczepił o stojące tak blisko łóżko i spod kołdry wysunęła się biała w nikłym świetle lampy ręka. Podobnie jak pościel, stawała się coraz bardziej czerwona. Wszystko - czerwieniało. Krew. Puls. Skroń. Serce. Krzyk, kotara, kobieta. Zasłoniła się ręką. Cios. Dłoń spadła na podłogę. Krzyk. Krzyk. Krew. Puls. Skroń, Uderzenie. Kobieta upadła zrywając kotarę. On cofnął się. Krew. Czerwień. Uniósł tasak i ciął powietrze. Ludzie! Co-to-za-ludzie?! Dlaczego oni?! Krzyk. Czy jeszcze ktoś? Kto? Jeszcze cios? Krew? Tyle krwi. Wybiegł na ganek. Szorstka ściana. Blednące coraz bardziej światło lamp. Nic nie widać! Nie ... Czerwień, krew! Nie ... Czerwień zatopiła go, zachłysnął się nią ale biegł, biegł, brakowało mu tchu. Boże, czerwień! Ta czerwień!

..... Piwnica. Wybiegł na zewnątrz. Do piersi tulił kij. To TO miejsce! Już TO miejsce! Świadomość powoli powracała. Bloki, tak bloki. Noc. Zimno. Czerwień! Nieeee!!! Zrobiłem to, znowu zrobiłem to! Nieeee ...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...